Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Prawdziwy bohater - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Prawdziwy bohater - ebook

Prawdziwy bohater to pełna ciepłego - miejscami soczystego - humoru powieść pochodzącej z Indii kanadyjskiej pisarki Anity Rau Badami. Ukazuje ona barwny, wręcz panoramiczny, obraz współczesnej indyjskiej obyczajowości oraz stosunków rodzinnych przez pryzmat losów wielopokoleniowej rodziny mieszkającej w fikcyjnym miasteczku Toturpuram na południu Indii. Córka głównego bohatera, która wbrew jego woli założyła rodzinę w Kanadzie, wraz z mężem ginie w wypadku samochodowym, osierocając siedmioletnie dziecko. Dziewczynka przyjeżdża do Indii, gdzie wszystko jest dla niej nowe. Musi się przyzwyczaić do życia w nowym otoczeniu, jej dziadkowie zaś muszą się pogodzić ze śmiercią córki i oswoić z nową dla wszystkich sytuacją...

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8002-482-3
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 Na brzegu morza

Była dopiero piąta rano w lipcowy dzień w Toturpuram, a wszelkie oznaki nocy już zniknęły. Słońce nabrzmiało, stopione z odległym horyzontem. Fale drżały na piasku, pozostawiając powyginane smugi złotej piany, która niemal natychmiast wysychała. Wzdłuż całej plaży rybacy wyciągali na brzeg łodzie i opróżniali sieci z nocnego połowu. Ich matki, żony, córki i siostry usypywały stosy krewetek, krabów, homarów i ryb w wielkich wilgotnych koszach zalatujących zapachem ładunku z poprzedniego dnia. Później, pozostawiwszy połyskujące łuski i rozłupane muszle jako łup dla wron, łapały pierwszy autobus jadący na rynek i śmiały się, kiedy inni pasażerowie pośpiesznie przesuwali się do przodu, robiąc miejsce im i ich „wonnemu” towarowi.

Za parę godzin nad miastem zawiśnie upał niczym długie, mokre prześcieradło. Pot będzie się ludziom lał spod kolan, pach, z wgłębień na karku i kapał im z czół. Spocone uda przykleją się do krzeseł i przy wstawaniu będą wydawały nieprzyzwoite ssące odgłosy. Tylko idioci odważą się wyjść do pracy, a gdy już tam dotrą, będą siedzieli przy biurkach zamroczeni i bezczynni, bo z powodu przerwy w dostawie prądu nie będą działać wiatraki pod sufitem. Nie będzie można zmrużyć oka i nie poczuć się słabo. Co mądrzejsi zostaną w domu i ubrani tylko w bieliznę, z mokrym płótnem na głowie i piersiach, będą popijać litrami sok z kokosa i wachlować się gazetami.

Choć była już połowa lipca, w tej mieścinie, która przycupnęła nad brzegiem Zatoki Bengalskiej w odległości trzech godzin jazdy autobusem od Madrasu, nie pojawił się jeszcze monsun południowo-zachodni, przynoszący niewielką ulgę pomiędzy okresami upałów. Całe Toturpuram tęskniło więc za grudniem, kiedy z rykiem nadejdzie monsun północno-wschodni. Wspomnienie tych chłodnych, wilgotnych poranków było tak podniecające, że wszyscy zapominali o tym, iż grudzień był zarazem początkiem okresu cyklonów, kiedy wiatr wieje z prędkością 150 kilometrów na godzinę, miażdżąc wszystko, co stoi mu na drodze. Nie pamiętali o ulewnych deszczach, które powalały linie energetyczne i pogrążały miasto w cuchnącej, płynnej ciemności. Zapominali także o tym, że morze staje się wtedy niebotyczną zieloną ścianą wody, która rozmywa plażę i zalewa miasto, zamieniając ulice w ścieki i przynosząc czerwonkę oraz biegunkę. Czasem było tyle wody, że w całym mieście eksplodowały szamba i ludzie budzili się pośrodku nocy, aby stwierdzić, że ich dobytek pływa w fekaliach.

Dzisiaj światło poranka wydobyło z tej zapuszczonej mieściny subtelne piękno. Nawet dziesiątki kanciastych bloków mieszkalnych, ciągnących się bez wyrazu od plaży aż do Dużego Domu na ulicy Braminów, straciły ostrość w porannym blasku. Snopy anten telewizyjnych jeżyły się na dachach bloków i zapłonęły, kiedy wzeszło słońce. Duży Dom jako jedyny na tej ulicy nie mógł się poszczycić anteną. Śripati Rao, jego właściciel, kilka lat temu z ociąganiem kupił telewizor, ale był to stary model tylko z anteną pokojową. Jego matka, Ammajja, czuła się rozczarowana.

– Nikt nawet nie będzie wiedział, że mamy telewizor – protestowała. – Co za pożytek z posiadania czegoś, jeśli nikt o tym nie wie?

Śripati pozostawał niewzruszony.

– Dopóki odbierasz swoje ulubione programy, czy to ważne, że ktoś wie, co mamy? Poza tym, tylko na to mnie stać.

– Gdybyś mnie posłuchał i został znanym lekarzem, wcale byś nie mówił, na co cię stać, a na co nie – gderała matka. Nigdy nie traciła okazji, żeby mu wypomnieć, jakim był dla niej rozczarowaniem.

– Nawet gdybym był Birlą, kupiłbym właśnie ten telewizor – przekonywał ją Śripati. Mógłby być też Tatą czy Ambanim, albo którymkolwiek z innych wielkich indyjskich potentatów biznesu. Nie był zwolennikiem ostentacyjnych demonstracji – zarówno uczuć, jak i majątku.

Kiedy telefon zadzwonił tego dnia po raz pierwszy, Śripati był na balkonie swojego domu. Jak zwykle zbudził się o czwartej rano i teraz czytał gazetę, zaznaczając interesujące pozycje czerwonym markerem. Znieruchomiał na dźwięk wysokiego, przerywanego, wibrującego dzwonka, ale nie ruszył się, by zejść do stojącego na półpiętrze aparatu. Czekał, aż telefon odbierze ktoś inny. Wokoło było dość ludzi, włączając w to – myślał z pewną irytacją – jego syna Aruna, który spał w pokoju po przeciwnej stronie korytarza.

Później Śripati zastanawiał się, dlaczego nie tknęło go żadne przeczucie. Pamiętał, jak się czuł wcześniej za każdym razem, kiedy nadchodziła jakaś tragedia. Jaki był niespokojny na dzień przed tym, kiedy na Andal Street znaleziono pozbawione oznak życia ciało jego ojca i jak dziwny zbieg okoliczności zaprowadził go następnego ranka właśnie w to miejsce, gdzie dołączył do zgromadzonego wokół tłumu ciekawskich. Tak samo zanim jego ukochaną babcię Śantammę zabrał bóg śmierci, przez kilka nocy dręczyły go niespokojne sny. Czyż nieszczęść nie zwiastuje zawsze chwila niezmiernej jasności lub też koszmar nocny, który z płaczem wyrywa cię ze snu? Tym razem jednak nie doświadczył niczego takiego.

Telefon przez cały czas dzwonił, działając Śripatiemu na nerwy.

– Arun! – wrzasnął, odchylając się w fotelu tak, aby przez drzwi balkonowe widzieć całą sypialnię. – Odbierz telefon! Nie słyszysz? – Odpowiedzi nie było. – Idiota, przesypia całe życie – mruknął. Odsunął krzesło od kwadratowego żelaznego stołu, na którym ułożył swoje przybory do pisania, i wstał, pochylając zaokrąglone plecy. W młodości odkrył, że był wyższy niż wszyscy koledzy, a ponieważ nie cierpiał w jakikolwiek sposób się wyróżniać czy rzucać w oczy, zaczął się garbić. Jego grube, posiwiałe włosy były strzyżone możliwie najkrócej przez Szekspira Kuppallura, fryzjera z Tagore Street. Na twarzy, zdominowanej przez haczykowaty nos i duże, wilgotne oczy, zadomowił się wyraz rozczarowania. Z łagodnością oczu zaskakująco kontrastowała wąska, surowa linia ust. Kiedyś podczas kłótni jego żona Nirmala zauważyła, że wyglądają jak zamknięta na suwak portmonetka. Pamięta, jak zdumiało go to porównanie. Zawsze bowiem uważał, że jego żona jest podobna do kostki mydła Lifebuoy – użyteczna, ale pozbawiona wyobraźni.

Przemknęło mu przez myśl, że być może dzwoni Maja, jego córka mieszkająca w Vancouver, i zatrzymał się, przechodząc przez sypialnię. Jeśli tak, nie chciał podnosić słuchawki. Jego wzrok padł na zdjęcie córki z jej cudzoziemskim mężem i ich dzieckiem, stojące na parapecie przy łóżku od strony Nirmali, i natychmiast jego nastrój zabarwił smak goryczy. Codziennie, kiedy tylko nadarzyła się okazja, kładł fotografię na parapecie zdjęciem do dołu i nakrywał ją książkami, czując, że zachowuje się jak dziecko, gdyż Nirmala i tak ją podnosiła i ustawiała na miejscu. Ale, przypomniał sobie, Maja telefonowała zawsze w niedziele w pół do siódmej rano, bo wiedziała, że matka będzie czekać tuż przy telefonie, siedząc na zimnej, wykładanej kamiennymi płytami podłodze półpiętra. I każdej niedzieli, już od kilku lat, Śripati unikał tej chwili, wychodząc dwadzieścia po szóstej na spacer.

Jego młodsza siostra Putti, która także była gdzieś na dole, bała się odbierać telefon.

– Nie wiem, jak mówić do tej rzeczy – wyjaśniła raz bratu z zakłopotaniem malującym się na okrągłej, dziecinnej twarzy. – Poza tym, nigdy nie dzwonią do mnie.

Smutna prawda, do której musiała się głośno przyznać, pomyślał wtedy, czując się winny, że jako starszy brat nie wypełnił obowiązku i nie znalazł jej męża. Po czterdziestu dwóch latach życia w Toturpuram Putti nie miała nikogo, kogo mogłaby nazwać przyjaciółką. Być może poza tą okropną bibliotekarką, panną Ćintamani.

Matka Śripatiego twierdziła, że jest zbyt stara, aby wchodzić po schodach, ale Nirmala upierała się, że Ammajja oszukuje i że kiedy jest sama w domu, regularnie wchodzi na górę, aby tam myszkować.

– Podkrada moje sari – narzekała Nirmala. – I znalazłam swój grzebień pod jej materacem. A co, może sam się tam schował?

Telefon przestał dzwonić i cisza ponownie spowiła dom. Śripati wrócił na balkon i usadowił się na wypłowiałym trzcinowym fotelu, który przetrwał co najmniej dwadzieścia lat intensywnego słońca i deszczu. Podniósł z powrotem „The Hindu” i zaczął uważnie czytać, zaznaczając artykuły, które chciał skomentować.

Słyszał cichą muzykę dobiegającą z bloków obok domu – cienkie nutki niemal natychmiast zagłuszone dźwiękiem dzwonu ze świątyni Kryszny, który rywalizował z nosowym nawoływaniem mułły z Meczetu Tysiąca Świateł stojącym przy równoległej ulicy. Do świątyni prowadziła droga prosto z Dużego Domu. Wybudował go osiemdziesiąt dwa lata temu dziadek Śripatiego przy ulicy, którą zaczęto nazywać ulicą Braminów z powodu mieszkającej na niej dużej liczby ludzi z tej kasty. Jednakże kiedy partia rządząca zwyciężyła w wyborach stanowych, przyjęła uchwałę, że nazwy ulic nie mogą wskazywać na określoną kastę. Tak więc ulica Braminów była teraz po prostu Ulicą, podobnie zresztą jak ulica Lingajatów, Mudalijarów i z pół tuzina innych w Toturpuram. Doprowadziło to do wielkiego narzekania przyjezdnych, którym zwykle pół dnia schodziło na błądzeniu po mieście i próbie zorientowania się, która Ulica jest którą. W dodatku ulica Braminów tak bardzo zmieniła się w ostatniej dekadzie, że ludzie powracający tu po paru latach ledwie mogli ją rozpoznać. Zamiast delikatnego zapachu świeżego jaśminu, kadzideł i prawości, zamiast śpiewu świętych hymnów, wypełniała ją wrzawa targujących się sprzedawców tkanin i warzyw oraz piskliwe tony najnowszych przebojów muzyki filmowej dobiegającej z salonów wideo, których okna pyszniły się jaskrawymi plakatami z piersiastymi heroinami o grubych udach i z muskularnymi bohaterami o fryzurach wznoszących się nad ich głowami niczym kłęby dymu.

Starsi mieszkańcy Toturpuram pamiętali, jak piękny był niegdyś Duży Dom – czyste, solidne mury, malowane na różowo każdego roku przed świętem Dipawali, szeroka weranda i kilka balkonów od frontu oraz wzdłuż bocznych ścian, wszystkie otoczone malowanymi żeliwnymi balustradami odlanymi w kształcie ryb i kwiatów lotosu unoszących się na stylizowanych falach. Olbrzymie rzeźbione drzwi z drewna tekowego zrobiono na specjalne zamówienie i w przeszłości co roku lakierowano. Okna miały witrażowe szyby, które dziadek Śripatiego kupił od pewnej brytyjskiej rodziny po tym, jak na kilka lat przed uzyskaniem przez Indie niepodległości wyczuła wiatr przemian i wróciła do Anglii. Od śmierci ojca dom popadł w stan swoistego zaniedbania i wyglądał, jakby był zmęczony życiem toczącym się i w jego wnętrzu, i na wrzącej, niespokojnej ulicy. „Gdyby mój mąż żył, nie zniżylibyśmy się do tego poziomu”, narzekała Ammajja do swoich serdecznych przyjaciółek, niby to przypadkiem zapominając, że to wyłącznie Narasinha Rao był odpowiedzialny za ich upadek.

Farba złuszczyła się z ozdobnych poręczy, ukazując ich powierzchnie całe spękane od rdzy. Drzwi straciły blask, a piękne rzeźbienia stały się teraz anonimowymi kawałkami drewna. Wykładaną płytami podłogę przecinały pęknięcia niczym żylaki na nogach starej kobiety, a lata całe upłynęły od chwili, kiedy ściany widziały świeżą warstwę wapna lub farby. Większości okien nie można było już otworzyć, tak napęczniały w tutejszym wilgotnym upale, a jasność szkła przyćmiły warstwy tłuszczu i brudu. Zaklinowane okna odcinały jednak od nieustannego zgiełku ruchliwej ulicy oraz muzyki religijnej, którą grano do późna w nocy w miejscowych świątyniach, tak więc nikt nie próbował ich wyważać. Wysoka żelazna brama była na stałe zablokowana stertami granitu lub żwiru zrzucanego przez kierowców ciężarówek z budowy, którym, jak się wydaje, złośliwą przyjemność sprawia to, że czynią stary dom niedostępnym, chylącym się ku wnętrzu, jakby powoli poddającym się presji agresywnego nowego świata na zewnątrz.

Dzwon świątynny nadal hałasował i Śripati z irytacją zaszeleścił gazetą. Parę miesięcy temu bicie dzwonu wcale mu nie przeszkadzało. Ostatnio jednak jakiś wiemy dał pieniądze na parę głośników i dzwonienie stało się ogłuszające. Śripati poskarżył się zarządcom świątyni, ale nikt nic w tej sprawie nie zrobił.

– Ależ panie Śripati! – powiedział główny kapłan ze swym świątobliwym uśmieszkiem. – To boża muzyka. Jak można się jej sprzeciwiać? Nikt inny się nie skarżył. Powinien się pan nauczyć większej tolerancji. A może wolno mi przypomnieć, że to sam pański szanowny dziadek zakupił ten dzwon dla naszej świątyni?

– Tak, wiem to wszystko – Śripati miał przykrą świadomość, że kapłan insynuuje, iż nie jest tak szczodry dla świątyni jak dziadek, a nawet ojciec. Rzeczywiście Śripati unikał wizyt w świątyni, kiedy tylko się dało, i odmawiał składania ofiary na tacę z arti większej niż pięćdziesiąt pajs, gdy w końcu Nirmala zmusiła go, żeby z nią poszedł. – Pytam tylko, dlaczego musicie robić to tak głośno? Bóg chyba nie jest głuchy?

– Co robić? Meczet ma głośniki. Także świątynia Ganeśi. Proszę mi więc powiedzieć, jak nasz Pan Kryszna usłyszy nas wśród tej całej rywalizacji? – Kapłan wzruszył na odczepne ramionami.

Dzwon wreszcie umilkł. Nastała krucha cisza. Śripati słyszał teraz tylko odgłosy wiewiórek biegających z góry na dół i z dołu do góry po starym drzewie limonowym rosnącym tuż pod balkonem oraz płynne trele kolorowej lory, dobiegające z zaniedbanego ogrodu za domem. Pamiętał, jaki zadbany był ten ogród przed wyjazdem jego córki do Ameryki. Maja razem z Nirmalą z czułością dbały o mangowce, guawy, bananowce i palmy kokosowe, a w nagrodę miały stałe zaopatrzenie w owoce.

Śripati potrząsnął głową, żeby odegnać wspomnienia, przeszedł do ostatniej strony gazety i szybko ją przejrzał. Indyjska reprezentacja narodowa krykieta wypadła żałośnie w meczu z drużyną Indii Zachodnich. Choć specjalnie się nie interesował sportem, gorączka krykietowa, która ogarniała kraj w czasie meczów reprezentacji, udzielała się także jemu. Inaczej jednak niż jego koledzy, nie spędzał przerwy obiadowej z radiem tranzystorowym przyklejonym do ucha, przeklinając za każdym razem, kiedy indyjskim graczom się nie wiodło, lub wpadając w stan ekstazy, kiedy im szło dobrze. Śripati czytał dział sportowy, gdyż dbał o to, by być na bieżąco ze wszystkim, co się działo w otaczającym go świecie. Poza tym na stronie sportowej mógł się kryć temat potencjalnego listu do redakcji.

Śripati odkrył w młodości, że pisanie listów do redakcji gazet i czasopism jest doskonałym sposobem, aby dać upust złości i wyrazić swe najgłębiej skrywane myśli – owe drażniące, kłopotliwe uczucia, których okazywania tak unikał w mowie lub czynie. Mógł pisać absolutnie o wszystkim pod słońcem i czasami jego poglądy znajdowały wyraz w druku. Przez kilka ostatnich lat Śripati czul, że jego pisanie znacznie dojrzało i, ku jego zachwytowi, prawie każdy list, jaki pośpiesznie kreślił do „The Indian Express”, „The Hindu” lub „The Toturpuram Chronicie”, był publikowany. Tak więc co ranka otwierał gazetę z rozkosznym uczuciem oczekiwania. I dopiero kiedy już przeczytał pierwszą stronę i drugą, i trzecią, przewracał gazetę na dział listów do redakcji, odkładając tę chwilę tak długo, jak tylko mógł, i czuł dreszcz, gdy gdzieś w ostatnim wierszu zauważał swój podpis – Pro Bono Publico. Czytał swój tekst ponownie, zdziwiony tym, jak inny i daleki wydawał się w druku. Potem przeglądał pozostałe listy i wydymał długą górną wargę przy szczególnie słabo napisanym tekście albo źle uzasadnionym poglądzie.

Śripati był szczególnie zadowolony ze swojego pseudonimu. Znalazł go w starym czasopiśmie prawniczym, które jego ojciec buchnął z biblioteki publicznej. Pro Bono Publico! Dla dobra ogółu! Podobnie jak jego ulubieni bohaterowie z dzieciństwa – Scarlet Pimpernel, Zorro, Dźhanda Sinh „Niewidzialny” – prowadził świętą wojnę, był wojownikiem, ale takim, który próbował rozwiązać problemy świata za pomocą pióra i atramentu, a nie miecza, pistoletu czy pięści. Pisał codziennie o wszystkim, co zwróciło jego uwagę – od śmieci porozrzucanych na drogach po korupcję w rządzie, od zabawnego komentarza na temat ostatniego hitu filmowego po wyraz hołdu ku czci słynnego muzyka, którego głos wypełniał jego duszę rozkoszą.

Śripati sięgnął po sporą drewnianą kasetkę stojącą na stole przed nim. Tak jak wszystko inne w Dużym Domu kasetka ta była w rodzinie tak długo, jak tylko sięgał pamięcią. Uwielbiał jej gładkie krawędzie, pokaźny ciężar i masywny klucz, który ją zamykał. Otworzył wieczko i zdjął górną część, w której trzymał swoją kolekcję piór, kilka zatemperowanych ołówków, parę gumek i scyzoryk. Niżej znajdowała się jeszcze przegródka na papier. Była tam także sekretna szufladka, którą otwierało się przez przesunięcie listewki z boku kasetki. Szuflada była pusta. Dawno temu, kiedy Maja – a może był to Arun – spytała, dlaczego nic w niej nie trzyma, odpowiedział: „Ponieważ jestem zbyt zwyczajny, żeby mieć sekrety”. Kasetka stała pod łóżkiem z jego strony, skąd wyjmował ją każdego ranka, kiedy zasiadał na balkonie.

Przypatrywał się piórom, które walczyły o przestrzeń w środku. Trzydzieści dwa świetne pióra i wciąż ich przybywało. To była jego jedyna przyjemność, choć w tych czasach wysokich kosztów i skromnych możliwości uzupełniał kolekcję coraz rzadziej. Dotykał piór, jednego po drugim, podnosił ulubione i zastanawiał się, którego powinien użyć. Marmurkowo-błękitnego japońskiego hero? Czy złotego parkera? Do listów o polityce zawsze brał pióro marki Mhatre Writer – kolor kasztanowy wydawał mu się autorytatywny. Po kilku kolejnych sekundach rozgorączkowania zdecydował się jak zwykle na mhatre writera, nie chcąc odstępować od swoich przyzwyczajeń. Jak przyjemnie ciążył między palcami, zaś zakrzywiona stalówka przydawała jego pismu ostrości, którą się delektował prawie pięćdziesiąt lat temu. Pisał swym zwykłym kwiecistym stylem, wyuczonym pod bambusowym kijem ojca Schmidta w Szkole dla Chłopców Św. Dominika.

Droga Redakcjo!

Ulice nagle zapełniły się zielonymi drzewami, śmieci usunięto (po miesiącach ignorowania ich przez właściwe czynniki miejskie), a nasze mury pobielono w ciągu nocy. Nowy rząd? Rząd, który nagle zdał sobie sprawę, że jest z ludu, za sprawą ludu i dla ludu, i zdecydował się skończyć z przerwami na kawę i urlopami i zabrać do pracy? Och, nie! Niestety nie. Tę całą zdumiewającą pracę wykonano po to, by uczcić ślub syna premiera rządu stanowego...

Dopisał jeszcze kilka linijek i zamaszyście się podpisał. Tak, to był dobry list. Mocny, jeśli chodzi o argumenty, i graniczący z sarkazmem, aby uczynić go prawdziwie przekonującym. Już miał go ponownie przeczytać, kiedy weszła Nirmala, rześka, szeleszcząc świeżo wyprasowanym różowym bawełnianym sari; jej czarne włosy ułożone w węzeł spływały na kark. Miała gładką twarz o łagodnym wyrazie, której wygląd przeczył jej pięćdziesięciu dwom łatom – sprawiała wrażenie dużo młodszej niż Sripati, choć było między nimi tylko pięć lat różnicy. Na szerokim czole miała okrągłe samoprzylepne bindi. Sripati pamiętał, że w przeszłości używała sproszkowanego cynobru. Już po swoich ablucjach pochylała się w łazience nad umywalką – jej pośladki mocno zarysowane pod prostą bawełną jej koszuli wzbudzały w Śripatim pożądanie – i opuszką środkowego palca nakładała odrobinę kremu Boroline na sam środek jeszcze ciepłego i wilgotnego czoła. Potem, równie ostrożnie, zanurzała ten sam palec w małym srebrnym pojemniczku z cynobrem i przyciskała do nakremowanego miejsca. Ale kilka lat temu także ona uległa nowoczesności i porzuciła swój kremowo-cynobrowy rytuał na rzecz pakiecików z nalepkami z włókniny, które stały się dostępne w olbrzymiej różnorodności kształtów, rozmiarów i kolorów. Od tej chwili Sripati prowadził z Nirmalą nieustający spór o bindi, które przylepiane przez nią na lustrze w łazience wyglądały jak dzioby po ospie wietrznej.

Podała mu kubek z nierdzewnej stali z parującą kawą.

– Dlaczego nie odebrałeś telefonu? – spytała.

– A ty?

– Byłam zajęta opróżnianiem naczyń w kuchni. Dzisiaj będzie woda, pamiętasz? Jednocześnie próbowałam zrobić śniadanie, zanim twoja matka zacznie krzyczeć, że jest głodna. A ty jeszcze chcesz, żebym biegła odebrać telefon? Hę? A co ty takiego robiłeś, co nie mogło chwilę poczekać?

Zaczęła zbierać z balkonowego muru ręczniki rozłożone tam do wyschnięcia poprzedniego wieczoru. Kiedy się pochyliła i z jej ramienia zsunął się luźny koniec sari, Śripatiemu mignęła przed oczami jej naga talia. Było na niej teraz parę dodatkowych fałd miękkiego ciała, choć dobrze pamiętał, że w młodości talia Nirmali była głęboko wcięta nad biodrami. Nie mógł się powstrzymać i delikatnie uszczypnął jedną z fałdek, Nirmala podskoczyła, zdziwiona, i odtrąciła jego rękę.

– Ech, stary już, a z samego rana w głowie takie głupoty! – wykrzyknęła.

– Jakie głupoty? Po prostu przeprowadzałem test za pomocą uszczypnięcia. – W czwartkowym dziale zdrowia czytał o przeprowadzanym przez instruktorów fitnessu teście, mającym określić ilość tłuszczu, jakiej musieli się pozbyć ich klienci.

– Zapomniałam ci powiedzieć – Nirmala zignorowała jego przekomarzanie się. – Wczoraj wieczorem w świątyni widziałam Prakaśa Bhata z żoną. Tak niezręcznie się czułam. Udawali, że mnie nie widzą. Wyobrażasz sobie?

Śripati przechylił kubek i wlał strumieniem kawę z mlekiem do małej miseczki stojącej na stole, przerywając, zanim – spieniona – omal z niej nie wypłynęła. Wtedy przelał ją z powrotem do kubka. A potem – do miseczki i z miseczki, robił tak parę razy z dużą wprawą, dopóki na koniec nie wytworzyła się górka piany.

– Może naprawdę cię nie widzieli – powiedział do Nirmali. Wymyślasz sobie tyle różnych rzeczy.

– Nie wymyślam. Naprawdę mnie zignorowali. Nie jestem głupia, nawet jeśli nie mam ważnych stopni naukowych w tej czy tamtej dziedzinie. Prakaś mówił do mnie kiedyś „mamo”, pamiętasz? Prawie się ożenił z naszą Mają i patrz, co za brak szacunku wobec mnie. A ja myślałam, że to przyzwoity chłopak!

– No dobrze, więc cię widzieli! A teraz zostaw mnie samego. Mam pracę. – Nie chciał, aby mu przypominano o dawnych kłopotach. I niby dlaczego miałaby oczekiwać, że Prakaś okaże jakiekolwiek zainteresowanie matce kobiety, która pozbyła się go jak zużytego liścia bananowca? Dlaczego Nirmala nie ustawała w przywoływaniu wspomnień? Nieprzyjemne doświadczenia związane z tą sprawą pozostawiły po sobie gorzki smak.

Nirmala zaniosła ręczniki do sypialni, ale nie przestawała mówić.

Żona Prakaśa wygląda bardzo zwyczajnie. Nos jak kartofel i malutkie oczka, ale za to dużo biżuterii. Tak jakby świecące kamienie mogły kogoś tak oślepić, żeby nie widział jej twarzy. Miała na sobie diamentowy naszyjnik. Pamiętasz, jak pięknie wyglądał na naszej Mai? A teraz ma go ta przysadzista kreatura. Ech!

Śripati rzucał gniewne spojrzenia za plecami Nirmali. Pochylała się teraz nad łóżkiem, rozprostowując pomarszczone prześcieradła.

– Mówiłem ci, przestań powracać do zapomnianych już spraw. Nie chcę o nich słuchać.

Nimrala energicznie klepała poduszki i rozprostowywała je, z jedną dłonią przyciśniętą do krzyża, żeby ulżyć napięciu.

– Tak, tak, kiedy ja wysłuchuję co dzień nudnych opowieści biurowych, to jest w porządku – zaprotestowała. – Ale w chwili gdy j a otwieram usta, każesz mi milczeć. A tak w ogóle, to chciałam powiedzieć, że dziewczyna jest w ciąży. Rozmawiali z Kryszną Aćarją o odprawieniu ceremonii z bransoletkami.

– Czy musisz podsłuchiwać prywatne rozmowy innych ludzi? Wścibskie osoby nigdy nie słyszą nic dobrego.

Nirmala wróciła na balkon, aby zabrać pusty kubek Śripatiego, i spojrzała na niego oburzona.

– Nie podsłuchiwałam. Kryszna Aćarja sam mi powiedział. Nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, jak się poczułam.

– Dlaczego miałabyś się źle poczuć z powodu ceremonii odprawianej u kogoś obcego?

– Nie udawaj, że nie rozumiesz. Tą dziewczyną równie dobrze mogła być Maja i to ja bym rozmawiała z Kryszną Aćarją na temat kupna zielonych bransoletek, sari i innych rzeczy. Jaka ze mnie nieszczęsna kobieta! – Czekała, aż coś odpowie, ale Śripati zdecydował się zakończyć rozmowę, więc badawczym wzrokiem obrzuciła list na stole.

– Do kogo piszesz? – spytała.

Śripati szybko przykrył list kartką papieru, upewniając się, że jest całkowicie niewidoczny dla wścibskich oczu Nirmali. – Nie twój interes – powiedział. Widząc jednak pełne urazy spojrzenie, jakim go obdarzyła, dodał: – Muszę skończyć pewną pracę biurową. Nie przeszkadzaj mi teraz.

Nirmala odwróciła się, skrywając uśmiech, ale Śripati zdążył go zauważyć.

– Co? Co? Śmieszy cię mój widok przy pracy? Hę? Jeszcze dziś przejdę na emeryturę i zobaczymy, czy wtedy będziesz się śmiała. Może dasz radę nas utrzymać ze swoich lekcji tańca?

Rok po wyjeździe Mai do Stanów Zjednoczonych Nirmala zgodziła się dawać córkom przyjaciółki lekcje bharata natjam. Zajęcia odbywały się dwa razy w tygodniu po szkole. Sama uczyła się tego tradycyjnego tańca, zanim nie wyszła za mąż. „Dobrze mi zrobi, jeśli przekażę to, co sama umiem” – odparła Śripatiemu z uporem, kiedy podśmiewał się, jak to, trzęsąc cielskiem, będzie brykać po domu. Wkrótce liczba uczennic zwiększyła się do sześciu i salon zaczął rozbrzmiewać tupaniem bosych stóp i uderzeń jej pałeczki, którą wybijała rytm na podłodze. Dwie podopieczne Nirmali otrzymały stypendium w szkole bharata natjam, założonej przez słynną tancerkę z Madrasu, do której uczęszczali uczniowie z całych Indii i z zagranicy. Po Toturpuram rozeszła się wieść, że Nirmala jest odpowiednią osobą do nauki podstaw, zanim spróbuje się zdawać do tej szkoły. Kiedy pod jej drzwiami pojawiło się więcej rodziców, zdecydowała się pobierać niewielką opłatę. Była zadowolona, że zarabia dodatkowe pieniądze, choć nigdy nie powiedziała Śripatiemu, iż jego zarobki już nie wystarczają. Dobra hinduska żona powinna zachować pozory, że to mąż utrzymuje rodzinę.

Telefon znów zaczął dzwonić. Tym razem Śripati cisnął blokiem z papierem listowym o stół i szybko przemierzył pokój, dotykając zimnej podłogi piętami wystającymi poza końce znoszonych, gumowych klapków.

– Jakby nie było nas stać na parę klapków za dwadzieścia rupii – zauważyła Nirmala. – Równie dobrze mógłbyś chodzić boso!

– Po co mam trwonić pieniądze? Ponoszę je w domu jeszcze z rok lub dwa. Mnie jest wygodnie, więc dlaczego ty się martwisz? – rzucił przez ramię Śripati.

Zszedł na półpiętro i podniósł słuchawkę.

– Słucham? Mówi Śripati Rao.

W sypialni Nirmala energicznie strzepnęła prześcieradło. Zrobiła to z taką siłą, że wydobywający z niego się odgłos był ostry jak świst kuli. Rozłożyła prześcieradło na łóżku, zebrała całe naręcze czystych koszul, spodni i sari, spiętrzonych na kufrze, który spełniał także rolę stołu, i ułożyła je na środku prześcieradła. Potem ściągnęła razem cztery rogi i związała je w luźny węzeł. Chłopak od dhobiego będzie tu lada chwila po rzeczy do prasowania, a nie chciała, żeby wyszedł, zanim nie poinstruuje go, jak prasować jej jedwabne sari. „W niezbyt wysokiej temperaturze” – będzie musiała mu przypomnieć. Ostatnim razem dhobi przypalił w jednym miejscu jedno z jej ulubionych sari.

Znowu się uśmiechnęła. Wiedziała wszystko o listach Śripatiego do gazet. Odkryła jego tajemnicę całkiem przypadkiem, kiedy przeszukiwała kosz na śmieci, chcąc znaleźć kwit na materiał, który bardzo się skurczył w praniu. Dźajn, właściciel Beauteous Boutique, bez paragonu nigdy by nie uznai, że kupiła tkaninę w jego sklepie, choć była stałą klientką. Grzebała w strzępach papieru, poirytowana zwyczajem Śripatiego darcia wszystkiego na cztery części. Jej wzrok przykuł plik starannie zapisanych, spiętych, całych kartek. Czyżby Śripati wyrzucił coś przez pomyłkę? Ku jej zdumieniu był to list do redakcji „The Hindu” na temat fabryki ciężkiej wody, którą otwarto na obrzeżach Toturpuram i która odprowadzała swoje ścieki prosto do morza. Teraz zrozumiała, co tak pracowicie pisał każdego ranka na balkonie. Położyła list na stole i czekała, aż jej powie o swoich bojach staczanych piórem i atramentem. Ale kiedy nic nie powiedział, zdecydowała, że i ona o tym nie wspomni.

Klap-klap! Klap-klap! Nirmala odwróciła się na dźwięk kroków wchodzącego do pokoju męża.

– Kto to był?

– Bóg raczy wiedzieć! Nikt się nie odezwał – odpowiedział Śripati. Poszedł z powrotem na balkon, machając ze złością ręką na wronę, która przysiadła na stole i przyglądała się jego błyszczącym piórom.

– Powinieneś poczekać parę minut. Czasem coś się dzieje z linią i trochę trwa, zanim monterzy wznowią połączenie. – Nirmala żywiła niejasne przekonanie, że nad telefonami pieczę sprawowali konserwatorzy telekomunikacji, przycupnięci przez cały dzień na liniach telefonicznych wzdłuż drogi.

– Poczekałem, madam, poczekałem! Czekałem pięć minut. Tak się składa, że wiem, jak używać telefonu.

– Dlaczego do mnie mówisz w taki sposób, hę? – zażądała odpowiedzi Nirmala. – Tracisz nad sobą panowanie. – Podniosła prześcieradło pełne bielizny. – Nie zapominaj, że dzisiaj jest woda – przypomniała. Jej głos, wydobywający się zza tobołka, był nieco stłumiony – Śripati w ogóle nie widział jej twarzy. Nirmala zamieniła się w dużą, szmacianą, niebieską rzepę. Zaśmiał się głośno, a ona spojrzała na niego badawczo zza tobołka, zdziwiona nieoczekiwanym odgłosem. Przez chwilę wydawała mu się młodą dziewczyną, którą spotkał trzydzieści pięć lat temu w domu jej ojca. Pamięta, iż tamtego wieczoru zjadi sześć bond, po prostu dlatego że był zbyt nieśmiały, aby odmówić kolejnych porcji poczęstunku. Po ślubie Nirmala powiedziała mu, jak zadziwił jej ojca swoim apetytem, i przez wiele lat po ślubie, za każdym razem, kiedy robiła bondy, zawsze się śmiali. Ale śmiech jakoś uciekł z ich życia. Stali się niczym para razem zaprzęgniętych wołów, nieustannie obracających koło wodne, obrót za obrotem, z oczami wbitymi w ziemię, bez najmniejszej nuty ekscentryczności wyróżniającej ich spośród innych par. Odmówili sobie nawet tej przyjemności.

Czekał aż Nirmala opuści pokój, stukając o chłodne płyty podłogi pierścionkami na palcach stóp. Potem znów przejrzał list i starannie złożył go na trzy. Ojciec Schmidt, poza tym że wbił do głów swoich zastraszonych uczniów reguły gramatyki, wyuczył ich także zasad składania listów. Śripati włożył list do koperty i wsunął go do teczki, aby później wysłać go w drodze do pracy. Dwanaście lat temu miałby w teczce dwa listy wtulone w ciemną, starą skórę jej wnętrza. Grubszy do Mai, pełny strzępów informacji na temat rodziny, a nawet sytuacji politycznej w kraju, wycinków z gazet, przepisów od Nirmali, ploteczek od Putti, sekretów okresu dojrzewania od Aruna. Śripati ze złością stłumił wspomnienia. Czyż nie wyrzucił swej córki z ich życia?

„Ponieważ wszyscy zapomnieli odprowadzić mnie do domu, muszę się tam dostać sama” – zdecydowała Nandana. Nigdy jeszcze tego nie robiła, ale tato często mówił, że to tylko odległość jednego skoku, podskoku i susa. Znała swój adres, rodzice kazali jej powtarzać niemal codziennie – 250 Melfa Lane, Vancouver, Kolumbia Brytyjska, Kanada, Ameryka Północna, Świat. Tato zawsze dodawał takie zakończenie, co rozśmieszało mamę.

– Nie mąć dziecku w głowie, Alan.

– Ile razy trzeba jeszcze iść spać, zanim moi rodzice wrócą do domu? – Nandana spytała poprzedniego dnia Kiran Sundarradź. A ona odpowiedziała: – Tylko raz, kochanie. – Ale było już półtora raza. Jej przyjaciółka Ańdźali zdążyła pójść na zajęcia do świetlicy i wrócić, a Nandana nadal była w domu wujka Sunny’ego. Ańdźali, która też chodzi do drugiej klasy, była jej najlepszą przyjaciółką numer trzy, po Molly McNaughton i Yee Loh. Fajnie było nocować u kogoś, mimo że Ańdźali lubiła się dąsać, kiedy nie mogła postawić na swoim.

Wczoraj wieczorem – to była niedziela – przyszło dwóch policjantów i wtedy ciocia Kiran zaczęła płakać. Wujek Sunny wybiegł z domu i jeszcze nie wrócił, kiedy ona i Ańdźali kładły się spać.

Nandana była przerażona. Rodzice nigdy nigdzie nie zostawiali jej na dłużej, niż mówili. Chciała wracać do domu.

Dziś rano zapytała ciocię Kiran, czy mogłaby zadzwonić do rodziców. – Chcę zapytać tatę, czy może mi kupić jabłka fudżi. – Nie chciała zranić uczuć cioci Kiran, mówiąc, że chce iść do domu, więc wymyśliła historyjkę o jabłkach fudżi. Wiedziała, że Ańdźali i jej rodzina zawsze jedzą czerwone makintosze. – Potrzebuję tych jabłek na wzrok – wyjaśniła. Ale Ciocia Kiran powiedziała, że kupi jej, jak pójdzie po południu na zakupy.

– Nie musisz ich, ciociu, kupować. Są u mnie w domu – przypomniała jej Nandana, ale wydaje się, że ciocia Kiran jej nie usłyszała.

Nandana przytuliła swoją szmacianą krowę i wyjrzała przez okno. Trochę mżyło. Podniosła różowo-fioletowy plecak, który tato kupił na jej siódme urodziny dwa miesiące temu. Wypełnił go mnóstwem małych niespodzianek, takich jak: dobrany kolorem komplet grzebyków, butelka błyszczącego fioletowego lakieru do paznokci, dwie książki Roalda Dahla. To była teraz jej ulubiona torba. Na samo dno włożyła swój kocyk z wczesnego dzieciństwa, choć była już zbyt duża, by go potrzebować. Tato poradził, żeby go wzięła na wypadek, gdyby znów poczuła się dzidziusiem. Dopiero od niedawna zaczęła nocować poza domem i czasem od razu chciała wracać.

Kocyk pomoże, jeśli zatęsknisz za domem – powiedział tato.

Nie musisz go nawet wyjmować. Już sama świadomość, że on tam jest, sprawi, że będziesz się dobrze czuć.

Dzisiaj rano próbowała zadzwonić do domu, kiedy ciocia Kiran poszła wziąć kąpiel. Odpowiedziała automatyczna sekretarka. – Mamusiu, tatusiu! Proszę przyjedźcie i zabierzcie mnie do domu – nagrała się Nandana. Potem dodała na wypadek, gdyby zapomnieli, że spała poza domem: – Jestem w domu Ańdźali. Tym białym, z klonem, za sklepem Safeway.

Nikt do niej nie oddzwonił ani nie przyszedł jej zabrać. Zaczynała już myśleć, że ciocia Kiran zdecydowała się zatrzymać ją tu na zawsze. Czyż nie mówiła często do mamy: – Maju, twoja córka to takie milutkie dziecko. Myślę, że powinnam ją zatrzymać u siebie. – A jej mama się śmiała: – O nie, nie zawsze, wierz mi. Potrafi być prawdziwym utrapieniem. – Klepała wtedy Nandanę po policzku i mówiła: – Ale i tak nie oddałabym jej za miliony dolarów.

Zastanawiała się, czy mama nie zmieniła zdania.Przypisy

Dosł. ‘matka’; zwrot używany w stosunku do kobiet starszych od rozmówcy.

Arti — taca z ustawionymi na niej lampkami, zwykle także z kadzidełkami, kwiatami etc., którą przed wizerunkiem bóstwa lub twarzą czy leż postacią osoby wykonuje się okrężny ruch od strony lewej do prawej.

Pajsa — 1/100 rupii indyjskiej.

Bindi — znak, tradycyjnie w kształcie kropki, nanoszony na czoło z cynobru lub pasty sandałowej, współcześnie dostępny jako gotowa, samoprzylepna ozdoba.

Tu: ceremonia polegająca na nałożeniu na ręce szklanych bransoletek na ręce kobiety spodziewającej się pierwszego dziecka.

Południowoindyjska tradycja tańca klasycznego.

Dhobi — pracz, członek kasty praczy.

Bonda — spora kulka z ciasta z mąki grochowej smażona w oleju.

Paratha — placek z mąki pszennej pełnego przemiału, w trakcie przygotowywania zwykle dwukrotnie smarowany tłuszczem, składany i wałkowany, następnie smażony na tłuszczu.

Melia azadirachtal Azadirachta indica — drzewo, którego kora i liście cenione są ze względu na właściwości lecznicze. Gałązek nimu tradycyjnie używa się w Indiach do czyszczenia zębów.

Rodzaj ubrania (zwykle męskiego) w postaci prostokątnego materiału sięgającego kostek, owijanego wokół bioder.

Indra — w mitologii indyjskiej władca bogów.Wydawnictwo Akademickie

DIALOG

specjalizuje się w publikacji książek dotyczących języków,

zwyczajów, wierzeń, kultur, religii, dziejów

i współczesności świata Orientu.

Naszymi autorami są znani orientaliści polscy

i zagraniczni, wybitni znawcy tematyki Wschodu.

Wydajemy także przekłady bogatej

i niezwykłej literatury pięknej krajów Orientu.

Redakcja: 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/219

tel.: (0 22) 620 32 11, (0 22) 654 01 49

e-mail: [email protected]

Biuro handlowe: 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218

tel./faks: (0 22) 620 87 03

e-mail: [email protected]

http://www.wydawnictwodialog.pl

Serie Wydawnictwa Akademickiego DIALOG:

+-----------------------------------+--------------------------------------+
| • Języki orientalne | • Dzieje Orientu |
| | |
| • Literatury orientalne | • Języki Azji i Afryki |
| | |
| • Philologia orientalis | • Być kobietą |
| | |
| • Skarby Orientu | • Współczesna Afryka i Azja |
| | |
| • Mądrość Orientu | • Orientalia Polona |
| | |
| • Podróże – Kraje – Ludzie | • Vicus. Studia Agraria |
| | |
| • Sztuka Orientu | • Życie codzienne w miastach Orientu |
| | |
| • Teatr Orientu | • Literatura frankofońska |
| | |
| • Świat Orientu | |
+-----------------------------------+--------------------------------------+

Prowadzimy sprzedaż wysyłkową

Inne pozycje na temat Indii, które ukazały się
w Wydawnictwie Akademickim DIALOG

Eugeniusz Słuszkiewicz
Pradzieje i legendy Indii

Krzysztof Dębnicki

Konflikt i przemoc w systemie politycznym niepodległych Indii

Praca zbiorowa pod red. D. Lopeza
Praktyki religijne w Indiach

Piotr Balcerowicz
Dżinizm. Starożytna religia Indii

Piotr Balcerowicz

Historia klasycznej filozofii indyjskiej

Piotr Kłodkowski
Homo mysticus hinduizmu i islamu

Barbara Grabowska
Świat wężowej bogini

Danuta Stasik
Opowieść o prawym królu

Barbara Grabowska, Bożena Śliwczyńska, Elżbieta Walter
Z dziejów teatru i dramatu bengalskiego

Krzysztof Renik
Śladem Bharaty

Przekłady literatury pięknej

Nirmala Moorthy
Maja. Historia pewnej Hinduski

Anita Desai
Czas postu, czas uczty

W przygotowaniu:

Shashi Tharoor
Bollywood
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: