Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przejście A8 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 września 2012
Ebook
14,90 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przejście A8 - ebook

Kryminał nie z tego świata. Kultowy komisarz Wątroba prowadzi jak zwykle nietypowe śledztwo. W tej odsłonie mamy: tajemnicze zabójstwa, kuszenie, cyrografy, złote sztabki, walkę dobra ze złem, satyrę i pełne ironii obserwacje rzeczywistości.

 

„Przejście A8” to kryminał paranormalny, w którym miesza diaboliczny Nowak. Przygotujcie się na spotkanie z komisarzem Wątrobą (w roli kuszonego), posterunkowym Chwiejczakiem (niezłomnym) i nieśmiertelną ławeczkową trójcą (Pająk, Marian i Stalowy), która postanawia iść... do pracy. Cud boży? Raczej szatańskie sztuczki.

 

Co zrobić, kiedy w twoim życiu pojawi się Nowak? Jak uchronić się przed jego knowaniami, bandą arabskich górników oraz fanatyzmem Bolka z działu marketingu? Jakie zalety ma mały mózg w dużej głowie? W Przejściu A8 zostały połączone rzeczy straszne i śmieszne, płytkie i głębokie oraz wysokie i niskie. Wynik jest zaskakująco pozytywny oraz pozytywnie zaskakujący.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63111-99-1
Rozmiar pliku: 974 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I 13.02.1871

Dzień chylił się ku końcowi, wszystko oblepiał cichy, wieczorny chłód. Jechali. Mijali nagie, bezlistne drzewa, przejeżdżali przez zagubione w cieniu i ponurej wilgoci parowy. Cały świat pokryty był białoszarym całunem śniegu, zmarzniętym błotem oraz wyschłymi, szumiącymi przy każdym podmuchu wiatru, kępami traw i krzakami. Kawalkada konnych torowała drogę karecie, która kołysząc się i trzęsąc na tym bezdrożu, ledwo za nimi nadążała. Wszyscy jeźdźcy byli barczyści i potężni; przy łękach wisiało uzbrojenie, zarówno broń biała, jak i palna. Stroje mężczyzn jasno wskazywały, że należą do jednej formacji. Każdy z czarnoszarych kaftanów miał na ramieniu ozdobny znak, wyszyty złotą nicią. Twarze – wąsate i smagłe – różniły się od zazwyczaj spotykanych w tej części świata bladych i piegowatych obliczy. W pewnym momencie cała grupa wyjechała na skraj lasu. Przed nimi rozciągała się spora przestrzeń pokryta polami i łąkami, na co wskazywały zaorane żebra brunatnej ziemi i żółtawe kępy wystające spod śnieżnej pokrywy. Po lewej stronie przycupnęła chata; szara strużka dymu świadczyła o tym, że jest zamieszkana. Przez malutkie okna przedostawało się mdłe światło, prawdopodobnie kaganka. W kilka sekund po jeźdźcach na otwartą przestrzeń wytoczyła się kareta. Kawalkada jechałaby dalej, ale ktoś wysunął głowę ze środka powozu i coś powiedział. Po chwili rozległ się po niemiecku chrapliwy okrzyk woźnicy: „Staaaać!”. Jeźdźcy zatrzymali się i wyczekująco spojrzeli na jednego z nich, prawdopodobnie dowódcę; ten wydał krótki rozkaz. Wszyscy zeskoczyli z siodeł, jakby za pociągnięciem sznurka.

– Psie ich syny, jak to równo skaczą. Cyrkowce afrykańskie, psie juchy – mruknął pod nosem woźnica, obserwując jednocześnie, jak lokaj podbiega do drzwi karety i otwiera je, kłaniając się uniżenie.

We wczesny zimowy wieczór panowała cisza jak makiem zasiał, nawet te nieliczne ptaki, kukające i świergolące za jasności, zamknęły teraz dzioby i czekały na lepszy czas. Konie tupały kopytami o śnieżno-ziemne podłoże i co jakiś czas prychały. Te odgłosy i wątły dym z komina chaty stanowiły jedyne oznaki życia w martwocie zimowego kraju.

Z karety wyskoczył szczupły jegomość w czarnym surducie, wyszywanym srebrem na lamówkach i mankietach. Spod kaftana wystawał biały żabot koszuli, na głowie tkwił niemodny, zwężający się ku górze kapelusz z szerokim rondem. Za nim, sprawiając wrażenie dużo cięższego, bo też i grubiej ubranego, wyszedł mężczyzna w czarnym płaszczu i cylindrze. Lokaj schylił się przed nim jeszcze głębiej, zamknął drzwi i czmychnął na drugą stronę pojazdu.

– To tu, panie Neumann? – człowiek w cylindrze zagadnął w języku woźnicy.

– Tu, panie von Schwansteinkohenbohlenwor – potwierdził nieco piskliwym głosem Neumann. – Prosiłem już, żeby mówić na mnie Nowak, bardziej lubię tę wersję.

– Ech, te czeskie nazwiska! Brewerie! Tu się mówi i będzie mówiło po niemiecku, panie Neum...

– Nowak. To polskie nazwisko, nie czeskie, krócej brzmi niż to wasze.

– Dobra, Nowak. Co dalej?

– Piękny widok, prawda, panie von Schwansteinkohenbohlenwor? – Nowak wpatrywał się zachwycony w dal sięgającą zamglonej linii lasu. Wciągnął potężny haust mroźnego powietrza.

Człowiek w cylindrze spojrzał na pola, ale znać było, że przyroda nie bardzo go interesuje.

– Tak, tak, zaiste. Co dalej?

– I pomyśleć, że dopiero co tury tutaj chodziły, a już niedługo powstanie...

– Panie Nowak, czy jak tam pan chce się nazywać, wieczór zapada. Co robimy dalej?

Szczupły jegomość w surducie westchnął ciężko, jakby ubolewając nad brakiem wrażliwości u towarzysza. Pstryknął palcami i w tym momencie wyszedł z chaty człowiek. Ubrany z wiejska, miał na sobie znoszony kożuch, a zamiast butów filcowe łapcie.

– A panowie to w drodze? – Skłonił się przybyszom; mówił z mocnym śląskim akcentem.

– Nie, do ciebie przyjechaliśmy – odparł Nowak, patrząc ni to na pola, ni to na chłopa.

– Do mnie? – Wieśniaka zatkało. – A czegu panowie mogą kcieć ode mnie?

– Czyje te pola?

– A moje. Aż po las.

– Kupić chcemy, wszystko to tutaj. Aż po las.

Człowiek stał w milczeniu z rozwartą gębą. Szarość wieczoru nie pozwalała stwierdzić, czy jest bardziej zdziwiony, czy przestraszony. Po chwili ozwał się znowu.

– Olaboga, jakże to? Kupić? Przecie to moje. Aż po las.

– No toż właśnie dlatego, że twoje, to chcemy kupić. Nie twoje kupimy u innych.

– Olaboga, jakże to? U innych? Kiej to moje, to nie u innych.

Nowak znowu wzniósł oczy ku niebu; wyglądało, jakby miał zaraz ukatrupić nierozgarniętego wieśniaka. Ale opanował się, podszedł kilka kroków do karety, wyciągnął brzęczący metalem trzos i powiedział sucho:

– Słuchajcie, człowieku! Mam tu worek reichstalarów, okrągły tysiąc. Słyszeliście? Tysiąc. Idźcie do baby i powiedzcie jej, że chcemy od was kupić tę ziemię za ten tysiąc. Czekamy jeszcze dwa ojczenasze.

– Olaboga, olaboga! – Chłop pognał co prędzej do chałupy.

– A jak nie będą chcieli sprzedać? – zapytał von Schwansteinkohenbohlenwor.

Nowak uśmiechnął się z politowaniem, nim odpowiedział:

– To dadzą za darmo. Ale nie chcę tu żadnych burd. Myślę, że dwa ojczenasze to nawet za długo na taką tranzakcyję.

Miał rację. Po kilkunastu sekundach z chaty wypadła dwójka ludzi. Przodem biegła kobieta w czarnej spódnicy przykrytej fartuchem, chustę w kwiaty narzuciła na głowę niedbale, w pośpiechu. Za nią pędził poznany już wcześniej wieśniak. Przez drzwi i zamglone szybki wyglądały jakieś twarze, pewnie dzieci.

– Olaboga, Helga, poczekoj. Olaboga, trza by przemyśleć. Przeca to jeszcze od dziada, oćca było nasze. Helga!

Kobieta dotarła do oczekującej dwójki i dysząc, skłoniła się.

– Zastanowili się? – Nowak zadał pytanie, które patrząc na stan rozgorączkowania niewiasty, należało do kategorii retorycznych.

– Cołki tysiąc, panie, dajecie?

– Tak, tysiąc. – Nowak zabrzęczał trzosem. Wyciągnął jedną z monet i podał babie. Ta zagryzła na niej zęby, potem podleciała do latarni, którą lokaj zapalił przy karocy. Oglądała pieniądz ze wszystkich stron.

– A biercie te łęgi, obrzydły mi już one! – Podeszła z powrotem do nich, wyciągając rękę po worek.

– Helga, olaboga, trza by pomyśleć, olaboga, od oćca, dziada jeszcze... – lamentował stojący za nią mąż, ale widać było wyraźnie, kto podejmuje tu decyzje.

– Zaraz, zaraz. – Nowak cofnął rękę z trzosem. – Jeszcze umowa.

Na rozłożonym w międzyczasie przez lokaja stoliku pojawiła się ni stąd, ni zowąd kartka papieru i pióro w kałamarzu. Chłop i baba aż odskoczyli. Potem podeszli lękliwie do stołu, lokaj przyniósł lampę i powiesił na wbitym obok w ziemię drągu. Para wieśniaków oglądała umowę jak sroka kość; widać było, że słowo pisane i przyrządy piśmiennicze są im równie dobrze znane, co lód na pustyni. Nowak po raz kolejny wzniósł oczy ku niebu, westchnął, po czym chwycił kartę i zaczął głośno czytać:

– My, Johann i Helga Schramm, sprzedajemy całą naszą ziemię od lasu pana von Stolpke do królewskiego lasu nad Jaegerbachem panu Heinrichowi Hansowi Sigfridowi von Schwansteinkohenbohlenwor na zawsze za tysiąc reichstalarów. Oświadczamy, że ani my, ani nasze dzieci, ani ich dzieci nie będą chciały niczego od pana von Schwansteinkohenbohlenwor teraz ani nigdy. Obiecujemy opuścić sprzedany grunt zaraz po kupnie. Johann i Helga Schramm.

Nowak odczytał to głośno, po czym znowu położył papier na stole i wskazał palcem miejsce, gdzie mają podpisać. Baba chwyciła pióro i robiąc kilka kleksów, wykaligrafowała z trudem swoje imię i nazwisko. Potem wszyscy spojrzeli na Johanna; ten wodził nieprzytomnymi oczyma po zebranych, powtarzając w kółko „Olaboga, Helga, olaboga”, ale dostał kuksańca od małżonki i również nabazgrał swoje inicjały pod umową. Człowiek w cylindrze złożył zgrabny, pełen zawijasów podpis obok tamtych kulfonów. Nowak podmuchał na papier, złożył go i wsadził za pazuchę. Po czym uśmiechnął się serdecznie do byłych właścicieli, wręczył worek i rzekł:

– Czas na was. Trza wam w drogę.

Małżonkowie spojrzeli po sobie zdezorientowani. Johann powtórzył znowu swoje „Olaboga”. Do Helgi po chwili dotarło, co Nowak ma na myśli. W chacie stała jeszcze ciepła strawa na kolację, małe dzieci już spały, te większe w samych koszulach baraszkowały przed snem. Zagryzła wargi zdezorientowana, przyciskając worek talarów do piersi, spojrzała na męża. Ten chrząknął i zrobił minę, jakby chciał się bić.

– Panie, ależ... – Johann zaczął płaczliwie, jednakże Nowak go uprzedził.

– W umowie stoi wyraźnie: „opuszczą zaraz po kupnie”, znaczy teraz. Już. A zresztą waszej chaty zaraz nie będzie, bo się zawali. Ratujcie dzieci. – Pstryknął palcami.

Dom zaczął się chwiać i trzeszczeć. Komin rozleciał się na pojedyncze kamienie, turlające się po dachu, szyby pękały.

– Olaboga! – wrzasnął Johann i poleciał do domu. Za nim Helga. Wkrótce na dworze stała gromadka trzęsących się z zimna, płaczących dzieci w cienkich białych koszulkach. Johann wbiegał i wybiegał z chaty, ratując, co się dało.

Gdy dom runął, w powietrze uniosła się chmura kurzu. Po kilku minutach opadła. Oniemiała rodzina stała nad zgliszczami swojej dotychczasowej egzystencji. Potem Nowak pstryknął palcami i ocknęli się. Helga starała się uspokoić i ubrać dzieci, Johann zaczął wygrzebywać z ruin jakieś rzeczy, który mogłyby się przydać na drogę. Tej krzątaninie towarzyszyło milczenie i ponure oczekiwanie gromady przyjezdnych. W końcu rodzina Schrammów odeszła, znikając pomiędzy drzewami.

Von Schwansteinkohenbohlenwor pokiwał z uznaniem głową.

– Ładnieś pan to załatwił, panie Nowak, uznanie z mojej strony.

– Uczciwa tranzakcyja. Umowy to mój fach. Pan to zresztą doskonale wiesz, panie von Schwansteinkohenbohlenwor. Biedy nie będą klepać za te tysiąc reichstalarów. No chyba że Johann zacznie pić na umór i żałować dnia, kiedy spotkał nas, Helgę, kiedy się urodził. Aż umrze w rynsztoku, pobity. Gdzieś w Hamburgu. Dajmy na to za trzy lata. A dokładnie za trzy lata pięć miesięcy i dwa dni. I zostawi te biedne dziatki sierotami bez grosza. Ale to jego sprawa. My możemy się brać do roboty od jutra.

– Tak, jego sprawa – mruknął von Schwansteinkohenbohlenwor. – Trzeba obozowisko rozbić. Zimno. – Dokładniej owinął szalem szyję.

– Tak, tak, zimno, cholernie zimno. – Nowak w cienkiej koszuli i surducie nie zdradzał żadnych oznak przemarznięcia. Gdyby mu powiedzieli, że jest upał nie do wytrzymania, potwierdziłby z równym entuzjazmem. Wszyscy podróżni zaczęli rozbijać namioty i palić ogniska. Noc otuliła świat szczelnym kokonem ciemności.Rozdział II Dzień pierwszy

Komisarz Wątroba spał. W jego głowie kłębiły się sny nieuczesane, piękne kobiety o twarzach w kształcie hamburgera, piękne krajobrazy układające się w zarys nóżek pieczonego kurczaka i milion innych wspaniałych, gastronomicznych doznań drażniło jego uśpione zmysły.

– Aaaa, mniam, mammam, mam... – wzdychał przez sen.

A w tym śnie Wątroba płynął, jego ciało przesuwało się rytmicznie w galarecie świata, która zaczęła stawiać niespodziewany opór. Coraz mniej majestatyczne, a coraz bardziej nerwowe ruchy dawały efekt mizerny. Wątroba chciał dopłynąć do jakiegoś krzaka kurczakowatego lub dogonić jedną z tych pięknych, apetycznych niewiast, ale wszystko to stawało się coraz bardziej nieosiągalne. Galareta ciała była uwięziona w galarecie otoczenia, mięsiste zwały materii przelewały się wokół, nie dając mu ani centymetra luzu.

– Aaa, mniam, kurcze, zbliż się, mnimamamam... – Łapał ustami przestrzeń wokół.

W końcu zauważył jakiś mały, nędzny krzaczek pod sobą i nadludzkim wysiłkiem wygiął się, aby dosięgnąć go ustami. Nieruchawe zazwyczaj ciało nie poddawało się woli, Wątroba czynił coraz większe wysiłki. Był jak wygięty w kabłąk wieloryb. W końcu wgryzł się w wystający kształt i twardość wypełniła mu usta. Pozycja, początkowo niewygodna, okazała się teraz wręcz nie do zniesienia. Ale pragnienie konsumpcji było przemożne, szczęki pracowały na maksymalnych obrotach, zapomniał o oporze materii, o niewygodzie, liczył się tylko ten... Łup!

Twarde podłoże w zderzeniu z poruszającą się głową wytwarza skromny efekt dźwiękowy mierzony w decybelach, ale posiadacz tejże głowy mierzy go tonami słonia miażdżącego mu czaszkę.

– Aaaa, mniamaaaaa, aaaa... – jęczał kształt w białej długiej koszuli nocnej i szlafmycy, wbity zębami w nogę łóżka, z którego właśnie zleciał. Noga mebla nie była pieczystym – ta myśl powoli wyłaniała się z galaretowatego odmętu Wątrobowego mózgu. Lecz robiła to na tyle wolno, że nie zdążyła przebić się do sfery działań praktycznych, szczęki nadal pracowały. W pewnym momencie noga zatrzeszczała, jakby mówiąc: „Sam tego chciałeś”, i została w ustach człowieka, który dokładnie w tym momencie zorientował się w sytuacji.

Łóżko runęło na bok.

– Tfu! – Obudzony pozbył się zbędnej zawartości ust. – Co to za...

Chciał powiedzieć „stęchły lakier”, ale kątem zaspanego oka ujrzał coś dziwnego. Małe, przypominające mysz stworzenie stało w kącie koło komody i wypluwało coś ze swojego pyszczka. Wątroba przez moment dałby sobie ucho uciąć, że ono również powiedziało: „Tfu!”. Po chwili wlazło za komodę. Wątroba podbiegł do mebla i szybko go odsunął. Nic. Znaczy kurz i stary ogryzek, poza tym nic. To nie pierwszy raz. Już wcześniej miał wrażenie, że nie jest sam w swoim M-1. Że jakaś mysz-nie mysz się tu kręci. Ale za rękę jej nie złapał. Ani za nogę.

– Hej, wyłaź! – Zaczął pukać w tylną ściankę komody. – Wyłaź, myszo czy inna paskudo! – Walił coraz mocniej. Po chwili wpadł na wspaniały, jak mu się wydawało, pomysł. Ze stękiem podniósł mebel i uderzył nim o podłogę, aż echo poniosło. Powtórzył.

– Wyłaź! Nie będziesz mnie tu małpować ani myszować! – wrzeszczał.

Chwilę później rozległ się dzwonek do drzwi, najpierw jeden, po chwili drugi, zniecierpliwiony nieskutecznością pierwszego, po nim trzeci, już furiat. Wątroba otworzył.

Przez szparę w drzwiach wsunęła się muskularna ręka, towarzyszyła jej druga graba, tors w podkoszulku w udawane plamy z napisem „Łaciate” i pokryty szczeciną podbródek. Łapa chwyciła koszulę Wątroby, podbródek zaczął się ruszać.

– No i co, dziadek?! Doigrałeś się, musiałem tu przyjść, co, żebyś wyłączył jadaczkę, żebyś, kurwa, przestał napierdalać po ścianach, po podłodze! Tu się, kurwa, śpi, a nie napierdala, czym popadnie, po czym, kurwa, popadnie! Zrozumiano?!

Wątroba patrzył na gościa, myśląc o tym, że podbródek jest częścią twarzy, a tej jakoś nie było widać, może się za szybko ruszała, o swojej kiepskiej muskulaturze, dodatkowo zapiętej w pokrowiec zwany grubasem i o pozycji krocza sąsiada. Noga walnęła mniej więcej tam, gdzie chciał Wątroba. Za chwilę podbródek się obniżył i jęknął: „Ożesztyjacie!”. Ale Wątroba już miał w ręku odgryzioną nogę łóżkową i groźną minę pod szlafmycą, stał w rozkroku i dyszał bizonem.

– Sorry, sąsiedzie, mysz mi tu łazi i mnie małpuje... No robi to co ja, a potem znika. Chciałem ją wypłoszyć, zapoznać, polubić. Może przeżyć razem coś wielkiego. Chociaż czynszem się podzielić. Przepraszam za hałas.

Mówił spokojnie, jak go uczyli na szkoleniu negocjatorów; wiedział, co ma robić. Już nie raz bywał na gzymsie z desperatem. Facet stał i patrzył niepewnie to na Wątrobę, to pod własne stopy, jego mina wyrażała coś więcej niż zdziwienie, Wątroba nie spuszczał z niego wzroku. Muskularne ręce opadły, napis „Łaciate” zaczął niknąć w drzwiach. Klatka schodowa w tle szarzała w pierwszej godzinie świtu.

– Okej, okej, rozumiem, proszę tylko o ciszę.

Wątroba, patrząc tryumfalnie na drzwi, prychnął pogardliwie. Gdy spod nóg usłyszał podobne prychnięcie, wzrokiem zjechał na dół. Mysz stała w rozkroku z małym patyczkiem w łapkach. Wątroba wzniósł nogę łóżkową do uderzenia, ale huknął tylko w pustą podłogę. Mysz jakby rozpłynęła się we mgle.

Szare gomułkowskie bloki cięły przestrzeń okna, przez które wyglądał Wątroba, szukający ukojenia w kubku kawy i drożdżówce. Słońce nieśmiało filtrowało szare mgły, próbkowało na tym małym skrawku świata, czy opłaca się tu wschodzić. Wynik był fatalny, właśnie miało się wycofać, ale już zatrzasnęli te drzwi z tyłu, a otworzyli te z przodu, na zachodzie. Zbite szyby w hali starej walcowni lśniły ogniście, kruki podziwiały ten widok, siedząc w szeregu na linii wysokiego napięcia. Wątroba pozbierał śmieci, butelki, westchnął: „Ech, kiepsko ze mną” i poszedł się przewietrzyć.

Pod śmietnikiem koło trzepaka nie było pusto. Są ludzie na tej planecie, którzy w każdej sytuacji znajdą coś do roboty, choćby uporządkują sprawy rodzinne, dorobią się domku z ogródkiem i wykształconych dzieci. Ci ludzie jeszcze spali. Na przeciwnym biegunie znajdują się tacy, którzy nigdy nie splamili się systematyczną pracą i nigdy nie mają nic do roboty, bo świat wokół jest, ich zdaniem, do dupy, więc niczego nie opłaca się im zaczynać ani tym bardziej kończyć. Tacy właśnie osobnicy siedzieli pod trzepakiem i czekali na cud boży.

– Wi-ta-my pa-na ko-mi-sa-rza! – wyskandowali na widok Wątroby. Ten się skrzywił z niesmakiem i burknął:

– Dobry, dobry. Już na nogach? Stalowy, Pająk. O! I Marian też! Na co czekacie? Na cud boży?

– Na cud, może i boży, bo na jaki inny. Moja małżonka też na ten cud boży czeka, znaczy że się, jak to ona mówi, za coś wezmę. Jak ona może, to ja też. Równouprawnienie, nie?

– Ech, Stalowy, Stalowy. Kiedy ty zmądrzejesz?

– Już zmądrzałem. Co nie, Pająk? Wczoraj mi Karczek, no ten z Gałczyńskiego, jakąś niby super wódę z Ukrainy za trzy zeta chciał wcisnąć. Pogoniłem kabana. Bo on to z cysterny na bocznicy leje. A tam syf, panie, syf i chemia zasrana, węglowodory aromatyczne i inne mniej aromatyczne...

– No brawo. Jak się nazywa ten kolega?

– Kar...karamba, z głowy mi wyleciało. Pająk, jakże on się... no, zapomnieliśmy.

– Powodzenia, Stalowy, życzę wytrwania w mądrości.

Wątroba westchnął ciężko nad mądrością Kazka i poszedł wyrzucić śmieci.

Dzień na komendzie rozkręcał się powoli. Chwiejczak, Wróżka i całe to tałatajstwo za państwowe pieniądze już się niby snuło, ale o konkretnej robocie nie było mowy. Dyżurny coś wspominał o zatrzymanych do wyjaśnienia, o zatrzymanych bez wyjaśnienia czy może o jakichś wyjaśnieniach bez zatrzymania. W każdym razie Wątrobie się wszystko mieszało, czuł tylko pulsujący ból głowy i smak lakierowanego drewna w ustach. Przed oczyma majaczyła mu wciąż mysz wypluwającą drzazgi. Tfu, tfu.

Stojące na biurku dwie ulubione figurki komisarza, Zawisza Czarny i Kataryniarz, uśmiechały się ironicznie: „Oj, niezdrowo się prowadzimy!”. Wątroba odwrócił je do ściany i pił kawę, patrząc tępo w jeden punkt; choć nie, tylko tępo, bez definiowania punktu oparcia wzroku. Zegar chodził, jeżeli ruch odniesiemy do wahadła, stał, jeżeli mowa o wskazówkach. W przedsionku ruch się nasilał, już rosła kolejka tych, którym coś ukradziono, albo oni coś ukradli, a teraz chcą to oddać i przeprosić. Wątroba uśmiechnął się, lubił takie żarty, takie myśli surrealistyczne, że złodziej oddaje łupy, bo go sumienie ruszyło, że staruszkę okradł, a ta staruszka to jak matka, zaś matka to ojczyzna, no a ojczyzna to...

– Chwiejczak, kim jest dla was matka? – zagadnął posterunkowego, który już się rozkładał z protokołami na biurku.

– Matka to matka, panie komisarzu – zameldował posłusznie Chwiejczak. Po wzroku widać było, że całą duszę włożył w tę opinię.

– No coś takiego? A po czym to poznajemy? – ciągnął ze złośliwą wesołością Wątroba.

– Po... po... – zaczął Chwiejczak – po prostu się wie.

I znowu było wszystko w porządku. Nawet na figurki Wątroba się odobraził i znów mogły go obserwować, choć łypał na nie podejrzliwie od czasu do czasu. Taki rycerz i niespełniony muzyk to niezłe świry. Wskazówki zegara wreszcie drgnęły. Do roboty!

Dyżurny przyniósł wezwanie, znaleziono zwłoki. Odległa dzielnica miasta, ciało zakamuflowane w rowie na terenach zielonych.

– A nie może Wróżka jechać, Wróżka, Wró... No, zwiał! I to jest niby mój podwładny; dobra, Chwiejczak, jedziemy. Bierz furę!

– Tak jest.

Na północy miasta znajdują się płaskie tereny, położone nad leniwie toczącą szare wody rzeką. Okolice te są ulubionym obszarem ekspansji miasta, dokonywanej przez firmy deweloperskie; łatwo tu uzyskać zezwolenie, a wiosenne rozlewiska rzadko zmieniają się w powódź, najwyżej raz na dwa, trzy lata. Wzdłuż wałów i ścieżek ciągną się rowy melioracyjne porośnięte trzciną, w rowach tych leżą sobie spokojnie stare pralki, dziurawe gumowce, stłuczone kafelki, a nawet blaszane beczki, z których bardzo powoli cieknie coś maziowatego. W takich rowach leżą również trupy.

Ekipa Wątroby podjechała, kołysząc się majestatycznie na wykrotach drogi dojazdowej. Techników i dzielnicowego dostrzegli już z daleka – teren był płaski i bezdrzewny. Gdy Wątroba wychynął na powietrze, podszedł do niego bardzo przestraszony dzielnicowy.

– Panie komisarzu, dzielnicowy Dobrowolski melduje się.

– Proszę o krótki raport.

– Piąta pięćdziesiąt, zgłoszenie na komendę, miejscowy, codziennie chodzi tędy z pieskiem, ratler, lekko podpalany, na trzęsących się nóżkach...

Wątroba otaksował dzielnicowego wzrokiem, w oku błysnęło zaciekawienie.

– A z rodowodem? – zapytał.

– Tak, to znaczy, nie wiem, ale wygląda rasowo... Ratler rzecz jasna...

– Hm, nie wie pan. To co pan wie? Może by tak coś o denacie?

– O de...? Aha, o tym tam. Piąta pięćdziesiąt, zgłoszenie na komendę, przez miejscowego, znalazł go, jak szedł z...

– No dobra. I kiedy już zgłosił, to co dalej?

– Dalej wezwaliśmy pogotowie i ekipę śledczą – z wyraźną ulgą kończył Dobrowolski.

Wątroba zanotował sobie w pamięci, żeby dzielnicowego przedstawić do odznaczenia i podszedł do techników kręcących się przy zwłokach.

– Kiedy go tu wrzucili, nie żył od dobrych kilku godzin. Rana zadana jakimś dużym ostrym narzędziem.

Wątroba spojrzał na obiekt: wąsate, śniade oblicze, tors opięty różową koszulą, na szyi medalik, pewnie z Matką Boską, na ramieniu tatuaż, jakiś znak czy godło.

Technicy robili zdjęcia.

Wątroba poprosił o zbliżenie twarzy. Za chwilę technik wcisnął mu do ręki kartkę papieru z obliczem leżącego.

– Tak szybko? – zdziwił się komisarz.

– Przenośne drukarki, idziemy z duchem czasu.

– Ale mordujemy po staremu. – Wątroba wskazał brodą w stronę wąsatego denata. – Coś on brudny, ten nasz kolega, nie mówię o kolorze skóry, jakiś taki przyprószony pyłem.

Technik spojrzał do rowu.

– No fakt. Może go wieźli na węglu.

Wątroba uzbrojony w fotkę, adres zamieszkania świadka oraz Chwiejczaka udał się na zwiad po okolicznych domach. Znalazca trupa, gruby właściciel hurtowni artykułów gospodarstwa domowego, nic nie wiedział oprócz tego, że natknął się pechowo na ciało. Tym bardziej pechowo, że dzielnicowy poprosił go o zostanie w domu do południa w celu złożenia wyjaśnień.

– A tam, panie, magazynierzy pewnie piją piwo i w karty grają. Bez nadzoru, panie, jak dziadowski bicz rozpuszczeni. Klienci już dzwonili – skarżył się gruby hurtownik.

Inni wypytywani, zgodnie z oczekiwaniami potwierdzonymi wieloletnim doświadczeniem, nic nie widzieli ani nie słyszeli. Odnotowali co prawda dwa przypadki rozpoznania twarzy, ale po dokładniejszych wyjaśnieniach okazało się, że jeden z respondentów wziął ofiarę za Saddama Husajna. Drugi rozpoznał go, podał dokładne dane: imię, nazwisko i adres zamieszkania; ale całe podniecenie wywołane sukcesem akcji ucięła wracająca z zakupów żona świadka, która wyjaśniła Wątrobie, że to dane szwagra, na którym małżonek mści się za jakieś złośliwości na chrzcinach. Wątroba wyszedł, zostawiając za sobą huragan małżeńskich wymówek i gróźb karalnych. Zamordowany wyraźnie był elementem obcym na tym terenie.

– No, panowie, trzeba coś skołować, bo dzionek w pełni, a my nic – opisał sytuację Stalowy.

Koledzy mruknęli coś jakby „mhm” i zamilkli. Życie osiedlowe wrzało wokół, babcie chodziły na zakupy, młode matki spacerowały z dziećmi, dzieci z młodymi matkami, śmietniki były opróżniane przez pracowników służb miejskich, psy szczekały, a warzywniak zachęcał do konsumpcji ogórków, pomidorów, bananów, jabłek i żurku śląskiego. W tak pięknych okolicznościach przyrody ekipa Stalowego Kazka gorączkowo się namyślała, co by tu wypić. Po drugiej stronie podwórza pojawił się Zenobiusz Kisiel, emerytowany ślusarz, będący według własnej oceny wzorem prawości i cnót wszelakich. Już z daleka zauważył Stalowego z ekipą i chciał ich ominąć. Kiedy indziej pewnie by mu dali spokój, ale dziś pragnienie było silniejsze, więc Stalowy zaczął go przywoływać werbalnie i ruchowo:

– Eee! Chodź no tu, panie Kisiel!

Kisiel niechętnie, z ociąganiem, ale podszedł do ławeczkowej trójcy.

– Dzień dobry, panie Opałek, i panom też dzień dobry.

– A dobry, dobry. Może coś skręcimy, panie Kisiel? Nudno.

– Nudno, jak się nic nie robi. A co chcecie skręcać?

– No jakąś imprezkę, towarzysko się rozwijać trzeba, nie stać w miejscu, przeć do przodu, taranem w przyszłość.

Kisiel znał te teksty, kilka razy zdarzyło mu się z tym, jak go nazywał, elementem chwilę zabawić i teraz mieli go za sponsora. Wiedział jednakże, jak się ich pozbyć.

– A, rozumiem, to może pójdziecie ze mną do siedziby gminy, załatwiam dofinansowanie na naprawę osiedlowych trzepaków. Dywany się strzępią o spawy, a i kup po gołębiach nie ma komu ścierać, moglibyśmy zainstalować specjalne nakładki.

Pająk i Marian już mieli mu powiedzieć, co myślą o załatwianiu spraw w gminie, i byłaby to opinia szczera, płynąca prosto od serca, jednakże Stalowy uciszył ich syknięciem i stwierdził:

– Chętnie, może tam się coś da skręcić.

Twarz Kisiela wyrażała popłoch tysiąca żurawi zbudzonych wystrzałem. Już widział pomoc tych „kolegów”, stających przed obliczem urzędnika. Ale cóż, w końcu ich jakby zaprosił, więc bąknął tylko:

– Idziemy. Tylko bez głupich żartów.

Poszli wężykiem przez dzielnicę, Kisiel co chwilę mówił komuś „dzień dobry”, staruszkowie odkłaniali mu się, patrząc pytająco na jego towarzystwo. Jedna z pań spytała konspiracyjnym szeptem, czy został porwany i czy wezwać policję. Kisiel uspokajał wszystkich, Stalowy rozdawał ukłony i pozdrowienia, Pająk i Marian wlekli się za nimi, wyglądając, jakby ich do czegoś zmuszano. A przecież taki spacer i wiara w słuszność misji trzepakowej powinny dodać im skrzydeł. Ale jakoś nie dodały.

Budynek urzędu gminy stał na głównym placu, kilkaset metrów od osiedla. Kisiel już wszystko wiedział o załatwianiu tu spraw i tłumaczył im właśnie, jakimi drogami podejmowane są decyzje i jak on, Zenobiusz Kisiel, animuje te wszystkie ruchy, przepływy finansowe tudzież ludzkie. Innymi słowy Kisiel, w swoim mniemaniu, rządził gminą, a może i całym krajem, jako szara eminencja.

Rola szarej eminencji okazała się rzeczywiście szara w konfrontacji z urzędniczym światem. Najpierw pół godziny czekania, potem referowanie problemu trzepaków pani, która dbała o to jak o zdrową żywność dla Marsjan, w końcu obietnica przekazania sprawy odpowiednim osobom. To wszystko potwierdzało pozycję Kisiela w miejscowych strukturach. Po wypowiedzeniu kilku zdawkowych słów otuchy pani wyraźnie dała do zrozumienia, że czas już na nich. Kisiel zaczął się żegnać, wylewnie dziękując za pomoc. Trójka jego kompanów, stojąca dotychczas ponurym murem w odwodzie, zaczęła się również wycofywać. Wtem Stalowy się żachnął i wrócił z miną wskazującą zdeterminowanie.

– Mam wrażenie, że pani nie doceniła... nie zrozumiała problemu. Dajmy na to to jest trzepak...

Stalowy przewrócił stojące przy stole krzesło, takie z metalowymi nogami i drewnianym siedziskiem. Przewrócony mebel prezentował strukturę czterech metalowych nóg połączonych porowatym, lekko zardzewiałym spawem. Stalowy rozglądał się nerwowo dookoła, w końcu uśmiechnął się tryumfalnie.

– A to dywan...

W jego rękach znalazł się płaszcz, dotychczas spokojnie spływający z wieszaka obok. Palto stanowiło najwyraźniej własność pani urzędniczki, bo zrobiła mocno zdenerwowaną minę, ale Stalowy był szybki jak grom.

– I dywan trze o spaw, i się strzępi...

Tu zaczął trzeć płaszczem o spaw, sprawdzając co chwilę, jak się strzępi.

– A to jest, pani se wyobrazi, gówno ptaka...

Chwycił za niedopitą kawę w szklance, bryznął fusami na rury i ponowił tarcie, do ataku chemicznego dokładając uszkodzenia mechaniczne.

– Co pan robisz?! Won mi stąd! – krzyknęła pani, nagle zainteresowana problemem trzepaków. – Przestań, do cholery, to mój płaszcz!

Zaczęli się siłować i wyrywać sobie coraz bardziej zeszmacone wdzianko.

– Spierdalać, menele! – wrzasnęła po odzyskaniu płachty. – Będą mi tu pokazywać, jak ptaki srają. Na moim płaszczu!

– Do widzenia. Jeszcze się zgłosimy z pytaniem o postęp sprawy. – Stalowy się ukłonił, i wszyscy czterej wyszli. To znaczy trzech wyszło, a czwarty, Kisiel, się wytoczył. Czerwony jak burak, ciężko dyszał ze zdenerwowania, oczy wodziły błędnym spojrzeniem po zebranych.

– Do cho... do cholery, panie Opałek, Stalowy, kurwa! Pan mi tu życie zniszczyłeś, pan za to odpokutujesz! Jak ja teraz tu przyjdę? Nie chcę was znać! Precz mi z oczu!

Wybiegł, ciężko dysząc i łkając, na plac przed urzędem.

– Dziwne – mruknął Pająk. – Im bardziej się staramy, tym nas mniej lubią.

Stalowy odburknął, że tak już jest z hołotą. I pomaszerowali z powrotem. Po drodze mijali pobliski trzepak. Obserwując jakąś nieszczęsną niewiastę, pomstującą na brud i zadziory, od których jej chodniczek się zniszczył, Stalowy utwierdził się w przekonaniu, że zrobił dobrze. Marian podziwiał w duchu Stalowego, że umie tak działać. A Pająk pomyślał, że gówno go obchodzi trzepak, i w ogóle cała planeta.

Wątroba wrócił już do siebie po przeżyciach poranka. Liczba interesantów rosła. Dyżurny, rumiany jegomość, ledwo mógł utrzymać w ryzach napierający tłum. Jakaś kobiecina opowiadała, że ktoś jej wyrwał torebkę podczas zakupów, a ona co prawda nie miała w niej za wiele pieniędzy, marne dwadzieścia złotych, ale była tam też w portfeliku fotografia jej pierwszego chłopaka, nie męża.

– No i jak to znajdziecie, albo ktoś znajdzie, to Waldek, broń Boże, nie może dostać tego zdjęcia, bo będzie...

Tu zrobiła ruch ręką po szyi, po czym pokazywała przez chwilę, jak dusi gąsiora, a potem go patroszy, wszystko z sadystycznym uśmieszkiem na twarzy. Dyżurny pisał protokoły, sapał i ocierał pot z czoła. W końcu wyciągnął tabliczkę z napisem: „Jestem w terenie” i uciekł na zaplecze, goniony oburzeniem ludności. Wątroba przeszedł mimo tłumu i znów zasiadł przed obliczami Rycerza i Kataryniarza. Chciał popracować koncepcyjnie. Pierwszym etapem pracy koncepcyjnej była konsumpcja czterech bułek z pasztetową i chrzanem. Każdy kęs przybliżał jego mózg do rozwikłania nowej zagadki; rozpoczął od skojarzeń, rysował w głowie mapę asocjacyjną, na której centralne miejsce zajmowało wąsate, śniade oblicze podparte popiersiem w różowej koszuli. Od tego punktu rozchodziły się promieniście nici skojarzeń. Każde skojarzenie po fazie fantazjowania należy skonkretyzować faktami, liczbami i planem dalszego postępowania. Pasztetowa z chrzanem działała świetnie, mózg Wątroby wchodził już na trzeci poziom wydajności. Do punktu centralnego podłączone zostały napisy: mafia, terroryzm, szejk, bójka na chrzcinach. W porywie twórczego zapału Wątroba wypisał nawet „Salam Alejkum”.

powiedziało wąsate oblicze. Wątroba, wcale nie zdziwiony, nic nie zrozumiał, ale spytał na wszelki wypadek:

– Kto cię załatwił, kolego? Pomóż w robocie, bądź człowiekiem.Oficyna wydawnicza RW2010 proponuje:

Tomasz Mróz: FABRYKA WTÓRÓW

Wielki ponury budynek w centrum miasta, ginący w szarej kotłowaninie chmur. Nikt w okolicy nie wie, co się tam mieści, i nikt tego wiedzieć nie chce. Ci, którzy dostali się do wnętrza dziwnej budowli, znikają, by po jakimś czasie powrócić – ale zupełnie odmienieni. Strażnik Instytutu przegania wścibskich natrętów, lecz jeśli już ktoś pozna tajemnicę, nie ma drogi odwrotu. Co się wydarzyło setki lat temu na dalekiej Syberii? Kim jest człowiek w czarnej pelerynie biegnący do tramwaju? Czy można przekazać swe życie komuś innemu?

Wedrzyj się do „Fabryki wtórów”, poznaj jej sekrety. Lecz pamiętaj, kto przekroczy progi Fabryki, już nigdy nie będzie taki jak wcześniej.

„Fabryka wtórów” to powieść kryminalna z elementami thrillera i science-fiction, tradycyjnie dla serii z Komisarzem Wątrobą, okraszona dużą dawką humoru i kpiny. Komisarz swoim zwyczajem nie daje za wygraną, dopóki nie dotrze do istoty problemu.

Tomasz Mróz: SZARY CIEŃ

Mylne tropy, zjawiska paranormalne, półświatek, którego życie koncentruje się w miejscowym parku – to sceneria powieści Szary cień. Historia dziwnego zgonu i jeszcze dziwniejszego podejrzanego kładzie się cieniem na życiu komisarza Wątroby i posterunkowego Chwiejczaka, nie dając im spokoju przez lata.

W salonie zaniedbanej przedwojennej willi zostaje znalezione ciało młodego człowieka. Z zebranych informacji wynika, że był on związany z tajemniczą sektą religijną. Okoliczności zdarzenia i brak śladów walki wskazują na samobójstwo, jednak symboliczne ułożenie zwłok, niejasne zeznania świadków, jak również sny prowadzącego śledztwo – podsycają podejrzenia, że było to morderstwo. W tym samym czasie w pobliskim parku trwają poszukiwania sprawcy brutalnego pobicia włóczęgi. Policjanci nie umieją, a może nie chcą połączyć tych dwóch faktów. Dopiero upływ lat, wyrzuty sumienia i... nuda starości powodują, że komisarz Wątroba i posterunkowy Chwiejczak postanawiają rozwiązać starą sprawę.

„Błędy się mszczą przez całe życie” – ta sentencja sprawdza się i tym razem, a osoba tytułowego Szarego cienia jest właśnie takim życiowym błędem sprawców zbrodni.

Marcin Orlik: PIASKOSPANIE

Witaj w świecie, w którym granica między jawą a snem nie istnieje – witaj w piaskospaniu. Zdarzyło ci się tuż po obudzeniu mieć to dziwne wrażenie, że rozmawiałeś z kimś we śnie, czując jednocześnie, iż rozmowa odbyła się naprawdę? Przeżywałeś przygody, których nie można doświadczyć w rzeczywistości, a przecież kryły w sobie ten szczególny okruch realności dowodzący prawdziwości twoich przeżyć? Jeśli tak, może właśnie zdarzyło ci się piaskośnić...

A teraz wyobraź sobie, że jest tylko piaskosen; że nie istnieje nic innego. Przywitaj się z głównym bohaterem – to jego codzienność. Lewy nie zna swojego imienia. Nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Nie wie nawet, czy posiada ciało. Jedyne, co zna i czego jest pewien, to piaskospanie. Moment, kiedy na twarzy czuje chłodny dotyk miękkiego piasku, by po chwili zobaczyć Miasto. Tam dowiaduje się, jakie przewidziano dla niego zadanie; tam ludzie, którzy mają nad nim władzę, wydają polecenia. Głównym obowiązkiem Lewego jest przesłuchiwanie więźniów. Razem z Prawym wchodzą do cudzych snów, by wyciągać z nich informacje. Ale przesłuchując, można czasem dowiedzieć się za dużo...

Lewy chce się obudzić, bo ile można śnić? Jednak dla niego przebudzenie nie jest prostą sprawą; został wciągnięty w intrygę piaskośniących, którzy za wszelką cenę chcą przedłużyć jego sen i są gotowi poświęcić wszystko, byleby tylko się nie obudził. Mają w tym swój cel...

Marcin Orlik: KSIĘGA STUDENCKA

Nie bez przyczyny mówi się o tym, że studia to magiczny okres w życiu człowieka. Przekonują się o tym na własnej skórze dwaj studenci, kiedy to z głębin nieznanych człowiekowi na padole ziemskim pojawia się Pan Bajzelhaus, obecnością swą czyniąc porządek w mieszkaniu studenckim, co jest absolutnie nie do przyjęcia. A to dopiero początek studiów! Jak więc sobie na nich poradzić? Z pomocą przychodzi Vademecum Studenta, obowiązkowa lektura każdego pierwszoroczniaka, pomagająca odnaleźć się w wysokoprocentowej atmosferze studiów. Dzięki tej książce studenci dowiedzą się, jak poradzić sobie z sąsiadką z dołu, jak przeżyć w noc żywych kserokopiarek i dlaczego warto iść na najnudniejszy wykład świata. Odkryją też prawdziwą wartość uczelnianego papieru toaletowego i mroczne skutki podkradania szarego złota z uniwersyteckich toalet. Vademecum, niestety, nie zawsze może przyjść z pomocą i nieraz studenci będą musieli polegać na własnym... spirycie. Czy sobie poradzą? Odpowiedź znajdziecie w pierwszym tomie Księgi Studenckiej.

Maciej Żytowiecki: SZUJE, MĄTWY I STRACEŃCY

Od kryminału po urban fantasy. Od science-fiction po dramat. Jedenaście fantastycznych tekstów i jeden autor.

Latająca wyspa plemienia Wilg i Polska okresu PRL-u. Mroczne zaułki Chicago i obca planeta zamieszkana przez nadistoty. Nieodległa przyszłość i czasy barbarzyńców. Poznań i tajemnicza Asylea, gdzie osiadł pewien upiór.

Trzymajcie się mocno.

Jedenaście opowiadań. Dziesięciu bohaterów. A wszyscy to szuje, mątwy albo straceńcy.

Maciej Żytowiecki: MÓJ PRYWATNY DEMON

Chicago, 1939 rok. Miastem wstrząsa seria mordów. Tajemniczy zabójca zbiera krwawe żniwo wśród pracujących dziewcząt, pozostawiając charakterystycznie okaleczone ciała. Przywrócony do służby detektyw Ezra ma mało czasu, żeby rozwiązać zagadkę. Najpierw jednak musi zmierzyć się ze swoimi demonami – być może sam jest bardziej niebezpieczny niż wszyscy zbrodniarze świata. Od brudnych zaułków Chicago, po kraniec wszechświata... Kryminał fantastyczny, jakiego jeszcze nie było.

Andrzej W. Sawicki: KOLCE W KWIATACH

Zbiór opowiadań ze świata powieści Nadzieja czerwona jak śnieg. Historii o tym, jak grupa XIX-wiecznych mutantów staje do walki o wolność ojczyzny.

Połowa XIX stulecia. W Warszawie, w okopach oblężonego Sewastopola, na dalekich stepach Syberii, w prowincjonalnych, polskich miasteczkach, trwają przygotowania do buntu, który może zmienić oblicze świata. Obdarzeni boskimi mocami odmieńcy muszą zdecydować, po której stronie stanąć w nadchodzącym konflikcie.

Zanim kosynierzy runą na rosyjskie roty, zanim strzelcy wymierzą broń w Dońców i carskich dragonów, ci od których zależą losy batalii, muszą się odnaleźć.

Nadeszła dla nich pora, by wybrać drogę.

Marek Hemrling: PILLON I SYNOWIE

Reguły gry zostały ustalone dawno temu przez założyciela firmy – Dominika Pillona. Testament określał je bardzo precyzyjnie. Pillon i synowie. Jego synowie. Niektórzy już odeszli, niektórzy jeszcze się nie urodzili, czekając spokojnie na swoją szansę w bezpiecznych objęciach niskich temperatur. Filip jest po prostu jednym z nich – młodszym Pillonem, Pillonem w fazie szkolenia. Wychowany przez zastępczą matkę, pod czujną, choć dyskretną opieką starszych braci, nie ma jeszcze pojęcia, jaka go czeka przyszłość. Wszystko w swoim czasie.

Jego biologiczni rodzice nie żyją od ponad wieku. Założona przez ojca firma wciąż ma niezłe notowania. Życie bez zbędnej filozofii toczy się normalnym rytmem. Bracia trzymają rękę na pulsie. Dbają o własny interes, realizując przy okazji testament Dominika Pillona.

Tymczasem Łagodny Olbrzym wciąż drzemał ukryty w cieniu Dominium...

Emma Popik: TRZECI CYCEK

A gdybyś pewnego dnia się obudził i wymacał z przodu piersi, które wyrosły nocą – to co byś zrobił? Skutki tego niesamowitego odkrycia zawiodły bohatera (bohaterkę?) opowiadania Trzeci cycek w głębię podziemi i nieznanej dotąd seksualności, oraz doprowadziły do zrozumienia własnych odczuć i pojęcia rozmiarów zbrodni, której stał się ofiarą.

Tytułowy Trzeci cycek rozpoczyna tom, na który składa się siedem intrygujących i przejmujących opowieści. Kwestie płci, wolnej woli, przeznaczenia, ratowania ludzkości przed knowaniami służb i tyranią systemu, walki o własną tożsamość, marzenia, miłość, prawo do wyboru, relacje między człowiekiem a sztuczną inteligencją. Oto tematy, które autorka porusza z odwagą, mądrością oraz niebywałą wprost empatią, wnikając w dusze kobiety, mężczyzny, robota.

Emma Popik: WYWIAD Z BOGIEM

Kim jest człowiek nazywany przez prosty lud bogiem? Podobno tworzy nowe byty – a to wszak robota bogów. Ale czy jest ważniejszy od wpływowego dziennikarza, który również posiada boską moc? Może wywyższać ludzi swoimi artykułami lub strącać ich w niebyt niesławy byle pomówieniem. Spotkaniu tej dwójki poświęcone jest tytułowe opowiadanie.

Bohaterowie pozostałych, podejmując decyzje, wykonując swoją pracę, wypełniając misje lub rozkazy, mają wpływ na całe miasta, kraje, a nawet planety. Albo intymniej – odmieniają los jednego człowiek, jednej miłości...

Bogowie są jak ludzie: leniwi, skorzy do wybuchów gniewu, oczekują zapłaty i sutego poczęstunku. I czynią cuda. Ludzie są jak bogowie: wszechmocni, niosą śmierć, decydują o życiu, marzeniach i wspomnieniach innych. Lecz wciąż pozostają ludźmi – ułomnymi, popełniającymi błędy, a zarazem wspaniałymi, skłonnymi do poświęceń, kochającymi życie, łaknącymi ciepła drugiego człowieka. Bo wszystko można zapomnieć, prócz miłości i tęsknoty.

Emma Popik: NA ZAWSZE PIĘKNIE I MŁODZI

Ofiarowujemy czytelnikom sprawdzoną hard sf. Prezentowane opowiadania – ostre, znaczące i niezmiennie ciekawe – ukazywały się drukiem w Fantastyce, Nowej Fantastyce, Science Fiction, Fantasy and Horror oraz w osobnych wydaniach książkowych; wśród nich Mistrz – uznany za jedno ze stu najlepszych polskich opowiadań. Zebraliśmy je razem i wierzymy, że tą literacką ucztą zadowolimy zarówno wyrafinowanych smakoszy, jak czytelników lubiących po prostu dobrą, „męska” prozę, pełną akcji, przygód, mocnych scen, ale niepozbawioną refleksji.

Mistrzyni Małej Apokalipsy prowadzi czytelnika do dzikich dzielnic, gdzie rządzi zdegenerowana technika, ciągnie go w podziemia kryjące gigantyczne zespoły maszyn, zamka go wraz z nimi w domu, a potem wiedzie do Terminalu, skąd zamiast do raju obiecanego trafia do ludzkiego piekła.

Szokujące wydarzenia, nowe światy i fascynujące pomysły – oto recepta na doskonałe opowiadania.

Emma Popik: WIGILIA SZATANA

Kolejny rewelacyjny zbiór Emmy Popik to smakowity kąsek dla pasjonatów dobrej fantastycznej prozy i mocnej hard sf, wgryzającej się w mózg i przepalającej trzewia.

Tym razem autorka wprowadza nas w świat, który zostanie zbawiony przez... Szatana. Chcesz takiej apokalipsy, takiego końca i nowego początku? Nie chcesz? A jeżeli żadna inna wyższa siła się nie kwapi? Jeżeli Opatrzność odwróciła się od świata i ludzkości?

Coś dla czytelników o stalowych nerwach. Wigilia Szatana to kolekcja przejmujących, mocnych opowiadań o upadku cywilizacji, słabości i błędach człowieka, o zbrodniach, które popełnia na najbliższych oraz na otaczającym go świecie. Ciebie to nie dotyczy? Więc lepiej przejrzyj się w lustrze, geniuszu. Kto oddaje własne dzieci do domu dla niepełnowartościowego materiału ludzkiego? Kto kazał przyrodę Zapakować w pudełko i bezwzględnie ją kontroluje, tym samym uśmiercając własny gatunek? Kto pozwala wyzyskiwać się różnym cwaniakom, nazywających uczucia Zespołem nieprzystosowania społecznego? Kto daje się otumaniać bankierom, maszynom, systemom, urzędom, kto wierzy w boga wiecznych promocji? Nie wiesz? A może po prostu nie lubisz Kłopotliwych pytań, podważających obowiązujące prawo i naukę.

Uspakajając własne sumienie, zapewniasz, że świat nigdy nie będzie tak wyglądał. No to rozejrzyj się wokoło...

Piotr Mrok: OLIMPIADA SZALEŃCÓW

Rozejrzyj się. Olimpiada trwa. Musisz zdecydować, czy weźmiesz udział, czy tylko kibicujesz? Może pognasz ulicami miasta w szaleńczym maratonie, ścigany przez futrzaka o mentalności Świętej Inkwizycji? Lubisz strzelać do faszystów? Świetnie, mamy dla Ciebie odpowiednią dyscyplinę. A może wypad na Kapitol z wizytą w baraku, pardon, u Baracka? Jeśli masz dzieci, nie czytaj tekstu Junior i ośmiu gniewnych. Lepiej żyć w nieświadomości. A jak nie masz, to od niego zacznij, koniecznie.

UWAGA! Osobom pozbawionym dystansu do świata i do siebie po lekturze Olimpiady szaleńców może się pogorszyć. Pamiętajcie, ostrzegaliśmy. A wszystkim radosnym wariatom życzymy dobrej zabawy.

Piotr Mrok: LUBELSKA MASAKRA KOTEM PODWÓRKOWYM

Dariusz jest nastoletnim pisarzem. Ma głowę pełną marzeń, ale też kompleksów. Spotkanie z bratem w jednej z lubelskich kawiarni staje się dla niego początkiem obłędnej przygody. Oczywiście gra idzie o miłość, bo o cóż innego warto walczyć? Na drodze chłopaka staje zakonnica i wielki gość w białym kapeluszu, przy którym Kuba Rozpruwacz to niewinna pensjonarka. Darek otrzymuje od tajemniczej pary propozycję nie do odrzucenia. Rozróba ma szeroki zasięg. W sprawę zamieszani są faszyści, elfy, agenci służb, zombie, centaury, młodociani czarodzieje, fanatycy religijni i wielu innych. A że na wojnie i w miłości wszystkie chwyty dozwolone, wolno używać nawet kotów. Acz potem można żałować.

Darek w swoich literackich fantazjach, zawsze zdobywa ukochaną Basię i triumfuje nad znienawidzonym nauczycielem. Czy będzie jednak umiał stawić czoła swoim lękom, przemierzając wraz z bandą odmieńców iście kafkowski świat, gdzie trzeba zabijać, by przetrwać, i wciąż od nowa unikać śmierci?

Czytelniku, jeżeli wierzysz w swoje poczucie humoru, czytaj i daj postaciom tej niezwykłej, szalonej powieści szansę na lepsze życie.

Katarzyna Kowalewska: PIJANY SKRYBA

Maciej, Sylwek i Mario kontra bardzo źli ludzie.

Bycie Maćkiem to łatwizna. Wystarczy żyć ze spadku, mieć dobrze zbudowanego kumpla, wracać do domu nad ranem i podrywać dziewczyny o dziwnym głosie. Aha, i wypiąć się na rodzinę. Lecz gdzieś w środku imprezy, gdzieś między Brzeską a Targową, ktoś robi Maćkowi kuku, ktoś okrada jego mieszkanie, ktoś zostawia mu list. A to dopiero początek kłopotów.

Wyjście z tarapatów ma zapewnić makieta, latynoska córka polskiego Amerykanina i podróż do przeszłości. Kto wygra bitwę na kury? Co skrywa pudełko od przekupki ze Zgierza? Co łączy punk rocka z wojskiem polskim? Kim jest człowiek w gumofilcach? Jak klątwa voodoo działa na odległość? Co można ukryć w męskich spodniach?

Na te i inne pytania odpowie Maciek i jego ekipa komorników. W szalonej powieści, pełnej ciętego humoru, dziwnych przypadków i nagłych zwrotów akcji. Spróbuj się nie roześmiać!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: