Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Praca na całe życie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 maja 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Praca na całe życie - ebook

Książka Rachel Cusk natychmiast po publikacji podzieliła krytyków i czytelników, a jeden z czołowych amerykańskich publicystów postulował odebranie autorce dzieci. Cusk udowadnia jednak, że nie trzeba być wyrodną matką, żeby zaprotestować przeciwko lukrowanemu wizerunkowi macierzyństwa. Ta szczera, niemal bezlitosna książka odkrywa psychiczne rany świeżo upieczonej matki i rzuca wyzwanie milcząco przyjmowanym schematom. To niezwykła sonda zapuszczona w świat kobiety, kontrowersyjna w bezpośredniości i nowatorska w bezbrzeżnej uczciwości względem macierzyńskich odczuć.

"Człowiek nie wie, jak się zachować, kiedy ktoś opowiada mu siebie. W przypadku „Pracy na całe życie” dodatkowy rumieniec wstydu wywołuje sam temat. Macierzyństwo. Mityczny instynkt, niemal religia. Pisać o nim można tylko w jeden sposób: na klęczkach. Ale Rachel Cusk proponuje nam historię odbrązowioną, szczerą do bólu każdego nerwu. Przy tym wzruszającą i oddającą kobietom ich podmiotowość. Nareszcie."

Sylwia Chutnik

"Treścią tej „ponurej”, „przygnębiającej”, „skandalicznie niewdzięcznej”, bardzo dobrze napisanej i znakomicie przez Agnieszkę Pokojską przetłumaczonej książki są przygody dorosłej kobiety, która za wszelką cenę próbuje uciec przed w sumie oczywistym faktem, że własnej tożsamości nie da się zdefiniować w całkowitym oderwaniu od innych ludzi. Czy jej się to udaje, czy wcale nie, sprawdźcie sami. Warto."

Justyna Bargielska

"Jest szczera, ale niebanalna. Przenikliwa – ale i bezbronna wobec własnej przenikliwości. Bezwzględna w nazywaniu tego, co ją dotyka – ale i pełna czułej wyrozumiałości. Wobec siebie, własnej córki, innych matek. Rachel Cusk nie zatrzymuje się na opisie doświadczenia macierzyństwa. Prowadzi głębiej, pokazuje niejednoznaczności, odczytuje na nowo dobrze znane teksty. Pyta o tożsamość kobiety, gdy urodzi jej się dziecko, i pokazuje straty, które rodzicielstwo rekompensuje szczodrze, ale w zupełnie innej walucie. No i kto inny potrafiłby opisać poród w taki sposób, że czytając, śmiejesz się w głos, a jednocześnie ciarki przechodzą ci po plecach?"

Joanna Woźniczko-Czeczott

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7536-804-8
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jako że dziecko jest równoznaczne z wyobraźnią, język matki staje się pozbawiony polotu, pełen nakazów, abstrakcyjny. Jako że dziecko to rozwój, ona staje się statyczna i pusta, niezdolna do spontanicznych reakcji. Jako że dziecko istnieje poza czasem, wiecznie, ona zostaje zakładnikiem czasu, niewolnicą grafiku, żyjącą w ciągłym pośpiechu. Jej moralność staje się jedno­stronnie odpowiedzialna i dyscyplinująca. Swoje poczucie przyszłości i nadziei matka przenosi na dziec­ko – dlatego depresja poporodowa może stać się trwałym elementem stosunku do niego. Ponieważ dziecku przypisuje własne poczucie bezradności, może być wobec niego nadopiekuńcza, kosztem własnych potrzeb, co budzi w niej urazę. Jej procesy myślowe ograniczają się do dorosłych form rozumowania, tak że głosy i twarze duchów, zwierzęta i twory wyobraźni ejdetycznej stają się obce i są traktowane jak patologiczne urojenia i halucynacje. Jej język traci emocjonalność i siłę zaklinania; taka matka tylko wyjaśnia i narzeka.

James Hillman, The Bad MotherWstęp do nowego wydania

Wartości literatury i wartości życia są dla pisarza tym, czym dla rzeźbiarza dłuto i kamienny blok. Celem tego pierwszego jest narzucenie formy drugiemu. Prawda, sprawiedliwość, piękno: oto cechy, do których każde dzieło fikcji literackiej aspiruje i które musi sfabrykować z ludzkiego doświadczenia. Nie chcę powiedzieć, że ludzie nie aspirują do tych samych ideałów – owszem, aspirują. Im bardziej ktoś przypomina nieobrobiony blok kamienia, tym większe budzi w nas politowanie. Zmaganie z życiem nie różni się zbytnio od zmagań z pisaniem. Poza tym jako istoty żywe także zmyślamy: w snach, kłamstwach i interpretacjach, w niecałkowitej wierności temu, co rzeczywiste. Różnica między literaturą i życiem – a taka różnica bez wątpienia istnieje – tkwi w jakości zmyślenia.

Z punktu widzenia pisarza związek literatury i życia w gruncie rzeczy nie zmienia się w zależności od tego, czy chodzi o literaturę piękną, czy o literaturę faktu. Nazwa nie ma szczególnego wpływu na dłuto i kamień ani na dążenie do prawdy i piękna, ani nawet na zadanie zmyślania. Dwaj naoczni świadkowie zdarzenia mogą zdać z niego bardzo różne relacje: to, co jeden oddaje jako mało wyraziste i nudne, w opowieści drugiego śmieszy i przykuwa uwagę. Praca pisarza jest więc w obu przypadkach taka sama i takie same są jego ambicje: z dostępnych materiałów stworzyć coś oryginalnego i intrygującego. Rozróżnienie na fikcję i fakt bardziej zajmuje czytelnika. To zdarzenie, o którym mówią świadkowie – zdarzyło się naprawdę czy nie? Czy po prostu je zmyślili? Czy to ważne? Oczywiście, że tak. W życiu to zupełnie dwie różne rzeczy – autentyczne zdarzenie dotyczące ludzi z krwi i kości a historyjka wymyślona dla zabawy czy nauki. Zmyślonej historii słucha się biernie, refleksyjnie, uchem skłonnym do interpretacji. Z kolei sprawo­zdanie ze zdarzeń, które rzeczywiście miały miejsce, pobudza na poziomie fizycznym: aktywnie angażuje lęki słuchacza, jego zdolność do odczuwania odwagi czy przerażenia, jego oburzenie, zazdrość, współczucie. Te dwa rodzaje opowieści można wprawdzie odbierać w sposób równie silny (niektórych ludzi pociąga tylko fakt, w innych gorętsze uczucia niż życie wzbudza sztuka), lecz diametralnie różny.

Chcę spróbować tę różnicę wyjaśnić – w równej mierze dla siebie, co dla czytelników Pracy na całe życie. Kiedy w 2001 roku ta opowieść o moim doświadczeniu początków macierzyństwa ukazała się drukiem, wiele osób uznało ją za obraźliwą. Przeczytałam w życiu setki książek, które wyprowadziły mnie z równowagi albo zszokowały, książek dziwacznych i przygnębiających, książek, które mnie znudziły lub rozbawiły czy z których dowiedziałam się tysięcy rzeczy, o jakich nie miałam pojęcia, i bez ich pomocy raczej bym tej wiedzy nie zdobyła – ale nie zdarzyło mi się przeczytać książki, która by mnie obraziła. Obrazą jest zła sztuka, a ja nigdy nie czułam potrzeby, żeby złą sztukę brać do siebie. Mam nadzieję – a może śmielej, wręcz żywię przekonanie – że moja książka nie jest przykładem złej sztuki, złego pisarstwa. Zresztą tak się składa, że mimo jadu, jaki na nią wylewano, odkąd się ukazała, takiego zarzutu dotychczas nie wysunięto. Padła ofiarą krytyki brutalnej i nieuprzejmej, ale nie zabójczej. Zaczęłam zadawać sobie pytanie, co właściwie wywołało obrazę i czy jest to coś, czego powinnam żałować, czy też przeciwnie – z czego powinnam być dumna.

Kiedy pisałam tę książkę, nieraz przechodziło mi przez myśl, że temat (nie myślę o macierzyństwie, tylko o autobiografii w ogóle) jest nieciekawy. Zastanawiałam się także nad tym, czy nieuniknione manieryzmy językowe – jakich jest w niej pełno ze względu na to, że autorką jest przedstawicielka angielskiej klasy średniej – nie odstręczą tych czytelników i czytelniczek, którzy najbardziej mogliby się utożsamić z moją szczerością i odnieść z niej korzyść. Na to, żeby się przejmować pierwszą wątpliwością, jest już teraz za późno, ale druga nadal mnie dręczy. Spośród wielu reakcji, zarówno publicznych, jak i prywatnych, z jakimi spotkałam się ze strony czytelników, najbardziej cenię te, które świadczą o tym, że Pracy na całe życie udaje się oddziaływać pomimo barier w postaci płci, wieku czy klasy społecznej. Czytelnik, który w doświadczeniu rodzicielstwa rozpoznaje doświadczenie pewnego fundamentalnego rozłączenia – mimo całego dobrodziejstwa tragedii, komedii i miłości – między sobą a innymi ludźmi; który poza tym umie odbierać książki jako swego rodzaju echo, pociechę, zwierciadło; który przedkłada prywatne odkrycia nad instytucjonalne przedstawienia, zmienność tego, co osobiste, nad nieszczerą fasadę wspólnotowości – dla takiego właśnie czytelnika, kimkolwiek jest i gdziekolwiek mieszka, napisałam tę książkę.

A jeśli chodzi o innych – dziennikarzy oskarżających mnie o to, że nie nadaję się na matkę i nie kocham swoich dzieci, krytyków wciąż posługujących się moim nazwiskiem jako synonimem nienawiści do dzieci, czytelników, którzy uważają, że gdy religią jest macierzyństwo, to szczerość właściwie ociera się o bluźnierstwo – mogę tylko zasugerować, by to, co napisałam, traktowali nieco mniej poważnie. W końcu podmiotem książki jest „ja”, nie „wy”. Krytyczne wypowiedzi kierowały do mnie w większości kobiety, korzystam zatem z okazji, by wystosować ostrzeżenie do swojej płci. Uwaga: to nie jest poradnik opieki nad małym dziec­kiem, drogie panie. Tutaj od czytelniczek wymaga się samo­dzielnego myślenia. Nie mówię wam, jak macie żyć, nie mam też obowiązku podzielać waszego poglądu na świat. Możecie mieć dziesięcioro dzieci albo nie mieć żadnego; kochać swoje latorośle do szaleństwa albo zamknąć je na kłódkę w piwnicy; poświęcić im życie albo porzucić dla o połowę młodszego od siebie kochanka – mnie to nie obchodzi. Nie napisałam Pracy na całe życie po to, żeby zys­kać waszą aprobatę. Ani dlatego że jestem próżna, leniwa, pyszna czy zła. Ani dlatego że nienawidziłam być matką, nienawidziłam swojego dziecka czy dzieci w ogóle. Napisałam tę książkę, ponieważ jestem pisarką, a doświadczenie ambiwalencji charakteryzujące wczesny etap rodzicielstwa wydało mi się pokrewne typowej dla pisarzy głębokiej ambiwalencji w stosunku do życia; ambiwalencji, którą maskują wymyślone przez ludzi zorganizowane systemy społeczne, a którą pisarze (czy artyści w ogóle) stale usiłują wyciągnąć na jaw i znaleźć dla niej rozwiązanie. W przypadku większości ludzi to pragnienie podsycają wspomnienia z dzieciństwa – stanu, którego artyści bodaj nigdy do końca nie opuszczają. Stając się matką, przez krótki czas byłam jedno­cześnie dzieckiem i rodzicem, zarazem sobą i Innym, i właśnie ten rzadki, ulotny stan psyche starałam się oddać w Pracy na całe życie.

Wrócę do kwestii faktu i fikcji: pisząc o macierzyństwie, nieuchronnie przyciągnęłam tak zróżnicowane grono odbiorców, że naturalnie wszystkich moja książka nie mogła zadowolić. Liczba matek na świecie jest znacznie większa niż liczba czytelników, którą na ogół może pochwalić się pisarz. Jako autorka powieści nigdy wcześniej nie zetknęłam się z tym problemem, czego może żałuję. Niektórzy czytelnicy sięgali po Pracę na całe życie nie dlatego, że interesują się książkami, tylko dlatego, że interesują się tematyką macierzyństwa – jakkolwiek moim zdaniem w decyzji o zakupie poradnika z zakresu opieki nad dzieckiem, choćby najbardziej praktycznego, zawsze kryje się jakaś doza tej ambiwalencji, o której piszę, a zatem także powodowane nią dążenie do prawdy. Pragnienie, żeby zobaczyć u kogoś innego tę miłość, przerażenie i poczucie obcości, żeby znaleźć dla tych uczuć jakieś wyjaśnienie, nawet jeżeli zaraz zagłuszy je znacznie silniejsze pragnienie autorytetu i jednomyślności, odzyskania „normalności”: poradnik opieki nad dzieckiem to w moim odczuciu symbol psychicznej samotności współczesnych matek. Część czytelniczek poradników nie zrozumiała mojej książki, nie podobała im się. Nie wątpię, że wiele innych uzna ją za „ponurą” czy „przygnębiającą”, a jej autorkę za „skandalicznie niewdzięczną”. Ja sama, kiedy przeczytałam tekst ponownie na potrzeby nowego wydania, byłam zaskoczona przede wszystkim tym, ile jest w nim fizyczności. Teraz, kiedy moje dzieci podrosły i własne ciało znów należy tylko do mnie, odrosły liście prywatności i poczucia wstydu. Kiedyś uznałabym, że to nie do pomyślenia, by w książce mojego autorstwa jednymi z głównych bohaterów były moje piersi: mam przed sobą dowód, czarno na białym, że wbrew rachubom do tego doszło, teraz jednak wydaje mi się to równie nieprawdopodobne, jak wydawało się przed napisaniem tej książki.

Przy ponownej lekturze z przyjemnością odkryłam też, że wszystkie zarzuty o nienawiść do dzieci są nieuzasadnione. Często wysuwane w recenzjach oskarżenie o to, że nie kocham swoich dzieci, przez długi czas dotykało mnie do żywego, aż autentycznie żałowałam napisania tej książki; nie dlatego, żebym bała się dnia, w którym moje córki ją przeczytają – po prostu głęboko smuciła mnie myśl o tym, że kiedyś natkną się na ten zarzut. Ale żałować, że powołało się coś do istnienia, to najgorsza z możliwych forma opuszczenia. Praca na całe życie wydała mi się właśnie opuszczona, kiedy po latach wzięłam ją do ręki, zakurzoną i długo niestrojoną, jak stare skrzypce leżące w zapomnieniu na dnie szafy. Co to więc była za radość, kiedy przeciągnęłam smyczkiem po strunach i okazało się, że nuty wciąż brzmią czysto, muzyka płynie z serca, ogrom miłości nie poniósł najmniejszego uszczerbku. Nie oczekuję już, że moja muzyka przemówi do każdego, nadal mam jednak nadzieję, że ci, którzy zechcą jej posłuchać, uznają przynajmniej, że jest lepsza od ciszy.

Brighton, 2007 r.Wstęp

Gdybym w którymkolwiek momencie życia mogła się dowiedzieć, co przyniesie przyszłość, chciałabym zapytać o to, czy będę miała dzieci. Zawsze ciekawiło mnie to bardziej niż wszystko inne – niż miłość, praca, to, jaka przypadnie mi długość życia czy doza szczęścia. Tamto jakoś umiałam sobie wyobrazić, a urodzenia dziecka nie. Chciałam wiedzieć, czy doświadczenie macierzyństwa będzie moim udziałem, nie dlatego że ta wiedza umożliwiłaby mi wyobrażanie sobie siebie w roli matki, tylko dlatego że wydawało mi się, iż ta kwestia będzie mnie dręczyć, jeżeli pozostanie owiana tajemnicą. A w równej mierze co nad samym faktem macierzyństwa chciałam mieć kontrolę nad wolnością od udręki. Niepewność uważałam za zagrożenie, swego rodzaju niepełnosprawność, która naznaczała mnie piętnem gorszości. Ale kobiety przecież muszą żyć – i żyją – z perspektywą wydania na świat dzieci: niektóre ta perspektywa przeraża, inne marzą, by jak najprędzej się ziściła, jeszcze inne radzą sobie z nią tak dobrze, że wszyscy wokół odnoszą wrażenie, że wcale ich to nie zaprząta. Moja strategia polegała na kompletnym wyparciu, dlatego fakt macierzyństwa przeżyłam jako szok: byłam na nie niegotowa, nie zdawałam sobie sprawy z konsekwencji dotarcia do tego punktu, poza tym miałam niczym nieuzasadnione, ale wyraźne wrażenie, że ciąża, poród i początki życia z dzieckiem były jednocześnie dziełem przypadku i zrządzeniem sił znacznie potężniejszych ode mnie, że właściwie nie miałam w tej kwestii nic do powiedzenia.

Ta książka stanowi próbę częściowego opisania macierzyństwa – oraz dramatu, w którym urodzenie dziecka to tylko pierwsza scena. Co nieuniknione, jest to bardzo osobisty zapis pewnego okresu przejściowego. Od początku tkwiło we mnie silne pragnienie wypowiedzenia się w kwestii macierzyństwa, ale kryło się w głębi, pod powierzchnią mojego życia, na której wszystko zostało przewrócone do góry nogami. Kilka miesięcy po urodzeniu Albertine to pragnienie całkowicie zanikło. Umyślnie zapomniałam o wszystkim, co jeszcze niedawno odczuwałam tak mocno: właściwie nie mogłam znieść tego, że to czuję. Mój głód świata był nienasycony, zachłanny, wyrażał tęsknotę za jakimś utraconym, przedmacierzyńskim „ja” i za wolnością, z której owo „ja” może umiało korzystać, a którą może roztrwoniło. Macierzyństwo postrzegałam jako osadzenie na swego rodzaju terenie zamkniętym, odgrodzonym od reszty świata. Stale łamałam sobie głowę, jak wydostać się na wolność, a kiedy odkryłam, gdy Albertine miała pół roku, że jestem w drugiej ciąży, popatrzyłam na znajomą celę z posępną akceptacją skazańca pojmanego podczas próby ucieczki. To, co pomału, ostrożnie zaczynałam uważać za wolność, okazało się zaledwie hamakiem rozwieszonym między pniami dwóch ciąż: tkwiłam w potrzasku i znów czekało mnie spotkanie z dziwną, obcą rzeczywistością macierzyństwa. Tę książkę napisałam podczas drugiej ciąży i pierwszych miesięcy życia mojej drugiej córki Jessye – żeby pragnienie dania wyrazu tym doświadczeniom nie zdążyło znów mi umknąć.

Wyjaśniam to wszystko, pesymistycznie podejrzewam jednak, że książka o macierzyństwie tak naprawdę nie zainteresuje nikogo poza innymi matkami; na dodatek tylko takimi matkami, dla których, tak jak dla mnie, macierzyństwo jest czymś tak wielkiej wagi, że czytanie o nim działa dziwnie narkotyzująco. „Inne matki” i „tylko takie matki” – mówię, jakbym za coś przepraszała: doświadczenia macierzyństwa prawie wcale nie udaje się przełożyć na język potrzeb świata zewnętrznego. Gdy kobieta zostaje matką, zamienia swoją osobowość publiczną na cały szereg prywatnych znaczeń, których inni ludzie mogą nie rozpoznawać, podobnie jak człowiek nie słyszy dźwięków o częstotliwości poza pewnym określonym zakresem. Być może dałoby się je usłyszeć, gdyby słuchało się inną częścią siebie. „Na naszej planecie to kobiety dają początek każdemu istnieniu ludzkiemu – napisała amerykańska poetka i feministka Adrienne Rich. – Ten kilkumiesięczny okres, który spędzamy, rozwijając się wewnątrz kobiecego ciała, stanowi jedyne niekwestionowane doświadczenie podzielane przez kobiety i mężczyzn. większość z nas poznaje po raz pierwszy uczucia miłości i rozczarowania, władzy i czułości w osobie kobiety. Niesiemy ślad tego doświadczenia przez całe życie aż do śmierci”.

Oczywiście istnieje wiele ważkich analiz macierzyństwa, jego ujęć historycznych i socjologicznych. Macierzyństwo było przedmiotem poważnych badań, w których rozważano je w kategoriach klasy społecznej i szerokości geograficznej, jako zjawisko polityczne, rasowe i psychologiczne. W 1976 roku Adrienne Rich wydała klasyczną dziś książkę Zrodzone z kobiety. Macierzyństwo jako doświadczenie i instytucja – i moja opowieść jest inspirowana właśnie jej przykładem. Kiedy jednak zostałam matką, towarzyszyło mi wrażenie, że na temat macierzyństwa nie napisano zupełnie niczego – co może świadczyć tylko o prawdziwości tezy o „drewnianym uchu”, selektywnej głuchocie, o której wspomniałam, dopadającej nierodziców wtedy, gdy o swoim życiu mówi rodzic; o chorobie, której nabawiamy się już w dzieciństwie i z powodu której jako dorośli nie możemy się nadziwić, dlaczego nikt nam nie powiedział, jak to jest mieć dzieci – ani koleżanki, ani przyjaciółki, ani nawet własna matka! Jestem pewna, że książkę, którą właśnie napisałam, jeszcze trzy lata temu odebrałabym ze zdziwieniem, dlaczego autorka w ogóle zdecydowała się na dziecko, skoro uważa to za coś tak strasznego.

To nie jest historia macierzyństwa ani jego studium. Nie jest to też – wyjaśniam na wypadek, gdyby ktoś doczytał aż do tego miejsca i jeszcze żywił taką nadzieję – poradnik, jak być matką. Opisałam po prostu, co myślę o doświadczeniu macierzyństwa, wybierając taki sposób, w którym, mam nadzieję, czytelnicy odnajdą własne odczucia. Jako powieściopisarka przyznam, że pisanie tak szczere i otwarte wydaje mi się dość niepokojące. Pomijam fakt, że wiąże się z odsłanianiem siebie – wymaga od autora naruszania prywatności osób z jego najbliższego otoczenia. W przypadku tej książki dokonało się ono przez zaniechanie. Niewiele mówię tu o ludziach, z którymi dzielę życie, czy o innych relacjach istniejących oczywiście wokół opisywanej relacji z dzieckiem. Poszczególne aspekty własnego życia traktuję jak płótno, na którym najwygodniej jest mi zilustrować interesujący mnie temat, czyli macierzyństwo.

Ponieważ kwestia posiadania dzieci i sprawowania opieki nad nimi nabrała, moim zdaniem, znaczenia politycznego, nie byłabym jednak w zgodzie ani z samą sobą, ani z rzeczywistością, gdybym napisała książkę o macierzyństwie i nie wytłumaczyła chociaż częściowo, jak znalazłam czas na jej napisanie. Przez pierwsze sześć miesięcy życia Albertine opiekowałam się nią w domu, a mój partner pracował w takim samym wymiarze godzin, jak przed przyjściem córki na świat. Zmusiło mnie to do zastanowienia się nad czymś, czemu nigdy nie poświęcałam głębszego namysłu: nad tym mianowicie, że po urodzeniu dziecka życie matki i życie ojca się rozchodzą – o ile wcześniej żyli w stanie jakiej takiej równości, to po pojawieniu się dziec­ka ich wzajemne stosunki stają się w pewnym sensie feudalne. Dzień spędzony w domu na opiece nad dzieckiem różni się diametralnie od dnia spędzonego w pracy, w biurze. Każdy z nich ma swoje zalety, lecz są to dni spędzone na przeciwstawnych biegunach świata. Kiedy to odkryłam, wydawało mi się, że nieuniknione jest osunięcie się w jeszcze głębszy patriarchat: że ojcowski dzień z czasem uzbroi się w atrybuty zewnętrznego świata, świata pieniędzy, władzy i autorytetu, natomiast cała sfera domowa znajdzie się w gestii matki. Doskonale wiadomo, że w przypadku par, w których oboje młodzi rodzice pracują w pełnym wymiarze godzin, to na matkę zwykle przypada więcej niż połowa prac domowych oraz obowiązków związanych z opieką nad dziećmi, i to ona musi skrócić dzień pracy, żeby sprostać wymaganiom rodzicielstwa. Jest to polityczna kwestia równości płci; ale nawet w najbardziej sprawiedliwie pod tym względem urządzonych domach, do jakich zalicza się mój, rodzica pracującego od rodzica opiekującego się dzieckiem dzieli głęboka przepaść. Niezmiernie trudno jest przerzucić nad nią most. Możliwe jest na przykład takie rozwiązanie, że ojciec niemowlęcia zostaje w domu, matka zaś wraca do pracy: w naszej kulturze role męskie i kobiece są tak rozdzielne, tak głęboko zakorzenione w konserwatywnej tradycji, że mężczyzna może nawet mógłby zajmować się dziećmi bez poczucia, iż jest służącym swojej partnerki. Niewielu mężczyzn zgodziłoby się jednak ponieść szkody, jakie tego rodzaju wybór wyrządziłby ich karierze, a ci nieliczni, którzy się na to godzą, świadczą tym samym o ponadprzeciętnym zaangażowaniu w realną równość płci i ryzykują tę samą utratę poczucia własnej wartości, przez którą kobietom tak trudno jest podjąć decyzję o tym, żeby zostać pełnoetatową matką. Można również urządzić to tak, że oboje rodzice pracują i opłacają nianię czy opiekunkę do dziecka. Niekiedy oboje mogą skrócić sobie tydzień pracy, dzięki czemu kilka dni spędzają w biurze, a kilka w domu. Ten wariant jest trudniejszy do wprowadzenia w życie, jeżeli jedno z rodziców pracuje w domu, mimo powszechnie panującego przekonania, że na przykład taka praca jak moja jest „wręcz idealna” dla kogoś, kto ma dzieci. W takiej sytuacji nie da się uniknąć obarczenia tego z partnerów, który pracuje w domu, nieproporcjonalnie dużą odpowiedzialnością za obowiązki domowe. A wtedy zaczyna on funkcjonować jak kontroler lotów.

Za rozwiązanie problemu „macierzyństwo czy praca” uważałam kiedyś, z typowym dla osoby bezdzietnej brakiem sentymentów, płatną opiekę w pełnym wymiarze czasowym. Kiedyś nic nie wydawało mi się tak ważne, jak sprawiedliwy podział ról. Nie miałam pojęcia o tym, jak doświadczenie ciąży i urodzenie dziecka wpływają na rozumienie kwestii równości płci. Urodzenie dziecka nie tylko oddziela kobietę od mężczyzny – oddziela ją także od własnego „ja”, głęboko zmieniając jej pojęcie o tym, co to znaczy żyć. W jej ciele żył przez pewien czas inny człowiek, a po wyjściu na świat żyje w jurysdykcji jej świadomości. Przebywając z nim, kobieta nie jest sobą; oddzielona od niego, także nie jest sobą – dlatego równie trudno jest dzieci zostawiać, jak z nimi przebywać. Temu odkryciu matki towarzyszy wniosek, że jej własne życie bezpowrotnie ugrzęzło w konflikcie, wpadło w jakiś mityczny potrzask, w którym już zawsze będzie się szamotać, zawsze na próżno.

W naszym domu zapadła decyzja o całkowitym zburzeniu tradycyjnej kultury rodziny. Inni ludzie reagowali na nią zdumieniem, aprobatą lub zgrozą. Wydaje się, że nawet najbardziej niesprawdzająca się w praktyce tradycyjna wersja życia rodzinnego wywołuje mniej komentarzy i budzi mniejszą troskę niż zwykła niekonwencjonalność. Mój partner zrezygnował z pracy i wyprowadziliśmy się z Londynu. Ludzie zaczęli o niego pytać tak, jakby był poważnie chory albo wręcz już nie żył. Ale co on tam będzie robił? – pytali mnie, żądni odpowiedzi, a kiedy jej ode mnie nie uzyskiwali, zwracali się z tym pytaniem do niego. Będę opiekował się dziećmi, kiedy Rachel będzie pisała książkę o opiekowaniu się dziećmi – brzmiała jego odpowiedź. Poza nami dwojgiem nikt nie widział w tym nic szczególnie zabawnego.

Opieka nad dziećmi to zajęcie mało wdzięczne. Towarzyszy mu uczucie izolacji, często bywa nudne, jest za to niezmiennie wymagające i wyczerpujące. Mocno pod­kopuje poczucie własnej wartości i osłabia poczucie przynależności do świata dorosłych. Im bardziej jest oddzielone od reszty życia, tym jest trudniejsze, ale wciągnięcie dzieci w swoje życie, jako alternatywa dla przeniesienia się do ich życia, też jest trudne. A nawet kiedy ustali się taką wersję życia, która odpowiada wszystkim, niektóre pragnienia pozostają niezaspokojone. Uważam, że w odnajdowaniu się w tej sytuacji jeszcze ważniejsza od równości jest dobroć, choćby dlatego że demonologia rodzicielstwa jest z natury bardzo katolic­ka i przyciąga takie epitety jak „dobry” i „zły”, przeważnie nieobecne w codziennym życiu. Jako matka kobieta uczy się, co to znaczy być jednocześnie męczennicą i diablicą. Doświadczenie macierzyństwa ukazało mi, że jestem zarazem bardziej cnotliwa i bardziej potworna, a także silniej uwikłana w cnotę i potworność otaczającego mnie świata, niż uważałam to za możliwe z anonimowej pozycji kobiety bezdzietnej.

Starałam się wnikać w tej książce w niektóre z tych kwestii, chcąc odpowiedzieć na pytanie znacznie ogólniejsze: czym jest przemiana z kobiety w matkę. Nie wypracowałam sobie dotychczas jasnych definicji kobiety i matki, lecz sam proces przemiany z jednej w drugą wciąż niezmiernie mnie fascynuje. Nie wątpię, że jest on w dużej mierze taki sam jak zawsze, ale moim zdaniem nasza droga od jednego wcielenia do drugiego jest dłuższa, niż była w przypadku naszych matek. Rodzenie i wychowywanie dzieci to kowadło, na którym została wykuta nierówność płci – i w naszym społeczeństwie kobiety, zajmujące podobną pozycję co mężczyźni, mające podobny zakres odpowiedzialności, porównywalne oczekiwania i doświadczenie, słusznie podchodzą do tych ról z obawą. Kobiety się zmieniły, ale kobieca biologia pozostaje niezmieniona. Dlatego macierzyństwo umożliwia wyjątkowy wgląd w historię naszej płci – wymaga to jednak wielkiej delikatności. Nie mogę się nadziwić temu, że każdy, dosłownie każdy przedstawiciel naszego gatunku urodził się i został doprowadzony do niezależnego istnienia w tak żmudny sposób. Właśnie tę pracę, której wykonania wymaga się od kobiety, chciałam opisać.

Ta książka, pisana na gorąco, próbuje się zmierzyć z tematyką macierzyństwa mimo skromnego instrumentarium. W tamtym okresie mojego życia wydawało mi się, że czas biegnie koliście i że nic, co się dzieje, nie dzieje się zgodnie z chronologią, dlatego starałam się uchwycić ten czas w porządku tematycznym, a nie za pomocą zapomnianej precyzji kolejnych dni. Z upływem lat na pewno nasuną mi się nieujęte tutaj spostrzeżenia i będę żałowała, że nie zaczekałam z publikacją. Zamiast czekać, pożyczyłam sobie spostrzeżenia innych, włączając do książki refleksje zarówno nad lekturami, które odkrywałam podczas pisania, jak i nad tymi, do których wracałam, a które, jak sądziłam, łączą się z moim tematem. Jest to wybór cząstkowy i bardzo indywidualny – literatura już dawno odkryła i opisała to miejsce, które, jak mi się wydawało, zamieszkuję jako pierwsza, a zamiast wybranych przeze mnie fragmentów wierszy i powieści mogłyby tu się znaleźć setki innych. Wplatam cytaty z książek raczej po to, żeby zilustrować tę szczególną przemianę wrażliwości, jaką powoduje macierzyństwo, a nie po to, żeby przedstawić najpełniejszy obraz macierzyństwa za pomocą cudzych słów: moje doświadczenie czytania, a także uczestnictwa w kulturze w ogóle, bardzo się zmieniło, odkąd urodziłam dziecko – w tym sensie, że dziś sztuka i ekspresja wydają mi się znacznie bardziej konieczne i żywe niż wcześniej, a w swoim dążeniu do tworzenia znacznie bardziej ludzkie.

Ta książka to list adresowany do kobiet, które będą miały ochotę go przeczytać – z nadzieją, że w moich doświadczeniach odnajdą coś, dzięki czemu poczują, że nie są same.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: