Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Powieści huculskie. Tom 2, Straszna drużyna; Skarb w borze; Roman z Porohów - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powieści huculskie. Tom 2, Straszna drużyna; Skarb w borze; Roman z Porohów - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 319 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przed­mo­wa do Tomu li.

Gdy wy­szły w zbio­ro­wej edy­cyi pod na­zwą „Nad Cze­re­mo­szem” trzy no­we­le hu­cul­skie au­to­ra, mia­no­wi­cie: „Ta­ras z Wo­roch­ty”, „Tro­fym Ołe­nyn” i „Ostap z Pe­re­hiń-ska”, pi­sa­ła wów­czas „Nowa Re­for­ma” (Nr. 296 z 25. grud­nia 1890): „Jed­nym ze zna­mien­niej­szych „ob­ja­wów w dzie­dzi­nie na­szej naj­now­szej no­we­li­sty­ki, jest sil­ny zwrot do te­ma­tów lu­do­wych. „Już nie ze sta­no­wi­ska spo­łecz­ne­go, ale z czy­sto „li­te­rac­kie­go rzecz bio­rąc, trud­no za­prze­czyć, „że w każ­dej li­te­ra­tu­rze po­wieść lu­do­wa jest „jed­nym z naj­waż­niej­szych i naj­cie­kaw­szych „dzia­łów. Lud prze­cho­wu­je je­dy­nie w ca­łej „swej pro­sto­cie pier­wiast­ko­we for­my i uczu­cia, „za­rod­ki cnot i wad, za­tar­te w sfe­rach wy­kształ­co­nych prą­da­mi cy­wi­li­za­cyi”. Da­lej mówi mię­dzy in­ne­mi: „Przy­znać na­le­ży au­to­ro­wi, że po­sia­da „rzad­ki dar jed­na­nia sym­pa­tyi dla swych bo­ha­te­rów i rzew­ne­go przed­sta­wie­nia ich nie­do­li.

i*

„Je­że­li dzię­ki jemu no­we­li­sty­ka na­sza po­sia­da „typy hu­cul­skie, to ko­lo­ryt, jaki on im nadal, „po­zo­sta­nie już na za­wsze, jako ich ce­cha zna­mien­na, i wzór, na któ­ry za­pa­try­wać się będą „ci z no­we­li­stów, któ­rzy przed­mio­tem tym zaj­mo­wać się ze­chcą. A wpro­wa­dza­jąc ży­wioł „nowy zu­peł­nie, roz­ta­cza­jąc przed czy­tel­ni­kiem „świat zu­peł­nie nie­zna­ny, po­da­jąc utwo­ry na „wskroś ory­gi­nal­ne, za­rów­no pod wzglę­dem tła, „osno­wy, jak i siły cha­rak­te­ry­sty­ki, umiał au­tor „nadać mu tak­że for­mę od­mien­ną i na­wskróś „ory­gi­nal­ną. Zwo­len­nik me­to­dy re­ali­stycz­nej, „a więc przed­mio­to­we­go przed­sta­wie­nia obra-„zów i zda­rzeń, umie z jed­nej stro­ny nadać „swym kom­po­zy­cy­om nie­zwy­kłą siłę pla­sty­ki, „gdy cho­dzi o przed­sta­wie­nie dzia­łal­no­ści osób, „z dru­giej peł­ne po­go­dy tchnie­nie po­ezyi, gdy „cho­dzi o opi­sy przy­ro­dy”.

Ty­go­dnik war­szaw­ski „Praw­da” (Nr. 2 z 10. stycz­nia 1891, (29. grud­nia 1890) znów pi­sze o po­wie­ściach hu­cul­skich au­to­ra: „Z po­śród bie­żą­cej fali no­we­li­stycz­nej wy­róż­nia­ją „się one przedew­szyst­kiem siłą i ory­gi­nal­no­ścią „ko­lo­ry­tu, wąt­ka­mi nie­po­wsze­dni­mi, oraz świe­żo­ścią opi­sów pa­sma Czar­no­ho­ry. Au­tor ma dar „ma­lo­wa­nia przy­ro­dy w krót­kich, ale do­sad­nych „ry­sach, dla ob­raz­ków swych umie przy­go­to­wać

„tło barw­ne, nę­cą­ce uro­kiem no­wo­ści. W opi­sach ży­cia ludu gór­skie­go, jego cha­rak­te­ry­sty­ki „i psy­cho­lo­gii, któ­re zna, zda­je się., z bli­skie­go „z nim ze­tknię­cia, jest re­ali­stą, uni­ka­ją­cym „prze­sa­dy, a nie­szczę­dzą­cym farb ży­wych tam, „gdzie ich po­trze­ba dla wy­wo­ła­nia wra­że­nia „w peł­nej sile. Moż­na mu za­rzu­cić, że ob­ra­zy „te są za mało sło­necz­ne, że zbyt mało zwra­ca „uwa­gi na ja­sne i do­dat­nie stro­ny ży­cia, ale „wraż­li­wo­ści na nę­dzę i nie­do­lę, sztu­ki jed­na­nia sym­pa­tyi czy­tel­ni­ka dla swo­ich bo­ha­te­rów, „trud­no mu od­mó­wić”.

Po­nie­waż zaś trzy po­wyż­sze no­we­le „Ta­ras z Wo­roch­ty”, „Tro­fym Ołe­nyn” i „Ostap z Pe­re­hiń­ska”, oprócz tego wy­szły i to w paru ty­sią­cach eg­zem­pla­rzy w „No­wej Bi­blio­te­ce ro­dzin­nej” (w Kra­ko­wie nakł. Żu­pań­skie­go iTIeu­man­na, 1890, Tom IlI. i VI.), nie wy­bra­li­śmy ich prze­to dla Tomu II. obec­ne­go wy­daw­nic­twa, lecz wła­śnie wzię­li­śmy dla tego tomu inne, któ­re do­tych­czas pra­wie nie były jesz­cze dru­ko­wa­ne w książ­ko­wem wy­da­niu, mia­no­wi­cie: „Ro­ma­na z Po­ro­hów”, „Skarb w bo­rze” i „Strasz­ną Dru­ży­nę”.

„Ro­man z Po­ro­hów” wy­cho­dził w r. 1885 w fej­le­to­nach „Kur­je­ra lwów.” – i daje ob­raz ludu hu­cul­skie­go w gór­nej czę­ści „By­strzy­cy

So­ło­twiń­skiej"; jako te­ren swój ma roz­le­głą w do­li­nie rze­ki tej wieś gór­ską „Po­ro­hy” i wy­so­kie góry tam­tej­sze, jak „By­stre”, „Sy­wu­lę”, „ Wy­so­ką” i inne. W utwo­rze tym przed­sta­wio­ny jest sto­su­nek ludu tam­tej­sze­go do ży­dów, któ­rzy się tam wszę­dzie w naj­głęb­sze góry i po­ło­ni­ny wdzie­ra­ją. W ob­ra­zie tym przy­cho­dzi do tra­gicz­nej ko­li­zyi mię­dzy oso­ba­mi po­wie­ści, w na­stęp­stwie cze­go au­tor ma tu spo­sob­ność przed­sta­wie­nia psy­chicz­ne­go sta­nu bo­ha­te­ra po­wie­ści po do­ko­na­nej zbrod­ni. Mimo to może tu au­tor od­ma­lo­wać z wła­sne­go po­glą­du całą gór­ną do­li­nę By­strzy­cy So­ło­twiń­skiej i głę­bo­kie góry w po­bli­żu jej źró­dło­wisk.

W dru­gim ob­ra­zie „Skarb w bo­rze” (wy­cho­dzą­cym w r. 1884 w „Kur­je­rze lwów.”) cho­dzi rów­nież o stro­nę psy­cho­lo­gicz­ną głów­nej po­sta­ci, bę­dą­cej w ko­li­zyi z sa­mym sobą i wła­snem su­mie­niem; lecz au­tor ma tu spo­sob­ność, jak nig­dzie in­dziej w tym stop­niu, do od­da­nia za­bo­bo­nów i wie­rzeń na­sze­go ludu, i wła­ści­wej tego po­ezyi, któ­ra dziś przy kieł­ku­ją­cej oświa­cie i szko­łach dzi­siej­szych znik­nąć musi w krót­kim już cza­sie… j

„Strasz­na Dru­ży­na” (wy­cho­dzą­ca w „No­wej Re­for­mie” i w osob­nej książ­ce wyd. Ge­be­th­ne­ra i S-ki, cał­kiem już dziś wy­czer­pa­nej)

daje znów ob­raz hu­culsz­czy­zny nie­dzi­siej­szej, lecz z wie­ku XVIII. za cza­sów jesz­cze Rze­czy­po­spo­li­tej, mia­no­wi­cie kró­la Au­gu­sta III. Jest to w ca­łej tej se­ryi po­wie­ści hu­cul­skich nie­ja­ko utwór hi­sto­rycz­ny. Głów­na po­stać po­wie­ści Ołek­sa­Dow­bosz, choć owia­na au­re­olą le­gen­do­wą u ludu, jest jed­nak po­sta­cią hi­sto­rycz­ną. Do­wbosz bo­wiem bu­szo­wał we wschod­nich Kar­pa­tach w XVIII. wie­ku za Au­gu­sta III. Sasa, i utwo­rzył licz­ną dru­ży­nę, któ­ra dłu­gie cza­sy da­wa­ła się we zna­ki dwo­rom oko­licz­nym, a na­wet moc­niej obron­nym zam­kom pa­nów, jak po­dob­nież i mia­stom pod­gór­skim. Ko­niec zaś tra­gicz­ny Do­wbo­sza znaj­du­je się w ak­tach Sądu daw­niej­sze­go kry­mi­nal­ne­go w Sta­ni­sła­wo­wie, gdzie były i akta z daw­nych są­dów grodz­kich. Oprócz tego dzi­siej­si po­tom­ko­wie ów­cze­sne­go wło­ścia­ni­na z Ko­sma­cza, Ste­fa­na Dźwin­ki, któ­ry za­bił Do­wbo­sza, po­sia­da­ją w ręku swem do­ku­ment pi­śmien­ny z pie­czę­cią, wy­da­ny przez ów­cze­sne­go pana na Łu­czy, Ja­bło­no­wie, z Pru­sów Ja­bło­now­skie­go, a uwal­nia­ją­cy na wiecz­ne cza­sy pra­oj­ca ich i dal­szych po­tom­ków od pańsz­czy­zny i wszel­kich da­nin za zgła­dze­nie hersz­ta szaj­ki. Do tego do­dać na­le­ży, że i spa­le­nie Bo­le­cho­wa, przy­cho­dzą­ce za­raz na po­cząt­ku w po­wie­ści, jest fak­tem jak i wy­pra­wy na po­tęż­ne­go mia­ły na­wet miej­sce w rze­czy­wi­sto­sci. Mo­ty­wa na­wet do ze­msty zdra­dzo­ne­go meza Ste­fa­na Dźwin­ki, są tego sa­me­go ro­dza­ju w po­wie­ści, ja­ki­mi byty w rze­czy­wi­sto­ści. Utwór ten jest ze wszyst­kich po­wie­ści hu­cul­skich au­to­ra naj­bar­dziej trzy­ma­ny w to­nie epicz­nym, mia­no­wi­cie z epicz­ną do­kład­no­ścią i pla­sty­ką od­da­na tu przy­cho­dzi wy­pra­wa w głę­bo­kie góry z licz­nym od­dzia­łem na Do­wbo­sza. Co do ka­ta­stro­fy w „Strasz­nej Dru­ży­nie”, do­dać jesz­cze na­le­ży, że tu­taj au­tor po­łą­czył fakt hi­sto­rycz­ny z le­gen­da lu­do­wą o śmier­ci Do­wbo­szo­wej, jed­nak w taki spo­sób, że opo­wia­da­nej przez lud le­gen­dy użył tyl­ko jako po­etycz­ne­go ko­lo­ry­tu, któ­ry w ni­czem nie zmie­nia sa­me­go fak­tu hi­sto­rycz­ne­go.

STRASZ­NA DRU­ŻY­NA

ob­raz hu­culsz­czy­zny z XVIII. stu­le­cia.

I

W mie­ście Bo­le­cho­wie ruch nie­zwy­kły… Na uli­cy je­dy­nej, dłu­giej, i obu stron oto­czo­nej dom­ka­mi, sku­pia­ją się… gwa­rzą ze sobą ta­jem­ni­czo… znów się-roz­cho­dzą i zno­wu sku­pia­ją… Ko­bie­ty za­ła­mu­ją dło­nie – nie­któ­re w głos za­wo­dzą… chło­py i sta­rzy dzia­do­wie zaś ra­dzą… Na wszyst­kich twa­rzach prze­strach i trwo­ga. I Co młod­sze i bar­dziej jare… pa­rob­cza­ki i od­waż­niej­si Z gaz­dów, zda­ją się go­to­wać, jak­by do obro­ny… Lecz wnet opusz­cza­ją ręce – bez­sil­ni… Po­glą­da­ją str­wo­że­ni – ze stra­chu wy­bla­dli. Ży­dzi zaś… zzia­ja­ni, po­za­my­ka­li już…?o mo­gli, – po­mię­dzy ich żo­na­mi roz­gło­śny jesz­cze nie usta­je har­mi­der. Trwo­ga do­ko­ła bez­sil­na i zwąt­pie­nie, j Do­cho­dzą bo­wiem raz po raz głu­che wie­ści, że strasz­ny wa­taż­ka z pod Czar­no­ho­ry, sam Do­wbosz… jest w oko­li­cy ze swo­ją dru­ży­ną…

Wyjść miał już z pusz­czy – z nie­do­stęp­nych gór swo­ich i skał – i za­gra­ża dziś rów­ni­nom. Już miał po­pa­lić wsie pod­gór­skie… gdzie­in­dziej na­padł na dwo­ry, cze­ladź pań­ską wy­rżnął wszyst­ko zrów­nał zie­mią… j akie w roż­nych od­stę­pach cza­su nad­cho­dzą wie­ści.

W Ło­pian­ce miał po­rwać po­pa­dyę… i za­wlókł ja w nie­do­stęp­na gór glę­bę. Mó­wią, że wszel­ki opór tu­taj nada­rem­ny, gdyż on ma taką silę, iż świer­ki wy­ry­wa wraz z ko­rze­nia­mi, a ma­cha­jąc nimi, niby żerd­ką, dwu­na­stu na­raz oba­la chło­pa. Sam król nie­bosz­czyk, ro­dzic dzi­siej­sze­go, któ­ry to ła­mał pod­ko­wy i ka­ro­ce w pę­dzie za tyl­ne za­trzy­my­wał koła, nie po­szedł­by z nim w za­pa­sy: bo on ma siłę nad­ludz­ką, a chcąc mia­sta za­pa­lić, na­sy­pie jeno na dłoń swą pro­chu, za­pa­li, dmuch­nie – i całe mia­sto sta­nie w pło­mie­niach. Tak prze­cież mó­wią?… Chy­ba je­den król So­bek, z ca­łem swo­jem ry­cer­stwem, dał­by mu może radę… Ale ten daw­no już w gro­bie.

Pod wie­czór nie­co się uspo­ko­iło. Ci­sza na­sta­ła w po­wie­trzu. Na za­cho­dzie krąg słoń­ca, wiel­ki dziś i bez bla­sku, zni­ża się po­wo­li za po­sęp­ne wzgó­rza, czer­nią bo­rów po­kry­te…

Po­wo­li cały ob­szar nie­ba z tej stro­ny prze­cho­dzi w bar­wę pra­wie sło­wem nie­chwyt­ną – niby ró­żo­wą – niby sza­ra­wą – ale bar­dzo po­sęp­ną…

W po­wie­trzu osia­dło coś cięż­kie­go – i ja­kaś po­nu­ra do­ko­ła roz­la­na dziś gro­za. Na­wet li­ście na drzew­rach sze­lesz­czą ja­koś in­a­czej, a by­dło i ko­nie sta­ją się co­raz nie­spo­koj­niej­sze­mi, psy zaś bie­ga­ją, jak­by gdzieś wie­trzy­ły nad­cią­ga­ją­cą sza­rań­czę krym­ską, lub łu­pież­cę wo­ło­skie. Tu­rek już ód daw­na dał po­kój zie­miom pol­skim, – ato­li psy wiatr cią­gle chwy­ta­ją od stro­ny gór a la­sów.

Miesz­kań­cy, po­ga­siw­szy na­resz­cie ognie po cha­tach, zmó­wi­li pa­cierz wie­czor­ny i spać się po­kła­dli z oba­wą: stra­ży tyl­ko noc­nej na­ka­za­no bar­dziej dziś czu­wać…

Gdy­by ja­kie nie­bez­pie­czeń­stwo gro­zi­ło, mia­ła wów­czas po­bu­dzić miesz­kań­ców.

W gó­rze wi­sia­ły chmu­ry, czar­ne, ża­łob­ne – i zda­wa­ły się zbli­żać ku zie­mi. Lecz, spo­kój był w po­wie­trzu.

Prze­cho­dzi­ły go­dzi­ny noc­ne, jed­ne po dru­gich, jed­no­staj­nie ci­che i jed­no­staj­nie spo­koj­ne.

Mrok nocy, gę­sty, nie­prze­par­ty, całe ob­jął mia­sto, – nie wi­dać było do­mów, nie wi­dać mię­dzy do­ma­mi drzew ani ogro­dów.

Mi­ja­ła go­dzi­na za go­dzin– … Gdy jed­nak żad­ne nie po­ka­zy­wa­ło się nie­bez­pie­czeń­stwo, wte­dy i straż, zmę­czo­na czu­wa­niem, po­wo­li usnę­ła… Sen ob­jął całe mia­sto.

Po pół­no­cy, na jed­nym koń­cu tej roz­le­głej osa­dy coś jak­by tam za­ja­śnia­ło… za­raz jed­nak zga­sło… dru­gi raz moc­niej za­świe­ci­ło, wy­rzu­ciw­szy w górę, nito snop pro­mie­ni… Na­resz­cie strze­cha na jed­nej z chat sta­nę­ła cała w ogniu, a na nie­bie po­ka­zał się mały, okrą­gły od­blask łuny.

Po chwi­li ruch na­stał w tej stro­nie, i prze­stra­szę ni miesz­kań­cy cha­ty go­re­ją­cej wraz z są­sia­da­mi ga­si­li z po­śpie­chem, mie­nie swo­je wy­no­sząc. Te­raz i straż za­czę­ła nad­bie­gać… Ale tam tyl­ko wi­docz­na była nie­ostroż­ność? Za­po­mnia­no za­pew­ne za­ga­sić ogień na ogni­sku, albo też może co się za­ję­ło w zle­pio­nym z wał­ków ko­mi­nie?…

Ogień zda­wał się już przy­ga­sać. Wiatr ru­szył się te­raz, lecz pę­dził w stro­nę, gdzie nie za­gra­ża­ło żad­ne nie­bez­pie­czeń­stwo. Aż tu na­gle i na dru­gim koń­cu mia­sta po­ka­za­ła się łuna… i wy­buchł ogień czer­wo­ny, rzu­ca­jąc się na po­bli­skie strze­chy, wia­trem gna­ny w pod­sko­kach. Te­raz po­wstał ruch więk­szy, gwał­tow­niej­szy. Sły­chać już la­ment po­bu­dzo­nych ko­biet.

Ude­rzo­no we dzwo­ny. Prze­cią­gle za­dźwię­cza­ła dzwon­ni­ca sta­rej cer­kwi – i po­ło­wa zbu­dzi­ła się mia­sta…

AV trze­ciej te­raz stro­nie rów­nież wy­bucł ogień, a choć go za­raz zga­szo­no, po­wsta­łe już na czwar­tym koń­cu pło­mie­nie za­czę­ły się roz­sze­rzać z nie­po­wstrzy­ma­ną szyb­ko­ścią…

I trzy ogrom­ne na nie­bie za­ja­śnia­ły łuny, co­raz się bar­dziej roz­sze­rza­jąc, co­raz gwał­tow­niej roz­pie­ra­jąc czar­ne chmu­ry.

Na­stał te­raz zgiełk i trwo­ga po­wszech­na: ja­cyś wi­docz­nie zło­czyń­cy pod­pa­li­li mia­sto, aby kraść i ra­bo­wać. Dru­ży­ny jed­nak tu żad­nej nie wi­dać, z hersz­tem, wio­dą­cym set­ki uzbro­jo­nych w broń siecz­ną i pal­ną.

Tu i ów­dzie wy­no­szo­no za­cza­dzo­ne dy­mem dzie­ci, ły­pią­ce jeno oczy­ma; – gdzie­in­dziej wy­do­by­wa­no zczer­nia­łe i zwę­glo­ne nie­mow­lę­ta…

Ogień zlał się na­resz­cie w jed­ne masę – i sta­ło się ja­sno jak w dzień w ca­łem mie­ście.

Ato­li prócz miesz­kań­ców tu­tej­szych ni­ko­go nie było wi­dać… Nie wie­dzieć, czy to jacy swoj­scy zło­czyń­cy pod­pa­li­li mia­sto na czte­rech ro­gach, by w ogól­nem za­mie­sza­niu kraść i ra­bo­wać ży­dów?… czy może to zbie­gli z siół bez­pań­scy pod­da­ni, dziś się włó­czą­cy?… a może też jacy dwor­scy hul­ta­je, co nie­daw­no ucie­kli z tur­my?…

Wzię­to się za­tem z ca­łej siły do ra­to­wa­nia i wy­no­sze­nia rze­czy i by­dła, a mia­no się na bacz­no­ści, by co nie zgi­nę­ło.

Po­żar co­raz się roz­sze­rzał… Tu i tam lu­dzie się roz­bie­ga­li, a wy­do­by­wa­no już z po­go­rze­lisk tru­py dzie­ci, i tru­py by­dła a koni…

Roz­pacz i la­ment na­stał okrop­ny. Ko­bie­ty bie­ga­ły z roz­pusz­czo­nym wło­sem – wy­ją­ce za nie­mow­lę­ta­mi.

Chłop­cy i co śmiel­sza mło­dzież wy­dra­py­wa­li się na da­chy, lecz nie­je­den spadł z wa­lą­cą się pła­twą, to bel­kiem.

W ży­dow­skiej po­ła­ci strasz­ny roz­le­gał się wrzask i la­ment.

Nie­któ­rzy ję­cze­li okrop­nie po­pa­rze­ni, z osmo­lo­na gło­wą, z któ­rej włos spadł spo­pie­la­ły, wpół nadzy, z wi-szą­ce­mi jesz­cze szma­ta­mi nie­do­pa­lo­ne­go odzie­nia. Po­ra­nie­ni wo­ła­li, aby ich kto zlał wodą i ulżył ich bo­le­ściom; lecz wody nie było, lubo wi­szą­ce w gó­rze chmu­ry, co­raz gę­ściej­sze i co­raz bar­dziej z kłę­ba­mi dymu zmie­sza­ne, zda­wa­ły się być desz­czem brze­mien­ne. Wiatr te­raz ru­szył się gwał­tow­niej­szy, i po­je­dyn­cze zrzad­ka pa­da­ły już kro­ple…

Zda­wa­ło się, iż może te­raz deszcz lu­nie… Z na­dzie­ją ostat­nią pa­trza­li do góry, ocze­ku­jąc go z upra­gnie­niem: on tyl­ko je­den, je­dy­ny, mógł­by tu za ła­ską Boga uga­sić po­żar.

Wiatr sy­czał i hu­czał – kłę­by dymu le­cia­ły nie­po­wstrzy­ma­ne… Z nie­któ­rych, nie­do­pa­lo­nych chat, z gwał­tow­no­ścią wy­bu­cha­ły ci­sną­ce się masy czar­ne­go dymu, ogień strasz­li­wie trzesz­czał i kla­skał jak­by z ty­sią­ca bi­czów.

Wtem deszcz za­czął pa­dać gę­ste­mi kro­pla­mi… Na­dzie­ja bu­dzi­ła się nie­ja­ka… Lecz star­si ki­wa­li tyl­ko gło­wa­mi. Deszcz lu­nął rzę­si­sty – i zro­bi­ło się tak ciem­no, że nie moż­na było nic koło sie­bie roz­po­znać… Po­żar mimo to nie za­gasł, jeno się z mgła­mi desz­czu i tu­ma­na­mi wi­chru po­mie­szał w ja­kąś ca­łość cha­otycz­ną, jesz­cze sroż­szą, jesz­cze strasz­liw­szą – i zgiełk te­raz na­stał nie do opi­sa­nia.

Tu i ów­dzie, gdzie ja­skra­wy blask po­ża­ru przedarł mgłę desz­czo­wą zmą­co­ną tu­ma­na­mi dy­mów, zda­wa­ło się, że wi­dać na­wet chwi­la­mi po­sta­cie ja­kieś – uwi­ja­ją­ce się – obce miesz­kań­com mia­sta, dzi­kie a na­der ru­chli­we. Lecz te­raz, w tu­ma­nach tych i w bla­skach czer­wo­nych ognia, wszyst­ko po­twor­ne przy­bie­ra­ło kształ­ty… Są­sie­dzi nie po­zna­wa­li są­sia­dów, dy­mem osmo­lo­nych, desz­czem prze­mo­kłych, czer­wo­nych krwa­wą łuną po­ża­ru.

Gdy nie­co bu­fza uci­chła i deszcz usta­wał, a bla­ski po­ża­ru górę wzię­ły nad sza­rym gąsz­czem dymu i desz­czu, – wi­dać było kupy ru­pie­ci z po­pa­lo­nych do­mostw – zmo­czo­ne, bez ładu le­żą­ce… Koło nich uwi­ja­ły się osmo­lo­ne i po­ka­le­czo­ne chło­py, lub z prze­ra­że­nia drżą­ce nie­wia­sty, oto­czo­ne dro­bia­zgiem prze­stra­szo­nych dzie­ci.

Ato­li jed­na z młod­szych dzie­wek nie za­ła­my­wa­ła tu­taj dło­ni, nie za­wo­dzi­ła roz­pacz­li­wie, jak inne, _

lecz wy­ra­to­waw­szy swo­ich mie­nie, po­gna­ła czem­prę­dzej dru­gim po­ma­gać, gdzie jesz­cze moż­na było co wy­do­być z chat nie­do­pa­lo­nych: zle­wy bo­wiem desz­czo­we miej­sca­mi nie­co ogień przy­tłu­mi­ły.

W osmo­lo­nej ko­szu­li, z kosą roz­wią­za­na, za­ru­mie­nio­na od wy­si­leń, usi­ło­wa­ła Me­łan­ka wy­ra­to­wać, co było moż­na, z mie­nia bied­nych są­sia­dów. W tej chwi­li jed­nak spo­strze­gła, że czło­wiek ja­kiś, ro­sły i bar­czy­sty, wca­le jej nie­zna­ny, ogni­stem okiem av nia się wpa­tru­je, jak­by się dzi­wił od­wa­dze dziew­ki i śmia­ło­ści, – do ra­to­wa­nia zaś wca­le się nie ru­szał. Spo­strze­gła to… lecz nie tra­cąc cza­su, wnet się od­wró­ci­ła, sko­czyw­szy da­lej do wy­wa­le­nia wrót sta­rych, któ­rych pło­mień jesz­cze nie do­gry­złr a za któ­re­mi da­ło­by się może co jesz­cze wy­do­być…

Po nie­ja­kim cza­sie, gdy na in­nem miej­scu znów si­li­ła się wy­wa­żyć drzwi, dla dziew­ki, cho­ciaż sil­nej, za cięż­kie, i oglą­da­ła się za jaką po­mo­cą – wi­dzi tego sa­me­go czło­wie­ka… lecz on jej te­raz wy­dał się ro­ślej­szym jesz­cze i bar­dziej uro­dzi­wym, a włos jego, czar­ny jak wę­giel, spa­dał mu po­ni­żej ra­mion. Prze­lę­kła się, ale on się ła­god­niej uśmiech­nął, pa­trząc na próż­ny wy­si­łek dziew­ki, a bli­żej przy­stą­piw­szy, w jed­nej chwi­li sil­nem ra­mie­niem wy­wa­żył drzwi cięż­kie, dę­bo­we, że roz­pę­kły we dwo­je po­wa­liw­szy się z ło­sko­tem. Po­czem na­tych­miast się od­da­lił.

Dziew­czy­na sta­ła prze­ra­żo­na zja­wi­skiem nie­zwy­kłem i siłą, któ­rej po­dob­nej nie wi­dzia­ła. Zda­ło się jej, że czu­je jesz­cze na so­bie jego wzrok ogni­sty, do głę­bi świ­dru­ją­cy… Chwi­lę sta­ła w za­my­śle­niu… Tu­ma­ny jed­nak nad­cią­ga­ją­ce dy­mów i mgły noc­nej za­kry­ły jej dal­szy wi­dok.

Zgiełk był te­raz zno­wu co­raz więk­szy i co­raz gło­śniej­szy, – przy uci­szo­nym zaś zu­peł­nie wie­trze i spo­koj­niej­szych bla­skach, dało się wi­dzieć nie­jed­no, cze­go przed chwi­lą oko nie spo­strze­gło…

Dla­te­go też za­po­bie­gli­wość gaz­dów sta­wa­ła się co­raz więk­szą, ale nie­jed­nej rze­czy nie moż­na było już od­szu­kać. Znaj­dy­wa­no na­to­miast po­roz­bi­ja­ne w tym za­mę­cie noc­nym skrzy­nie, do­brze oko­wa­ne, któ­rych pło­mień nie prze­gryzł, a były prze­cież nie daw­no wy­rzu­co­ne z ko­mór w ca­ło­ści; w in­nych znów bra­ko­wa­ło scho­wa­nych ko­ra­li i przez dłuż­szy czas skła­da­ne­go gro­si­wa: wi­docz­na tu była czy­jaś zbrod­ni­cza ręka.

Gdy tak szu­ka­no tego to owe­go, spo­strze­żo­no na jed­nem miej­scu czło­wie­ka, któ­ry uno­sił całą garść sznu­rów ko­ra­li: kie­dy zaś inni doń przy­sko­czy­li, w jed­nej chwi­li wy­cią­gnął on z pod bur­ki broń ukry­tą, a daw­szy ognia znikł z przed oczu prze­stra­szo­nych… Tyl­ko krę­pa jego po­stać i ko­sma­te ob­li­cze zo­sta­ło w pa­mię­ci przy­tom­nych, któ­rzy się moc­no tem za­fra­so­wa­li… Na in­nych rów­nież miej­scach po­go­rze­li przy­po­mnia­no so­bie tak­że, że w zgieł­ku noc­nym wi­dzia­no ja­kichś lu­dzi ni­ko­mu tu nie­zna­nych, a wła­śnie tam naj­wię­cej po­tem rze­czy bra­ko­wa­ło. Gdzie­in­dziej przy­szło na­wet i do bi­ja­ty­ki, gdyż ra­bo­wa­no tam otwar­cie, a byli na­wet mię­dzy tymi ob­cy­mi tacy, co od­gra­ża­li się ostrem na­rzę­dziem, nie znaj­du­ją­cem się w mie­ście.

Lud­ność te­raz po­zna­ła, kto jest w mie­ście: strasz­li­we prze­ra­że­nie wszyst­kich ogar­nę­ło.

Za­czę­to się tez ku­pić, trwoż­nie, bez­ład­nie… Ko­bie­ty po­czę­ły ucie­kać kry­jąc się, gdzie któ­ra mo­gła… lecz męż­czyź­ni, do­pro­wa­dze­ni do roz­pa­czy, ima­li w ręce sie­kie­ry, to koły… nie­któ­rzy zaś mie­li kosy, cepy, na­wet trzu­sła wy­ry­wa­ne z płu­gów, – i pró­bo­wa­no tłu­mem opaść śmiel­szych i le­piej uzbro­jo­nych ra­bu­siów. Lecz tu na prze­cią­gły świst ich prze­wód­cy z róż­nych stron zbie­gli się nie­po­zm­ni do­tych­czas oprysz­ki… i wstęp­nym bo­jem, strze­la­jąc a kła­dąc tru­pem, uno­sząc zaś łupy swo­je, uszli w oczach miesz­kań­ców, któ­rzy nie śmie­li się pu­ścić za nimi w po­goń.

Miesz­kań­com Bo­le­cho­wa po­zo­sta­wio­no do­go­ry­wa­ją­ce domy i kłę­bią­ce się dymy, któ­re te­raz czar­ne­mi chmu­ra­mi za­wi­sły nad nie­szczę­śli­wem mia­stem.

Zni­skąd nie było po­mo­cy. Łu­pież­cę mia­sto spa­li­li – a prze­cież król Au­gust sie­dzi na tro­nie i zwo­łu­je raz w raz sej­my dla do­bra Rze­czy­po­spo­li­tej… Żali wojsk nie mają, ni król, ni pany, aże­by wolę jed­ne­go ukró­cić wa­taż­ki?…

Całą noc sza­lał jesz­cze pło­mień… Na nie­któ­rych miej­scach tak było go­rą­co, że przy­stą­pić do po­ża­ru było nie­po­dob­na; ogień gryzł i szczy­pał w lice, a wy­ra­to­wa­ne już rze­czy na­po­wrót się od go­rą­ca zaj­my­wa­ły… Ale do­pie­ro kie­dy dzień na­dej­dzie, bę­dzie moż­na po­znać ogrom nie­szczę­ścia!

Gdy na­stał ra­nek, wy­chy­li­ło się słoń­ce, ogrom­ne, bez bla­sku, jak gdy­by z prze­stra­chu wy­bla­dłe, za­staw­szy inne dziś mia­sto, ni­że­li to, któ­re wczo­raj opu­ści­ło.

Tu i ów­dzie czer­wie­ni­ły się jesz­cze pło­mie­nie, z kupy zaś gru­zów i po­pio­łów kłę­bi­ły się dymy czar­ne, w górę ucho­dzą­ce; gdzie­in­dziej znów jak­by z rusz­nic sta­rych, pę­ka­ją­cych, strze­la­ły wy­do­by­wa­ją­ce się ognie… W nie­jed­nem zaś miej­scu sta­ły jesz­cze rzę­dy do­mów, lecz bez strzech i da­chów, zczer­nia­łe, inne znów z nie­do­pa­lo­ny­mi tyl­ko słu­py i bel­ka­mi, po­dob­ne ko­ścio­tru­pom… Po róż­nych miej­scach szu­ka­no jesz­cze tu i tam dzie­ci po­gu­bio­nych, a zna­cho­dzo­no drob­ne w po­pie­le szkie­le­ty. Owdzie znów za­wią­zy­wa­no rany, za­da­ne po­ka­le­czo­nym, lub si­lo­no się bez skut­ku rzeź­wić za­cza­dzo­nych… Tam zaś zno­wu usi­ło­wa­no przy­pro­wa­dzić do ży­cia tych, co śmiel­si, po­rwa­li się na dru­ży­nę wa­taż­ki, śmia­ło w oczy za­glą­da­ją­cą śmier­ci.

M e ł a n k i zaś, od­waż­nej, ra­tu­ją­cej in­nych, nie mo­gli się dziś jej ro­dzi­ce do­cze­kać… Mija jed­na go­dzi­na, dru­ga… a dziew­czy­ny, jak nie było, tak nie­ma… Na­resz­cie za­czę­to py­tać się in­nych, czy­li gdzie jej nie wi­dzia­no. Byli, co wi­dzie­li, jak ra­to­wa­ła to lub owo do­mo­stwo… lecz nie umia­no po­wie­dzieć, gdzie­by się po­tem po­dzia­ła. Mat­ka już za­czę­ła ręce ła­mać, pew­na, że dziew­czy­nę za da­le­ko śmia­łość za­wio­dła, i te­raz leży przy­tło­czo­na gdzie cięż­ką jaką bel­ką… Za­czę­ła gło­śno za­wo­dzić… Dziew­czy­ny szu­ka­no w ca­łem mie­ście, ale ni ży­wej, ni mar­twej, nie moż­na było od­na­leźć

II.

Gdy­by kto zaj­rzał w głę­bie bo­rów, czar­nych, nie­scho­dzo­nych, i zdo­łał przejść dzi­kie wą­do­ły a jary, pię­trzą­ce się od usy­pisk, bro­nio­ne zaś przez dzi­kie­go zwie­rza i gor­sze­go odeń czło­wie­ka: uj­rzał­by M e ł a n k ę, le­żą­cą na po­sła­niu z igli­wia świer­ko­we­go, spo­czy­wa­ją­cą snem znu­że­nia, a do­ko­ło niej roz­ło­żo­ne dzi­kie po­sta­cie, uzbro­jo­ne w to­po­ry i noże, wy­chy­la­ją­ce się z poza sze­ro­kich pa­sów. Inni znów byli tam bez pa­sów, w sira-kach lub bur­kach, albo też w stro­ju ja­kimś dziw­nym, ja­skra­wym… Jed­ni z nich cią­gnę­li z ba­ry­ły czer­pa­kiem, dru­dzy do­gry­za­li plac­ka owsia­ne­go, spie­czo­ne­go w po­pie­le. Na roż­niu zaś dłu­gim piekł się cały ba­ran, gdzie dwóch lu­dzi sma­gla­wych, z wło­sem dłu­gim, w po­świe­tle żaru błysz­czą­cym, na klęcz­kach koło ognia za­ję­tych było ro­bo­tą swo­ją ku­chen­ną.

Wa­taż­ka ich, w przy­stro­jo­nej w pió­ro orle i zło­te blasz­ki kre­sa­ni, le­żał po­grą­żo­ny w za­du­mie, po­glą­da­jąc to na uśpio­ną dziew­czy­nę, to chwi­la­mi na in­nych, któ­rzy wte­dy pod wpły­wem tego spoj­rze­nia gwa­ru swe­go za­prze­sta­wa­li. A kie­dy się ru­szył, za­błysz­czał mu z pod bur­ki pas sze­ro­ki, bo­ga­to z wę­gier­ska sre­brem na­bi­ja­ny. Wpa­trzyw­szy się w uro­dzi­wą jego po­stać, moż­na­by po­znać w nim one­go sąż­ni­ste­go chło­pa, któ­ry pod­czas po­ża­ru Bo­le­cho­wa, po­ma­ga­jąc dziew­czy­nie, drzwi owe cięż­kie pło­ną­ce­go domu wy­wa­żył.

– Ta czy ona śpi jesz­cze? – ode­zwał się je­den z tłusz­czy tej do dru­gie­go.

– Ano nie wi­dzisz, chło­pie?… Ot, dur­ne toci jesz­cze!… Inna ca­ło­wa­ła­by mu ręce, ta­kie­mu wa­taż­ce, że ją tu spro­wa­dził. Bo czy jej tu bę­dzie dziś krzyw­da jaka? Albo on-ci nie ma sznu­rów ko­ra­li, ta pe­reł z bind ży­dow­skich, żeby i nie jed­ne ustro­ił kra­sa­wi­cę?…

– Ba… a do­daj no do tego tych bi­ty­ch1), na sznur­ki na­wle­czo­nych… co to, jak po­mnisz, po­zdzie­ra­li­śmy z wo­nych mo­lo­dyc ko­sow­skich?…

– Cha, cha! Toż to był wte­dy rej­wach!… Jak to za­czę­ło-ci się pro­sić!… Ano nie po­mo­gło!…

– Mo­łod­cy nie ro­bią nic przez pół… O! patrz-no, chło­pie, jak czar­ny Ku­ry­ło za­glą­da na śpią­cą!… No, no, niech się be­stya ma na ostroż­no­ści, bo już wa­taż­ka się chmu­rzy!… A ty wiesz, co to zna­czy, gdy on brwi ścią­ga?…

– Ależ bo to, co kra­sa­wi­ca, to wam już kra­sa­wi­ca!… har­na by jo­dła.

– Nie mało bo z nia by­łoć i kło­po­tu!… Nie moge za­być, ja­ke­śmy ją po­rwa­li… Ta, cze­kaj, ano dłu­go cze­kaj,

'*) Bili – tak zwa­li hu­cu­li srebr­ne gro­sze, żow­ti – to du­ka­ty.

były chło­pie, za­nim-ci nie odej­dzie łam… gdzie wię­cej bę­dzie dy­mów a mniej ludu ich plu­ga­we­go!… Cha! cha! ale do­brze-ci rudy ten so­ba­ka za­tkał dziew­ce gębę, kie­dy krzy­czeć chcia­ła… Cha! cha! cha! cha! Za­zu­la chwy­ci­ła-ci go pa­zu­ra­mi i by­ła­by mu śle­pie wy­dra­pa­ła­____

– Gdy­by-no nie było tyle wrza­wy, na po­zór – do­dał inny – to by­li­by się wam Bo­le­chow­scy oba­czy­li… ale tak już ona za­kosz­tu­je dzi­sia na­szej stra­wy mo­ło­dec­kiej… taj tyl­ko! –

Ona tym­cza­sem lek­ko dy­sza­ła… Może jej się te­raz śni­ło, że jest w cha­cie ro­dzin­nej, na ło­nie ma­teń­ki, w po­śród swo­ich… albo jesz­cze my­ślą gdzie uga­nia mię­dzy do­ma­mi, wy­no­sząc mie­nie są­sia­dów. W tej chwi­li się ru­szy­ła, zro­biw­szy za­mach taki ręką, jak gdy­by coś chwy­tać usi­ło­wa­ła. Wi­docz­ny na­wet wy­si­łek po­znać na twa­rzy śpią­cej… j

Obu­dzi­ła się. I wa­taż­ka w tej chwi­li się ru­szył.

Ona za­czę­ła prze­cie­rać oczy roz­glą­da­jąc się… na­resz­cie wy­ją­ka­ła:

– Oj!… ja tu­taj mię­dzy tymi?… I za­czę­ła roz­pa­czać.

– Al­boż ci tu krzyw­da bę­dzie? – rzekł je­den z dru­ży­ny. – Wa­taż­ka nasz.. patrz, jaki on bo­ga­ty!…. mie­rzy-ci garn­cem ko­ra­le jak bób gru­be… Maci wię­cej, niż wa­sze tam… ka­wa­le­ry bo­le­chow­skie…

Ona w płacz ude­rzy­ła.

– Dać jej po­kój! – ode­zwał się groź­no wa­taż­ka. – Nie­chaj się wy­pła­cze… bę­dzie jej tak le­piej…

– Tać i na­wró­ci się – do­dał inny.

– Oj! ja się nie na­wró­cę… nig­dy, ta nig­dy!…

Wróć­cie mnie do mo­ich! Po­myh­tj­te a wróć­cie! Na co ja się wam tu przy­dam!…

– Ty sil­na, jak chłop – za­śmiał się rusy Tym­ko – bę­dziesz z nami mon­dru­wa­ła… Damy ci rusz­ni­cę albo i sztur­mak do ręki… Dziew­czy­na, jako jo­dła, a boi się po­cho­dów.

– No, ci­cho tam! – za­wo­łał wa­taż­ka. – Nie na­igra­wać się! – Po­tem do­dał jesz­cze: – Gdy przyj­dzie do sie­bie, weź­mie ona nie­jed­ne­go z was za czu­per. Ja ba­czyw, jak­ci tam ra­to­wa­ła…

– Oj, ja nie­szczę­śli­wa!…

Po­myh­tj­te, pane mo­łod'cze!… Wy do­bry… wy mnie ode­szle­cie do mo­ich?… Tam maty moja tuza za doń­ką… Maty my­ślą, że do­nia jej nie żyje…

– No, nie bój się, kra­sna moja. Zo­ba­czysz jesz­cze kie­dy i maty swo­ją… Ja ci nie zro­bię krzyw­dy… Ot, daj­cie jej na po­czą­tek wy­brać so­bie jaki sznur ko­ra­li… taj co naj­dłuż­szy a naj­grub­szy…

– Jak to? wa­taż­ko!… Bez po­dzia­łu jesz­cze?…

– Nie sły­szał, chło­pie?… Spy­tasz ty mi się raz dru­gi!…

I zgrzyt­nął zę­ba­mi, – a py­ta­ją­cy za­drżał i łyp­nął oczy­ma. Mu­siał usłu­chać. Nie­któ­rzy spoj­rze­li na sie­bie – a rudy Ku­ry­ło rzekł do dru­gie­go:

– Nie wie­dzieć, co te­raz po­wie… ko­smac­ka?…

– Ta co?… Czyż bo wa­taż­ka nie mo­ło­dec?… Bę­dzie wam przy jed­nej wi­siał kra­sa­wi­cy?… Żali nie jemu to mieć ich kil­ka?…

Tym­cza­sem chci­wym wzro­kiem szu­ka­no ko­ra­li po­śród kupy świe­żo zra­bo­wa­nych rze­czy, któ­re le­ża­ły pod stra­żą dwóch do­brze uzbro­jo­nych. Cl zaś pil­no­wa­li, aby nikt nie si­niał cze­go po­chwy­cić, ja­ko­by dwa psy, zęby wy­szcze­rza­ją­ce na każ­de­go, kto­by się do łupu zbli­żył.

Gdy prze­nie­sio­no gru­by sznur czer­wo­nych jak krew ko­ra­li, a Do­wbosz chciał je za­wie­sić na szyi dziew­czy­ny, wzdry­gnę­ła się ona, rap­tem od­sko­czyw­szy…

– Ne cho­czu – mruk­nę­ła. – To z na­szych lu­dzi! – Po­tem zwró­ciw­szy się do wa­taż­ki, za­wo­ła­ła: – Po­my­łuj­te, pa­nie!

– No, no… ona nie chce, bo to z bo­le­chow-s k i c h. – Tu za­śmiał się: – Po­cze­kaj, znaj­dą się inne…

– Oj, daj­cie mi po­kój!…. Obej­dę się bez nich… Po­my­łuj­te!…

– Dur­na dziew­czy­na! – za­wo­ła­li mo­łod­cy – gdy dają, ona wam nie bie­rze.

– No, dać te­raz spo­kój! – rzekł wa­taż­ka – sko­ro dziś nie chce, zo­sta­wić jej wolę!… Za trzy dni przyj­mie, i bę­dzie sama pro­si­ła, choć­by naj­kra­śniej­sze… U nas się znaj­dą na­wet i be­kiesz­ki, taj ko­żusz­ki po­pie­licz­ne… ja­kie no­szą wiel­kie pa­nie… Ty bo bę­dziesz u mnie pa­nią… H

– Oj, po­my­łuj­te! – Tu za­nio­sła się zno­wu od pła­czu. 1

– No… no, dzi­siaj ona-ci pła­cze… Ju­tro? ta, może jesz­cze pła­kać bę­dzie… ale po­ju­trze to już się bę­dzie śmia­ła… Tak to bywa za­wsze!

I od­szedł na bok nie­co: wkrót­ce zaś przyj­dzie im dzie­lić się zdo­by­czą i każ­de­mu dać część jego… Mo­łod­cy już chci­wie po­glą­da­li… Ale wa­taż­ka pró­bo­wał jesz­cze ich cier­pli­wo­ści: trzy­ma dru­ży­nę swo­ją na uwię­zi, nito psy na sfo­rach, na sie­bie za­ja­dłe, kie­dy wi­dzą stra­wę już przy­nie­sio­ną…

Wró­cił i po­ło­żył się… Wkrót­ce zaś za­wo­łał:

– Chce mi się pić!

Tu jary chło­pak, z gło­wą rusą, kę­dzie­rza­wą, któ­ry cią­gle pa­trzał nito pies mło­dy w oczy wa­taż­ce, si­ląc się od­gad­nąć chę­ci jego, po­sko­czył czem­prę­dzey do mo­łod­ców, aby przy­nieść dzban z wi­nem wę­gier­skim. Lecz je­den z tych za­gad­nął chłop­ca:

– Ta, nie sły­sza­łeś, dur­ny? Wa­taż­ce pić się chce… Tu prze­cie nie­ma wody?…

– To oni chcą wam te­raz wody?

– Al­boż ty nie sły­szał?… Ano prę­dzej, chło­pie! Bo wa­taż­ka już nie­cier­pliw.

Chło­pak, jak stał, po­rwał w mig za ko­new, i da­lej z nia w dół do źró­dła! A mo­tod­cy za­śmia­li się, że za­kpi­li so­bie z mło­de­go źre­ba­ka; sami zaś czem­prę­dzej po­da­li wa­taż­ce dzban peł­ny wina.

Wa­taż­ka wy­chy­lił nie­co i skrzy­wił się do­daw­szy:

– Nie­ma tam lep­sze­go?…

Oni ode­szli szu­kać… Tym­cza­sem za­czer­wie­nio­ny z po­śpie­chu, za­dy­sza­ny, nad­biegł z wodą To­do­sik, i z uśmie­chem wnet po­da­je wa­taż­ce na­peł­nio­ną ko­new.

– A to co?

– Woda, otcze, co ją do­pie­ro ze źró­dła na­czer­pał…

– Czy ska­zyw sia, ano co?

I chwy­ciw­szy za ko­new, wy­lał ją na łeb kę­dzie­rza­wy ogłu­pia­łe­go w tej chwi­li chło­pa­ka, któ­ry nie mógł po­jąć, czem­by za­wi­nił. Gdy mu woda stru­ga­mi z wło­sów się lała, pa­trzał on tyl­ko zdzi­wio­ny, jak się dru­ho­wie jego za boki bra­li.

Wresz­cie zmiar­ko­wał, o co idzie, a chwy­ciw­szy się za gło­wę, choć cały zmo­czo­ny, nie my­ślał się wca­le su­szyć, jeno przy­siad u nóg wa­taż­ki, tłó­ma­cząc się, że to oni byli, co go tak zda­rzy­li.

– Nie ga­dać wię­cej o tem! Już wzią­łeś za swo­je… Mo­lo­dec dłu­go nie pra­wi… Żal ei gło­wy, taj pę­ta­ka1), żem ci tro­chę skro­pił?…

– Ta, gdzie bo mi żal!… Każ­cie… ja wam w mrózr choć­by tam jaki, pod lód sko­czył­by… Ja by za was.

– No, no, do­cze­kasz się jesz­cze, może i przed zimą… że choć nie pod lód sko­czysz, to prę­dzej w ogień… i bę­dziesz się piekł…

– Ale się spra­wię, da­li­bóg spra­wię! – Po­tem do­dał: – Taj ni­ko­go nie wy­dam! Pry­siaj Bohu nie wy­dam!… Oni będą dar­li, a ja so­bie będę pi­śni śpi­waw.

– No, pa­mię­taj! Bo jak nie wy­trzy­masz, to wrie­szr co cię cze­ka?

– Aza­li ja nie wiem?… I

– Ej, ty bo my­ślisz, mło­dy so­ko­li­ku – wmie­szał się czar­ny Ku­ry­ło – że my za­wsze bę­dziem jeno ze ży­da­mi mie­li tur­ba­cy­ją… jak tam­ci było pod Ka­łu­szem… a ty bę­dziesz im bro­dy jeno sma­lił?… Nie za­wz­dy damy ci po­wią­za­ne ne­chre­sty… Ho! ho! przyj­dzie bo i na dwo­ry… Jak to ono było… ty tego nie pa­mię­tasz… Jesz­cze wte­dy cie­bie nie było… Ho! ho i na dwór pi­styń­ski, to nie prze­lew­ki! Tam bo ich pu-szka­ry mie­li flin­ty, a dra­go­ny nie już rusz­ni­ce, co je za­pa­lasz lon­tem, jeno pusz­ki, a to z ta­kim kur­kiem, któ­ry, sko­roś go po­ci­snął, za­raz starł się o krze­mień, taj wy­do­był iskrę… ano wnet za­pa­li!! To bo nie żar­ty!… Nie na­szych bo­rów to broń! A je­że­li z na­szych któ­re­go

) Pę­tak – ubra­nie wierzch­nie u hu­cu­łów.

zła­pa­li, toć i ćwier­to­wa­no… A to­bie, my­ślisz, żeby jeno dali bi­zu­ny, jak ci tam nie­gdyś wle­pił sto na­ha­jów pod­sta­ro­ści Po­toc­kie­go?

– A czy ja wam się boję na­ha­jów?… Ta dali mi, taj co?… Ale leui już mi nie da­dzą!…

– Tyl­ko cię le­piej opra­wią…

– Ta nie­chaj i ze­tną!…

– Ale gło­wa od­rą­ba­na, chło­pie, już się nie zro­śnie!….„ Niby na po­strach na­szym…

Tu rusy Tym­ko do­koń­czył:

– Za­wTi­śnie na bra­mie two­ja ka­czer­ja­wa, ale z wy­dzio­ba­nem już śle­piem… przez pu­ha­czy…

– Je­śli za­wi­śnie, to nie­chaj za­wi­śnie!… Czło­wiek raz żyje, raz gi­nie!

I po­wstał śmiech nowy – a chło­pak stał czer­wo­ny: nie bar­dzo bo­wiem było mu w smak wi­dzieć kę­dzie­rza­wą gło­wę swo­ją na bra­mie ja­kie­go zam­ku!…

– A tym­cza­sem bę­dziem ri­za­ty ne­chre­stiw. taj ba­bom ży­dow­skim zdzie­rać ze łbów bin­dy z per­ła­mi!…

– Ano pa­mię­tasz tam w Ku­tach?… Ej, ty nie był wte­dy!… Ale my do­brze pa­mię­ta­my, jak to ivir-miny bro­ni­ły sko­pów swo­ich… Do­wbosz gnał z nami całe tego sta­do… Toż to było pie­cze­ni a ko­żu­chów dla wszyst­kich!…

– Nu, daj­cie po­kój, chło­py – za­wo­łał ze­zo­wa­ty Mord­ko. – Woni na nas te­raz cza­to­wał… już może te na­dwor­ny, a może i dra­go­nie tego. Woni majo ta­kie­go musz­kiet co, sam pali… aj ge­wałt!…

– Czy to pierw­szy­na, ży­dzie?… Dra­go­ny, nie dra­go­ny… ano cho­ciaż­by i pan­cer­ny! taj co?… Dra­go­no­wi musz­kiet jego roz­bi­jem, pan­cer­ny nie wy­so­ko tu się wy­dra­pie! Na pierw­szem lep­szem usy­pi­sku tak-ci za­je­dzie, że go już nie szu­kaj wię­cej! chy­ba gdzie ko­ści po nim zbie­raj na dole I… Cha I cha!… Że­la­zo na okry­cie, toci nie nasz pę­tak.

A czar­ny cy­gan z tłusz­czy tej nie otwie­rał gęby, jeno się raz w raz za­le­wał z ba­ry­ły… Cza­sa­mi łyp­nął oczy­ma, gdy była mowa o ko­ra­lach lub bin­dach ży­dow­skich, a wte­dy i rudy ten ze­zo­wa­ty Mord­ko świe­cił oczy­ma jak żbik, a krew mu pod­cho­dzi­ła aż do śle­pia… Lecz mo­łod­cy na nich obu mie­li bacz­ność.

Był w szaj­ce tej tak­że i ma­dy­ar ja­kiś, co ła­two było po­znać po wą­sie w górę za­krę­co­nym i suto sznu­ra­mi ob­szy­tej kurt­ce… Naj­wię­cej jed­nak było tu chło­pów hu­cul­skich i włó­czę­gów wo­ło­skich. " I

Do­wbosz roj­ną prze­wo­dził dru­ży­ną, z róż­nych stron ze­bra­ną. Byli tam i gaz­do­wie osie­dli na grun­cie, ma­ją­cy we wsiach gór­skich by­dło i owce na po­ło­ni­nach: prze­by­wa­li tu czas nie­ja­ki, a po­tem wra­ca­li do chat swo­ich na go­spo­dar­stwo – nie­po­zna­ni.

Na­resz­cie wa­taż­ka dał znak, że się za­bie­ra do roz­dzie­la­nia łu­pów. I w jed­nej chwi­li spo­waż­nia­ły wszyst­kie ob­li­cza… Chci­wość bły­snę­ła we wszyst­kich oczach… Za­czę­li się te­raz scho­dzić i inni, za­kry­ci do­tąd drze­wa­mi, tak, że się tego ze­szła nie­ma­ła licz­ba.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: