Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

U progu sztuki. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

U progu sztuki. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 294 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść Wspoł­cze­sna.

Tom I.

Pe­ters­burg.

Na­kład Księ­gar­ni K. Gren­dy­szyń­skie­go.

1897.

Dru­kar­nia Tren­ke i Fu­snot, Mak­sy­milj… za­ułek No 13.

I.

Wiatr wył prze­raź­li­wie, spa­dał z wście­kłą gwał­tow­no­ścią z gór, roz­bi­jał się na płasz­czy­znach i słabł, i cichł, i za­mie­rał. Za chwi­lę nowe wy­ska­ki­wa­ły za­stę­py, ude­rza­ły o zie­mię i mil­kły.

Na dro­dze z My­śle­nie do Boch­ni, bitą dro­gą, para gór­skich ko­ni­ków cią­gnę­ła pod stro­mą górę wiel­ki wóz, przy­kry­ty roz­pię­tem na ob­rę­czach płót­nem, we­wnątrz wy­peł­nio­ny ku­fra­mi i zwo­ja­mi po­ma­lo­wa­ne­go płót­na. Gó­ral w ser­da­ku i krep­ciach, ubra­ny w gu­nię, prze­pa­sa­ną po­wró­słem, w wiel­kim ka­pe­lu­szu przy­mo­co­wa­nym rze­my­ka­mi, sie­dział na przy­cze­pio­nym do wozu ko­zioł­ku, ćmił taj­czy­nę, śmi­gał ba­tem i wo­dził bo­jaź­li­wie oczy­ma.

– Hal­ny ci uga­nia, jak opę­ta­ny i może nas ze­pchnąć do Raby. Szka­py sła­be, buda wiel­ga.

Spoj­rzał na pra­wo. Dro­ga wrzy­na­ła się kra – jem pro­sto­pa­dłej góry; u stóp jej pły­nę­ła rze­ka, po­kry­ta ka­wa­ła­mi lodu. Woda zło­wro­go szu­mia­ła, chło­pa prze­szły ciar­ki, od­wró­cił gło­wę. Na wid­no­krę­gu ster­cza­ły po­nu­ro góry, okry­te śnie­giem. Z po za nich czar­ne chmu­ry roz­wi­ja­ły na ho­ry­zon­cie, jak arm­ja, sze­re­gi, idąc zwol­na na­przód…

– Gdy się wy­do­bę­dzie­my na szczyt – gwa­rzył z sobą gaz­da – kto wie, co be­dzie? Chmu­rzy­ska ciem­ne­mi płach­ta­mi za­kry­wa­ją świat, wie­trzy­sko wy­la­tu­je z pod nich i rwie – szka­pię­ta nie utrzy­ma­ją budy…

Sta­nął, ze­sko­czył z ko­zła, ka­mień pod­ło­żył pod tyl­ne koło, od­wią­zał sznur­ki, któ­re­mi płót­no było przy­mo­co­wa­ne do li­te­rek, ścią­gnął je, rzu­cił na ko­zio­łek, siadł, śmi­gnął ba­tem, ko­nie ru­szy­ły.

– Te­raz nie bę­dziesz mi ju­cho roz­dy­mał wozu!… Ja­keś wpadł, wy­pęcz­nia­łeś budę i ka­za­łeś się wieźć. Ja cię szel­mo po­wio­zę!… Dość mam swe­go cię­ża­ru.

Na­ło­żył ba­ku­nu do fa­jecz­ki, skrze­sał ognia, za­pa­lił i zno­wu spoj­rzał w stro­nę rze­ki. Jęki wody były słab­sze, lecz z więk­szej wy­so­ko­ści prze­paść strasz­niej­sza.

– Ko­ste­czek z koni by nie zo­sta­ło, a drzą-

O so­bie gaz­da nie my­ślał. Onby się gdzieś ucze­pił u krza­ka ja­łow­cu i zo­stał.

Chmu­ry czar­ne, jak okiem się­gnąć, spię­trzo­ne jed­ne na dru­gie, szły groź­nie. Wszę­dzie bia­ło i czar­no, nig­dzie ży­wej du­szy – pu­sto, po­nu­ro… Ko­nie wy­cią­gnę­ły wóz na szczyt góry i sta­nę­ły, wiatr wy­padł, za­wył prze­raź­li­wie, ude­rzył na wóz, pod­niósł go, upu­ścił – i po­mknął do wody, roz­cią­gnął się w do­li­nie i za­marł…

– Gdy­bym płót­na nie ścią­gnął, po­szedł­bym do rze­ki. Bóg strzegł! Wio – wio!…

Wóz sta­czał się wła­snym cię­ża­rem, ko­nie przed nim ga­lo­pem pę­dzi­ły, gó­ral się śmiał, py­kał faj­czy­nę i zręcz­nie kie­ro­wał, aby nie wpaść na za­tor. Gdy ko­nię­ta nie mo­gły wo­zo­wi na­dą­żyć, skrę­cał w spię­trzo­ny śnieg obok dro­gi, wóz się ha­mo­wał, ko­ni­ki, sa­piąc, od­po­czy­wa­ły, gó­ral fa­jecz­kę na­kła­dał, za­pa­lał i zno­wu roz­po­czy­na­ła się dja­bel­ska jaz­da na zła­ma­nie kar­ku.

Po go­dzi­nie wje­cha­li w lud­ną, gę­sto za­bu­do­wa­ną wieś. Tu­taj gó­ra­lo­wi wy­padł po­pas. Nie­da­le­ko ko­ścio­ła i ple­ban­ji sta­ła karcz­ma z wiecz­nie otwar­tym za­jaz­dem. Ko­nie same do nie­go skrę­ci­ły. Gó­ral okrył je płach­tą, zrzu­cił z wozu kosz, wy­ła­do­wa­ny sia­nem i przy­cią­gnął go przed szka­py. Cię­żył mu ja­koś, lecz był pew­ny.

że mu ręce zgra­bia­ły. Ko­nie, gdy po­wą­cha­ły sia­no, za­czę­ły char­czeć i co­fać się. Gó­ral się prze­że­gnał, się­gnął ręką w sia­no – na­tra­fił na coś twar­de­go. Wy­cią­gnął czap­kę i za­czął się śmiać.

– Za­ha­czy­łem se na śmierć o chu­dzia­ku, o on ci bie­daj­stwo scho­wał się przed mro­zem do ko­sza.

Kosz prze­chy­lił, sia­no wy­brał, na chu­dzia­ka za­wo­łał:

– Wy­łaź­cie, idź­cie do izby za­grzać się, na­pić, otrzeź­wie­je­cie.

Chu­dziak nie wy­ła­ził.

– A sły­cha­cie! – huk­nął i szarp­nął go za ra­mię – na­próż­no!

– Co u pa­ra­lu­sza – wsta­je­cie?!…

Oparł się ko­la­na­mi o kosz, po­chwy­cił chu­dzia­ka za ra­mio­na – wy­cią­gnął. Chło­pak le­żał, jak kło­da, sku­lo­ny, zim­ny, z za­mknię­te­mi oczy­ma.

Gaz­da się prze­stra­szył. Nie szło mu tyle o chu­dzia­ka, co o żan­dar­ma, sądy, wy­dat­ki… Wpadł do karcz­my.

– Lu­dzie, chu­dziak mi zmarzł na kość w dro­dze – ra­tuj­cie!

Ży­dów­ka, ży­dzia­ki, kil­ku chło­pów wy­pa­dło z izby.

Ży­dów­ka uklę­kła przed chłop­cem, roz­pię­ła mu ka­mi­zel­kę, po­ło­ży­ła rękę na ser­cu, słu­cha­ła.

– Nic – tyl­ko do je­go­mo­ścia z nim. On je­den go ura­tu­je! To gło­wa!…

– Gło­wa! – po­wta­rza­li chło­pi z po­dzi­wem i sza­cun­kiem.

– A je­śli nie od­ra­tu­je?…

– To go po­cho­wa!… Gaz­da, czy wy­ście głu­pi, czy co?…

Chłop zro­zu­miał radę ży­dów­ki.

– Do ko­sza go, do je­go­mo­ści – ko­men­de­ro­wa­ła da­lej, chcąc jak naj­prę­dzej po­zbyć się z karcz­my umrzy­ka. Chło­py po­móż­cie – gaz­da po­czę­stu­je…

Gó­ral wy­słał sia­nem kosz, wsa­dził w nie­go zmar­z­nię­te­go, ży­dów­ka przy­nio­sła sta­ry dy­szel, prze­cią­gnię­to go przez uszy. Gaz­da na­przód, za nim dwóch chło­pów, dźwi­ga­jąc na drą­gu kosz, szli na ple­ban­ję. Ży­dów­ka, sto­jąc w bra­mie, pa­trzy­ła, dzi­wu­jąc się swe­mu ro­zu­mo­wi.

Gaz­da sta­nął przed pro­bosz­czem, chło­pi w sie­ni zdję­li z ra­mion kosz.

– Pro­szę je­go­mo­ścia, za­ba­czy­łem o chu­dzia­ku, co go ku­men­djan­ty dali do pil­no­wa­nia ła­chów. Wy­pił na ten mróz trzy kie­lisz­ki wód­ki, a po­tem ci zmarzł na kość…

– Gdzie? – krzyk­nął je­go­mość.

– Tu – od­su­nął się, po­ka­zu­jąc kosz.

– Łaj­da­ku, có­żeś zro­bił?…

– Cóż?… a choć­bym i nie za­ba­czył, to i czem­że­bym go okrył, a tu ci mróz, wiatr, jak­by dja­beł z cza­row­ni­cą we­se­le spra­wia­li…

– Da­wać go tu!

Chło­pi wy­do­by­li chu­dzia­ka i w kan­ce­lar­ji po­ło­ży­li na so­fie.

– Roz­bie­rać go! – je­go­mość rzu­cał roz­ka­zy, jak strza­ły. Otwo­rzył drzwi od kuch­ni.

– Ma­ry­na! Kaś­ka! ce­ber śnie­gu, wo­łać go­spo­dy­nię.

Dziew­ki wpa­dły z ce­brzy­kiem, go­spo­dy­ni za nie­mi.

– Patrz pani, chło­pa­ka za­mro­zi­li – wo­łał.

– A nie mó­wię cię­giem, że to szel­my, a je­go­mość się z nimi bra­ta.

– Trzeć go śnie­giem z ca­łych sił, mle­ka wa­rzyć, pie­rzy­nę wy­grzać.

Gaz­da ci­cho, za nim chło­pi cof­nę­li się do sie­ni, z sie­ni na dzie­dzi­niec i kłu­sem do karcz­my.

– I cóż? – spy­ta­ła cie­ka­wie ży­dów­ka.

– Kwa­ter­kę wód­ki! – krzyk­nął gaz­da. Chu­dziak leży si­niut­ki, i ani ci zip­nie; dwie dziew­ki i go­spo­dy­ni trą go na umór śnie­giem, żeby go jesz­cze wię­cej ostu­dzić.

– No, no gaz­da, nie two­ja gło­wa są­dzić je­go­mo­ścia.

– Co mam są­dzić, rad je­stem, żem się po­zbył utra­pie­nia… Jesz­cze jed­na kwa­ter­ka wód­ki, pij­cie ku­mo­tro­wie!…

Chu­dzia­ko­wi pod ener­gicz­nem tar­ciem, krew na­bie­gła do skó­ry.

– Do łóż­ka – ko­men­de­ro­wał je­go­mość – pie­rzy­ną go przy­wa­lić i otu­lić, a gdy oczy otwo­rzy, cie­płe mle­ko w nie­go lać.

– A cóż to za obo­jęt­ność u tych cha­mów – za­czę­ła go­spo­dy­ni – dziec­ku dać zmar­z­nąć na wła­snym wo­zie. A że­byś ty, chłop­ska du­szo, z pie­kła nie wy­lazł.

– Co tam, chłop jak chłop, ale za to pani ura­to­wa­łaś jed­ną du­szę, za­trzy­mu­jąc ją w cie­le… Bóg ci tego nie za­po­mni.

Je­go­mość zwró­cił się do dzie­wek:

– Grzać przy­kry­wy, owi­jać je ścier­ka­mi i kłaść na brzuch.

Go­spo­dy­ni, rada z za­trzy­ma­nia w cie­le jed­nej ży­wej du­szy, roz­ocho­ci­ła się.

Pod go­rą­ce­mi przy­kry­wa­mi chło­pak oczy otwo­rzył.

Go­spo­dy­ni po­chy­li­ła się ku nie­mu.

– I jak­że ci moje dziec­ko? – py­ta­ła ci­cho.

– Pić – szep­nął i zno­wu oczy za­mknął. Cie­płe mle­ko było go­to­we, wy­pił, prze­wró­cił się na bok – za­snął. Kro­ple potu wy­stą­pi­ły mu na czo­ło.

– Nic mu nie bę­dzie – za­wo­ła­ły ra­do­śnie dziew­czę­ta.

– Nic mu nie bę­dzie – po­wtó­rzy­ła go­spo­dy­ni. Wie­czo­rem je­go­mość ka­zał na­go­to­wać win­nej po­lew­ki, zbu­dzić chłop­ca i po­czę­sto­wać.

– Ino mu się śle­pia śmia­ły, a uszy trzę­sły, tak ci mu sma­ko­wa­ło, opo­wia­da­ły dziew­czę­ta w kuch­ni.

Na­za­jutrz rano chu­dziak bla­dy, zmę­czo­ny, lecz go­tów do dro­gi, sta­nął przed je­go­mo­ścia. Nie­śmia­ło po­ca­ło­wał księ­dza w ra­mię.

– Do­brą do­sta­łeś na­ukę, kto ci ka­zał je­chać przez na­sze góry bez fu­tra.

– Dy­rek­to­ro­wa! Oni po­je­cha­li na Kra­ków, mnie zo­sta­wi­li do pil­no­wa­nia rze­czy…

– I mie­li su­mie­nie! – za­wo­łał je­go­mość.

– Co im po su­mie­niu – od­parł chło­pak – to nie ich to­war.

– I dla­cze­goż się z nimi włó­czysz, po­nie­wie­rasz, mar­z­niesz?

– Sztu­ka – szep­nął na całą obro­nę.

– Co za sztu­ka, jaka sztu­ka, co ty ple­ciesz?…

– Ko­cham sztu­kę – szep­nął nie­śmia­ło, jak gdy­by się wsty­dził.

– Sztu­kę uda­wa­nia, bła­zno­wa­nia. I ty to ko­chasz, głup­cze?…

– Ko­cham – po­wtó­rzył ci­cho, lecz z przej­mu­ją­cą mocą.

Go­spo­dy­ni wnio­sła pół­kwar­to­wą szklan­kę kawy i krom chle­ba, na­sma­ro­wa­ne­go ma­słem.

– Sły­szysz pani, chłop­czy­sko dla­te­go zmar­z­ło na kość, że ko­cha sztu­kę.

– Nie dzi­wo­ta, mło­dy, opę­ta­ny!… Ale że te łaj­da­ki pod­szy­te­go wia­trem wy­pcha­li w zi­mie na taki mróz wo­zem po gó­rach…

Po­gła­ska­ła chłop­ca po gło­wie, on po­ca­ło­wał ją w rękę.

– Sia­daj i jedz – dał roz­kaz je­go­mość. Chu­dziak mie­szał ły­żecz­ką kawę, pił po­wo­li, zja­da­jąc chleb ze źle ukry­tą żar­łocz­no­ścią.

– Czy i z mi­ło­ści do sztu­ki głód cier­pisz?

– Wszyst­ko ra­zem – od­po­wie­dział śmie­lej.

– Skończ kawę, na­bierz sił – po­ga­da­my. Je­go­mość, za­ło­żyw­szy ręce za sie­bie, cho­dził po płót­nie, wy­cią­gnię­tem na pod­ło­dze. Z mar­so­wej jego twa­rzy wy­glą­da­ła do­broć, w ką­ci­kach ust krył się przy­cza­jo­ny ser­decz­ny uśmiech; po­czci­we oczy sro­ży­ły brwi si­wie­ją­ce i gę­ste.

Chu­dziak pił kawę i spo­glą­dał na wy­nio­słą po­stać z co­raz więk­szem za­ufa­niem. Je­go­mość rap­tow­nie sta­nął przed nim. Chło­pak się ze­rwał na rów­ne nogi.

– Sia­daj – po­sa­dził go siłą – i ga­daj od po­cząt­ku do koń­ca. Zkąd – co, jak?…

– Oj­ciec mnie od­umarł.

– Mat­ka?

– Pro­wa­dzi da­lej we Lwo­wie po ojcu in­te­res.

– Masz ro­dzeń­stwo?

– Je­dy­nak.

– Mat­kę stać na tyle, że cię może po­sy­łać do szkół?

– Stać.

– A nie po­sy­ła?

– Ucie­kłem… – spu­ścił oczy i za­ru­mie­nił się.

– Nie chcia­łeś się uczyć?

– Uczy­łem się nie­źle, by­łem w czwar­tej gim­na­zjal­nej – siód­mym w kla­sie.

– Ucie­kłeś?…

– Sztu­ka… – za­czął.

– Głu­piś ze swo­ją sztu­ką.

Chło­piec za­milkł.

– No, no nie gnie­waj się, a po­wiedz, zkąd na­bra­łeś za­mi­ło­wa­nia do bła­zno­wa­nia?…

– Cho­dzi­łem do te­atru – wi­dzia­łem Ład­now­skie­go, Że­la­zow­skie­go, Zbo­iń­skie­go, gra­łem w domu te same, co oni, role, przy­wią­za­łem się do te­atru, a po­tem przy­sią­głem so­bie, że i ja mu­szę od­twa­rzać wiel­kie kre­acje Szyl­le­ra i Szek­spi­ra.

– Co? co? kre­acje?…

– A tak – rzekł z od­cie­niem dumy.

– I dla tych to kre­acyj ucie­kłeś ze szkół?

– Ham­le­ta, Urie­la i Fran­cisz­ka Ho­ora.

– I dla tych to kre­atur za­wią­zu­jesz so­bie świat, bę­dziesz głu­pi, jak but…

– Dla nich zo­sta­nę ar­ty­stą!…

Je­go­mość mach­nął ręką i wzru­szył ra­mio­na­mi. Zro­bi­ła się ci­sza, prze­ry­wa­na od­gło­sem kro­ków je­go­mo­ścia i jego sil­nym od­de­chem.

Chło­piec się­gnął po czap­kę.

– Gdzie? – spy­tał ksiądz.

– Do fury!

– Wła­śnie cze­ka na cie­bie! Wy­stra­szo­ne chło­pi­sko, że cię umro­ził, ucie­kło.

– Wy­gna­ją mnie – szep­nął roz­pacz­li­wie chu­dziak.

– Za co? za to, że cię łaj­da­ki o mało co nie uśmier­ci­li… A niech cię wy­gna­ją, tem le­piej dla cie­bie.

Chło­pak po­smut­niał.

– Słu­chaj, uszy do góry, patrz mi śmia­ło w oczy, chcę cię ra­to­wać – zro­bię, co mogę. Ode­szlę cię do Tar­no­wa, ku­pię bi­let, wró­cisz do mat­ki, prze­pro­sisz dy­rek­to­ra, po­wiesz mu, że cię opę­ta­ło uda­wa­nie kre­atur i ko­me­djan­ty… Nowy rok za pa­sem, za­czniesz cho­dzić od pół­ro­cza… Zgo­da?

– Tyl­ko pro­szę je­go­mo­ścia – za­czął chu­dziak i urwał.

– Kończ­że śmia­ło, da­lej.

– Ja już rok sie­dzę w Ham­le­cie.

– Więc cóż?…

– Szko­da…

– Cze­go?… ga­daj!…

– I cza­su i ta­kiej roli. Całą umiem na pa­mięć.

– Głup­cze, ucz się ła­ci­ny, a po­tem ról. On Ham­let, ha… ha!… Wi­dzia­łem przy­pad­kiem Ham­le­ta we Lwo­wie… Chłop, jak dąb – ry­czał, krzy­czał… Pa­trz­cie go, le­d­wo od zie­mi od­rósł, mle­ko pod no­sem – Ham­let! Za­sta­nów się, czy nie dziec­ko z cie­bie!

Chu­dziak mil­czał.

– Opo­wia­daj!… Wy­pro­sto­wał się, za­ru­mie­nił, oczy mu za­świe­ci­ły i, stro­jąc me­lan­cho­lij­ną minę, rzekł:

– "Sło­wa… sło­wa… sło­wa… "

Zro­bi­ło się ci­cho. Je­go­mość wpa­try­wał się w chło­pa­ka..

– To zna­czy – rzekł – że ja tro­ci­ny z gęby wy­rzu­cam.

– Nie, pro­szę je­go­mo­ścia, to z roli. Po­lon­jusz pyta Ham­le­ta: Cóż czy­ta­cie, mój ksią­żę, a Ham­let mu od­po­wia­da: – tu wy­pro­sto­wał się i zno­wu rzekł rzew­nie i za­ra­zem drwią­co – "sło­wa… sło­wa… sło­wa… "

Je­go­mo­ścia coś chwy­ci­ło za ser­ce, zmie­nił ton.

– Nie­źle ten Ham­let po­wie­dział. Za­chę­co­ny chu­dziak cof­nął się ku oknu, na­brał głę­bo­ko w płu­ca po­wie­trza i, idąc na­przód za­my­ślo­ny, roz­tar­gnio­ny, za­czął:

"Być albo nie być! oto jest py­ta­nie?!…

I cóż jest więk­szą szla­chet­no­ścią ser­ca?

Zno­sić po­ci­ski sza­le­ją­cych lo­sów,

Czy się uzbro­ić prze­ciw mo­rzu nę­dzy.

I tak przez opór z nie­go wy­brnąć?… –

Umrzeć – Za­snąć, nic wię­cej!… "

Spoj­rzał, jak gdy­by się py­tał? czy ma grać da­lej. Je­go­mość, po­rwa­ny, za­cie­ka­wio­ny, za­wo­łał:

– Do­brze, śmia­ło.

Chu­dziak wy­cią­gnął ręce do Ofel­ji.

"Ko­cha­łem was nie­gdyś… Nie po­win­ni­ście byli mi wie­rzyć, al­bo­wiem cno­ty nie moż­na tak wsz­cze­pić w sta­ry nasz pień, że­by­śmy nie prze­sta­li nim trą­cić: ja was nie ko­cha­łem"!

… "ldź do klasz­to­ru; po co ty chcia­łaś mno­żyć grzesz­ni­ków?… Co do mnie, to je­stem tak, do­syć uczci­wy, a jed­nak mógł­bym się oskar­żyć o ta­kie rze­czy, że by­ło­by le­piej, gdy­by mnie mat­ka była nig­dy nie po­ro­dzi­ła. Wię­cej ja mam na jed­no ski­nie­nie wy­stęp­ków, ani­że­li my­śli, któ­re je spło­dzi­ły, ani­że­li wy­obraź­ni, aby je ob­le­ka­ła w kształ­ty, lub cza­su, aby je speł­nić… Nie wierz żad­ne­mu z nas! Idź swo­ją dro­gą – do klasz­to­ru".

Wy­po­wie­dział to z afek­ta­cją mło­dzień­czą, lecz za­ra­zem z uczu­ciem praw­dy, po­chy­lił gło­wę i cze­kał okla­sków, lub wy­ro­ku.

– Masz ta­lent nie­ma co mó­wić – ode­zwał się po chwi­li ksiądz – głos ci drżał uczu­ciem…. Idź do klasz­to­ru – wy­śmie­ni­cie po­wie­dzia­ne, a jed­nak ja ci po­wiem idź do szko­ły. Gdy ją skoń­czysz, zro­bisz, co ze­chcesz.

– Ła­ci­na nie na­uczy mnie na­wet cho­dzić po sce­nie. Czas leci, mło­dość się skoń­czy i wszyst­ko prze­pad­nie!…

– Ależ nie za­czą­łeś jesz­cze mło­do­ści, dziec­ko je­steś. Skończ gim­na­zjum, zo­stań czło­wie­kiem i do­pie­ro obierz so­bie fach na całe ży­cie. A tak, po­nie­wie­ra­jąc cię ra­zem z two­im Ham­le­tem, wy­mro­żą cię, wy­gło­dzą – i pad­niesz. Żal mi cię, mój chłop­cze, po­do­ba­łeś mi się i może da Bóg… że kie­dyś, w miej­sce uda­wa­nia, po­ko­chasz coś god­niej­sze­go.

Chu­dziak się uśmiech­nął iro­nicz­nie, jak gdy­by mo­gło być coś god­niej­sze­go nad uda­wa­nie.

– I ko­me­djanc­two musi być po­trzeb­ne, kie­dy je Bóg stwo­rzył. Ale niech ko­me­djan­ta­mi zo­sta­ją ci, któ­rzy ni­czem in­nem być nie mogą. Wra­casz do Lwo­wa, do mat­ki, do szko­ły? Od­po­wia­daj raz, dwa.

– Wra­cam!…

– Pani – za­wo­łał ksiądz, otwie­ra­jąc drzwi – chu­dziak wra­ca do mat­ki.

We­szła go­spo­dy­ni.

– By­łam pew­na, że mu je­go­mość wy­per­swa­du­je ko­men­dy­je i te róż­ne spro­sno­ści, co to na­tem nic, prócz ob­ra­zy Boga…

– Na­radź­my się, jak chu­dzia­ka wy­pra­wić na ko­lej.

– Je­go­mość prze­cie musi być u bi­sku­pa w Tar­no­wie? Je­chać ju­tro i chu­dzia­ka wziąć. Mat­czy­sko bę­dzie nas bło­go­sła­wić.

– Czem go okryć?

– Sta­rem fu­trem je­go­mo­ścia.

Ka­dząc, wy­szli z po­ko­ju. Chu­dziak wło­żył ręce w kie­sze­nie, wy­krę­cił się na pię­cie i gwizd­nął ci­cho z ra­do­ści.

– Wzią­łem go Ham­le­tem, oczy wy­łu­pił i zgłu­piał. Sło­wo ho­no­ru – zgłu­piał… I to bez ko­stiu­mu, bez cha­rak­te­ry­za­cji, w dzień… Gdy­bym miał czar­ne try­ko­ty, ak­sa­mit­ny ka­ftan, kry­zę na szyi, ża­bo­ty, do­pie­ro wte­dy księ­ży­sko gębę by roz­two­rzył!… Nie­ma co, uczciw chłop, wi­docz­nie los go ze­słał, aby mnie za­cho­wać dla sztu­ki. Będę Że­la­zow­skim albo Ład­now­skim i ba­sta.

Wró­cił ksiądz, go­spo­dy­ni nio­sła za nim ko­żu­szek, ar­ty­sta zro­bił skrom­ną min­kę.

– Wi­dzisz, ser­dak dla cie­bie.

Chło­pak po­ca­ło­wał w rękę go­spo­dy­nię, księ­dza w ra­mię, wdział, spoj­rzał w lu­stro i za­wo­łał we­so­ło:

– Ależ to całe fu­tro, tyl­ko bez rę­ka­wów!…

– Tem le­piej dla cie­bie. Jak się na­zy­wasz?…. "

– Jako ar­ty­sta, Ja­nek No­wiń­ski.

– A jako czło­wiek?

– Teo­dor Za­pa­ło­wicz.

– Teo­do­rze, ju­tro je­dzie­my do Tar­no­wa. Tym­cza­sem za­ba­wiaj się, jak mo­żesz, bie­gnę od­pra­wić Mszę.

– Po­słu­żę je­go­mo­ści, nie­chaj choć tem się od­wdzię­czę…

– Umiesz słu­żyć do Mszy?…

– Pier­wej by­łem ka­to­li­kiem, za­nim zo­sta­łem ak­to­rem… I za ko­me­djanc­kich cza­sów za­ra­bia­łem so­bie nie­raz słu­gi­wa­niem do Mszy. Do­sta­wa­łem pięć cen­tów, cza­sem dys­kę… Gdy się za­ro­bi­ło dys­kę, był bal – her­ba­ta i buł­ki…

– No wi­dzisz, i to wszyst­ko dla tej głu­piej uda­wan­cji. W domu miał­byś za­wsze kaw­cię z grzan­ka­mi.

– Cóż ro­bić, sztu­ka nie słu­ga, nie zna, co to pany, prze­mo­cą nie da okuć się w kaj­da­ny…

– Ser­ce! – za­wo­łał ksiądz.

– U mnie za­miast ser­ca sie­dzi sztu­ka. Ksiądz wpa­try­wał się uważ­nie w twarz chłop­ca.

– Pani – za­wo­łał – chu­dziak drap­nie z dro­gi. Na­siąkł cy­gań­stwem i już nic z nie­go nie bę­dzie.

Go­spo­dy­ni sta­nę­ła we drzwiach.

– Praw­da to? spy­ta­ła.

– Pra­gnę je­chać do Lwo­wa, do mat­ki, do szkół – od­parł z siłą dra­ma­tycz­ną. A dla­cze­go mi je­go­mość nie wie­rzy, nie mam po­ję­cia.

I da­lej drżą­cym de­kla­mo­wał gło­sem:

– Ko­cham mat­kę! ko­bie­ty, któ­ra mnie wy­kar­mi­ła mle­kiem swej pier­si, nie ko­chać?… nędz­nie!… Nędz­ni­kiem nie je­stem. Ko­cham ją i tę­sk­nię za nią, jak noc tę­sk­ni za zo­rzą po­ran­ną. W oczach za­szkli­ły mu się łzy, gło­wę zwie­sił smut­no, po ham­le­tow­sku.

– Uda­wan­cja – rzekł ksiądz, mach­nąw­szy ręką.

– Patrz je­go­mość, chłop­cu na wspo­mnie­nie mat­ki łzy z oczu pły­ną…

Wy­cią­gnę­ła ręce, uję­ła w nie gło­wę chu­dzia­ka i po­ca­ło­wa­ła.

– Mó­wię je­go­mo­ści, łzy nig­dy nie kła­mią i nie­ma na świe­cie ta­kiej uda­wan­cji, któ­ra­by je po­tra­fi­ła wy­ci­snąć.

Chu­dzia­ko­wi nie­znacz­nie za­drza­ły ką­ci­ki ust… wes­tchnął głę­bo­ko i mil­czał. Chciał rę­ka­wem prze­je­chać po oczach, lecz od­czuł, że efekt był­by za gru­by i za­nie­chał go.

Przy­się­gnij, że wró­cisz do mat­ki, ode­zwał się ksiądz, po­bi­ty łza­mi.

– Przy­się­gnę, lecz czem­że jest przy­się­ga?… Dla zbrod­niar­ża – za­baw­ką, gdy sło­wo uczci­we­go czło­wie­ka – świę­to­ścią. Przy­szła mu w porę na pa­mięć kwe­stją (1) z me­lo­dra­ma­tu.

– No wi­dzi je­go­mość – za­wo­ła­ła go­spo­dy­ni – chło­pak ma ro­zum i ser­ce, szko­da go na ko­me­djan­ta.

– Pani go psu­jesz, a jemu z oczu wy­ła­zi fi­lut. Za­pi­naj ser­dak i do ko­ścio­ła!…

– Przyj­dę i zo­ba­czę, jak słu­ży. Zo­ba­czy­my, jaki on przed Pa­nem Bo­giem – szep­nę­ła do księ­dza.

– Wzią­łem łza­mi sta­rą na ka­wał – po­my­ślał ar­ty­sta, rad z sie­bie, że tak zręcz­nie umiał "ro­bić" łzy, a "kwe­stja­mi" z me­lo­dra­ma­tu bro­nić swej spra­wy.

W ko­ście­le przy mszy "ro­bił" na­tchnio­ne­go po­boż­no­ścią… Za­pa­trzo­ny, za­słu­cha­ny, oczy w nie­bo wzno­sił. Go­spo­dy­ni roz­czu­lo­na po­wta­rza­ła w du­chu.

– Prze­cież się przed Pa­nem Bo­giem ko­me­dji nie wy­pra­wia.

Wie­czo­rem wy­ła­ta­ła sta­ry weł­nia­ny ka­fta­nik je­go­mo­ścia, wy­ce­ro­wa­ła parę skar­pe­tek i po­ło­ży­ła je przy łóż­ku chu­dzia­ka, któ­re­go za- – (1) Kwe­stja ustęp z roli, lub zda­nie, z niej wy­ję­te.

wist­ny los zro­bił ko­me­djan­tem, gdy tym­cza­sem mógł­by być co naj­mniej księ­dzem…

– I pew­no nim zo­sta­nie – do­da­ła w du­chu.

Wie­czo­rem chu­dziak od­był dłu­gą na­ra­dę z je­go­mo­ścia. Prze­kła­dał, ksiądz się śmiał. Re­zul­ta­tem na­ra­dy było wy­do­by­cie z sza­fy sta­re­go sur­du­ta je­go­mo­ścia, a z po­ko­ju go­spo­dy­ni pary bia­łych poń­czoch i pan­to­fli. Ze spi­żar­ni przy­niósł sam ksiądz pa­kuł lnia­nych, chu­dziak po­le­ciał do karcz­my – po na­ra­dzie z ży­dów­ką, wró­cił z to­boł­kiem pod pa­chą, za­mknął się w kan­ce­lar­ji…

Je­go­mość po­cho­dził po po­ko­ju, na­ło­żył faj­kę, po­szedł ją za­pa­lić do kuch­ni i wy­dać dys­po­zy­cję na ju­tro.

Wiel­ka izba cze­lad­na, oświe­tlo­na pło­ną­ce­mi na ko­min­ku szczy­pa­mi, rzu­ca­ła ja­skra­we świa­tło na gro­mad­kę przę­dzą­cych dzie­wek, czer­wie­niąc im twa­rze i bia­łe ko­szu­le. Pa­rob­cy przy oknie ro­bi­li maty – go­spo­dy­ni rzą­dzi­ła.

Do izby wpa­dła karcz­mar­ka, py­ta­jąc, czy cza­sem nie za­cho­dził do kuch­ni mło­dy ży­dek. Był u niej, tar­go­wał pie­rze, nie mo­gli się zgo­dzić i od­szedł, a wła­śnie chcia­ła mu je sprze­dać, po­trze­bu­je na gwałt pie­nię­dzy.

Gdy to po­wie­dzia­ła, dało się sły­szeć pu­ka­nie do drzwi, gro­mad­ka spoj­rza­ła na je­go­mo­ścia.

– Wchodź – za­wo­łał ksiądz.

Do izby wsu­nął się bo­jaź­li­wie ży­dek.

– To ten – po­wie­dzia­ła ży­dów­ka i da­lej­że szwar­go­tać z nim pól po ży­dow­sku, tar­gu­jąc się o pie­rze.

Ży­dziak sta­wiał się har­do, przy­ska­ki­wał do ży­dów­ki, uda­wał wiel­kie­go kup­ca, lek­ce­wa­żąc ją mi­na­mi po­gar­dy, i kłó­cił się.

Dziew­ki w śmiech, pa­rob­cy za nie­mi, śmia­ła się go­spo­dy­ni, je­go­mość i ży­dów­ka… Za­chę­co­ny śmie­chem ży­dzi­na, za­czął opo­wia­dać o swych na­dzie­jach i przy­szło­ści. Gdy się tyl­ko do­ro­bi, oże­ni się z Surą, otwo­rzy sklep i trak­tjer­nię w mia­stecz­ku. On bę­dzie stać za ladą, a Sura ob­słu­gi­wać sa­mych pa­nów ofi­ce­rów: de­li­kat­nie i po pań­sku. Po­ka­zy­wał, jak on w le­cie, w sza­bas pój­dzie z Surą na spa­cer. Ona pod pa­ra­sol­ką, on w no­wym cha­ła­cie.

Oszo­ło­mio­ny wy­bu­cha­mi ra­do­ści, mó­wił o we­se­lu swem z Surą, po­ka­zy­wał, jak na śmiet­ni­ku pod bal­da­chi­mem nogą stłu­cze szklan­kę, a po­tem za­tań­czy z pan­ną mło­dą ma­ju­fes. Pod­ka­sał poły, koń­ce pod­cią­gnął za czar­ny, włócz­ko­wy pas i za­czął zci­cha przy­śpie­wy­wać i tań­czyć. Z po­cząt­ku wol­no, póź­niej co­raz szyb­ciej. Śpie­wał z za­pa­łem i tań­czył z na­mięt­no­ścią. Pan­to­fel zle­ciał mu z nogi, ude­rzył o su­fit, spadł pod nogi go­spo­dy­ni.

Pod­nio­sła go wpa­tru­jąc się uważ­nie. Ta­niec i ję­czą­cy śpiew szły co­raz szyb­ciej, co­raz ener­gicz­niej. I trze­ba nie­szczę­ścia, wśród sza­lo­nych pod­sko­ków, bro­da ży­do­wi od­le­cia­ła.

Je­go­mość trzy­mał się za boki, ży­dów­ka, zmę­czo­na śmie­chem, usia­dła, dziew­ki roz­ba­wio­wio­ne ra­de­by po­le­cieć w tany, pa­rob­cy nie po­sia­da­li się z ra­do­ści.

Pierw­sza go­spo­dy­ni oprzy­tom­nia­ła, przy­sko­czy­ła, ude­rza­jąc żyda pię­ścią w kark. Ży­dzi­na zdjął czap­kę i jar­muł­kę, pej­sy mu od­pa­dły, ukło­nił się i wy­biegł z izby.

Ogól­ne za­pa­no­wa­ło zdu­mie­nie, a po niem wiel­ka we­so­łość. Je­go­mość żar­to­wał so­bie z go­spo­dy­ni, że na­wet, gdy pod­nio­sła wła­sny pan­to­fel, nie mo­gła się po­ła­pać.

– A to prze­cie cały żyd był uda­ny – od mo­ich pan­to­fli, aż do pej­sów i bro­dy. Ży­dów­ka mnie otu­ma­ni­ła…

Je­go­mość, dziew­ki i pa­rob­cy śmia­li się, że aż szy­by w oknach brzę­cza­ły:

– On mnie tu spro­wa­dził, na­uczy] i ka­zał się z nim po ży­dow­sku kłó­cić – tłó­ma­czy­ła się: karcz­mar­ka.

Dziew­czę­ta ża­ło­wa­ły, że chu­dziak ju­tro od­jeż­dża i już wię­cej ko­men­dyi nie po­ka­że…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: