Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pranie mózgu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
5 maja 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pranie mózgu - ebook

„Pragnę wyrazić Markowi Sołoninowi wdzięczność, zdjąć czapkę i pokłonić mu się do ziemi”.

Wiktor Suworow

W ostatnich latach mnożą się grafomańskie dzieła rozpowszechniające „fałszywki historyczne”. Mark Sołonin uważa, że środowisko naukowe powinno bardziej zdecydowanie walczyć z tym zjawiskiem, więc swoją najnowszą książkę poświęcił obalaniu mitów i demaskowaniu kłamstw. Opierając się wyłącznie na faktach, logice i zdrowym rozsądku, krytykuje nieudolne zabiegi szarlatanów serwujących publiczności tanie pseudosensacje, godne serialu o Stirlitzu. Analizuje liczne wymysły z epoki radzieckiej i czasów współczesnych – „porozumienie generalne NKWD i gestapo”, „tajne rozmowy Stalina z Wolffem w Mceńsku”, „plan obrony z 1941 roku”, „przerzucanie oddziałów Armii Czerwonej nad kanał La Manche” – i ukazuje obraz wydarzeń, który wyłania się z dostępnych, rzetelnych źródeł.

Mark Sołonin urodził się w 1958 roku w Kujbyszewie. W roku 1975 ukończył tamtejszy Instytut Lotniczy i podjął pracę w tajnym biurze konstrukcyjnym. W okresie pierestrojki założył klub polityczny. Od ponad dwudziestu lat bada historię udziału ZSRR w II wojnie światowej. REBIS wydał jego bestsellery: 22 czerwca 1941, czyli jak zaczęła się Wielka Wojna Ojczyźniana, 23 czerwca. Dzień „M”, Na uśpionych lotniskach..., 25 czerwca. Głupota czy agresja? oraz Nic dobrego na wojnie.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7818-171-2
Rozmiar pliku: 889 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autora

Kiedy drzewa były duże, a ja bez trudu mieściłem się pod stołem, w naszym kraju obywatele mieli obowiązek pracować. Każdego ranka tramwaje pełne ludzi kierowały się ze skrzyżowania ulicy Czerwonych Komunardów i ulicy XXII Zjazdu Partii (właśnie tam zostałem przywieziony ze szpitala położniczego) przez most do olbrzymich, dymiących i huczących fabryk. Huczało tam nie na żarty. Niski, miarowy i niekończący się huk każdego wieczoru wypełniał świat. Zanim skończyłem pięć lat, myślałem właśnie, że wieczór to czas, kiedy robi się ciemno i kiedy huczy. Potem stanowisko badawcze zakładów produkujących silniki lotnicze przeniesiono poza granice miasta i huk ustał. Ale ludzie wciąż pracowali. W moich mglistych dziecięcych wspomnieniach pozostał triumfujący głos Lewitana, który mówił o nowych lotach kosmicznych i gigantycznych zaporach przegradzających potężne rzeki na Syberii.

Nawet przeciętny uczeń szkoły średniej rozumiał, że ludzie, którzy zaprojektowali rakietę, obliczyli tor lotu statku kosmicznego, zbudowali silnik lotniczy z turbiną palącą się, ale nie płonącą w rwących białych płomieniach, są bardzo mądrzy, dużo się uczyli, wiele się nauczyli i wiedzą takie rzeczy, których inni nawet się nie domyślają. Każdy wykwalifikowany robotnik rozumiał, że modelarz (nie ten, który defiluje po wybiegu w białych spodniach, a mistrz w swoim fachu, który tworzy z drewna dokładną kopię przyszłego odlewu) potrafi i wie to, o czym wspomniany robotnik nie ma pojęcia. I vice versa.

I właśnie na to ONI nas złapali. Na naturalny dla każdego człowieka pracy szacunek dla wiedzy i kwalifikacji innego pracującego człowieka. Na podświadome (ale bardzo trwałe) przekonanie o „domniemaniu kompetencji” każdego inżyniera, lekarza, geologa, muzyka, agronoma… Radziecki robotnik nie mógł sobie wyobrazić i uwierzyć w to, że radziecki „doktor nauk historycznych” różni się od doktora nauk fizycznych, który stworzył synchrocyklotron.

Normalnemu człowiekowi nie mogło przyjść do głowy, że za długim podpisem „doktor nauk historycznych, profesor, kierownik katedry historii najnowszej” kryje się ospały urzędnik, który po pierwsze, nie wie nic, a po drugie, niczego nie zamierza się dowiedzieć na temat historii najnowszej (ani jakiejkolwiek innej). A nie zamierza dlatego, że chce mieć święty spokój i ładne mieszkanie nie na pokrytej sadzą z fabrycznych kominów ulicy Czerwonych Komunardów, a w prestiżowej dzielnicy Moskwy. Jednak mieszkanie w prestiżowej lokalizacji nie tak łatwo było zdobyć. Przyjmowano tam wyłącznie „element społecznie bliski”. Tylko tych, którzy poprzez swój budzący respekt wygląd i podpis połączyliby dzikie brednie zalecane do rozpowszechniania przez wydział agitacji i propagandy KC KPZR.

KC KPZR już nie istnieje. Podobnie jak wydział agitacji i propagandy. Zmieniono tabliczki z nazwami wielu ulic. Cara Mikołaja Krwawego ogłoszono nieomalże świętym męczennikiem. Rycerza rewolucji Feliksa Edmundowicza okrzyknięto krwawym katem. W naszym wspólnym domu zapanował zamęt. Przypuszczalnie z powodu tego zamieszania nikomu nie przyszło do głowy, żeby w dniu, gdy żelazny posąg Dzierżyńskiego przepłynął w powietrzu nad rozgorączkowanym tłumem, unieważnić jednym zarządzeniem wszystkie stopnie naukowe uzyskane w katedrach historii KPZR, komunizmu naukowego i innej „historii najnowszej”. Szkoda, że nikt o tym nie pomyślał. Wielka szkoda…

A dawne „kadry” bez cienia zażenowania tytułują się „doktor nauk historycznych, profesor, kierownik katedry nauk politycznych Międzynarodowej Akademii Marketingu, Franchisingu i Lobbingu”. Nadal wygłaszają wykłady dla studentów, korzystając z upstrzonych przez muchy konspektów sprzed trzydziestu lat. Przy tym wygrażają szponiastym palcem, domagając się, żeby „zaprzestać pisania historii na nowo”. Jeden taki „naukowiec” zupełnie poważnie tłumaczył mi, że Wiktor Suworow (z którym miałem przyjemność rozmawiać wiele razy na antenie radiowej i prywatnie) nie istnieje, a pod tym pseudonimem działa grupa wrogów ustroju sowieckiego, pracowników etatowych CIA i MI-6, co zostało niezbicie dowiedzione „przez baaardzo poważną instytucję” (oczy i palec kierują się ku górze: „Młody człowieku, dobrze rozumiecie, co mam na myśli…”).

Nie zmienia to faktu – Ziemia się kręci i procesu raz rozpoczętego nie da się zatrzymać. Bezkarne wciskanie ludziom kitu w epoce internetu, telewizji satelitarnej i wolności wydawniczej, zależnej jedynie od zasobności portfela czytelników, staje się coraz trudniejsze. Nie boję się o studentów: większość z nich nie pojawia się na wykładach, regularnie kupuje (oczywiście za pieniądze rodziców) prace semestralne, roczne i dyplomowe. Profesorowie klasowo bliscy różnej maści darmozjadom zazwyczaj przymykają oko na te wybryki młodzieży. A ci nieliczni, którzy potrzebują dyplomu jedynie jako dodatku do wiedzy, mogą czytać poważne opracowania solidnych historyków. Aż strach powiedzieć, że za to już nie wyrzuca się z uczelni, nie zamyka się w „specjalnym szpitalu psychiatrycznym MSW”, nie „załatwia się” sprawy, posługując się artykułami 70 i 1901 kodeksu karnego RFSRR, nie podrzuca narkotyków…

A co powinni zrobić ci, którzy pożegnali się z wiekiem studenckim i młodzieńczym nieróbstwem, którzy muszą „jakoś sobie radzić” od rana do wieczora i czas na czytanie mają tylko w wagonie metra albo w przedziale pociągu? Nie mogę z czystym sercem poradzić im, żeby sięgnęli do portfela i kupili jedną z moich grubych książek historycznowojskowych. Czy zapracowany człowiek przebrnie przez te 500–600 stron zapisanych drobnym maczkiem, z tabelami, wykresami i mapami dawnych bitew?! Właśnie z tych niewesołych refleksji zrodził się pomysł napisania łatwej i przyjemnej książki, która pomoże czytelnikowi poznać najbardziej jaskrawe przypadki rodzimego historycznego „prania mózgu” i ze śmiechem rozstać się z nimi. A przy okazji dowiedzieć czegoś więcej o naszej nieprzewidywalnej historii. Mimo to, kiedy będziesz czytał tę książkę od dowolnej strony w metrze, nie zapominaj, szanowny czytelniku, o jednej bardzo ważnej, zasadniczej rzeczy: nie ośmieszam i nie oskarżam bohaterów wojny, weteranów, którzy wrócili z frontu kalecy, twojego dziadka czy ojca, a wyłącznie tych darmozjadów i hultajów, którzy przez długie lata zrobili dochodowy biznes z rozpowszechniania z założenia kłamliwych teorii na temat okoliczności i przyczyn naszej największej tragedii.1. „Degeneracyjne cechy zwyrodnienia”

Przez wiele lat w pamięci mojego komputera zgromadziła się spora liczba najróżniejszych przykładów „prania mózgu”. Każdy z nich na swój sposób jest uroczy i każdy zasługuje na publiczną chłostę. Od czego zaczniemy? Zgodnie z zasadami dydaktyki należy od rzeczy prostych zmierzać do bardziej skomplikowanych. Tak też zrobimy. Nie będziemy wymyślać nowych zasad i w pierwszym rozdziale pokażemy jaskrawe przykłady głupoty, które mimo że nie są szczególnie ważne w swej istocie, zasługują na uwagę przez to, że ukazują nam dno „ciemnej studni ignorancji”, z której trzeba się wydostać jak najszybciej.

Honorowe prawo przecięcia czerwonej wstęgi przekazuję pewnej pociesznej wypowiedzi, która zachwyciła mnie nadzwyczajną klarownością i prostotą porównywalną chyba tylko ze wzorem chemicznym diamentu. Na dodatek jest to jeden z ostatnich znanych mi przykładów.

W 2007 roku wydawnictwo Jauza–Eksmo podjęło się zebrania pod jedną okładką bardzo różnych historyków, można rzec: o diametralnie przeciwstawnych poglądach, którym zadano tylko jedno pytanie: Co było główną przyczyną klęski Armii Czerwonej latem 1941 roku? Tak powstał zbiór esejów Wielikaja Otieczestwiennaja katastrofa („Wielka Katastrofa Ojczyźniana”). Znany historyk, kierownik wydziału statystyki Instytutu Historii Wojennej przy Ministerstwie Obrony Federacji Rosyjskiej, pułkownik, doktor nauk historycznych M.E. Morozow (jeżeli Mirosław Eduardowicz awansował, to proszę o wybaczenie i składam gratulacje), napisał do tego zbioru artykuł Porażka latem 1941 roku była nieprzypadkowa. Tytuł, jak na mój gust, nieco przyciężki, ale zasadnicza teza została podana w prostych żołnierskich słowach.

Nawiasem mówiąc, też uważam, że latem 1941 roku porażka była nieprzypadkowa i nieunikniona. Co prawda, na tym stwierdzeniu kończy się zbieżność naszych poglądów. Pułkownik Morozow na 93 stronach rozwija tradycyjną dla całej historiografii radzieckiej myśl o tym, że „historia dała nam zbyt mało czasu” i Związek Radziecki był nieprzygotowany do wojny pod względem materiałowo-technicznym. Natomiast ja uważam, że wspomniana „historia” dała Stalinowi niedopuszczalnie dużo czasu, a demoralizacja ludu oraz powszechna degradacja wszelkich norm obyczajowych i moralnych przez dwadzieścia lat doprowadziły lud i armię do stanu, w którym nie mogły prowadzić wojny.

Jednak wróćmy do artykułu Morozowa. Ponieważ artykuł dotyczył lotnictwa wojskowego, to była w nim oczywiście mowa o beznadziejnie przestarzałych radzieckich samolotach, które po prostu nie wytrzymują porównania z samolotami nieprzyjaciela. Na stronie 229 Morozow pisze dosłownie tak:

prędkość horyzontalna junkersa Ju 88 była półtora raza większa od prędkości Ar-2.

Oczywiście nie tylko prędkość jest miarą wartości frontowego bombowca, ale mimo wszystko – prędkość półtora raza gorsza… To brzmi poważnie. Przy takim zacofaniu technicznym klęska naprawdę zaczyna wydawać się nieprzypadkowa i nieunikniona. Mimo to chciałoby się poznać również dokładne liczby prędkości. Proszę się nie bać, szanowny czytelniku! Nie zamierzam wcale wymachiwać sprawozdaniami z testów lotniczych i zanudzać dyskusją na temat wiarygodności tych sprawozdań. Uchowaj Boże! Obiecałem przecież, że wszystko będzie jak najbardziej łatwe i proste. Na stronie 249 pułkownik Morozow podaje, że prędkość maksymalna bombowca Ar-2 (ten samolot był głęboką modyfikacją najbardziej powszechnego przedwojennego bombowca SB) wynosiła 480 km/h. Prędkość SB z 1939 roku to według Morozowa 450 km/h. A na stronie 298 możemy się dowiedzieć, że prędkość maksymalna bombowca Junkers Ju 88 wynosiła 450 km/h.

Tak się u nas pisze „historię”. Jeżeli nie wolno, ale bardzo się chce, to można. Jeżeli bardzo się chce wcisnąć czytelnikom tezę o zacofaniu technicznym radzieckiego lotnictwa, to liczba 450 będzie półtora raza większa od liczby 480. Ale na tym nie koniec. Ważna uwaga: prędkości autor zamieszcza w tabelach, którym nie każdy czytelnik zechce się przyjrzeć, ale wniosek końcowy o miażdżącej przewadze junkersa podaje otwartym tekstem!

Co to? Przykry błąd czy działanie znakomitego mistrza parającego się „praniem mózgu”? Nie wiem. O to musicie zapytać pułkownika.

Drugie w kolejności mamy słynne „Porozumienie generalne o współpracy, pomocy wzajemnej i wspólnych działaniach pomiędzy Głównym Zarządem Bezpieczeństwa Państwowego NKWD ZSRR i Głównym Urzędem Bezpieczeństwa Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników (Gestapo)”, które zdążyło się już znudzić specjalistom, ale wciąż porusza łatwowierną publiczność. Bardzo lubię ten tekst. Wracam do niego w momentach, o których Puszkin pisał: „Gdy myśli czarne cię ogarną, otwórz szampana lub poczytaj Wesele Figara”.

Życie teraz nie jest łatwe, „czarne myśli” kołaczą się w głowie zbyt często, a żadna wątroba nie wytrzyma takiego obciążenia. Z kolei nieśmiertelna komedia Beaumarchais’go po prostu blednie w cieniu takich kwiatków: „Strony będą prowadziły walkę z degeneracją ludzkości w imię uzdrowienia białej rasy i stworzenia mechanizmów eugenicznych higieny rasowej. Rodzaje i formy degeneracji, które zostaną poddane sterylizacji i zniszczeniu, strony określiły w dodatkowym protokole nr 1, który stanowi integralną część niniejszego porozumienia”. W dodatkowym protokole nr 1 podano „rodzaje degeneracyjnych cech zwyrodnienia”, z którymi NKWD i gestapo miały wspólnie walczyć, a mianowicie: „rudzi, zezowaci, kulawi i ułomni od urodzenia, posiadający wady wymowy – seplenienie, grasejowanie, jąkanie (wrodzone) – wiedźmy i czarownicy, szamani i jasnowidze, garbaci, karły, osoby mające duże znamiona oraz dużą liczbę małych znamion, przebarwienia skóry i różny kolor oczu itd.”

Owa niezrównana, topornie zmajstrowana fałszywka kończy się tak: „Tekst porozumienia napisano w języku rosyjskim i niemieckim w jednym egzemplarzu, z których każdy posiada jednakową moc”. Podpisali tajemnicze porozumienie „szef Głównego Zarządu Bezpieczeństwa Państwowego NKWD, komisarz bezpieczeństwa państwowego pierwszego stopnia L. Beria i szef IV Departamentu (Gestapo) Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników Rzeszy, brigadenführer SS H. Müller”.

Podano nawet dokładną minutę, o której doszło do tego wydarzenia historycznego: „Sporządzono w Moskwie, 11 listopada 1938 r., o godz. 15 min. 40”.

Te dzikie brednie wytrwale promował w mediach towarzysz W. Karpow, były przewodniczący Związku Pisarzy ZSRR, były deputowany Rady Najwyższej i były członek KC KPZR. Dzięki takiemu podpisowi byle jak sklecona fałszywka, niewarta nawet tego, żeby o niej wspominać, wywołała szeroką dyskusję, była wielokrotnie cytowana itd. Jednak Karpow nie jest autorem tekstu. W 1999 roku opublikował go niejaki G. Nazarow, działacz dobrze znany w wąskich kręgach ideowych bojowników z panoszeniem się europejskich wolnomularzy (czyli „żydomasonów”). „Dokument” ukazał się w czasopiśmie o znamiennym dla publikacji tego typu tytule, „Czudiesa i prikluczenija” („Cuda i przygody”, 1999, nr 10).

Nie wykluczam zresztą, że również Nazarow jedynie przepisał tekst, który wymyślił ktoś inny. Tak czy owak znalazłem to „Porozumienie generalne” z odsyłaczem do pisma „Pamiat'” (1999, nr 1). W końcu tylko w wykończonych narzanem organizmach bojowników z „rudymi, sepleniącymi i grasejującymi” mogła powstać fałszywka zawierająca taką liczbę rażących błędów:

– 11 listopada 1938 roku H. Müller nie mógł się pojawić w Moskwie. Znajdował się w Berlinie i miał tego dnia sporo do roboty. W nocy z 9 na 10 listopada 1938 roku na polecenie Hitlera na terytorium całego kraju przeprowadzono pogrom Żydów, który przeszedł do historii jako „noc kryształowa”. Zniszczono i spalono 267 synagog, 815 sklepów i przedsiębiorstw, 20 tysięcy Żydów aresztowano i osadzono w obozach koncentracyjnych. Spontaniczny wybuch „gniewu narodu” na taką skalę trzeba było zorganizować, nadzorować i kontrolować, trzeba było także wysłać 20 tysięcy osób do obozów. Cały ten ogrom pracy spoczął na barkach kierownictwa struktur bezpieczeństwa Rzeszy, z Müllerem włącznie, którego osobisty udział w wydarzeniach nocy kryształowej potwierdziły liczne świadectwa.

– Zarówno Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA), jak i znajdujące się w jego składzie gestapo były częścią państwowych („należących do Rzeszy”, według terminologii używanej w nazistowskich Niemczech), a nie partyjnych struktur. Żaden „Główny Urząd Bezpieczeństwa Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników” w listopadzie 1938 roku nie istniał. NSDAP stała się wówczas jedyną legalną partią rządzącą i na bazie jej organizacji paramilitarnych utworzono struktury bezpieczeństwa państwa faszystowskiego. Żeby się tego dowiedzieć, nie trzeba spędzać miesięcy w zakurzonych bibliotekach. Skrót RSHA zna każdy, kto oglądał „film o Stirlitzu”. Zaczyna się on właśnie od słowa „Reichs”, czyli „należący do Rzeszy”. „Gestapo” też jest skrótem, w którym litery „sta” pochodzą od słowa „stats”, czyli „państwowy”. Pełna nazwa tej przestępczej organizacji to Geheime Staatspolizei, czyli Tajna Policja Państwowa.

– Wszystkie stopnie i stanowiska „sygnatariuszy” zostały chaotycznie pomylone. W chwili powstania mitycznego „Porozumienia” Müller w stopniu standartenführera SS kierował II Wydziałem Głównego Urzędu Policji Państwowej i SD. Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy powstał 27 września 1939 roku, czyli prawie rok po rzekomej „wizycie” Müllera w Moskwie. A rok później, 14 grudnia 1940 roku, Müllerowi nadano stopień brigadeführera SS, co się pisze właśnie tak, a nie „brigadeNführer”. W preambule „Porozumienia generalnego” zaznaczono, że Müller działa na podstawie upoważnienia udzielonego mu przez „reichsführera SS Reinharda Heydricha”. Stopień reichsführera SS posiadała tylko jedna osoba – Heinrich Himmler. Co się tyczy Heydricha, to rzeczywiście był on bezpośrednim przełożonym Müllera, ale w nieco „skromniejszym” stopniu gruppenführera SS, równoznacznym ze stopniem generała porucznika (później, w 1941 roku, awansował na obergruppenführera SS).

– Takie bzdury jak „jeden egzemplarz, z których każdy posiada jednakową moc” i użycie określenia „napisano” zamiast „sporządzono” nawet nie zasługują na to, żeby szczegółowo je omawiać.

A jednak współpraca NKWD z aparatem terroru faszystowskich Niemiec jest niepodważalnym faktem. Tylko że przedmiotem tej współpracy nie była walka z „rudymi, zezowatymi i ułomnymi”, a dużo bardziej istotne dla Hitlera i Stalina cele.

Po tym jak we wrześniu 1939 roku Wehrmacht i Armia Czerwona okupowały Polskę, dwa dyktatorskie reżimy stanęły w obliczu problemu walki z polskim ruchem oporu. Ta walka wymagała współpracy struktur bezpieczeństwa. Podstawą prawną do niej był tajny protokół dodatkowy Traktatu o przyjaźni i granicach, podpisanego w Moskwie 28 września 1939 roku. Oto pełny tekst tego protokołu:

Moskwa

28 września 1939 r.

Niżej podpisani upełnomocnieni przy zawarciu radziecko-niemieckiego traktatu o granicach i przyjaźni porozumieli się, jak następuje:

Obie strony nie dopuszczą na swych terytoriach do żadnej polskiej agitacji, która dotyczy terytorium drugiej strony. Będą tłumić wszelkie zaczątki takiej agitacji na swych terytoriach i będą się informować nawzajem o odpowiednich środkach podjętych do tego celu.

Z upoważnienia

Za Rząd Rzeszy Niemieckiej – J. Ribbentrop

Za Rząd ZSRR – W. Mołotow

Tekst protokołu znajduje się w Archiwum Polityki Zagranicznej Federacji Rosyjskiej (APZ FR, d. 06, r. 1, s. 8, t. 77, k. 4). Został opublikowany między innymi w dwutomowym zbiorze dokumentów 1941 god. Dokumienty („1941 rok. Dokumenty”, tom 2, s. 587).

W ramach zadeklarowanej „przyjaźni” odbywała się również „repatriacja obywateli niemieckich przebywających na terytorium ZSRR”. Za tym enigmatycznym sformułowaniem kryją się dwa skrajnie różne procesy. Z jednej strony, z więzień i obozów zwolniono Niemców, aresztowanych w czasie wielkiego terroru w latach 1937–1938 i oskarżonych o szpiegostwo. Z drugiej strony, Hitlerowi przekazano niemieckich i austriackich antyfaszystów, którzy w latach 1933–1939 znaleźli schronienie w „kraju zwycięskiego proletariatu”. W sumie NKWD i gestapo miały wiele wspólnych spraw i zmartwień, ale zajmowano się nimi na roboczo, bez podpisywania wyimaginowanych „porozumień generalnych”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: