Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Prezesi. Oni rządzili TVP - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Marzec 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Prezesi. Oni rządzili TVP - ebook

Przez całe dekady to był najbardziej pożądany gabinet w Polsce. Jego lokator miał i ma nadal wielką władzę. W gabinecie prezesa TVP spotykały się wielkie gwiazdy, wielkie pieniądze i wielka polityka.

O swych rządach na Woronicza Beacie Modrzejewskiej odpowiadają prezesi Telewizji Polskiej: Wiesław Walendziak, Robert Kwiatkowski, Andrzej Urbański, Janusz Zaorski, Juliusz Braun i Jan Dworak. Ale prawdziwą sensacją jest wywiad z legendarnym szefem Radiokomitetu z czasów Edwarda Gierka Maciejem Szczepańskim!

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-61808-69-5
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Kto nie zna się na telewizji, niech pierwszy rzuci pilotem!

Wszyscy mamy swoje ulubione gwiazdy. Czasem są to te, które pamiętamy z dzieciństwa, a czasem takie, których kariery rodziły się na naszych oczach. Każdy z nas wie, czy powinno być w TVP więcej reklam, czy mniej. Wiemy, które programy muszą być nadawane (te, które chcemy oglądać), a bez których telewizja by się z powodzeniem obyła (te, które ogląda nasz sąsiad).

Są jednak osoby, które mają nieco inny stosunek do telewizji. Prezesi. Gdy rządzą TVP, wiedzą wszystko. A czego jeszcze nie wiedzą, zaraz im ktoś doniesie. A donosić chcą wszyscy. Pracownicy byli i aktualni, wrogowie i przyjaciele, a przede wszystkim ci, którzy nagle bardzo zapragnęli zostać przyjaciółmi. A z prezesami jest zwykle tak, że mają mało znane twarze, ale to od nich zależy los tych, których oblicza należą do najbardziej rozpoznawalnych.

Do historii przechodzą prezesi, którzy zmieniają telewizję lub którzy utrzymują się długo na swoim stanowisku. Choć oczywiście są też i tacy, którzy przez telewizję przemknęli niczym majowe chrabąszcze, a i tak ich pamiętamy: po prostu nazwisko wyrobili sobie już wcześniej (jak wybitny opozycjonista Zbigniew Romaszewski czy rzecznik generała Wojciecha Jaruzelskiego Jerzy Urban). Kto był najważniejszą postacią w dziejach polskiej telewizji? Tego nie sposób rozstrzygnąć. Pierwszy prezes Włodzimierz Sokorski, generał Ludowego Wojska Polskiego, poczytny literat specjalizujący się w lepkich opisach ekscesów erotycznych, do historii TVP wszedł jako ten, który firmował kultowy „Kabaret Starszych Panów”. Jego następca, Maciej Szczepański, telewizję swą widział ogromną, tak wielką, by mogła realizować gierkowską propagandę sukcesu. TVP już nigdy nie osiągnęła podobnych rozmiarów. Programy, które wtedy powstawały (choćby „Studio 2”), nadal mają swych fanów. Amerykańskie filmy fabularne i seriale, które sprowadzał, nie tylko u nas, ale i w najbliższych bratnich krajach socjalistycznych rozmiękczały socjalizm, choć nie o to władzom chodziło. Upadek prezesa Szczepańskiego nie ucieszył nadmiernie telewidzów. Był rok 1980 i działy się w kraju ważniejsze rzeczy. Natomiast po jego procesie i skazaniu każdy już widział, że TVP bardzo podupadła. Dzień bez programu, za to z generałem Jaruzelskim, sprawił, że nawet najtwardszym sceptykom łuski spadły z oczu. Partyjna propaganda uprawiana za pośrednictwem telewizji, za którą Szczepański odpłacał widzom atrakcyjnym programem, stanęła naga i straszna przed kamerami telewizyjnymi. Ludzie odwracali telewizory ekranami do ściany, wystawiali za okno i ostentacyjnie spacerowali w porze głównego wydania „Dziennika”, choć przecież przez lata byli przyzwyczajeni, że to partia przemawia głosem dziennikarzy.

O to, by ci ostatni wiedzieli, co mają mówić, dbała zakładowa organizacja partyjna. W Archiwum Państwowym w Warszawie można zajrzeć do skromnych resztek po Podstawowej Organizacji Partyjnej działającej w TVP. Jak wynika z zachowanych akt, od zarania tej instytucji partia prowadziła szkolenia, kursy, konferencje. „Towarzysz Podolski poinformował, że odbędzie się zebranie dla aktywu partyjno-propagandowego, na którym towarzysz Artur Starewicz złoży informację o ostatnim Zjeździe Włoskiej Partii Komunistycznej”. Partia zadeklarowała, że zapewnia swemu aktywowi transport na terenie Warszawy. To z własnego – komunistycznego – podwórka. Były też dokształty o szerszej – jak widać po latach – perspektywie. Redaktor Bartosz Janiszewski wprowadzał kolegów w zagadnienia Wspólnego Rynku i integracji zachodnioeuropejskiej. Był rok 1963.

„Należy sobie powiedzieć – zagaił zebranie ówczesny prezes Włodzimierz Sokorski w stylu, który dziś odbieramy jako nieomal kabaretowy – że ostatni rok mieliśmy trudny, a rok przyszły będzie jeszcze trudniejszy, ale ten rok jakby przygotowywał nas do podjęcia trudnych zadań… Rzeczywistą zmianą w Telewizji to była rozbudowa Działu Politycznego, który był w Telewizji w poważny sposób zaniedbany, zarówno waga gatunkowa tego działu, jak i jego operatywność polityczna, jak i jego bezpośrednia reakcja na aktualne zagadnienia. W „Dziennikach” nastąpiła zmiana na lepsze, chociaż jeszcze w szeregu audycji mamy w dalszym ciągu chały. Jednak my ciągle jesteśmy w takim poszukiwaniu, eksperymentowaniu z ludźmi”.

Stare akta dowodzą, że prezes potrafił jednocześnie pochwalić: „Obiektywnie trzeba stwierdzić, że podstawowa część załogi pracuje zgodnie z wytycznymi Partii i Rządu – i pogrozić palcem – ale część jakby «zamazywała» się w bezpartyjności”.

Po to, by się „nie zamazywała”, przez całe lata organizowano szkolenia ideologiczno-polityczne, podczas których horyzonty pracowników TVP poszerzali specjaliści. W 1963 roku z zainteresowaniem przyjęto zapowiedź wykładu towarzysza Schaffa. Za kulisy Soboru Watykańskiego wprowadzał towarzysz Henryk Chmielewski, „specjalista od tych zagadnień, dyrektor departamentu MSW”. W 1978 roku, za prezesa Macieja Szczepańskiego, o „socjalistycznym ideale wychowawczym” mówił kadrze z Woronicza Wojciech Pomykało, redaktor „Oświaty i Wychowania” i wybitny specjalista socjalistycznej pedagogiki. Obecnie uznany naukowiec i bloger „Wprost” krzewił doktryny wychowania socjalistycznego dwa lata po wydarzeniach radomskich i powstaniu Komitetu Obrony Robotników, w roku zawiązania się Towarzystwa Kursów Naukowych.

Na partyjnych mitingach podkreślano osiągnięcia: „zarządzenie prezesa w zasadniczy sposób zlikwidowało istniejące poprzednio fakty pijaństwa i przyjęć w redakcjach. Sporadyczne akty są piętnowane i karane”, ale dbano, by plusy nie przesłoniły minusów: „niepokojącym faktem jest wynoszenie taśm magnetofonowych z PR i TV”. No cóż, kradzieże „na zakładzie pracy” wtedy były normą.

Notatka na temat bezpieczeństwa i higieny pracy może trwożyć. „Nieprzestrzeganie bezpiecznych metod pracy powoduje nieobliczalne straty. Przez wypadki przy pracy tracimy corocznie wielu młodych pracowników”. Na szczęście szybko okazuje się, że to ogólne stwierdzenia „Partii i Rządu” i jednak praca na Woronicza nie groziła śmiercią lub trwałą utratą zdrowia w sposób aż tak bezpośredni.

W czasach prezesa Sokorskiego jeden z towarzyszy poruszył nabrzmiały problem: „brak dopływu młodych ludzi”. „W Programie Krajowym w Publicystyce i Informacji nie ma ich. W Technice jest podobnie”. Nic więc dziwnego, że inni biadali, iż działający na terenie telewizji Związek Młodzieży Socjalistycznej w 1963 roku jest „wątły”. Problem przetrwał prezesa Włodzimierza Sokorskiego i mimo wszystko jego następcę Macieja Szczepańskiego, który jednak przyjął sporo młodych ludzi do pracy. W 1983 roku, czyli po weryfikacji dziennikarzy w stanie wojennym (w trakcie którego telewizję kontrolował komisarz generał Albin Żyto, autor książki „O zebraniu partyjnym” wydanej przez Ministerstwo Obrony Narodowej w 1954 roku i były przewodniczący Komisji Centralnej do spraw Działalności Przeciwalkoholowej w Wojsku), partia wyrażała żal, że wśród osiemdziesięciu trzech ZSMP-owców jest tylko czternastu dziennikarzy, „większość to pracownicy inżynieryjno-techniczni i pracownicy Zarządu Komitetu do spraw Radia i Telewizji”. Plan pracy komisji ideologiczno-propagandowej z początku roku 1984 nawet dzisiaj budzi zainteresowanie. Zapowiada comiesięczne spotkania w każdy pierwszy poniedziałek miesiąca. Czyżby wpływy Kościoła, tak wtedy rosnącego w siłę, który tradycyjnie zapełniał wiernymi świątynie w pierwszy piątek miesiąca? Założenia pracy były jasne i logiczne dla każdego i przewidywały: „spotkania z przedstawicielami Komitetu Centralnego dziennikarzy zajmujących się problematyką partyjną. Opracowanie zasad doboru dziennikarzy radiowych i telewizyjnych do obsługi posiedzeń plenarnych Komitetu Centralnego, Komitetu Wojewódzkiego i przedsięwzięć propagandowych związanych z działalnością partii na wsi i w mieście”. Partia działała, telewizja te działania relacjonowała. Przeglądając pożółkłe teczki wypełnione nędznym papierem przebitkowym, można odnieść wrażenie, że telewizja jak Titanic tonęła razem z ustrojem i swoją kadrą. W 1986 roku na ponad siedem tysięcy zatrudnionych ledwie tysiąc było członkami partii. W styczniu 1990 roku PZPR odeszła do historii i znikła z TVP.

Na Woronicza w tym czasie rządził już powołany przez premiera Tadeusza Mazowieckiego Andrzej Drawicz. To jemu przypadło zdejmowanie z programów informacyjnych komunistycznego garnituru. Odeszli ci, których widzowie pamiętali z występów w mundurach. Za jego kadencji aktorka Joanna Szczepkowska oświadczyła na wizji: „Proszę Państwa, 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm”, a w trzy tygodnie później skończył się „Dziennik Telewizyjny”. 18 listopada narodziły się „Wiadomości”. Pozwolono wrócić na Woronicza wyrzuconym z pracy, organizowano konkursy na nowe telewizyjne twarze. I tak wiosną 1990 roku na ekranie pojawił się młody, złotowłosy chłopak. Tomasz Lis.

Następnym prezesem, który próbował odrodzić TVP, był Marian Terlecki, człowiek telewizji z krwi i kości, atakowany politycznie, podgryzany od środka własnej firmy. Po nim nastąpiły czasy Zaorka, czyli reżysera Janusza Zaorskiego, krytykowanego za sprzyjanie prezydentowi Lechowi Wałęsie i za to, że nie zdjął hitowego programu satyrycznego „Polskie ZOO” produkowanego przez jego żonę, a współtworzonego przez brata, aktora Andrzeja. Janusz Zaorski na kilkanaście dni oddał władzę Zbigniewowi Romaszewskiemu, który nie miał dość czasu, by zmienić w telewizji cokolwiek, ale potrzebował zaledwie chwili, by odłączyć rządowe telefony. Nie chciał być podległy politykom, niestety to oni sprawili, że musiał ustąpić i na fotel prezesa wrócił Janusz Zaorski. Odszedł w 1993 roku, gdy TVP z tworu ukształtowanego tak, by był wygodny politykom, stała się niezależną od państwowych dotacji spółką akcyjną Skarbu Państwa z prezesem Zarządu Wiesławem Walendziakiem.

Na książkę „Prezesi. Oni rządzili TVP” złożyły się wywiady z najsłynniejszym prezesem Radiokomitetu z czasów PRL – Maciejem Szczepańskim, z prezesem Radiokomitetu z czasów III RP – Januszem Zaorskim. O wielkiej zmianie telewizji z rządowej w spółkę Skarbu Państwa opowiada Wiesław Walendziak, a o następnych latach – kolejni prezesi Zarządu: Robert Kwiatkowski, Jan Dworak, Andrzej Urbański, Juliusz Braun. Przy czym Jan Dworak był wiceprezesem Radiokomitetu za czasów Andrzeja Drawicza, a Andrzej Urbański – za prezesa Terleckiego.

W historii telewizji odbija się historia naszego kraju. Najpierw socjalizm zaadaptował telewizję do potrzeb propagandy. W latach osiemdziesiątych ta ostatnia stała się nierealizowalna za pośrednictwem TVP, ponieważ Polacy przestali ufać i politykom, i mediom. Potem nastąpił czas przekształceń wolnorynkowych: TVP nie była już całkiem własnością polityków, mogła zacząć lawirować między ich oczekiwaniami a życzeniami widzów. Od chwili, gdy TVP stała się spółką Skarbu Państwa, pomału i z licznymi wstrząsami – jak choćby niejasna afera Rywina – stawała się coraz bardziej instytucją podległą Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji.

Dzieje telewizji to nie tylko historia instytucji. Jej częścią składową jest przecież nasza własna historia. Nas – widzów. Emocje są spoiwem pamięci. Każdy, kto pamięta transmisję z lądowania pierwszego człowieka na Księżycu, pamięta też, gdzie, z kim i na jakim telewizorze ją obejrzał. Starsi kibice wspominają niezliczone i jakże ważne etapy kolejnych wyścigów Pokoju, mecz Górnik Zabrze kontra AS Roma. Pamiętamy pierwszą wizytę w ojczyźnie Jana Pawła II, podpisanie porozumień sierpniowych, przemówienie generała Jaruzelskiego, pojedynek Wałęsa–Miodowicz, obrady Okrągłego Stołu… Można wymieniać długą listę. I każdy ma własną.

Zaglądam więc za kulisy TVP, do miejsc, gdzie rodziły się ważne decyzje, podpisywano ważne kontrakty, odbierano telefony od osób rządzących krajem, gdzie największe gwiazdy błagały o spotkanie z prezesem, gdzie przyjmowały propozycje lub… odmawiały.

Zapraszam na rozmowy z tymi, którzy rządzili telewizją.

Maciej Szczepański w czasach, kiedy pełnił funkcję prezesa Komitetu do spraw Radia i Telewizji

fot. Archiwum prywatne Macieja Szczepańskiego

MACIEJ SZCZEPAŃSKI

ROCZNIK 1928

Zawsze mawiałem: dobry dziennikarz musi mieć dwie rzeczy – poglądy i zdrową wątrobę.

Dziennikarz, polityk. Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego. Od 1953 roku członek Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.

Karierę zawodową zaczął w Rzeszowie. W latach 1951–1955 pracował w redakcji gazety „Nowiny Rzeszowskie”, gdzie doszedł do stanowiska sekretarza redakcji. Od 1955 do 1960 roku był zatrudniony w rozgłośni Polskiego Radia w Katowicach, a od 1966 do 1972 pełnił funkcję redaktora naczelnego „Trybuny Robotniczej” – gazety Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach.

Gdy Edward Gierek (działacz z Katowic) został Pierwszym Sekretarzem Komitetu Centralnego PZPR (po upadku Władysława Gomułki), na jego życzenie Maciej Szczepański 24 października 1972 roku objął stanowisko Prezesa Komitetu do spraw Radia i Telewizji i utrzymał je do 24 sierpnia 1980 roku. We wrześniu Edward Gierek przestał być Pierwszym Sekretarzem. Zastąpił go Stanisław Kania.

Szczepański był jednocześnie działaczem partyjnym. W 1966 roku zajmował stanowisko kierownika Wydziału Propagandy Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach. W latach 1968–1975 zastępcą członka Komitetu Centralnego PZPR. Członkiem Komitetu Centralnego pozostawał od 12 grudnia 1975 do 6 października 1980 roku, kiedy to uchwałą VI Plenum Komitetu Centralnego PZPR został z niego usunięty.

Był też posłem piątej, szóstej, siódmej i ósmej kadencji sejmu (z Rybnika).

W 1980 roku Maciejowi Szczepańskiemu oraz jego kilku najbliższym współpracownikom postawiono szereg zarzutów dotyczących nieprawidłowości w zarządzaniu telewizją oraz nadużyć finansowych. Jak mówił Łukasz Kamiński, prezes Instytutu Pamięci Narodowej, w wywiadzie dla „Biuletynu IPN” (numer 5 ): „Na Uniwersytecie Warszawskim (raczej nie były to działania spontaniczne, ale nie ma na to dowodów) powielano ulotki dotyczące Macieja Szczepańskiego, które wyolbrzymiały jego nadużycia, wprowadzały do tej sprawy kilka innych osób z jego otoczenia i uczyniły go bliskim krewnym Gierka. Prawdopodobnie inspiracja płynęła z otoczenia Mieczysława Moczara”.

Maciej Szczepański stanął przed sądem. Postawione mu zarzuty dotyczyły korupcji i nieprawidłowości finansowych w Radiokomitecie. Proces nie potwierdził skandali obyczajowych, o jakich mówiono na mieście, nie wzbudził społecznych emocji. Maciej Szczepański został skazany na osiem lat więzienia. Przez cztery lata odsiadywał karę w więzieniu na ulicy Rakowieckiej w Warszawie.

Po wyjściu na wolność nie wrócił do mediów ani do polityki.

Maciej Szczepański współcześnie

fot. Igor Zalewski

– Gdy w 1972 roku został Pan przewodniczącym Komitetu do spraw Radia i Telewizji, Ryszard Frelek, Pana kolega z Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, powiedział Panu, że to jest najbardziej niebezpieczne stanowisko w Polsce.

– To prawda.

– Czy tak jest nadal?

– Telewizja jest zawsze polityczna i zawsze próbuje wykonywać jakieś polityczne zadania. Od razu powiem, że nie ma na świecie niezależnych mediów. Ględzenie o niezależnej telewizji lub gazecie to są bzdety. Każda redakcja, czy to elektroniczna, czy papierowa, jest zależna albo od swojego politycznego protektora, albo od wydawcy, który jest zależny od ekipy rządzącej. Pani myśli, że TVN nie liczy się z ekipą rządzącą? Przecież doskonale wie, że jakkolwiek przedstawiciele rządu nie mogą bezpośrednio wkroczyć na jego teren, ale mają możliwości, by bardzo skutecznie obrzydzić nadawcy życie, jeśli tylko będą chcieli. I to w taki sposób, że trudno będzie ich złapać za rękę! Każda profesjonalna telewizja dobrze zorganizowana, dobrze zarządzana i o dużym zasięgu jest znakomitym instrumentem władzy dla ekipy rządzącej lub instrumentem walki o władzę dla ugrupowania, które ma ją pod swoją polityczną kontrolą.

Nie ma na świecie niezależnych mediów. Ględzenie o niezależnej telewizji lub gazecie to są bzdety.

– Pan był związany z ekipą Edwarda Gierka. Był twarzą, nazwiskiem, twórcą telewizji tamtego okresu.

– Tak. I wcale się tego nie wstydzę. Gierka poznałem w drugiej połowie lat pięćdziesiątych, kiedy pracowałem w Katowicach w rozgłośni Polskiego Radia, a Edward Gierek z Komitetu Centralnego PZPR przyszedł na stanowisko pierwszego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego w Katowicach. Nasza znajomość zaczęła się od tego, że zrobiłem z nim kilka wywiadów. Potem mnie wzięli z radia do Komitetu Wojewódzkiego na stanowisko kierownika wydziału propagandy. Znaliśmy się dobrze z Gierkiem. On miał do mnie zaufanie, ja go uważałem za szefa, identyfikowałem się z jego poglądami, z jego linią polityczną i starałem się pomagać mu w jego działaniach, jak tylko mogłem.

Znaliśmy się dobrze z Gierkiem. On miał do mnie zaufanie, identyfikowałem się z jego poglądami i starałem się pomagać mu w jego działaniach.

– Z jakim nastawieniem jechał Pan z Katowic do Warszawy, by w 1972 roku objąć stanowisko prezesa tak zwanego Radiokomitetu? Nie obawiał się Pan telewizji? Wcześniej nie znał Pan tego medium.

– Pewno, że miałem obawy. To była olbrzymia firma zatrudniająca trzynaście tysięcy ludzi. Telewizja nadawała prawie dwadzieścia godzin programu na dobę, radio – pięćdziesiąt cztery godziny. Wtedy jeszcze było dużo programów na żywo. Ale wydaje mi się, że byłem do tego stanowiska dobrze przygotowany. Skończyłem polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim i szkołę nauk politycznych przy wydziale prawa na UJ. Najlepsi fachowcy, profesorowie: Ludwik Ehrlich, Marian Jedlicki, Konstanty Grzybowski, uczyli mnie polityki międzynarodowej. Studenci do dziś uczą się z ich podręczników. Nawiasem mówiąc, mogłem zostać asystentem w katedrze prawa międzynarodowego. Wybrałem inną drogę. Mam też dyplom z dziennikarstwa. Po skończeniu studiów dostałem tak jak wszyscy nakaz pracy. Chciałem zostać w Krakowie, a wysłali mnie do Rzeszowa. Przydzielono mi pracę w „Nowinach Rzeszowskich”, organie Komitetu Wojewódzkiego, w małej redakcji. Byłem bardzo niezadowolony, ale teraz nie żałuję, bo nigdzie tak dobrze nie można się nauczyć fachu dziennikarskiego, jak w małej gazecie, oczywiście pod warunkiem, że tam pracują fachowcy. Wtedy w „Nowinach Rzeszowskich” pracowali zawodowcy. Było dwóch przedwojennych dziennikarzy ze Lwowa, z Krakowa, miałem więc od kogo uczyć się praktyki zawodu i się nauczyłem. Potem przez pięć lat pracowałem w radiu w Katowicach. Mogłem się tam nauczyć radia. W Katowicach doszedłem do stanowiska zastępcy redaktora naczelnego do spraw programowych, publicystyki i informacji. Następnie pracowałem w Komitecie Wojewódzkim. Nie ma lepszej szkoły praktyki politycznej niż praca w aparacie dobrze zorganizowanej partii. Kiedy 27 października 1972 roku wkroczyłem do telewizji, wygłosiłem mowę tronową, w której powiedziałem tak: „Towarzyszki i towarzysze! Przez pół roku nie będę nic ruszał w programie, organizacji ani w kadrach. Będę się uczył telewizji i radia, przyglądał temu, co się dzieje i jak się dzieje. Potem zobaczymy, co będzie”. Bo ja, proszę Pani, wcale się nie paliłem na to stanowisko. W Katowicach miałem przyjaciela Frania Szlachcica, komendanta Milicji Obywatelskiej. Potem Gierek go zabrał do Warszawy. Franio był sekretarzem Komitetu Centralnego oraz członkiem Biura Politycznego i przez jakiś czas odpowiadał za pion ideologii. Pewnego dnia wezwał mnie na rozmowę na temat przejścia z Katowic do Warszawy. Powiedziałem mu wtedy: „Franiu, po co mi to? Ja sobie tutaj żyję jak król. Mam ładne mieszkanie, żona ma pracę w Instytucie Naukowym, syn chodzi do szkoły. Po jaką cholerę ja się będę pchał do Warszawy?”. A Franio na to: „Maciuś, a ty myślisz, że ja z radością przyleciałem do tej Warszawy? Gierek kazał. To jest decyzja Gierka. Masz objąć radio i telewizję”. I objąłem.

Kiedy wkroczyłem do telewizji, wygłosiłem mowę tronową, w której powiedziałem tak: „Towarzyszki i towarzysze! Przez pół roku nie będę nic ruszał w programie, organizacji ani w kadrach…

– Nie zabiegał Pan o prezesurę, naprawdę?

– Skąd! Skąd! Pracowałem w Katowicach, byłem redaktorem naczelnym „Trybuny Robotniczej”, największej gazety w Polsce pod względem nakładu. Średni nakład w tygodniu wynosił ponad czterysta tysięcy egzemplarzy. Dla porównania: „Trybuna Ludu” miała dwieście–trzysta tysięcy. Nasz sobotni magazyn ukazywał się w nakładzie miliona dwustu tysięcy egzemplarzy. Byliśmy uznawani za jedną z najlepszych gazet w Europie. „Trybuna Robotnicza” jako jedyna gazeta partyjna przynosiła dochód. Byłem też posłem i członkiem Komitetu Centralnego PZPR. Nigdy przedtem ani potem tak dobrze nie zarabiałem. Pracę redakcji miałem uregulowaną, każdy wiedział, co ma robić, więc nie musiałem się tak bardzo angażować. Było mi dobrze. Tak się jakoś zdarzyło, że ja nigdy nie zabiegałem o kierownicze stanowiska, a szybko na nich lądowałem. W „Nowinach Rzeszowskich” zaczynałem w styczniu 1951 roku od zera, a w marcu 1952 roku byłem już sekretarzem redakcji. W 1955 roku po śmierci ojca wracałem z Rzeszowa do Sosnowca z trzecią grupą zaszeregowania, bo z taką wyszedłem z „Nowin…”. A była wówczas zasada, że jak dziennikarz awansuje, to w kolejnej redakcji nie spada niżej. Więc w radiu zatrudnili mnie na jedynym możliwym odpowiednim stanowisku. Wolny był tylko etat kierownika redakcji wiejskiej.

– Wiedział Pan coś o wsi?

– Absolutnie nic. Żeby mi pomóc, posłali mnie na miesięczny kurs do Warszawy i tam czegoś o wsi się dowiedziałem, ale potem szybko zostałem przeniesiony na stanowisko kierownika działu publicystycznego, następnie na zastępcę redaktora naczelnego radia. Pod względem fachowym byłem bardzo solidnie przygotowany do kierowania telewizją. Jeżeli się jest zawodowym dziennikarzem teoretycznie przygotowanym do zawodu i mającym praktyczne umiejętności, to potem łatwo można nauczyć się różnych mediów, bo zadania są takie same: robienie ludziom wody z mózgu. Tylko instrumenty się różnią. Propaganda ma te same cele: informowanie, przekonywanie, przestrzeganie. I czy się to robi w mediach drukowanych, czy elektronicznych, to tylko kwestia techniczna, którą szybko można rozpoznać. Ja oczywiście nigdy nie próbowałem reżyserować audycji. W radiu miałem co prawda cotygodniowy felieton, żeby nie wyjść z wprawy, ale jak przyszedłem do telewizji, to powiedziałem: „Towarzysze, ja muszę wziąć was tu za twarz, więc nie będę na wizji robił żadnych programów, by mnie nikt nie posądził, że od was wymagam, a sam ładuję byle co”. Nawiasem mówiąc, na pewno w komentarzu politycznym byłbym dobry. Tak myślę.

Jeżeli się jest zawodowym dziennikarzem teoretycznie przygotowanym do zawodu i mającym praktyczne umiejętności, to potem łatwo można nauczyć się różnych mediów, bo zadania są takie same: robienie ludziom wody z mózgu.

– Od razu zaczął Pan urzędować na słynnym dziewiątym piętrze w wieżowcu na Woronicza?

– Najpierw pół roku pracowałem w gmachu radia na ulicy Malczewskiego, bo na Woronicza był remont. Potem już cały czas byłem na dziewiątym piętrze.

– Gabinet prezesa, zarobki prezesa…

– Na przejściu z Katowic do Warszawy straciłem na czysto sześć tysięcy złotych. To była wtedy dobra pensja. W Katowicach zarabiałem dwadzieścia tysięcy. Przewodniczący Radiokomitetu miał etat ministra. Ale ówczesny premier Piotr Jaroszewicz nie lubił mojego poprzednika Włodka Sokorskiego i dał mu najniższą pensję z możliwych. Minister w PRL-u mógł zarabiać od czternastu do dwudziestu czterech tysięcy. I mnie Jaroszewicz też dał najmniej. Ale potem dołożył.

– A dlaczego Jaroszewicz nie lubił Sokorskiego?

– To byli wojskowi, jeden generał brygady, drugi generał dywizji… Zresztą nie znam sprawy, więc nie chcę o tym mówić. Tak więc przyjazd do Warszawy nie był dla mnie awansem ani politycznym, ani finansowym.

– A gdzie Pan zamieszkał w Warszawie?

– Parę dni w hotelu poselskim, bo jako poseł miałem tam apartament. Potem miałem mieszkanie służbowe na ulicy Stępińskiej: umeblowane dwa pokoje z łazienką. Względy rodzinne zdecydowały, że moja żona została w Katowicach, więc przyjechała ze mną matka i prowadziła mi dom. Potem, już w 1974 roku, Janusz Wieczorek, ówczesny szef Urzędu Rady Ministrów, który zajmował się potrzebami tak zwanej siatki R, czyli wyższych urzędników państwowych, pokazał mi kilka mieszkań. Jakieś wille mi proponował, ale ja nie chciałem. W końcu zaproponował mi spore mieszkanie w bloku blisko Łazienek i na to się zdecydowałem. Oczywiście w Katowicach miałem nieporównywalnie lepsze mieszkanie, bo w trojaku – trzy domy stały za miastem. Z jednej strony park Kościuszki, z drugiej niedaleko las, ogródek. Na górze pięć pokoi, na dole garaż, hol. Nie, nie zyskałem pod żadnym względem na przenosinach.

– Czy jadąc do Warszawy, już Pan wiedział, z kim chce pracować w telewizji?

– Trochę jeździłem po świecie i wieczorami oglądałem w hotelu telewizje i niemiecką, i radziecką, i inne. Miałem pewną skalę porównania. Polska telewizja w latach sześćdziesiątych to był koszmar. Włodek Sokorski, na którym wszyscy psy wieszali, a którego ja zawsze broniłem, bo była to wybitna indywidualność: żołnierz, pisarz, telewizją się nie interesował. Po co się telewizję ogląda? Dla informacji i rozrywki. Główną rozrywką były filmy, które były tragiczne. Nie mogły być inne, skoro wtedy za repertuar filmowy w TVP odpowiadał inżynier leśnik. Ponieważ w Warszawie było modne pracowanie w telewizji, to kto chciał, wtykał Włodkowi swoje żony, osobiste narzeczone, szwagrów i szwagierki. Gdy ja przyszedłem, to pod względem kadrowym na Woronicza była czarna rozpacz. Pracowało pięć tysięcy osób, a nie było fachowców. TVP to była stajnia Augiasza. Programy polityczne, publicystyczne, informacyjne nie obchodziły Włodka w ogóle. Skupiał się na wybranych programach artystycznych. Jemu zawdzięczamy seriale, takie jak między innymi „Stawka większa niż życie”, „Czterej pancerni i pies”, i „Kabaret Starszych Panów” – najlepszy program artystyczny w historii polskiej telewizji.

Za repertuar filmowy w TVP odpowiadał inżynier leśnik. Ponieważ w Warszawie było modne pracowanie w telewizji, to kto chciał, wtykał Włodkowi swoje żony, osobiste narzeczone, szwagrów i szwagierki.

– Uważa pan, że „Kabaret Starszych Panów” ma związek z Włodzimierzem Sokorskim?

– Tak, on tego pilnował, dawał na to pieniądze. I dobrze robił. Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski to dwóch najciekawszych twórców w polskiej telewizji. Przybora pisał wspaniałe, dowcipne teksty, a Wasowski był genialnym kompozytorem. Jego piosenki są po prostu śliczne. Kiedy przyszedłem do telewizji, prosiłem, żeby zaczęli znowu robić „Kabaret…”. Nie chcieli. Zawołałem ich do siebie i przekupiłem talonami na samochody. Wtedy talon na samochód to był cymes nad cymesami. Powiedziałem tak: „Panowie, jeżeli się zobowiążecie, że znów będziecie robić kabaret, to tu leżą talony: dla jednego pana łada, dla drugiego łada”. To im się oczy zaświeciły. Rzekli: „Wygrał pan, panie prezesie”. I tak powstał „Kabaret Jeszcze Starszych Panów”. Też bardzo dobry.

Zawołałem ich do siebie i przekupiłem talonami na samochody. Wtedy talon na samochód to był cymes nad cymesami.

– Trochę fachowców było, na przykład Karol Małcużyński.

– Wyrzuciłem Małcużyńskiego, bo nie interesowała go publiczność, serwis, chciał tylko siebie jak najlepiej zaprezentować. Znaliśmy się wcześniej, więc go wezwałem i powiedziałem: „Karol, wiesz co? Zejdź z tego tartaka. Po co mamy się kłócić?”. A on na to: „A co proponujesz?”. Ja: „Weź sobie jakąś audycję, ale nie w publicystyce, nie w dzienniku…”. I on dostał program na tematy międzynarodowe i potem go tłukł. Serwis informacyjny…

– Niedobry był?

– Taki sam jak teraz.

– A teraz jaki jest?

– Główne wydanie informacji profesjonalnej telewizji polega na tym, by powiedzieć ludziom, co się dzieje w kraju i na świecie oraz jakie z tego, co się dzieje, Polska może mieć profity lub straty. O to chodzi! A tego nie robią. Nie potrafią.

– A Mariusz Walter, twórca TVN-u i „Faktów”, też nie potrafi?

– Walter?!

– Walter się nie zna na informacji?

– Walter, proszę Pani, to chłopak bardzo bystry, jeśli chodzi o kasę i autoreklamę, ale to nie jest zawodowy dziennikarz. To jest chyba inżynier sanitarny przyuczony do zawodu dziennikarza. I to jest jego ograniczenie.

– Mariusza Waltera i Pana łączy program „Studio 2”. Sztandarowa pozycja Pana telewizji. Okazuje się, że wszyscy ten program pamiętają.

– Dzięki Walterowi. On przy każdej okazji przypomina o „Studiu 2”. W połowie lat siedemdziesiątych poprosiłem Jurka Ambroziewicza, żeby razem z zespołem zaproponował jakiś program bliski widzom, by jak najbardziej zacierał wrażenie szyby między osobami w studiu a tymi siedzącymi przed telewizorami. I tak wymyślono „Studio 2”, które opierało się na świetnych prowadzących. Znakomity był Tomek Hopfer, Tadeusz Sznuk. Niezła była żona Waltera, Bożena. Wszystko w garści trzymał reżyser. Potem konkurencję „Studiu 2” zrobił Janusz Rolicki programem „Tylko w Niedzielę”. To też był magazyn, ale o innym nastroju.

– Edward Mikołajczyk, współprowadzący „Studio 2”, wspominał, że atmosfera wokół programu zaczęła się psuć w 1976 roku: po Ursusie, po Radomiu…

– Każdy program telewizyjny, zwłaszcza magazyn, po jakimś czasie zaczyna siadać. To nie miało nic wspólnego z Ursusem i Radomiem. To było później: w 1977 i 1978 roku. Wezwałem ekipę programu i powiedziałem: „Chłopcy, program zaczyna siadać. Zróbcie coś albo wymyślcie coś nowego”. Gdybym został dłużej w telewizji, to bym „Studio 2” zdjął z anteny, bo program telewizyjny musi być odświeżany.

– W Pana czasach TVP sprowadzała do Polski wielkie gwiazdy. Przyjechała grupa ABBA, Afric Simone. Czy Pan sam wymyślał, kto może przyjechać?

– Nie, to wymyślał zespół. Do mnie przychodzili tylko po pieniądze. I ja je dawałem.

– Xymena Zaniewska wspominała, że w owych czasach robienie rozrywki w TVP było bardzo trudne.

– Za moich czasów były w polskiej telewizji trzy wielkie damy, które wiele dla telewizji znaczyły i wiele zrobiły. Wymienię te damy w porządku alfabetycznym: Irka Dziedzic, Olga Lipińska i Xymena Zaniewska. Robiliśmy wielkie programy rewiowe, bardzo drogie, ale ludziom się podobały: szesnaście panienek tańczyło w linii. Stały w rzędzie i równocześnie podnosiły jedną nóżkę w górę, opuszczały, potem drugą nóżkę w górę. Program wymyślili: Jeremi Przybora, Janusz Rzeszewski i Xymena. A w rewii musiały być schody i błyszcząca podłoga. Ze schodami było sto kłopotów, ale w końcu je zbudowali. Wielki problem był z podłogą, bo miała być przykryta czarną, lśniącą folią, którą można było kupić tylko w Berlinie. No to powiedziałem: „Xymena, jedź do Berlina!”. I dałem jej nasze dolary zarobione przez telewizję, żeby uniknąć korowodów z oficjalnym wywozem dewiz z Polski, na co zgodę musiałaby wydać Komisja Planowania i Ministerstwo Finansów. Tak jej powiedziałem: „Jedź do misji wojskowej w Berlinie, tam szefem jest mój przyjaciel, generał, oczywiście szpieg, ale bardzo fajny chłopak. Ja do niego zadzwonię, że jesteś w drodze. On ci we wszystkim pomoże, tak żebyś nie musiała załatwiać wizy do Republiki Federalnej Niemiec”. Jakiś czas potem byłem w Berlinie i spotkałem się z tym znajomym, a on mówi do mnie: „Była tutaj ta twoja Zaniewska. Zadzwoniłem, gdzie trzeba, załatwiłem wszystko, a jak ona przyjechała, to powiedziałem, że potrzebne są już tylko pieniądze. Na to ona wstała i zaczęła się rozbierać. Rozpięła bluzkę, sięga za biustonosz i wyjmuje zza niego zwitek dolarów!”. Jak na filmie. To była sławna historia. Ale wszystko kupiła, przywiozła i program się odbył. To były wspaniałe kobiety.

Za moich czasów były w polskiej telewizji trzy wielkie damy, które wiele dla telewizji znaczyły i wiele zrobiły. Wymienię te damy w porządku alfabetycznym: Irka Dziedzic, Olga Lipińska i Xymena Zaniewska.

– A Irena Dziedzic?

– Nikt nie umiał zrobić rozmowy jak Irena Dziedzic.

– Ale podobno ona ćwiczyła z rozmówcami pytania i odpowiedzi!

– A jak inaczej można to zrobić?

– Na przykład w stylu Moniki Olejnik: cisnąć rozmówcę na wizji.

– To, co robi Olejnik, w porównaniu z „Tele-Echem” to jest jak pięść do nosa. „Tele-Echo” się oglądało! Było trzysta pięćdziesiąt edycji tego programu. Szedł na żywo, nie był nigdy montowany. Dziedzic zaczynała i kończyła o czasie. Ona była znakomicie przygotowana. Jeździła po całej Polsce i szukała ciekawych ludzi. To była i jest znakomita dziennikarka. Teraz ma osiemdziesiąt siedem lat, ale to była śliczna kobieta. Czasem pokazują w telewizji archiwalne nagrania festiwali Eurowizji i fragment, w którym Irka tańczy z Demisem Roussosem przepiękna niczym Ava Gardner. Ona stanowiła niezastąpioną wartość dla telewizji. Potem Olga Lipińska. Niezwykle utalentowana baba pod względem reżyserskim i literackim. Swoje świetne kabarety sama pisała i reżyserowała. Były znakomite. Xymena Zaniewska była główną scenografką, ale trzymała za twarz całą produkcję dekoracji, kontrolowała stronę wizualną. Wtedy telewizja to była olbrzymia fabryka stolarska. Żadnych hopsztosów z komputerami nie można było zrobić. Gdy w programie miały być schody, to trzeba było kupić deski, oheblować, postawić konstrukcję w studiu i dopiero wtedy kręcić program. Xymena również pilnowała prezenterek. Wtedy były takie panie, co zapowiadały program.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: