Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przed upadkiem - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
9 września 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przed upadkiem - ebook

Pewnej grudniowej nocy na tyłach starej kamienicy w centrum Sztokholmu zostaje zamordowany młody socjolog, Thomas Heber. Jedynym świadkiem morderstwa jest kilkuletni chłopiec. Policja rozpoczyna śledztwo. Okazuje, że zamordowany infiltrował środowiska lewicowe, sprawą zaczynają interesować się służby bezpieczeństwa. Sprawa staje się naprawdę poważna, gdy pojawiają się pogłoski, że wkrótce ma dojść do kolejnego zabójstwa na tle politycznym...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7554-988-1
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

To było tej zimy, kiedy szalała śnieżyca.

Kiedy zginął pewien naukowiec, a pewien dyktafon wędrował z ręki do ręki przez Sztokholm i gdziekolwiek się pojawiał, zdawał się przysparzać kłopotów. Pewna demonstracja wymknęła się spod kontroli, a dwoje ludzi, którzy kiedyś się przyjaźnili, spotkało się na placu obok huśtawek, gdzie bawili się, będąc dziećmi.

Na dnie jeziora Mälaren spoczęła pewna komórka, która nie miała najmniejszego znaczenia dla przebiegu wydarzeń, poza tym że została wrzucona do wody przez sprawcę. Umierający na łóżku szpitalnym człowiek wyszeptał dwa słowa: Swedur i Esther. Cokolwiek miały znaczyć, były jego ostatnimi. Kiedy sprawa się wyjaśniła, okazało się, że jest już za późno. A zegar tykał i czas nieubłaganie zbliżał się do dwudziestego pierwszego grudnia.

To dziwna i skomplikowana historia. Z czasem wszyscy się z tym zgodzili. Ale czy naprawdę taka była? Może nie, może była banalna, bo była to też ta zima, kiedy jeden człowiek zdradził drugiego i chyba właśnie to stało się początkiem końca.

Mniej więcej tak to wszystko wyglądało, o ile nam wiadomo.12/12

Tylko jedno jest pewne: miasto się boi. Jestem przekonany, że właśnie teraz pokazało swoją prawdziwą twarz. To słychać w jego tętnie, kiedy się podejdzie bliżej i odważy przyłożyć do niego ucho, wtedy słychać, jak pulsuje. Zdenerwowane i spięte, nieprzewidywalne. Jak żarówka, która zaczyna mrugać, zanim zgaśnie na dobre. Tylko nikt się nad tym nie zastanawia. Nikt tego nie widzi.

Słychać jedynie, jak bije samotny dzwon kościoła. Jest północ, pada śnieg, lekkie płatki wirują w zwolnionym tempie. Zimne światło latarni sprawia, że błyszczą jak srebro i stają się przezroczyste. Z pobliskiego klubu dochodzi pulsujące dudnienie basów, ktoś śpiewa: oh, I wish it could be Christmas every day. Gdzieś niedaleko piszczą hamulce, kierowca kładzie się na kierownicy.

I gdzieś w oddali: głos syren. To właśnie taka noc.

Jeden z wielu zaułków Döbelnsgatan, mały i wąski. Jeśli wyciągnie się ręce, można niemal dotknąć zniszczonych ceglanych ścian, taki jest wąski. I ciemny. Fasady w centrum miasta pną się do góry, na zniszczony asfalt dawno już nie padały promienie słońca.

Niewielki zaułek prowadzi do nieco większego wewnętrznego dziedzińca. Pod ścianami tłoczą się ciemnozielone plastikowe kontenery wypełnione śmieciami. Pokrywa je cienka warstwa śniegu. Jeśli się podniesie wzrok, można zobaczyć w górze obramowany ścianami kamienic kawałek nieba.

Kobieta w jasnoniebieskim kombinezonie starannie rozpościera duży płócienny biały dach nad częścią wewnętrznego dziedzińca. Pod dachem leży na plecach mężczyzna. Ma na sobie rozpięte grube palto, robiony na drutach szal, ciemnoszare dżinsy i wysokie czarne buty. Oświetlają go cztery dające mocne białe światło reflektory. Obok mężczyzny leży zniszczony plecak, marki Fjällräven. Jest otwarty. Z wnętrza wylewa się zawartość: książka, portfel na karty, para grubych skarpet, pęk kluczy, trochę gotówki. Mężczyzna miał też rękawiczki, ale zdjął je. Wystają z kieszeni palta.

Ma trzydzieści, może czterdzieści lat. Ciemne włosy, krótko ostrzyżone i starannie uczesane. Rysy lekko kanciaste, kilkudniowy zarost. Oczy ma zamknięte, więc nie można stwierdzić, jakiego są koloru, zresztą w tym momencie to bez znaczenia.

Czekam nieco z boku, trzymam ręce w kieszeniach i przestępuję z nogi na nogę, jakbym się niecierpliwił. A tak naprawdę jest mi po prostu zimno. Gdzieś wysoko, w jednym z okien wychodzących na podwórze, świeci czerwona bożonarodzeniowa gwiazda, wielka jak samochodowa opona. Za nią widać twarz. Twarz małego chłopca.

– Od dawna tam stoi?

Kobieta w niebieskim kombinezonie, Victoria Mauritzon, kucnęła, żeby sięgnąć po coś do torby. Teraz się odwraca.

– Kto?

Nie wyjmując rąk z kieszeni, żeby mi nie zmarzły, wskazuję głową na okno.

– Chłopiec.

Podąża za moim spojrzeniem.

– Ach tak. – Patrzy na śnieg i mruży oczy. – Nie wiem.

Wraca do pracy. Bierze do ręki aparat fotograficzny, coś ustawia, po czym robi sześćdziesiąt osiem zdjęć zmarłemu i otaczającemu go światu.

Nieme niebieskie światła radiowozów uderzają o ściany domów, w dali łopocze na wietrze biało-niebieska taśma wygradzająca. Przechodzący obok ludzie stają i przyglądają się w nadziei, że coś dostrzegą. Od czasu do czasu rozbłyskują flesze w komórkach.

Mauritzon schowała aparat do torby, teraz wkłada do ucha ofiary cyfrowy termometr.

– Świeża sprawa – mówi.

– Jak świeża?

– Sprzed godziny, nie więcej. Zwykle jestem w stanie stwierdzić dokładniej, ale ta metoda nie pozwala na większą precyzję, a nie mam przy sobie żadnej aparatury.

– Jak zginął?

– Nie mam pojęcia. – Spogląda na termometr, odczytuje wynik, zapisuje coś w formularzu. – Na pewno nie żyje.

Wchodzę ostrożnie pod płócienny dach, kucam obok plecaka. Mauritzon podaje mi lateksowe rękawiczki. Niechętnie wyjmuję ręce z kieszeni. Rękawiczki sprawiają, że skóra na moich rękach wydaje się bledsza, a palce jeszcze bardziej kościste.

Czuję narastające mdłości, zalewa mnie fala ciepła, po chwili czuję na plecach krople zimnego potu. Mam nadzieję, że Mauritzon niczego nie zauważa.

– Wygląda wyjątkowo schludnie – mówi, zerkając na zmarłego. – Nie jak ci, których zwykle znajduje się na podwórzu przy śmietniku.

– Może miał się tu z kimś spotkać.

Biorę do ręki portfel z kartami. Czarny, ze skóry. W przegródkach karty: karta kredytowa, dowód, jakaś przepustka i jeszcze jedna, biała, z wyszukanym niebieskim wzorem i z wypisaną niebieskimi literami nazwą: UNIWERSYTET SZTOKHOLMSKI. Wyjmuję dowód i przełykam ślinę, dwa razy, żeby powstrzymać mdłości.

– Thomas Markus Heber. – Porównuję zdjęcie z twarzą ofiary. – To chyba on. Urodzony w siedemdziesiątym ósmym.

Zapisuję PESEL z dziwnym uczuciem, jakbym okradał zmarłego, wkładam dowód z powrotem do portfela i zaczynam się przyglądać rzeczom, które wypadły z plecaka. Pęk kluczy niewiele mi mówi, poza tym że zmarły nie miał samochodu. Trzy klucze: jeden do mieszkania, drugi trudno powiedzieć, ale zapewne do pracy, i trzeci: do blokady od roweru. Grube skarpety są suche, ale wyglądają na używane, czuć od nich butami.

Książka, The Chalk Circle Man, autorstwa Freda Vargasa. Okładka jest lekko podniszczona, jedna kartka ma zagięty róg. Otwieram na zaznaczonej stronie, mój wzrok pada na zdanie na samej górze:

Can’t think of anything to think.Zastanawiam się nad znaczeniem tego zdania, a potem zamykam książkę, odkładam i wstaję. Mija dwunasty dzień mojej pracy po powrocie do służby, druga nocna zmiana.

Pytanie brzmi: co ja tu, do cholery, robię.

Wydział zabójstw, odpowiadający za ścisłe śródmieście i okręg Norrmalm, nazywany jest powszechnie siedliskiem żmij. Awanturujący się pijacy: biją, kopią, dźgają nożami, strzelają do siebie, ćpuny i dilerzy, znajdowani gdzieś w piwnicy z dziurą w głowie, faceci, którzy zabijają kobiety, partie prochów, które zmieniają właścicieli, demonstracje i zbiegowiska, szaleńcze rajdy uliczne i podpalane pojazdy. Siedlisko żmij. A tu coś takiego: porządnie ubrany mężczyzna, już nie pierwszej młodości, umiera na podwórku jakiejś kamienicy. Nikt nie jest bezpieczny.

Formalnie byłem zawieszony do końca roku. Aktywna służba nie wchodziła w grę, szczególnie po tym, co się stało pod koniec lata. Możliwe, że decyzja o przywróceniu mnie do służby zapadła po jednej z ostatnich rozmów z psychologiem.

Psycholog jest z tych, którzy oceniają pacjentów po pieniądzach, które mu przynoszą, a ja już dawno przestałem być lukratywną inwestycją. Podczas godzinnych sesji na przemian albo płakałem, albo pogrążałem się w milczeniu i paliłem papierosy, chociaż to było zabronione. Psycholog sprawiał wrażenie znudzonego. Przyglądał się swojej opalonej twarzy w lustrze wiszącym za moimi plecami i od czasu do czasu przeciągał palcami po starannie uczesanych włosach.

– Jak z sobrilem? – spytał.

– Dobrze. Próbuję zmniejszać dawkę.

W jego oczach pojawił się błysk.

– Dobrze, Leo. – Zapisał coś na kartce. – Dobrze, dobrze. To duży krok do przodu.

Wkrótce potem uznał, że już nie potrzebuję jego pomocy. Kilka dni później zostałem poddany absurdalnie prostemu badaniu. Ten, kto je przeprowadzał, uznał, że nie ma powodu, żebym nie mógł wrócić do służby po stronie sprawiedliwości.

Może dlatego, że nie wspomniałem o dręczących mnie koszmarach ani o halucynacjach, które sporadycznie, ale jednak mi się przytrafiały. Nie wspomniałem też słowem o tym, że czasem mam ochotę rzucić szklanką o ścianę, rozbić krzesło albo dać komuś w twarz. Z jakiegoś powodu nikt mnie o to nie spytał, a gdyby nawet, to nie powiedziałbym prawdy. Jeśli czegoś się nauczyłem, to tego, że w policji dość łatwo jest się wyłgać niemal ze wszystkiego.

Z uwagi na moje przejścia wydział dochodzeń wewnętrznych nie wchodził w grę, ale mógłbym pewnie z powodzeniem zacząć od jakiejś spokojnej pracy za biurkiem, może w obyczajówce albo w wydziale do spraw odzyskiwania mienia. Siedziałbym sobie w jakimś zakurzonym kącie i nie wyrządzał nikomu większej krzywdy.

Ale nie.

Znów trafiłem do siedliska żmij, w którym kiedyś Levin przyuczał mnie do zawodu. Zarząd Policji Krajowej zainwestował w ten rejon i może właśnie dlatego się tam znalazłem. Większe środki naszym zdaniem niewiele pomagają. Podobno hałas wielkiego miasta niekiedy doprowadza ludzi do szaleństwa, tym większego, im jest się bliżej jego źródła, samego serca miasta. To żadna tajemnica. Wie to każdy, kto kiedykolwiek zarabiał na życie tu, w siedlisku żmij.Zdejmuję lateksowe rękawiczki. Chłopiec nadal stoi w oknie, na wpół ukryty za dużą święcącą gwiazdą. Ma sześć, może siedem lat, nie więcej, duże oczy, ciemne kręcone włosy. Podnoszę rękę w geście powitania i ze zdziwieniem stwierdzam, że on robi to samo.

– Ktoś powinien z nim porozmawiać.

– Z kim? – pyta Mauritzon.

– Z chłopcem.

– Na pewno do niego dotrą. W swoim czasie.

Ma rację. Jest późno, w większości okien wychodzących na podwórze jest ciemno, ale z czasem zaczynają się w nich zapalać świata. Koledzy zaczęli już chodzić od drzwi do drzwi i budzić lokatorów. Z kieszeni palta wyjmuję tabletkę sobrilu, pierwszą od początku zmiany. Jest mała i okrągła, jak literka „o” na klawiaturze komputera.

Na sam widok dostaję ślinotoku, ale czuję też krople potu na plecach. Wyobrażam sobie, jak powoli otula mnie wata, a świat odzyskuje właściwe proporcje. Chwilę trzymam tabletkę w dłoni, a potem chowam ją dyskretnie do kieszeni. I natychmiast żałuję, że nie wziąłem jej do ust.

– Gdzie jest jego komórka? – pytam nienaturalnie niskim głosem. Sam to słyszę.

– Komórka zmarłego? Nie mam pojęcia. Może na niej leży? Muszę go odwrócić i obejrzeć plecy.

Mauritzon przywołuje dwóch asystentów w mundurach. Są dobrych dziesięć lat ode mnie młodsi i drżą, pewnie z zimna. Wręcza im lateksowe rękawiczki i ostrożnie przewracają ciało na bok, tak, żeby można było obejrzeć plecy i tylną stronę nóg ofiary.

Ziemia pod ciałem Thomasa Hebera jest czerwonobrązowa. Krew stopiła śnieg, zamieniając go w czerwono-fioletową brunatną breję.

– Prawdę mówiąc, krwi jest niewiele – mówię.

– To przez ten mróz – mamrocze Mauritzon, nachylając się nad plecami ofiary. – W takich temperaturach funkcje organizmu ustają szybciej. – Nagle milknie. Marszczy brwi. – Tu coś mamy.

Na palcie widać wyraźne pęknięcie, mniej więcej na wysokości serca.

– Po nożu?

– Tak wygląda – stwierdza Mauritzon i zwraca się do asystentów: – Odwróćcie go z powrotem, tylko ostrożnie.

– I ściągnijcie Gabriela Bircka – dodaję.

– On chyba ma wolne – wchodzi mi w słowo jeden z asystentów.

– Formalnie ma.

– Nie możemy zaczekać do jutra?

Patrzę na ciało Thomasa Hebera, a potem na asystenta. Nagle znów czuję mdłości, tętno mi przyspiesza. Wraca pełzający strach, jakby stwory spod ziemi próbowały mnie dosięgnąć.

– A jak sądzisz? – mówię. – Potrzebujemy kogoś, kto pokieruje dochodzeniem.

Asystent spogląda na kolegę.

– Zrób to – odzywa się kolega.

– Ciebie o to prosił.

– Po prostu to załatwcie – cedzę przez zęby.

Czuję, jak ściany zaczynają na nas napierać, są coraz bliżej, zaraz się na mnie zwalą i mnie zmiażdżą.

Asystenci wzdychają i odchodzą. Mauritzon wraca do pracy. W pobliskim klubie ktoś śpiewa: oh, what a laugh it would have been if daddy had seen mommy kissing Santa Claus that night. Mauritzon nuci w takt melodii.

Może to klub i myśl o alkoholu sprawiają, że znów zlewa mnie pot, sączy się wszystkimi porami, z trudem łapię powietrze. Szybkim krokiem opuszczam miejsce zbrodni, opuszczam podwórze, wychodzę na Döbelnsgatan. Nie wiem, czy to widać, ale mam wrażenie, że się chwieję, potykam się i znów brakuje mi powietrza. Oddychać, nie mogę oddychać.

Robi mi się czarno przed oczami i gdzieś między zmarłym a wygrodzeniem opieram się o ścianę. Cegła jest chłodna i twarda i tylko ściana chroni mnie przed upadkiem. Nagle zginam się wpół, żołądek wykręca mi się na drugą stronę. Z gardła i z ust wylatują resztki na wpół strawionej parówki, chleba i kawy wymieszane z cuchnąca breją. Rozpryskują się na zmarzniętym śniegu.

Mięśnie mnie zawodzą, padam na kolana, czuję, jak zimno przenika przez dżinsy, dociera do kolan, do ud, czuję, że drętwieję. Po chwili oblewam się potem, wstrząsają mną dreszcze, z gardła dobywa się rzężenie, jestem przekonany, że tak właśnie kończy się życie.

– Najwyraźniej morderstwo jest w stanie poruszyć nawet twardzieli – słyszę gdzieś z daleka głos jednego z asystentów.

Błyskają flesze. Gęsta mgła zasnuwa wszystko. Oczy mam otwarte, ale załzawione po torsjach. Wszystko jest zamazane. Coś pali mnie w gardle, ściska w żołądku.

Jedną ręką opieram się o ceglaną ścianę, drugą próbuję coś wymacać w wewnętrznej kieszeni palta. Wstaję. Nie pierwszy raz mi się coś takiego zdarza. Kiedy ostatnio coś brałem? Wczoraj, a może dwa dni temu. Naprawdę nie minęło więcej czasu? Zapadam się w sobie, coraz bardziej.

To nie miasto się boi, to nie Sztokholm jest tą żarówką, która zaraz zgaśnie. To ja nią jestem.Drzwi są ciężkie i zimne, na skrzynce na listy widnieje nazwisko. THYRELL. Drżącym palcem wskazującym dotykam dzwonka, ale w końcu postanawiam zapukać. Dzieci mają w sobie coś nieprzewidywalnego, coś, co sprawia, że się denerwuję.

Kręci mi się w głowie, ale sobril działa i powoli zaczyna mnie spowijać delikatna mgła. Nadal drżą mi kolana, ale przestaję się pocić, skóra robi się szorstka. Ledwie dotknąłem knykciem drewna, słyszę, jak w środku, w mieszkaniu, ktoś się rusza, jakby na mnie czekał. Ktoś przekręca klucz, drzwi się otwierają, delikatnie, ostrożnie.

W progu stoi chłopiec, mały, drobny, z podkrążonymi oczami i tak blady, że w pierwszej chwili mam wrażenie, że jego skóra jest przezroczysta.

– Jestem chory – oświadcza.

– W porządku. Rozumiem.

– Zapalenie płuc – dodaje powoli, jakby każde słowo wymagało od niego wysiłku.

– Jak masz na imię?

– John. A ty?

– John. Ładne imię. Ja jestem Leo i jestem policjantem. Mama albo tata są w domu?

– Tata wyjechał.

Gdzieś z tyłu za nim otwierają się drzwi. Po chwili na korytarz wychodzi kobieta w moim wieku. Ma na sobie koszulę nocną ze spraną podobizną Boba Dylana.

– Otworzyłeś, John? – pyta, kładąc ręce na ramionach chłopca. – O co chodzi?

– Wydarzył się… – zaczynam i urywam. – Jestem policjantem. Na podwórzu coś się stało, coś, czego John mógł być świadkiem. Chciałbym z nim porozmawiać.

– Mogę zobaczyć pańską legitymację?

Pokazuję jej legitymację.

– To musi być teraz?

– Tak. Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu.

John zaciska wargi, jakby rozważał wszystkie za i przeciw: wpuścić czy nie wpuścić do domu obcego człowieka? W końcu odsuwa się na bok.

– Musisz zdjąć buty – mówi.

– Oczywiście. Ile masz lat, John?

– Sześć – odpowiada kobieta.

Przedstawia się: ma na imię Amanda. Ma ciepłą dłoń. Hol jest mały i wąski, prowadzi do sporego salonu. Po drodze mijam kuchnię i na wpół otwarte drzwi do sypialni rodziców. Zatrzymuję się obok dużej bożonarodzeniowej gwiazdy świecącej w oknie wyraźnym czerwonym światłem.

– Co on takiego widział? – pyta kobieta.

– Kiedy wyglądałeś przez okno, John, kiedy do mnie pomachałeś, stałeś właśnie tutaj, w tym oknie, prawda?

– Tak.

– Co on widział?

Amanda podchodzi do okna, wygląda na podwórze, bierze głęboki wdech i zasłania ręką usta.

– Boże drogi.

Pyta Johna, czy dobrze się czuje. I czy na pewno chce ze mną rozmawiać.

– Dam radę.

– Dobrze. Czy mam… – Urywa, ale po chwili bierze się w garść. – Zrobię herbatę. Napijesz się, John?

Chłopiec wzrusza ramionami. Amanda odchodzi, nieco niepewnym krokiem.

Kładę ręce na udach i kucam, chcę zobaczyć świat w dole tak, jak on go widział. Nawet z tego poziomu wyraźnie widać dziedziniec, na którym Mauritzon właśnie delikatnie zdejmuje z nóg zmarłego buty. Wokół ciała stoi kilka osób, co, sądząc po jej gestach, nie nastraja jej dobrze.

– Brzydko pachniesz.

– Tak?

– Rzygami.

– To moja kurtka tak pachnie. Jak się jest policjantem, spotyka się różnych ludzi. Czasem nie zdąży się uciec.

– Ale twoje oczy – mówi chłopiec i patrzy na mnie podejrzliwie. – Są czerwone.

– Dawno nie spałem.

Chłopiec zastanawia się, ile prawdy jest w moich słowach. W końcu przyjmuje wytłumaczenie.

– Tam na dole ktoś leży.

– Tak – mówię i wstaję. – Zgadza się.

– Nie żyje, prawda?

– Tak.

Szukam czegoś, na czym mógłbym usiąść. Przy niskim stoliku ze szklanym blatem stoi duży skórzany fotel, siadam na szerokim oparciu. Nagle John zaczyna kasłać, gwałtownie, ochryple. W płucach coś mu rzęzi, bulgocze jak w zapchanym zlewie, mały krzywi się z bólu i robi się czerwony na buzi.

Amanda albo zapomniała, po co poszła do kuchni, albo idąc, po drodze zmieniła zdanie. Wraca ze szklanką wody, stawia ją na stoliku i siada na kanapie. Nakrywa nogi kocem.

– Chciałabym przy tym być.

– Oczywiście – mówię i spoglądam w stronę okna. – Widziałeś mnie tam, na dole, prawda?

– Tak.

– Jak długo tam stałeś?

John krzyżuje ręce na piersi.

– Chwilę. Niezbyt długo.

– Co zobaczyłeś, kiedy podszedłeś do okna? Co się tam działo?

– Nic.

– Nie było nikogo?

Kręci głową.

– Ale potem ktoś przyszedł – dodaje po chwili.

– Kiedy?

Znów zaczyna kasłać, tym razem trochę słabiej.

– Pytasz o godzinę, a ja się nie znam na zegarku.

– Masz rację, pytałem o godzinę – odpowiadam z wahaniem. – Ale to nie ma znaczenia – dodaję szybko. – Kto wszedł na podwórze?

– Jakiś facet. Ten, który teraz tam leży.

– Skąd wiesz, że to on?

– Tak myślę.

Tłumię westchnienie. Dzieci.

– Był sam?

– Tak.

– I co było dalej?

– Dokładnie nie wiem. Musiałem iść do toalety, a kiedy wróciłem, leżał już na ziemi. Tam, gdzie teraz leży.

– Był sam?

– Nie. Obok niego stał inny facet. Zaglądał do jego plecaka.

– Możesz go opisać?

Zastanawia się chwilę.

– Miał czarne ubranie.

– Był wysoki czy niski?

– Chyba taki jak ty.

– Jakie miał włosy? Widziałeś je?

– Nie. Miał czapkę.

– Taką, którą się naciąga na twarz?

John zaczyna się śmiać. Głęboki, szczery śmiech, który sprawia, że robi mi się ciepło w żołądku. Śmiech przechodzi w kaszel i jego buzia znów wydaje się zmęczona.

– Napij się wody, skarbie – mówi Amanda.

Podaje mu szklankę. Chłopiec wypija łyk. Krzywi się, jakby go coś bolało.

– Nie – mówi w końcu. – Czapek nie wkłada się na twarz.

– Kiedy wróciłeś, obok faceta, który leżał na ziemi, ktoś stał. I grzebał w jego plecaku, tak?

– Tak.

– Znalazł coś?

– Nie widziałem, co to było.

– Ale coś znalazł?

– Tak. A potem zniknął.

– W którą stronę poszedł? – Wskazuję przez okno, starając się go zachęcić, żeby powędrował wzrokiem za moją ręką. – W tę czy w tamtą?

– W tę.

A więc do śródmieścia.

– A potem ten drugi też zniknął – ciągnie.

– Ten drugi? Ten, który leży na ziemi?

– Nie. Ten, który się schował.

– Był tam ktoś, kto się chował? – Podnoszę rękę, pokazuję jeden palec. – Pierwszy to ten, który leży tam na dole, na podwórku.

John kiwa głową. Pokazuję drugi palec.

– Potem był ten, który stał i szukał czegoś w plecaku.

John znów kiwa głową. Pokazuję kolejny palec.

– I był jeszcze jeden.

– Tak – przytakuje John, zadowolony, że udało mu się wytłumaczyć coś dorosłemu tak, żeby zrozumiał. – Tak właśnie było.

– Ten ostatni ktoś… to był facet czy dziewczyna?

– Nie wiem.

– Miał długie włosy czy krótkie?

– Nie widziałem.

– Gdzie się chował?

– Za tymi zielonymi skrzynkami. Kiedy ten, który grzebał w plecaku, poszedł, ten drugi ktoś wyszedł i też sobie poszedł.

– Jak szedł? Szybko czy raczej powoli?

– Całkiem szybko.

– Zręcznie? To znaczy, czy szedł… – Myślę, że John nie do końca mnie rozumie. – Szedł nieporadnie? Prosto? A może się chwiał, potykał?

Kręci głową.

– Po prostu szedł.

– Więc to jednak był facet?

– Nie, nie wiem. Nie widziałem. To ty powiedziałeś „on”.

Ma rację, więcej się nie odzywam. Podchodzę do okna. Silne reflektory, które oświetlają zmarłego, oślepiają mnie. Mauritzon pochyla się nad ciałem, wygląda, jakby mu robiła pedikiur.

– Cały czas stałeś tu sam?

– Tak.

– Nie wstała pani? – zwracam się do Amandy.

– Nie.

Wygląda, jakbym ją obraził.

– Nie miałem nic złego na myśli.

Nie odpowiada, więc zwracam się do chłopca:

– Dobrze, John. Dziękuję za pomoc. Powiedziałeś mi wiele ważnych rzeczy. Na pewno bardzo nam pomogą.

Rozświetlona gwiazda sprawia, że wszystko w tle staje się niewyraźne. Śnieg padający w tę grudniową noc zamienia się w zamazane szaroczarne błoto.

– Idziesz już? – pyta John.

– Chyba tak.

– Wszystkiego dobrego z okazji świętej Łucji – mówi i spogląda w stronę holu. – Nie zapomnij butów.Na dole, na podwórzu, niby wiele się zmieniło, a tak naprawdę nic. Martwy mężczyzna nie ma już butów, palto też ktoś mu zdjął. Z daleka niemal nie widać ciała, zasłaniają je kręcący się wokół ludzie. Kawałek dalej, przy taśmie wygradzającej, stoi samochód. Wygląda na cywilny, ale należy do redakcji „Expressen”, a może „Aftonbladet”. Asystentów nie widać. Może dochodzą do siebie po rozmowie z Gabrielem Birckiem. Zrobiło się chłodniej, a przynajmniej takie mam wrażenie. Ale to wszystko to nieistotne zmiany. Zmarły pozostaje zmarłym, śnieg pada równie nieubłaganie jak przed chwilą. Są noce, kiedy tylko takie rzeczy naprawdę coś znaczą.

– Kto zawiadomił policję? – pytam, trzymając w ręku komórkę.

Nie ufam swojej pamięci i chcę zrobić notatkę z rozmowy z chłopcem, a mogę ją zapisać jedynie w komórce. Jeden z umundurowanych funkcjonariuszy trzyma w ręce notes, w drugiej niedojedzoną bułkę z serem i z szynką. To jeden z młodych asystentów, nazywa się Fredrik Markström, pochodzi z Norrlandii i ma bary jak ciężarowiec.

– Zaraz, zaraz – mówi, przewracając kartki w notesie. – To było anonimowe zgłoszenie z komórki. Ten, kto zadzwonił, miał dziwny głos, jakby próbował go zmienić. To wszystko, co wiemy. Zamówiłem zapis rozmowy, przyślą ci go. Dyżurny poprosił o nazwisko, ale ten ktoś zdążył się już rozłączyć. Na szczęście postanowiono wysłać kogoś na miejsce.

– A tym kimś byłeś ty?

– Ja i Hall – mówi Markström i wbija zęby w bułkę.

Åsa Hall pochodzi z Göteborga i pod każdym względem jest przeciwieństwem Fredrika Markströma: rozmowna, niska i pogodna.

– Kto się zjawił po was?

– Larsson i Leifby.

– Larsson i Leifby?

– Tak.

– Co oni robili w śródmieściu?

– Nie mam pojęcia. Powiedzieli, że byli w pobliżu.

Larsson i Leifby są porządkowymi, pracują w Huddinge. Należą do tych, którym rzadko zleca się reprezentowanie policji na spotkaniach informacyjnych i podczas spotkań rekrutacyjnych. Jeden cierpi na lęk wysokości, drugi boi się strzelać. Dość uciążliwe przypadłości jak na policjantów. Poza tym wszędzie wietrzą sensację, jak dziennikarze popołudniówek.

Kiedy Markström i Hall dotarli na miejsce, zachowali się zgodnie z wszelkimi zaleceniami. Larsson i Leifby otrzymali polecenie przeprowadzenia rozmów z ewentualnymi świadkami. Rozglądam się, ale żadnego z nich nie widzę. Zastanawiam się, czy to dobrze, czy nie.

Podchodzę do zasłaniających tylną fasadę kontenerów. Kwaśny odór. Klękam, czuję chłód ziemi aż na udach, ale tym razem moje zmysły są nieco uśpione, mróz jakby trochę zelżał. Łatwiej go znieść.

Cienka warstwa śniegu za kontenerami jest naruszona. Ktoś tu stał, ktoś chodził. Odciski butów są wyraźne. Buty sznurowane, lekko zniszczone, takie, jakie nosi ktoś, kogo nie stać co roku na nowe.

– Victoria – mówię cicho. Victoria odwraca głowę. – Mam wrażenie, że ktoś tu stał.

Victoria zapisuje coś w notesie, który zawsze ma w kieszonce na piersi.

Wychodzę na ulicę, idę wzdłuż domów, mijam wygrodzenie i zapalam papierosa. Płynąca z pobliskiego klubu muzyka pulsuje, leci stary przebój w nowej aranżacji, takiej do tańca. Pamiętam ją z czasów, kiedy byłem nastolatkiem. Przez moment marzy mi się, żeby mieć piętnaście lat mniej: wciąż bym się uczył, a przyszłość byłaby niezapisaną kartką.

W wewnętrznej kieszeni mojego palta wibruje komórka. SMS od Sam.

śpisz?

nie, nocna zmiana.

miły wieczór?

Zastanawiam się, co odpowiedzieć, zaciągam się papierosem.

jest w porządku, piszę w końcu. morderstwo w vasastan, piszę dalej, ale potem zmieniam zdanie, kasuję i piszę: a co u ciebie?

tęsknię za tobą, odpowiada, a ja żałuję, że nie mogę być gdzie indziej.

jutro?

tak, jutro mi pasuje.

Zastanawiam się, co to znaczy. Kiedy mamy się spotkać, Sam niemal zawsze albo odwołuje spotkanie, albo je przesuwa.

Elegancko ubrany mężczyzna z równie elegancko uczesanymi włosami, w rozpiętym palcie, którego poły łopoczą mu wokół nóg, idzie przez śnieg. Unosi rękę w milczącym geście powitania, zauważa papierosa między moimi palcami, zerka na niego z odrazą, która w miarę jak podchodzi bliżej, zamienia się w tęsknotę.

– Wszystkiego dobrego z okazji świętej Łucji – mówię.

– Dasz mi ostatniego? – pyta Birck.

Daję mu na wpół wypalonego papierosa. Zaciąga się.

– Nie wiedziałem, że palisz.

– Wielu rzeczy nie wiesz. Kto prowadzi dochodzenie?

– Ty.

– Ja? Potrzebujemy komisarza. Gdzie Morelius?

– Ma wolne.

Birck przewraca oczami.

– Więc wezwij Calandera. Nie ma wolnego, wiem to na pewno, bo kilka godzin temu widziałem go przy kiosku z kiełbaskami na Sankt Eriksplan. Sprawiał wrażenie w pełni zdolnego do pracy.

– Zajmuje się facetem z siekierą z Tegnérgatan.

– Szlag. A Bäckström? Lepszy on niż nikt.

Kręcę głową.

– Wypożyczony do Policji Krajowej.

– Biedacy, niech ich szlag.

Birck gasi peta na ścianie, odwraca się, jakby chciał odejść, ale zatrzymuje się i pociąga nosem.

– Wymiotowałeś?

– Nie.

– Cuchniesz rzygami.

– Nie wymiotowałem.

– Więc ktoś się wyrzygał na ciebie.

– Nie dzisiaj.

Birck wybucha śmiechem. Z kieszeni palta wyjmuje rękawiczki.

– Gdzie leży?

– Na podwórku.

– Mamy świadka – mówię. Podnoszę głowę i patrzę w okno, w którym nadal pali się bożonarodzeniowa gwiazda. – John Thyrell. Prawdopodobnie widział sprawcę.

– Skąd wiesz?

– Rozmawiałem z nim.

– I co widział?

– Mam wrażenie, że całkiem sporo, ale…

– Co?

– Matka twierdzi, że ma sześć lat.

– Sześć lat – powtarza Birck, jego twarz wykrzywia grymas. – Wspaniale.

Kuca przy twarzy Thomasa Hebera, spokojnej, gasnącej. Portfel z wizytówkami nadal leży obok plecaka. Podnosi go, wyciąga dowód.

– Przystojny mężczyzna.

– Tacy też umierają – stwierdza Mauritzon.

Birck wkłada dowód do portfela i kładzie go na ziemi. Wstaje i przez kilka minut przygląda się miejscu zbrodni.

– Heber wchodzi przez bramę – zaczynam. – Staje tutaj. Możliwe, że jest tu już ktoś inny. Ukrywa się za którymś z kontenerów. Pewnie tak. Potem przychodzi jeszcze ktoś, mężczyzna. Zadaje Heberowi cios nożem. Rana jest na plecach, cios prawdopodobnie został zadany od tyłu. Heber pada. Sprawca przeszukuje plecak, znajduje to, czego szuka, tak zakładam, i się oddala, prawdopodobnie z komórką Hebera, bo tu jej nie znaleźliśmy. Rusza w kierunku centrum. Po chwili według zeznań świadka również ten drugi ktoś odchodzi. Pytanie brzmi: co tu robił? Może ma coś wspólnego ze sprawą, a może to przypadek. Może to jakiś bezdomny albo narkoman.

– Twoim świadkiem jest sześcioletni chłopiec – przerywa mi Birck.

– Ale ślady, które znaleźliśmy za kontenerem, potwierdzają to, co powiedział. Ktoś tam stał.

– Miejmy nadzieję, że świadków jest więcej. – Birck się rozgląda. – To mogła być kradzież. Ale dlaczego w takim razie nie tknął gotówki? Musiało chodzić o coś innego.

– Tak. Tylko o co? Może o komórkę?

– Myślisz, że Heber miałby ją w plecaku? Czy ludzie noszą komórki w plecakach?

Podchodzi do nas Markström. W jednym ręku trzyma notes, w drugim plastikowy kubek z kawą. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek widziałem go bez jedzenia albo picia. Wątpię, ale z drugiej strony nie znam go szczególnie długo.

– Thomas Markus Heber – mówi i siorbie kawę. – Urodzony w siedemdziesiątym ósmym. Samotny, żadnych dzieci. Zameldowany przy Vanadisvägen 5, niecały kilometr stąd. Jedenaście lat temu, w 2002 roku, skazany za pobicie, a rok później za złamanie przepisów wynikających z ustawy o zachowaniu porządku publicznego.

– Pobicie i złamanie ustawy o zachowaniu porządku publicznego – powtarza Birck, po czym zwraca się do mnie: – Zajmiesz się tym?

– Dobrze – odpowiadam i znów spoglądam w okno. – Zajmę się tym.

John zniknął, pewnie mama kazała mu się położyć do łóżka. Zastanawiam się, czy to jakoś na niego wpłynie, czy zapamięta tę noc. Mam nadzieję, że nie.

– Jutro – mówię głośno.

– Ja się zajmę jego mieszkaniem – stwierdza Birck.

– Masz klucz?

Wskazuje głową na leżące na ziemi klucze. Waham się.

– Potrzebujesz towarzystwa?

– Nie. Ale nie zawsze wszystko układa się po naszej myśli.Jeśli ktoś nie wie, że z drzwiami coś jest nie w porządku, to nic nie zauważy, mimo że Christian użył cholernie dużego młotka. Bo tylko taki miał pod ręką, bo tylko taki ze sobą wziął. Klamka lekko zwisa i drzwi nie są do końca zamknięte, ale to wszystko. W ciemności niemal nic nie widać.

Stoi na ulicy, w pełni widoczny. W oknach jest ciemno, tylko w jednym, kilka pięter wyżej, świeci adwentowy świecznik. Jest kilka minut po wpół do dziesiątej wieczorem. Do śmierci Thomasa Hebera została niespełna godzina.

Foliową torbę z nożem włożył pod kurtkę, czuje go przy każdym kroku. Opuszcza pospiesznie Kungsholmen. Młotek wrzuca do kontenera budowlanego w pobliżu Sankt Eriksplan. Nikt go nie widzi. Ludzie już nic nie zauważają.

Christian i Michael: pół życia przeżyli bez siebie, pół razem. Jest w tym symetria, która jakby coś zapowiadała, prawda?

Mieli piętnaście lat, wtedy, piętnaście lat temu. Byli na imprezie w Hagsätrze, w którymś z wieżowców blisko centrum. Był marzec, żaden inny miesiąc nie ciągnie się tak jak marzec. Wszystko było szare. Znali się, widywali się na rynku i na boisku, ale nigdy wcześniej ze sobą nie rozmawiali.

Christian wyszedł na balkon, żeby zapalić, a on już tam stał. Zaczęli rozmawiać. Czuli się jakoś dziwnie, chociaż nie potrafili powiedzieć dlaczego.

Potem on zauważył, że obaj mają na sobie T-shirty z napisem SKREWDRIVER. Zauważyli to jednocześnie, patrząc na swoje klatki piersiowe. Roześmiali się. Koszulka Christiana była biała. Dostał ją od brata, Antona. Koszulka Michaela była czarna.

– Lubisz ich?

– Znam ich pierwszą płytę, to wszystko – powiedział Christian. – Dostałem ją od brata. Koszulkę też. Podoba mi się.

– Mnie też. Lubię All Skrewed Upp, ale innych kawałków już nie. Wiesz, że zostali nazistami?

– Co?

– Neonazistami.

Christian zaniemówił. Nagle napis się zmienił, stał się zagrożeniem. Zastanawiał się, czy Anton o tym wiedział. Czy dlatego dał mu tę koszulkę? Żeby mu zrobić na złość? Żeby mu ktoś przyłożył?

– Nie, nie miałem pojęcia.

– To chore. Punkowa kapela nagle robi… jak to się mówi?

– Robi woltę?

– Tak. To chore, prawda?

– Tak.

Za szklanymi drzwiami, w środku, w mieszkaniu, ktoś spadł z oparcia kanapy. Odwrócili się i zajrzeli przez drzwi.

– To Petter – powiedział Christian. – Z mojej klasy. Zawsze się upija.

Leciała Nirvana. I’m so happy, because today I found my friends. They’re in my head…

Tak to się zaczęło.

– Mieszkasz w Hagsätrze? – spytał Michael.

Christian pokiwał głową i zadrżał z zimna.

– Przy Åmmebergsgatan, za stadionem. Ty też?

– Ja przy Glanshammarsgatan. – Wskazał palcem na bloki. W małych oknach paliły się światła. – Widzisz ten mały blok między tymi dwoma dużymi?

Christian próbował skupić wzrok, poprawił okulary. Rzadko palił, ale kiedy łączył papierosy z piwem, efekt był jakby cztery razy silniejszy.

…and just maybe, I’m to blame for all I’ve heard…

– Tak – powiedział.

– Drugie okno od góry, przedostatnie z prawej. To mój pokój.

W oknie było ciemno.

Christian miał bardzo widoczny trądzik i silną wadę wzroku, nosił grube szkła, zza których jego oczy wyglądały jak łebki od szpilek. Patrik, jeden z najstarszych chłopaków w szkole, zawsze wołał za nim: „Cześć, Pryszcz, co u ciebie?”, a dziewczyny się zaśmiewały. Christian starał się tym nie przejmować. Był dobry w sporcie, grał w kosza i w bandy, i w tenisa stołowego. Dzięki temu zyskał przyjaciół, chociaż podejrzewał, że gadają za jego plecami.

Jego nowy przyjaciel był do niego podobny. Wkrótce miał się o tym przekonać. Byli podobni, tyle że Michael nie miał trądziku i nie nosił okularów.

– Muszę się napić piwa – stwierdził Michael.

– Ja też.

Wyrzucili pety za balustradę. Patrzyli, jak lecą w dół, jak wirują w powietrzu. Po chwili otworzyli drzwi i weszli do środka. Ciepło i wilgoć sprawiły, że okulary Christiana zaszły parą. Michael zobaczył, że jego oczy zasnuła biała mgła, i się roześmiał.

– Niełatwo ci zrobić dobre wrażenie na ludziach.

Tak było. Teraz Christian to sobie przypomniał. Gdyby okoliczności były inne, pewnie by się roześmiał. Bo rzeczywiście musiał wyglądać zabawnie.

Między blokami emocje łatwo narastały, a ponieważ nie bardzo można było z nimi cokolwiek zrobić, dusiliśmy je w sobie. Nie okazywaliśmy emocji. Na szkolnych korytarzach trzymaliśmy się z dala od tych, których się baliśmy. Staraliśmy się być blisko tych, którzy byli tacy jak my, a przynajmniej mieliśmy nadzieję, że są. Nie okazywaliśmy emocji, kiedy do szafki najlepszego kumpla ktoś się włamał i na wewnętrznej stronie drzwi narysował swastykę. Nie okazywaliśmy emocji, kiedy się po raz pierwszy całowaliśmy, na dyskotece w klubie sportowym przy stadionie Hagsätra. Christian miał jedenaście lat, ona miała na imię Sara i miała najgładszą skórę, jaką jego palce kiedykolwiek dotykały. Byli razem miesiąc. Sara, chociaż dopiero co skończyła dwanaście lat, nosiła biustonosz, i dzień przed rozstaniem dotknął jej piersi. Potem się zastanawiał, czy to może dlatego nie chciała się już z nim spotykać. Może za bardzo się spieszył?

Nie okazywaliśmy emocji, kiedy w wieku czternastu lat zakochaliśmy się naprawdę. Ona miała na imię Pernilla i kiedyś napisała: „Niech się z nas śmieją, niech z nas drwią – my idziemy do przodu, oni stoją w miejscu”. Kiedy nikt nie widział, włożyła kartkę w szczelinę między drzwiami a jego szafką. To z nią po raz pierwszy uprawiał seks, na imprezie podobnej do tej, na którą rok później włożył T-shirt z napisem SKREWDRIVER.

Nie okazywaliśmy emocji, patrząc, jak trzech imigrantów tuż za salą gimnastyczną uderza w brzuch Szweda: dwóch go trzymało, trzeci bił. Ani potem, następnego dnia, kiedy widzieliśmy, jak czterech Szwedów bije imigranta za kioskiem, którego właścicielem był ojciec jednego z nich.

Nie okazywaliśmy emocji, kiedy po raz pierwszy spotykaliśmy na imprezie kogoś, kto miał taką samą bluzę jak my, i nagle uświadamialiśmy sobie, że ten ktoś równie dobrze może zostać naszym aniołem stróżem, jak i katem.

Nie ma żadnego katalizatora, niczego, co by wprawiało w ruch różne rzeczy. Nie ma odpowiedzi na pytanie: dlaczego. Jest tylko to, co się dzieje, a jeśli cofniemy się wystarczająco daleko w czasie, wszystko zamienia się w nieprzejrzysty splot najróżniejszych wydarzeń i może właśnie dlatego, myśli teraz Christian, jesteśmy tacy, jacy jesteśmy.

Unika metra i monitoringu, dokładnie tak, jak został poinstruowany. Na uniwersytet jedzie autobusem. Jedzie okrężną drogą, przesiada się kilka razy, żeby nie zjawić się za wcześnie. Marznie na przystankach. Autobusy nadjeżdżają, kaszląc w ciemnościach. Żaden z kierowców nie jest Szwedem. Mija liceum Vasa Real, na ścianie ktoś napisał ŻYDOWSKA ŚWINIA i 1488. Zastanawia się, czyja ręka trzymała puszkę ze sprayem. Zaczyna padać śnieg. Przy Odenplan mija go studencki orszak świętej Łucji. Studenci cuchną alkoholem i śmieją się.

Kiedy wysiada z ostatniego autobusu, w ciemnościach ukazuje się potężny kompleks z metalu i szkła. W jego cieniu, na rogu, czeka on. Christian nie jest jeszcze pewien, ale im bliżej podchodzi, tym większą zyskuje pewność. I rzeczywiście: jest tam, stoi ze wzrokiem wbitym w jedno z okien na górze. Jedyne, w którym pali się światło.

– Udało się? – pyta, nie patrząc na Christiana.

– Tak.

– Mówisz, jakbyś nie był pewien.

– Jestem pewien.

– Daj mi go.

Christian rozpina kurtkę, wyciąga foliową torebkę. Michael wyjmuje mu ją z ręki.

– Co zamierzasz te…

– Idź już. Potem o tym pogadamy.

– Ale ja…

– Nie. Nie tym razem. Zobaczymy się jutro.

Michael znów podnosi wzrok, patrzy w okno, w którym nadal pali się światło. Sekunda wahania przedłuża się, staje się nienaturalnie długa. Myśli zalewają umysł Christiana jak fale.

– W porządku – mówi, odwraca się i rusza przed siebie.

Śnieg trzeszczy mu pod stopami. Przed nim błyszczy neon Statoil, duży i pomarańczowy. Mijają go samochody, ale jest dziwnie cicho. To jeden z tych wieczorów, kiedy wracają dawne emocje.

Mieli po piętnaście lat, piętnaście lat temu. My idziemy do przodu, oni stoją w miejscu.

Christian ostatni raz odwraca głowę, wypatruje rozświetlonego okna, ale go nie widzi. Światło zostało zgaszone, za rogiem nie ma już Michaela.13/12

O Gabrielu Bircku różnie mówią. Opinie o nim są sprzeczne, tropy wskazują na różne wątki, różne losy.

Mówi się, że nie ma zmysłu powonienia, ale są tacy, którzy twierdzą, że wyczuwa zapach ludzkiej śliny. Mówi się, że jest gejem, ale też że kiedyś był w związku z jedną z kobiet z klanu Hamiltonów. Ta sama osoba twierdziła także, że służąc w wojsku, w jednostce spadochronowej, zmienił nazwisko i że tak naprawdę pochodzi z bogatej arystokratycznej rodziny. Inni twierdzą, że dorastał w biednej rodzinie na przedmieściach, że jego ojciec był pijakiem i bił go w każdą niedzielę. Że kiedyś ożenił się z kobietą z Estonii, żeby ją wyrwać z rąk handlującej kobietami mafii. Że jeszcze kiedy był studentem, zwrócili się do niego ludzie ze służby bezpieczeństwa, z Säpo, ale nigdy im się nie udało przeciągnąć go na swoją stronę. Inni są przekonani, że ma za sobą bardzo podejrzaną przeszłość, właśnie w służbach.

I tak dalej, i tak dalej. Nikt jednak nie wie niczego na pewno. Osobiście wierzę w połowę tych historii, codziennie w inną, w zależności od humoru Bircka. Mam wrażenie, że jest bardzo samotnym człowiekiem. To nas łączy i może właśnie dlatego potrafimy ze sobą współpracować.

Łączy nas coś w rodzaju niemego porozumienia. Bez słów ruszamy w stronę Vanadisvägen 5. Idziemy nocą ulicami stolicy i zamieniamy się w cienie. Kawałek od miejsca zbrodni Birck się zatrzymuje.

– Hm… – mówi. – Spójrz.

To, co zwróciłem mniej niż godzinę wcześniej, pokryło się już błonką lodowych kryształków.

– To twoje dzieło?

Jesteśmy za wygrodzeniem. Technicy pobiorą próbki. Nie ma sensu kłamać.

– Tak.

– Jesteś chory?

– Nie wiem, zrobiło mi się niedobrze. Może na widok ciała.

Birck pochyla się i przygląda uważnie wymiocinom. Jest mi wstyd, jakbym stał przed nim nagi.

– Co ty właściwie jadasz? – pyta.

Prawie nic, to jeden z problemów związanych z odstawieniem sobrilu. Apetyt znika. Jestem słaby, trzęsą mi się ręce.

– To co wszyscy – mówię. – Możemy już iść?

– Powinieneś zmienić dietę.

Skręcamy z szerokiej Sveavägen i po chwili stajemy przed bramą przy Vanadisvägen 5. Dochodzi druga w nocy. Jest trzynasty grudnia.

– Wybierasz się do szpitala w dzień świętej Łucji? – pyta Birck.

– Nie.

– Ale będziesz tam przed świętami?

– Wpadnę na chwilę.

– Jak często tam bywasz? Jak często się z nim widujesz?

– Tak często, jak potrzebuję.

– Masz. – Podaje mi paczkę gumy do żucia. Stimorol. – Zrób to dla mnie – dodaje.

Biorę drażetkę. Birck wkłada rękawiczki. Z foliowej torebki wyjmuje klucz, wkłada go do zamka w bramie. Drzwi otwierają się lżej, niż można się było spodziewać. Jeśli skrzypią albo trzeszczą, to dźwięki toną w innych odgłosach miasta.

– Piąte piętro – stwierdza Birck. Czyta listę lokatorów. – Przedostatnie. – Nie, zatrzymaj to – mówi, widząc paczkę gumy do żucia w moim ręku. – Potrzebujesz tego bardziej niż ja.

Przed drzwiami – jasnobrązowymi, z napisem HEBER nad otworem na listy – zdejmuję buty. Birck zsuwa z nóg eleganckie czarne pantofle. Zamek sprawia wrażenie nienaruszonego, żadnych śladów, nic, co mogłoby świadczyć o tym, że ktoś niepożądany próbował się tam dostać.

– Zadzwonimy? – pytam.

– Po co? Facet nie żyje.

– W mieszkaniu może ktoś być. Przyjaciel, dziewczyna. Może jego chłopak.

– Widziałeś jego buty? Facet, który nosi takie buty, na pewno nie jest gejem.

– Wiesz, o co mi chodzi.

Birck rozgląda się za dzwonkiem, znajduje go, naciska. Ze środka nie dochodzi żaden dźwięk. Zginam palec, pukam, mocno, trzy razy. Nic się nie dzieje, więc Birck wkłada klucz do zamka i otwiera.Ostatnie lata Thomas Heber spędził w niewielkim dwupokojowym mieszkaniu, małym, ale wysokim. Umeblowane jest dość spartańsko, pod ścianą w jednym z pokoi stoją trzy regały wypełnione książkami, obok coś w rodzaju fotela do czytania. Towarzystwa dotrzymuje mu tylko zgaszona lampa podłogowa, wystaje zza oparcia. Pokój jest pusty, poza kilkoma kartonami po przeprowadzce ustawionymi pod przeciwległą ścianą. Mieszkanie człowieka, który tak naprawdę żyje poza domem.

– Jak długo tu mieszkał? – pyta Birck.

– Dwa lata. Tak twierdzi Markström.

– Sądząc po wyglądzie mieszkania, raczej dwa tygodnie. Gdybym miał spędzić dwa lata w takim mieszkaniu, załamałbym się.

– Sprawdzisz sypialnię?

Oddala się bez słowa. Podchodzę do półek, przekrzywiam głowę i próbuję odczytać tytuły. Książki z dziedziny socjologii i filozofii wyglądają na czytane najczęściej. Na końcu jednej z półek leży sterta, która wyraźnie się wyróżnia. Podręcznik aktywisty, Podręcznik oblężenia i The Occupy Movement: An Instruction for Practice. Biorę jedną z nich do ręki. Widać, że była często i dokładnie czytana, niektóre strony są pozaznaczane, opatrzone komentarzami skreślonymi nieczytelnym pismem intelektualisty. W innym kącie regału kilka egzemplarzy tej samej książki – jego praca doktorska, z socjologii: Studies in the Sociology of Social Movements: Stigma, Status, and Society.

Robię kilka kroków do tyłu. Nic nie przyciąga mojej uwagi. To denerwujące. Idę do kuchni. Wąska, po obu stronach szafki, w środku niewielka kwadratowa przestrzeń, mały kwadratowy drewniany stół i cztery krzesła. Okna są puste, żadnych kwiatów ani lamp na parapetach, każde okolone jasnoniebieską firanką. Na jednym z parapetów stoi talerzyk, pusty, czysty.

– Palił?

– O ile wiemy, nie – słyszę głos Bircka.

Otwieram lodówkę. Są w niej dwie butelki mocnego czeskiego piwa, puszka taco, masło i mały żałosny kawałek sera, którego termin przydatności do spożycia mija za dwadzieścia cztery godziny.

Wchodzę do sypialni. Birck klęczy przed garderobą. Wyjmuje parę butów, przygląda się sznurowadłom, potem podeszwom, zagląda do środka i odkłada je na miejsce.

– Nic? – pytam.

Kręci głową.

Łóżko jest nieposłane. Przykładam nos do pościeli, wącham. Dawno nie była prana. Pod jedynym oknem stoi biurko. Ostrożnie przeglądam leżące na nim papiery: przypomnienie o niezapłaconym czynszu za grudzień, wyciąg z wysokością pensji z uniwersytetu i rachunek za komórkę. Biorę do ręki rachunek, znajduję zaznaczony numer, wyjmuję komórkę, wstukuję cyfry i przykładam telefon do ucha. Beznamiętny mechaniczny głos informuje mnie, że abonent jest chwilowo nieosiągalny.

– Wyłączony albo poza zasięgiem.

– Niczego innego się nie spodziewałem – oświadcza Birck.

Pod rachunkiem leży zmięta kartka. Biorę ją do ręki i delikatnie rozprostowuję.

– Co to takiego? – pyta Birck.

– Pokwitowanie. Jedenastego grudnia pił kawę w Café Cairo. Zapłacił kartą. To wszystko.

– Cairo. To gdzieś w pobliżu komendy, prawda?

– Mitisgatan – odczytuję nazwę ulicy. – Tak, to niedaleko naszego Bunkra.

– Odłóż je na miejsce – mówi Birck, kiedy widzi, że moja ręka wędruje do kieszeni. – Niech tu leży, kiedy przyjdą technicy.

– Mam je zmiąć?

Birck przewraca oczami. Zostawiam pokwitowanie na biurku, a potem razem sprawdzamy łazienkę i garderobę. Mieszkanie mówi bardzo niewiele o swoim lokatorze. Właściwie nic.

– Myślisz, że szedł do domu? – pytam. – Że się zatrzymał na Döbelnsgatan, żeby się spotkać z kimś, z kim był umówiony?

– Nic nie myślę – ucina Birck, wpatrując się w podłogę w holu.

– Zawsze się coś myśli.

– No więc myślę, że cokolwiek się stało, tu nie znajdziemy odpowiedzi. – Nagle kuca. – To twój? Odcisk buta.

– Niby jak miałby się tu znaleźć? Zostawiliśmy buty przed drzwiami. Miałem cię za dobrego glinę. A poza tym o jakim odcisku mówisz? Nic tu nie widzę.

– Podejdź tu i kucnij obok mnie.

Robię dwa kroki, kucam i wtedy zauważam ślad. Jest nieco większy niż mój, poza tym jest ich kilka: dwa, trzy, cztery, w całym holu. Odcisk jest niewyraźny, jakby ktoś w pośpiechu chciał zmazać ślady.

– Zniszczyliśmy je?

– Nie sądzę, szliśmy pod ścianą.

– To nie ta sama osoba – mówię. – Nie ta, która się ukrywała za kontenerem na Döbelnsgatan. Odcisk jest inny.

– Jak mogliśmy ich nie zauważyć, kiedy wchodziliśmy? – pyta Birck. Wstaje i robi dwa kroki w stronę drzwi. Śmieje się. – A niech to diabli.

Światło i cień często płatają figle naszym oczom. Wisząca u sufitu lampa sprawia, że cienie kładą się ukosem, a światło odbija się od podłogi. To pewnie przypadek, ale kiedy się stoi przy drzwiach, śladów nie widać, chyba że się wie, że tam są.

Birck sięga po komórkę, robi zdjęcie.

– Jeszcze nie zdążyły wyschnąć – mówi. – Poprosimy Mauritzon, żeby je sprawdziła.

– Jak, do diabła, ten ktoś tu wszedł? – zastanawiam się. – Drzwi były nietknięte.

– Pewnie miał klucz. Tak jak my. A może to był Heber? Nie wiem – mówi Birck, widząc, że jestem zdezorientowany.

Takie dowody, podobnie jak te, które znaleźliśmy przy zmarłym, wyrwane z kontekstu nie mają żadnego znaczenia. Są jak drogowskazy bez symboli i liter.

Gdzieś w połowie drogi między Vanadisvägen 5 a miejscem zbrodni na Döbelnsgatan na skrzyżowaniu zderzają się czołowo dwa samochody. Wybucha gwałtowna sprzeczka. Zatrzymujemy się i z daleka obserwujemy, co się dzieje.

– Wiesz, że jeśli wyjdzie na jaw, że próbujesz odstawić sobril, chociaż masz tak silne objawy, że wymiotujesz, to znów cię zawieszą.

– Jestem czysty. Spytaj mojego psychologa.

Birck parska. Z pobliskiego baru dochodzi dziecięcy głos. „Wierzę, że Święty Mikołaj zapuka do drzwi mojego domu”, śpiewa jakieś dziecko.

– Jak długo wierzyłeś w Świętego Mikołaja? – pytam.

– U nas nie było Świętego Mikołaja. A ty?

– Wystarczająco długo, żeby mi było smutno, kiedy się dowiedziałem, że nie istnieje.

– Zaraz pęknie mi serce – stwierdza Birck.

Mija nas gromada głośnych pijanych mężczyzn i kobiet. Śmieją się.

– Jak to możliwe, że nie było u was Świętego Mikołaja? – pytam.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: