Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Prawo bezprawia - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Prawo bezprawia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 253 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRA­WO BEZ­PRA­WIA.

Po­wieść.

Przez

Jana Za­cha­ry­asie­wi­cza.

(Wy­da­nie Re­dak­cji Bi­blio­te­ki War­szaw­skiej).

WAR­SZA­WA, w Dru­kar­ni Jó­ze­fa Ber­ge­ra, przy uli­cy Elek­to­ral­nej Nr. 14

1877.

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ.

Âàðøàâà, 14 Ńåíòÿáðÿ 1877 ã.

– Pła­ce, ale po raz ostat­ni!–rzekł pan Ma­rek do żony, cho­wa­jąc w za­na­drze spo­ro ob­szar­pa­ny pu­gi­la­res–a te­raz z nami kwi­ta i ba­sta!

Gdy pan Ma­rek te pa­mięt­ne sło­wa wy­ma­wiał, miał na so­bie sza­racz­ko­wą ka­pot­ke, buty juch­to­we i wąs siwy rów­no pod­strzy­żo­ny. Stał przy oknie i łok­ciem ręki opie­rał się o go­to­wal­nią, przy któ­rej sie­dzia­ła ko­bie­ta już nie mło­da, z wy­szu­ka­na jed­nak fan­ta­zyą ubra­na.

Gdy pani Ana­sta­zya te sło­wa usły­sza­ła, upu­ści­ła z ręki grze­bień szyl­kre­to­wy, na znak wiel­kie­go swe­go za­dzi­wie­nia.

I za­dzi­wie­nie jej było bar­dzo słusz­ne. Dwa­dzie­ścia sześć lat i trzy mie­sią­ce upły­nę­ło, gdy z pa­nem Mar­kiem ślu­by do­zgon­ne za­war­ta. Za­raz w pierw­szych la­tach wzię­ła rzą­dy domu w swo­je ręce, a w męża wmó­wi­ła, że jest wiel­kim nie­zda­rą. Po krót­kiej lecz nie­sczę­śli­wej wal­ce uwie­rzył sam Ma­rek w wy­rok żony i za­sto­so­wał się do swe­go no­we­go po­ło­że­nia. Od­dał żo­nie wszyst­ko, gdzie po­trze­ba było ro­zu­mu, spry­tu, zna­jo­mo­ści świa­ta, lu­dzi i zwy­cza­jów wy­kwint­niej­szych, a dla sie­bie zo­sta­wił rze­pak, psze­ni­cę, jęcz­mień, owies i wykę, nie li­cząc w to trzo­dy i pa­rob­ków.

Przy ta­kim po­dzia­le pra­cy upły­nę­ło 26 lat spo­koj­nie i przy­kład­nie. Są­siad­ki, oso­bli­wie w chwi­lach na­mięt­niej­szych sta­wia­ły mę­żom swo­im za przy­kład pana Mar­ka jako wzo­ro­we­go mał­żon­ka.

I w tem zna­cze­niu był pan Ma­rek rze­czy­wi­ście wzo­ro­wym mał­żon­kiem. Nie­tyl­ko że pani Ana­sta­zya fi­gu­ro­wa­ła w ca­łem są­siedz­twie jako je­dy­na, od­po­wie­dzial­na fir­ma domu, ale były na­wet wy­pad­ki, że obco-po­wia­to­wi go­ście my­li­li się… bio­rąc sza­cow­ne­go ze wszech wzglę­dów pana Mar­ka za bez­li­be­ryj­ne­go lo­ka­ja pani Ana­sta­zyi.

Skut­kiem ta­kie­go sta­nu rze­czy było, że pani Ana­sta­zya wzię­ła tak­że wy­łącz­nie w swo­je ręce wy­cho­wa­nie có­rek… któ­rych licz­ba do­szła stop­nio­wo do pię­ciu. Wy­cho­wy­wa­ła je zra­zu za po­mo­cą bon i gu­wer­nan­tek, a po­tem uzna­ła za sto­sow­ne urzą­dzać w domu co ty­dzień małe są­siedz­kie ze­bra­nia, na któ­rych sto­sow­nie do pory roku, tań­czo­no, gra­no w kar­ty lub po­zie­wa­no.

Gdy panu Mar­ko­wi cza­sem wy­dat­ki na dom wy­da­ły się za wiel­kie, od­po­wia­da­ła pani Ana­sta­zya, że kto ma cór­ki na wy­da­niu, ten musi tak żyć, bo in­a­czej nie moż­na zię­cia uło­wie.

Nie mo­gło się to w gło­wie pana Mar­ka po­mie­ście, aby tyl­ko ta­kim spo­so­bem dla có­rek moż­na mę­żów do­stać. Zda­wa­ło mu sie, że prę­dzej mógł­by sie ten i ow o cór­kę za­py­tać, gdy­by wy­da­wa­ne na usta­wicz­ne za­ba­wy pie­nią­dze, na skrom­ny pro­cen­cik u są­sia­da ulo­ko­wać. Po­nie­waż jed­nak pani Ana­sta­zya wręcz mu pra­wa od­ma­wia­ła mie­sza­nia się do po­dob­nych rze­czy, stu­lił bie­dak uszy i mil­czał.

W na­stęp­stwie ro­zum­nych swo­ich pla­nów po­sta­no­wi­ła pani Ana­sta­zya oka­zać do­rod­ne córy swo­je na szer­szym świe­cie. Cia­sny ho­ry­zont po­wia­tu nie od­po­wia­dał ma­cie­rzyń­skim fan­ta­zy­om. Ża­den lep­szy ka­wa­ler nie zbli­żał się do sie­dzą­cych sze­re­giem pię­ciu pa­nien na wy­da­niu, jak­by ta tak uprzy­wi­le­jo­wa­na licz­ba była licz­bą fa­tal­ną. Nic po­mo­gły ani ba­li­ki kar­na­wa­ło­we, ani zręcz­nie ukła­da­ne ku­li­gi, ani żad­nej dy­wer­syi nie zro­bił oka­za­ły po­wóź, z nie­ma­łem zmar­twie­niem pana Mar­ka ze sto­li­cy spro­wa­dzo­ny. Sło­wem pani Ana­sta­zya uzna­ła by­strym swo­im ro­zu­mem, że trze­ba ko­niecz­nie zmia­ny sy­tu­acyi, bo tak jak jest, da­lej być nie może. Wpraw­dzie w każ­dą nie­dzie­le, jak zwy­kle na­peł­niał się dwór bliż­szy­mi i dal­szy­mi są­sia­da­mi, ale są­sie­dzi ci ro­bi­li to z pew­nej na­wycz­ki, któ­ra sta­ła się chro­nicz­ną. Roz­ma­wia­no tro­chę o plot­kach, kil­ku ka­wa­le­rów z grzecz­no­ści przy­sia­dy­wa­lo się przy pan­nach ko­le­ją a po zje­dze­niu ko­la­cyi i wy­pi­ciu kil­ku kie­lisz­ków wina, roz­jeż­dża­li się wszy­scy do domu, aby za ty­dzień to samo po­wtó­rzyć.

Taki stan rze­czy nio po­ru­szał ani o włos da­lej ma­cie­rzyń­skich na­dziei pani Ana­sta­zyi. Po­sta­no­wi­ła więc jed­nym zwro­tem zmie­nie całą sy­tu­acyą. Wy­bra­ła się z cór­ka­mi do sto­li­cy na cały kar­na­wał.

Pan Ma­rek skro­bał sie moc­no w gło­wę, gdy się o tem do­wie­dział, ale roz­sąd­na żona do­wio­dła mu, że in­a­czej być nie może. Przy­to­czy­ła mu np. kil­ka zna­jo­mych do­mów, w któ­rych tyl­ko tym spo­so­bem cór­ki świet­nie za mąż po­wy­cho­dzi­ły. Utrzy­my­wa­ła nie bez ra­cyi, że każ­da pan­na z głę­bo­kiem, w dali gu­bią­cem się tłem, wy­glą­da zu­peł­nie in­a­czej jak w domu, gdzie to tło jest tak nie­zno­śnie bliz­kie, że każ­dy je rę­ka­mi na­ma­cać może! Opo­wie­dzia­ła mu na­wet kil­ka scen z prze­czy­ta­nych po­wie­ści, w któ­rych za­zwy­czaj bo­ha­ter za­czy­na się ko­chać w pan nie, któ­rą gdzieś mi­mo­cho­dem spo­tkał, po raz pierw­szy w ży­ciu ją oba­czył i od­ra­zu, jak się wy­ra­zi­ła, zgłu­piał!–A tu­taj, mó­wi­ła da­lej pani Ana­sta­zyą, trud­no o ta­kie zgłu­pie­nie, bo pan­ny na­sze zna­ją wszy­scy jak złe sze­lą­gi, a tych kil­ku ka­wa­le­rów cho­wa­ło się z nie­mi od dziec­ka; ztąd trud­no o tak gwał­tow­ne wra­że­nia, o ja­kich w po­wie­ściach czy­ta­my, przy na­głem oso­bli­wie po­zna­niu się dwoj­ga nie­zna­nych so­bie lu­dzi!

Nie­po­trze­ba na­wet było ta­kich do­wo­dów panu Mar­ko­wi, bo wola jej­mo­ści wy­star­cza­ła mu. Sku­lił się więc nie­bo­rak, wy­do­był z ku­fer­ka za­bru­ka­ny pu­gi­la­res i ze łza­mi pra­wie wy­jął z nie­go kil­ka­na­ście gru­bych pa­pier­ków i ko­cha­nój mał­żon­ce na wy­pra­wa do sto­li­cy z wes­tchnie­niem wrg­czył.

Trzy mie­sią­ce od owej pa­mięt­nej chwi­li ma­rzył pan Ma­rek śród kwi­ku trzo­dy i ło­sko­tu mło­car­ni o dro­gich nie­obec­nych i co­dzien­nie wy­cze­ki­wał za­żą­da­nia oj­cow­skie­go bło­go­sła­wień­stwa.

Za­żą­da­nia były róż­ne i do­syć cze­ste, ale te ogra­ni­cza­ły się tyl­ko do pie­nig­dzy i nie­któ­rych wik­tu­ałów, a żad­ne z nich nie mó­wi­ło nic o bło­go­sła­wień­stwie oj­cow­skiem!

I tak bez tego bło­go­sła­wień­stwa obe­szły się wszyst­kie cór­ki wraz z pa­nią Ana­sta­zyą i za czte­ry mie­sią­ce po­wró­ci­ły zdro­we i w peł­nej licz­bie do ogni­ska oj­czy­ste­go.

Tani Ana­sta­zyą wy­tłu­ma­czy­ła panu Mar­ko­wi, że nie od­ra­zu Kra­ków zbu­do­wa­no i że jed­ną wy­ciecz­ką do sto­li­cy nie moż­na nic wiel­kie­go do­ka­zać. Czas ten za­le­d­wie wy­star­czył na roz­pa­trze­nie się i po­zna­nie róż­nych dróg, ja­kie­mi w ta­kim cza­sie cho­dzie się zwy­kło. Wy­ni­ka­ła ztąd po­trze­ba po­wtó­rze­nia na dru­gi rok ta­kiej sa­mej kar­na­wa­ło­wej wy­ciecz­ki.

Pan Ma­rek jesz­cze bar­dziej się za­fra­so­wał ni­że­li pierw­szym ra­zem, bo już wie­dział o cy­frze wy­dat­ków. Nic jed­nak nie po­mo­gło. Pani rzą­dzi­ła ca­łym do­mem, a pan Ma­rek był do­star­czy­cie­lem li­che­go krusz­cu.

Po­wtó­rzy­ła się wiec wy­pra­wa dru­ga do sto­li­cy a na­wet tym ra­zem znacz­nie kosz­tow­niej­sza, bo nowe sto­sun­ki tego wy­ma­ga­ły.

I zno­wu cze­kał pan Ma­rek owej bło­giej chwi­li, w któ­rej bę­dzie mógł przy­szłe­mu zię­cio­wi udzie­lić bło­go­sła­wień­stwa oj­cow­skie­go i zno­wu cze­kał na­próż­no.

Pani Ana­sta­zya z wszyst­kie­mi cór­ka­mi przy­je­cha­ła zdro­wa i cała i za­raz na wstę­pie za­żą­da­ła od nie­go pie­nię­dzy, aby ja­kiś dług jak – naj­prę­dzej za­pła­cie.

Pan Ma­rek wy­jął ob­dar­ty pu­gi­la­res i zno­wu żą­da­ne pie­nią­dze po­ło­żył przed mał­żon­ką, ale pod­mó­wio­ny przez sa­me­go pach­cia­rza Icka, ze­brał się na ener­gią i w samą wi­gi­lią Bo­że­go Cia­ła wy­rzekł te pa­mięt­ne w chwi­lach do­mo­wych sło­wa:

– Pła­cę po raz ostat­ni, ale od­tąd kwi­ta z nami i ba­sta!

I nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi, za­raz po tych sło­wach wy­szedł.

Pani Ana­sta­zya dłu­gi czas nie mo­gła z za­dzi­wie­nia przyjść do sie­bie. Za­cho­wa­nie się męża było tak nie­spo­dzie­wa­ne, tak dziw­nie brzmiał głos jego, a spoj­rze­nie miał wy­jąt­ko­wym spo­so­bem tak ener­gicz­ne, że uzna­ła za sto­sow­ne na ra­zie nic nie ro­bie, tyl­ko cier­pli­wie ten cho­ro­bli­wy pa­rok­syzm mał­żon­ka prze­cze­kać.

Zresz­tą po­trze­ba było nad temi za­gad­ko­we­mi sło­wa­mi nie­co się za­sta­no­wie. Coż bo­wiem mo­gły ozna­czać te la­pi­dar­ne wy­ra­że­nia; Od­tąd kwi­ta z nami i ba­sta?…

Wi­docz­nie kry­ła się w tem ja­kaś myśl nie­do­po­wie­dzia­na. Cóż­by to, mo­gła być za myśl? Czy pod­czas jej nie­obec­no­ści za­kradł się do ci­che­go ogni­ska ja­kiś zły duch i pana Mar­ka na złe dro­gi na­pro­wa­dził? Czy pan Ma­rek sam wła­sną pra­cą swo­jej gło­wy wy­my­ślił ja­kiś nowy pro­gram, któ­ry od­tąd chciał w ży­ciu dwor­skiem za­pro­wa­dzie. A może do­wie­dział się o nie­zręcz­nych, a na­wet śmiesz­nych w re­zul­ta­cie za­bie­gach w oko­li­cy, aby pana Mie­czy­sła­wa do jed­nej z pię­ciu có­rek ja­koś przy­ho­łu­bie?…

Roz­my­śla­nia po­dob­ne ka­za­ły pani Ana­sta­zyi obrać so­bie po­li­ty­kę wy­cze­ku­ją­cą, któ­ra­by nie­przy­ja­cie­la pil­nie śle­dzi­ła, a kwe­styi woj­ny lub po­ko­ju tak bar­dzo na ostro nie sta­wia­ła.

I śled­cze oko pani Ana­sta­zyi do­strze­gło za­raz w pierw­szych dniach dziw­nych rze­czy. Pan Ma­rek był przez cały czas w ja­kimś nie­zwy­kłym hu­mo­rze. Prze­su­wał czę­sto ręką od czo­ła do bro­dy, jak­by daw­ną skó­rę chciał z twa­rzy ze­drzeć, przy­czem je­żył mu się wąs siwy strasz­nie do góry. Oczy jego bie­ga­ły te­raz ener­gicz­nie, a cza­sa­mi za­bły­sły ta­kim ogniem, jaki za­zwy­czaj jest ozna­ką my­śli nie­po­wsze­dnich. Na­wet ru­chy pana Mar­ka zmie­ni­ły się i zdra­dza­ły czło­wie­ka pew­ne­go sie­bie i zde­cy­do­wa­ne­go na wszyst­ko.

Ta­kie, ob­ser­wa­cye na­ka­zy­wa­ły jesz­cze usil­niej roz­sąd­ne wy­cze­ki­wa­nie.

Za ty­dzień po­czął się pan Ma­rek z wiel­kiem upodo­ba­niem uśmie­chać do sie­bie, jak au­tor, któ­re­mu uda­ło się wy­my­ślie zna­ko­mi­te dzie­ło. Rów­no­cze­śnie za­czę­ły mu się reszt­ki si­wych wło­sów fi­lu­ter­nie za­krę­cać do góry, jak­by na sta­rość chciał jesz­cze pró­bo­wać dow­ci­pu…

Wszyst­ko to wi­dzia­ła pani Ana­sta­zya i nie­po­ko­iła się wiel­ce tak nie­ko­rzyst­ną zmia­ną swe­go mał­żon­ka; gro­zi­ło to bo­wiem daw­ne­mu tak bło­gie­mu po­rząd­ko­wi rze­czy. De­spo­tycz­nym, a w skut­kach tak świet­nym rzą­dom pani Ana­sta­zyi gro­zi­ła te­raz na­gła prze­mia­na, któ­rej do­nio­słość jesz­cze te­raz nie dała się ob­li­czyć!…

Rze­tel­ny prze­strach ogar­nął nie­szczę­śli­wą mo­nar­chi­nię, gdy pan Ma­rek pew­ne­go wie­czo­ra, bez­po­śred­nio po zra­zach z ka­szą zwró­cił się do naj­star­szej cór­ki, któ­ra mia­ła imię Łu­cya i w te do niej ozwał się sło­wa:

– Je­że­li się nie mylę… dwa­dzie­ścia pięć wio­sen już wać­pan­nie mi­nę­ło… trze­ba­by ja­koś… ot za­po­mnia­łem ci Ana­sta­zyo po­wie­dzieć… że za parę dni wy­bie­ram się z domu na kil­ka ty­go­dni. We­zmę z sobą Łu­cyą.

– Jak­to, przed żni­wa­mi?–za­gad­nę­ła zdzi­wio­na pani Ana­sta­zya umiesz­cza­jąc w swo­ich trzech sło­wach naj­cięż­sze­go wa­go­mia­ru ar­gu­ment, ja­kim były dla pana Mar­ka żni­wa.

Jak ostrze­lo­ny we­te­ran mach­nął pan Ma­rek ręką, od­wra­ca­jąc ten po­cisk od sie­bie.

– O żni­wach my­śla­łem – od­rzekł–i wszyst­ko jest już za­ła­twio­ne. Pach­ciarz Icek ma już cały pro­gram ro­bo­ty pod­czas żniw, a resz­tę wzię­li na sie­bie Tym­ko i Waw­rze­niec

– Gdzież chcesz je­chać?

– Ot… tak… tro­chę się prze­wie­trzyć!

Pani Ana­sta­zya spoj­rza­ła z za­dzi­wie­niem na męża, któ­re­go nig­dy o ta­kie rze­czy po­są­dzie nie mo­gła.

– Może w od­wie­dzi­ny do pana Ka­la­san­te­go?–za­czę­ła ostroż­nie ba­dać.

– Tro­chę da­lej!–krót­ko od­po­wie­dział pan Ma­rek.

– Prze­cież nie do pań­stwa Wła­dy­sła­wów?

– Da­lej, jesz­cze da­lej!

– Do Czę­sto­cho­wy?

– Po­ja­dę za gra­ni­cę!

– Za gra­ni­cę?

– Tak… do wód!

– Co mó­wisz!

– Mam kol­kę w boku… Pach­ciarz Icek po­wia­da, że ja­kaś daw­na, za­nie­dba­na cho­ro­ba wy­ła­zi mi bo­kiem!

Pani Ana­sta­zyą ska­mie­nia­ła z za­dzi­wie­nia. Cóż­by to zna­czy­ło? Zkąd się na­gle wzię­ła taka ener­gia w mężu tak po­tul­nym? Miał­że­by pach­ciarz Icek, któ­re­go od­daw­na mia­ła za in­try­gan­ta, tak sta­now­czo wpły­nąć na nie­go i pod­mó­wie go do otwar­te­go ro­ko­szu?…

Były to py­ta­nia, na któ­re w tej chwi­li nie mo­gła od­po­wie­dzieć pani Ana­sta­zyą. Prze­wi­du­jąc nie­bez­pie­czeń­stwo, scho­wa­ła sta­ran­nie wszel­ką broń za­czep­ną i z ła­god­nym uśmie­chem zbli­ży­ła się do pana Mar­ka.

Pan Ma­rek usu­nął się od piesz­czot żony, po­dej­rzy­wa­jąc w niej ko­nia tro­jań­skie­go.

– Daw­no już o tem my­śla­łam–rze­kła z przy­mi­le­niem–że wody by­ły­by dla cie­bie bar­dzo po­trzeb­ne; są­dzi­łam jed­nak, że in­a­czej tę rzecz urzą­dzisz!

– Jak in­a­czej?–szorst­ko za­py­tał pan Ma­rek.

– Że wszy­scy ra­zem po­je­dzie­my!

– Wszy­scy ra­zem?… był­by to pięk­ny ta­bor! Pięć jed­na­ko­wo ubra­nych có­rek, może od­stra­szyć i naj­od­waż­niej­sze­go kon­ku­ren­ta!

Pani Ana­sta­zyą spoj­rza­ła na męża, jak­by myśl jego ukry­tą chcia­ła od­gad­nąć. Czyż nic uwa­żał on tego za złą tak­ty­kę, że do sto­li­cy na kar­na­wał za­bra­ła wszyst­kie pięć cor i tam­że jesz­cze ubie­ra­ła je w suk­nie jed­ne­go ko­lo­ru?… Być może, że to nie było do­brze… ale dla­cze­góż o tem otwar­cie z nią nie mówi? Moż­na­by prze­cież tak­ty­kę zmie­nie, a ja­dąc do wód za­gra­nicz­nych wziąć tyl­ko dwie tymcz­cza­sem…

Zda­je się, ze pan Ma­rek zląkł się nie­bez­pie­czeń­stwa, któ­re cały plan jego po­krzy­żo­wać mo­gło. Wy­rzu­cał so­bie, że się zdra­dził ja­kiemś nie­ogląd­nem słów­kiem i po­sta­no­wił rzecz na­pra­wie. Na­je­żył wiec wąsy jak mógł naj­sro­żej, od­su­nął się od żony na dwa łok­cie pol­skie i od­parł:

– Po­zwo­lisz mi, ser­ce, że choć raz w ży­ciu zro­bie to co chcę. Uło­ży­łem so­bie że na kil­ka ty­go­dni tro­che w świat wy­ja­dę i Łu­cyą z sobą za­bio­rę i do­trzy­mam sło­wa, jak cię ko­cham! Na­tryn­da­łaś się jej­mość do­syć po świe­cie, a ja tym­cza­sem kar­mi­łem trzo­dę i młó­ci­łem zbo­że; ko­lej te­raz na mnie: spró­bu­ję co umiem. Łu­cya ma już lat dwa­dzie­ścia pięć… a naj­trud­niej­szy jest po­czą­tek. Jak raz się za­cznie, to na­dzie­ja w Bogu, że da­lej pój­dzie!

Pew­ną już te­raz było rze­czą dla pani Ana­sta­zyi, że mąż na se­ryo my­śli o zię­ciach. Rów­nież i to ją upew­ni­ło, że do­tych­cza­so­wą jej tak­ty­kę uwa­ża za chy­bio­ną i że na­to­miast in­a­czej po­stą­pie za­my­śla.

Jak­kol­wiek nie miło jej było, że mąż tę spra­wę bie­rze w swe ręce i że sam z cór­ką za gra­ni­cę wy­jeż­dża; po bliż­szym jed­nak na­my­śle uzna­ła za rzecz sto­sow­ną w tych po­my­słach by­najm­niej mu się nie sprze­ci­wiać.

A po­wo­dy do tak wy­jąt­ko­wej ule­gło­ści mia­ła róż­ne. Naj­przód była zbyt wy­traw­ną dy­plo­mat­ką, aby nie wie­dzieć, że naj­znacz­niej­szy mi­ni­ster wy­pusz­cza cza­sem z rąk wła­dzę i od­da­je ją za­cie­kłej opo­zy­cyi na to tyl­ko, aby ją skom­pro­mi­to­wać i nadal nie­szko­dli­wą uczy­nie.

Po swo­ich do­świad­cze­niach była pani Ana­sta­zya pra­wie pew­ną, że tak ogra­ni­czo­ne­mu czło­wie­ko­wi, za ja­kie­go mia­ła swe­go mał­żon­ka, by­najm­niej się nie uda wy­dać za mąż cór­kę w tak krót­kim cza­sie. Wte­dy by­ła­by wy­gra­na po jej stro­nie, a pan Ma­rek mu­siał­by na resz­tę ży­cia jak ro­bak umilk­nąć, po­ku­tu­jąc wzo­ro­wo za ro­kosz pod­nie­sio­ny… słod­ko więc usmiech­nę­ła się do mężą pani Ana­sty­zaya, przy­gła­ska­ła mu siwe fi­lut­ki i rze­kła: ska­ła mu siwe fi­lut­ki i rze­kła:

– Do­brze, mój Mar­ciu ko­cha­ny, jedź z Eanem Bo­giem i Łu­cyą, a wra­caj z Bo­giem choć­by bez Łu­cyi. Cie­szy mnie to, że po­czu­wasz się do wspól­nych obo­wiąz­ków ży­cia. Do­syć na­mę­czy­łam się w sto­li­cy wy­sia­dy­wa­niem na ka­na­pie ca­ło­noc­nych wie­czor­ków; spró­buj ty tro­chę tych spe­cy­ałów. Mieć cór­ki na wy­da­niu, to cięż­ka chwi­la dla ma­tek, nie­chże i oj­co­wie coś z tego za­kosz­tu­ją.

Pan Ma­rek nie był przy­go­to­wa­ny na ta­kie za­koń­cze­nie spra­wy, któ­rą słusz­nie w du­szy ro­ko­szem na­zy­wał. Ucie­szy­ło go jed­nak, że bez wal­ki ustą­pio­no mu część przy­wi­le­jów, że ko­ro­na do­bro­wol­nie wy­rze­kła się wła­dzy de­spo­tycz­nej, za co za­zwy­czaj ludy krew swo­je prze­le­wa­ją.

Uści­skał ser­decz­nie żonę i jak po­wie­dział, za kil­ka dni wy­brał się w po­dróż za­gad­ko­wą nie­tyl­ko dla żony i dzie­ci, ale na­wet jak się zda­je i dla sa­me­go sie­bie!

Trud­no od­gad­nąć, co skło­ni­ło pana Mar­ka, czło­wie­ka trzeź­we­go i oszczęd­ne­go do kro­ku tak eks­cen­trycz­ne­go. Czy była to zbyt­nia mi­łość dla dzie­ci, któ­rym z ser­ca ży­czył, aby jak­naj­prę­dzej do­pły­nę­ły do por­tu zwy­kłe­go swe­go prze­zna­cze­nia? Czy była to oba­wa i nie­po­kój, że to prze­zna­cze­nie może ję omi­nąć i na wstyd i hań­bę zo­sta­wie je w domu ro­dzi­ciel­skim w sta­nie bez­żen­nym?…

Dru­gie py­ta­nie na­su­wa­ło się, dla­cze­go pan Ma­rek wziął z sobą tyl­ko jed­ne z pię­ciu có­rek, aby ją nie­zna­jo­me­mu świa­tu oka­zać? Czyż miał­by za­sły­szeć coś o Po­sa­inej je­dy­nacz­ce i dow­cip­ną myśl au­to­ra za­sto­so­wać do swo­ich spraw do­mo­wych?…

Trud­no jed­nak po­są­dzać o to sza­now­ne­go są­sia­da. Pan Ma­rek nie zaj­mo­wał się nig­dy w ży­ciu żad­ną ko­me­dya, bo ży­cie przed­sta­wia­ło mu się jako dra­mat na­der po­waż­ny. Trud­no więc przy­pusz­czać, aby w spra­wach ży­wot­nych za­po­ży­czał od kogo kon­cep­tu. Cza­sa­mi tyl­ko przy­jął coś od pach­cia­rza Icka, gdy mu się to po­do­ba­ło, a zresz­tą we wszyst­kiem był po­słusz­nym sa­mo­rod­nym kon­cep­tom swo­jej mał­żon­ki.

Moż­na tyl­ko przy­pu­ście, że pan Ma­rek uwa­żał za sto­sow­niej­sze wy­brać się w świat z jed­ną tyl­ko cór­ką, nie­ro­biąc tyra spo­so­bem ni­ko­mu nie­przy­jem­nych trud­no­ści wy­bo­ru. Ja­kie zaś dal­sze były pla­ny po­dró­ży pana Mar­ka, o tem trud­no wy­ro­ko­wać. Zda­je się, że sam pan Ma­rek nie wie­dział o nich i spu­ścił się tyl­ko na Du­cha Świę­te­go, któ­ry w cza­sie po­trze­by za­we­zwa­ny z po­ko­rą i wia­rą, ma oświe­cać ro­zum każ­de­go wier­ne­go chrze­ścia­ni­na.

Z taką „ jak się zda­je,” wia­rą wy­je­chał pan Ma­rek z Łu­cyą i trze­ma du­że­mi ku­fra­mi z bra­my oj­czy­stej i szczę­śli­wie do­tarł ko ko­lei że* la­znej, któ­ra zbli­żyć go mia­ła do upra­gnio­ne­go celu.

Na ko­lei że­la­znej za­stał po­ciąg za­peł­nio­ny róż­ny­mi ludź­mi. Obej­rzał sta­ran­nie wszyst­kie wozy, po­li­czył po­dróż­nych, przy­pa­trzył się ich twa­rzom i tor­bom. Gdy te pra­cę ukoń­czył, ka­zał kon­duk­to­ro­wi otwo­rzyć drzwicz­ki do od­dzia­łu gdzie tyl­ko same ko­bie­ty sie­dzia­ły i gdzie ty­to­niu pa­lie nie­wol­no. W tym od­dzia­le umie­ścił Lu­cyą po­le­ciw­szy ją opie­ce ja­kiejś sę­dzi­wej ma­tro­ny; sam zaś dla swo­bo­dy pa­le­nia lul­ki wszedł do wa­go­nu, w któ­rym ciem­no było od dymu ty­to­nio­we­go

Z po­cząt­ku zda­wa­ło się panu Mar­ko­wi, że żyw­cem do­stał się do pie­kła. W głę­bi wa­go­nu sie­dzia­ło kil­ka nie­wy­raź­nych po­sta­ci z bro­da­mi i bez bród… a kaź­de usta trzy­ma­ły jak­by roz­pa­lo­ną głow­nię, z któ­rej bu­chał dym, po­dob­ny zu­peł­nie do dymu, w ja­kim wę­dzą się po­tę­pień­cy, jak to wi­dział na jed­nym z ob­ra­zów ko­ścio­ła pa­ra­fial­ne­go.

Do­syć cza­su upły­nę­ło, za­nim pan Ma­tek mógł oczy swo­je z tą dziw­ną at­mos­fe­rą oswo­ic. Po­wo­li wy­ska­ki­wa­ły z po­mię­dzy kłę­bów dymu po­je­dyn­cze kon­tu­ry róż­nych czę­ści cia­ła ludz­kie­go i wią­za­ły się w zro­zu­mia­łą dla pana Mar­ka ca­łość.

Naj­przód oba­czył pan Ma­rek przed sobą trzy pary nóg, ubra­nych w czar­ne ka­ma­sze, po za któ­re­mi po­czy­na­ły się bia­łe w róż­ne ko­lo­ro­we de­se­nie poń­czo­chy. Two­rzy­ły one ton i grunt ob­ra­zu. Po nich na­stę­po­wa­ło czte­ry par ko­lan roz­ma­icie po­krat­ko­wa­nych, a za ko­la­na­mi po­ja­wi­ły się bro­dy i wąsy, z któ­rych try­ska­ły iskra­mi pa­lą­ce się cy­ga­ra.

Te­raz miał już pan Ma­rek cały ob­raz przed sobą. Pierw­szy z ko­lei to­wa­rzysz miał twarz do­syć in­te­li­gent­ną z kre­są na czo­le. Był to wi­docz­ny ślad od krzy­wej sza­bli. Praw­do­po­dob­nie był to czło­wiek woj­sko­wy, albo obe­rwał tę ho­no­ro­wą ozna­kę w ja­kim po­je­dyn­ku bro­niąc swe­go ho­no­ru… Mógł li­czyć lat trzy­dzie­ści kil­ka. Twarz miał ocie­nio­ną ciem­nym za­ro­stem.

Dru­gi z ko­lei to­wa­rzysz miał bar­dzo ro­zum­ne czo­ło ale ubior zato bar­dzo za­nie­dba­ny. Oglą­da­jąc go od stop do gło­wy dzi­wił się pan Ma­rek, że ro­zum­ne to czo­ło za­ma­ło wła­ści­cie­lo­wi przy­no­si pro­cen­tu, je­że­li lep­sze­go nie­ma na so­bie ubra­nia. Był to czło­wiek już nie­mło­dy i pa­lił jak się zda­je naj­gor­sze cy­ga­ra.

Są­siad ro­zum­ne­go czo­ła a sta­re­go sur­du­ta, miał z nich wszyst­kich naj­lep­sze po­zo­ry. Był mio­dy i wy­kwint­nie ubra­ny. Cha­rak­te­ry­stycz­nym był baj­roń­ski koł­nie­rzyk, któ­ry gro­ził, że co chwi­la od­pad­nie od chu­dej szyi.

Pan Ma­rek an­ti­quo more po­kło­nił się swo­im trzem to­wa­rzy­szom, gdy wszyst­kie ich człon­ki do­sta­tecz­nie mu się uwy­dat­ni­ły. Nie otrzy­mał jed­nak wza­jem­ne­go ukło­nu. Je­go­mość z kre­są spoj­rzał na nie­go z chmur­ką ua czo­le, jak­by nie­kon­tent był z ta­kiej kon­fi­den­cyi; są­siad jego zmarsz­czył ro­zum­ne czo­ło,a trze­ci scho­wał bro­dę w koł­nie­rzyk baj­roń­ski, jak­by no­we­go przy­by­sza nie chciał wi­dzieć.

Pierw­sze ze­tknie­cie się z świa­tem, od któ­re­go pan Ma­rek tyle so­bie obie­cy­wał, było nie­for­tun­ne. Chcąc wyjść z tej nie­mi­łej sy­tu­acyi nio miał pod ręką in­ne­go spo­so­bu, jak za­mknąć oczy i uda­wać śpią­ce­go.

Rola ta uda­ła się wy­bor­nie. Chra­pa­nie pana Mar­ka było tak na­tu­ral­ne, że na­we­tro­zum­ne czo­ło" uwie­rzyw­szy w głę­bo­ki sen no­we­go przy­by­sza, dało się wcią­gnąć do po­uf­nej roz­mo­wy.

Z roz­mo­wy tej do­wie­dział: się pan Ma­rek wie­le cie­ka­wych rze­czy. Naj­przód do­wie­dział się że to­wa­rzysz z kre­są – jest do­syć za­moż­nym oby­wa­te­lem z Po­do­la i do tego bez­żen­nym. Są­siad z ro­zum­nem czo­łem był na­uczy­cie­lem kil­ku Oby­wa­te­li wiej­skich, któ­rych do­pro­wa­dził pra­cą i na­uką do wy­so­kie­go sta­no­wi­ska i bo­ga­te­go ożen­ku, zo­staw­szy sam w bied­nym pe­da­go­gicz­nym sur­du­cie… Dzi­siaj to­wa­rzy­szył ukoń­czo­ne­mu mło­dzień­co­wi za gra­ni­cę, któ­ry w baj­roń­skim koł­nie­rzy­ku miał po raz pierw­szy pa­trzeć się na pi­ra­mi­dy i ru­le­tę.

Gdy już roz­mo­wa in­for­ma­cyj­na osta­tecz­nie się wy­czer­pa­ła, wy­jął to­wa­rzysz kre­sa­wy książ­kę z tor­by i za­czął czy­tać.

– Co to za książ­ka?–za­py­tał pe­da­gog z ro­zum­nem czo­łem, po­pra­wiaj ac swój sur­dut wy­tar­ty.

– Ro­mans fran­cuz­ki!–od­po­wie­dział kre­so­wy. Czo­ło pe­da­go­ga sta­ło się jesz­cze ro­zum­niej­sze.

– Ro­mans fran­cuz­ki?–za­wo­łał pod­no­sząc brwi – a poco pan czy­tasz te głup­stwa?

– Prze­cież trze­ba się cza­sem ro­ze­rwać!

– To czy­taj pan Kra­szew­skie­go, Ko­rze­niow­skie­go…

– Pol­skich po­wie­ści nig­dy nie czy­tu­ję! Ro­zum­ne czo­ło pe­da­go­ga bar­dzo się zmarsz­czy­ło.

– Pan lek­ce­wa­żysz na­sze skar­by!–rzekł z in­dy­gna­cyą, za­kry­wa­jąc po­dar­tą pod­szew­kę sur­du­ta.

Po­do­ła­niu pa­trzał na nie­go z uśmie­chem przez czas nie­ja­ki.

– Daj mi pan po­kój z temi skar­ba­mi–od­parł z gry­ma­sem – po­wie­ści pol­skie są tak nud­ne jak ka­za­nia wiel­ko­post­ne!

Pe­da­gog wes­tchnął.

– Praw­da–od­parł–ale cóż ro­bie! Je­ste­śmy za­wsze w wiel­kim po­ście, bo kar­na­wał prze­pę­dzi­li­śmy nie­roz­sąd­nie a Wiel­ka­noc jesz­cze da­le­ko!

– Cóż to ma do po­wie­ści?

– Jaki czy­tel­nik taka po­wieść, Po­piel­co­wy czy­tel­nik po­trze­bu­je mo­ra­łu, roz­pa­mię­ty­wa­nia, a po­wieść do­star­cza mu tego wszyst­kie­go.

– Ależ ja pra­gnę za­ba­wy!

– My z za­ba­wą łą­czy­my na­ukę.

– Ztąd po­cho­dzi, że po­wieść na­sza jest ar­cy­nud­ną i tak jed­na do dru­giej po­dob­ną, iż trud­no ją do koń­ca prze­czy­tać. Jest w niej za­zwy­czaj mło­dy czło­wiek, daw­niej po­eta a dziś in­ży­nier lub dok­tor, któ­ry ko­cha się w mło­dej pan­nie i z nią w koń­cu się żeni. Cóż to za okle­pa­na sy­tu­acya!

– Mi­łość jest za­wsze świe­żym przed­mio­tem.

– Nie­chże ta mi­łość wy­stą­pi w pew­nych dra­stycz­nych po­wi­kła­niach, jak na­przy­kład u pi­sa­rzy fran­cuz­kich!

– Do­syć cie­ka­wą jest już wal­ka mi­ło­ści, je­że­li zwal­czyć musi złe, pod­stęp­ne i nie­do­stęp­ne!

– Naj­cie­kaw­szą jest jed­nak, je­że­li wal­czy prze­ciw pew­nym zwy­cza­jom i usta­wą uświę­co­nym wię­zom spo­łecz­nym…

– Pan masz na my­śli… wia­ro­łom­stwo w mał­żeń­stwie!

– Tak… je­że­li pan tę wal­kę tak bazy wasz… za­wsze je­st­to naj­cie­kaw­sza faza uczu­cia!

Pe­da­gog zmarsz­czył czo­ło. Rzekł po chwi­li:

– Pan chcesz, aby po­wieść na­sza do­star­cza­ła tego nar­ko­tycz­ne­go po­kar­mu, jaki roz­no­szą ro­man­se fran­cuz­kie. Po­wta­rzam, ja­kie spo­łe­czeń­stwo taka po­wieść. Być może że w spo­łe­czeń­stwie fran­cuz­kiem (cze­mu jed­nak nie wie­rzę) nie­ma już żad­ne­go in­te­re­su pięk­na dzie­wi­cza mi­łość, je­że­li pi­sa­rze tyl­ko w wia­ro­łom­stwach tej bo­skiej iskry szu­ka­ją! U nas, dzię­ki Bogu, nie ma jesz­cze po­trze­by tego spe­cy­ału a więc i po­wieść na­sza nie pro­du­ku­je go!

– Je­że­li zaś kto w ta­kim pro­duk­cie sma­ku­je?

– To co in­ne­go! Wol­noć Tom­ku w two­im dom­ku… byle z tego nie ro­bie stra­wy!

Ru­cho­me czo­ło pe­da­go­ga spu­ści­ło się jesz­cze o kil­ka cali ni­żej. Na­stą­pi­ła dłuż­sza pau­za.

Po chwi­li ozwał się ama­tor walk ser­co­wych:

– Przy­znam się panu, że od lat wie­lu nic już po pol­sku w tym ro­dza­ju czy­tać nie mogę. Być może, że to wpływ li­te­ra­tu­ry za­gra­nicz­nej, w któ­rej mo­ral­ność pu­blicz­na luź­niej­sze ma koło.

– Nie­ina­czej!–mruk­nął pe­da­gog.

– Przy­go­dy mi­ło­ści od jej uro­dze­nia aż do ślu­bu są już tak mało cie­ka­we! Naj­wyż­sze na­prę­że­nie uczuć może tyl­ko w na­prę­żo­nych ob­ja­wiać się sy­tu­acy­ach. A gdzież sto­sow­niej­sze do tego pole, je­że­li nie tam, gdzie te uczu­cia spo­ty­ka­ją się z że­la­zne­mi pier­ście­nia­mi…

– Usta­wy spo­łecz­nej i praw Bo­żych.

– Tak… chcia­łem po­wie­dzieć mał­żeń­stwa. Ja­każ to cie­ka­wa wal­ka roz­po­czy­na się wte­dy w czło­wie­ku, ja­kie ol­brzy­mie siły może wte­dy czło­wiek do wal­ki po­sta­wie, jak wspau­ia­łym może być bo­ha­te­rem, gdy na­tu­ral­nym bie­giem wy­pad­ków za­żą­da ad­wer­sarz ży­cia jego na stwier­dze­nie tego, co ser­ce czu­je?…

Ro­zum­ne czo­ło pe­da­go­ga skur­czy­ło się jak miech ko­wal­ski.

– To jest uczu­cie zbrod­ni­cze!–wy­rzekł i za­krył twarz­Jo­wi­szo­wą, chmu­rą dymu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: