Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przekłuwacze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przekłuwacze - ebook

Strefa to kraina o kształcie sześcianu, choć są i tacy, którzy twierdzą, że jest okrągła, a jedynie otaczające ją góry i pola magmy zniekształcają osąd kartografów. Nękają ją burze entropiczne, niosące niewidzialne wyładowania i mogące ugotować każdego nieostrożnego śmiałka, który na czas się przed nimi nie ukryje. Burze sprawiają, że gniazda – niewielkie osady Strefy – są odosobnione i zdane na siebie. Pisana historia krainy sięga czterystu lat. Najstarsze ustne przekazy opowiadają o uskrzydlonych ludziach, mieszkających w latających miastach, o groźnych istotach, zwanych Przekłuwaczami, tajemniczej a jednocześnie zakazanej sile – elektryczności – której Przekłuwacze pożądali, by pewnego dnia skraść ją ludzkości. Strefę otacza Ściana, tajemniczy twór nieprzepuszczający nikogo i niczego.

Czy poza Strefą istnieje inny świat? Czy była taka zawsze i czy na zawsze taka pozostanie? I ile prawdy kryje się w dawnych legendach?

Marki, siedemnastoletni chłopak, najmłodszy syn hrabiego Gniazda Brzóz, po tajemniczej zagładzie rodzinnej osady zostaje rzucony w wir wydarzeń, które pozwolą mu poznać odpowiedzi na to i wiele innych pytań, nawet tych, których nigdy sobie nie zadawał.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-388-7
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

– Nadciąga burza.

Marki oderwał spojrzenie od horyzontu. W jego zielonych oczach pojawił się błysk niepokoju, ale nawet bez patrzenia w nie Angelka wiedziała, że nie chodzi o zwykłą burzę z deszczem i piorunami. Zdradzał to ton głosu chłopaka. Słowa zmroziły ją do szpiku kości.

– I co zrobimy? – szepnęła.

Na usta wpełzł mu łobuzerski uśmiech. Fałszywy. Wcale nie był tak pewny siebie, jak chciałby okazać.

– Damy sobie radę, Angel.

Poczerwieniała.

– Nie mów tak do mnie! Wiesz, że nie lubię!

Posłał jej kolejny uśmiech.

Angel. Jej prawdziwe imię. Starożytne, jeśli wierzyć przepowiadaczowi. Nie znosiła go. Tak zwracali się do niej rodzice. Angel. Wymawiali, jakby na to jedno słowo na języku wyrastała im guzowata narośl. Dawno temu Marki przezwał ją Angelką. Postarała się, by od tamtej pory wołali tak na nią wszyscy. Prócz rodziców, ale na to nic nie mogła poradzić.

– I nie szczerz się głupkowato! Chyba że zamierzasz ugotować się z tą idiotyczną miną. Zostanie ci na zawsze.

– Nie zamierzam się ugotować.

Objął ją wpół i przyciągnął do siebie. Pocałował. Wyrywała się, lecz oboje wiedzieli, że to tylko gra. Nie po to pozwoliła się zabrać na Pustkowie, by bronić mu kilku pocałunków.

Marki często myślał, że Pustkowie to nie jest najwłaściwsza nazwa dla kipiącego życiem, rozległego obszaru. Nie było tu ludzkich osad. Jednak ogromne połacie gęstych lasów liściastych i mieszanych i żyzne łąki przechodzące w stepy stanowiły nieprzebrane królestwo zwierząt. Wędrowiec, podróżujący przez te tereny, mógł napotkać przemykające stada saren, ryjące w ziemi watahy dzików, czasem drapieżniki, przed którymi musiał się mieć na baczności. Wokół bez chwili wytchnienia brzęczały świerszcze, latały chmary motyli i uwijały się setki różnokolorowych żuków. Tę rajską obfitość dopełniały ptaki, nieprzebrane rzesze ptaków. Leśne ostępy i stepowe przestrzenie pożółkłych traw wypełniał świergot i dziesiątki wyśpiewywanych melodii. Błękitne niebo nieustannie przecinały drapieżniki bezszelestnie szybujące w poszukiwaniu zdobyczy.

Kto i dlaczego nazwał to Pustkowiem? Tego Marki nie wiedział. Mógłby spytać Amerikena, ich przepowiadacza, ale podejrzewał, że nie uzyskałby satysfakcjonującej odpowiedzi. Zapewne starzec uraczyłby go legendami o dawnych czasach, dniach, gdy przybyli Przekłuwacze. Istoty, przez które mocarni pradawni ludzie utracili skrzydła i zostali strąceni na ziemię, a ich wielkie, ukryte w chmurach miasta uległy zagładzie. Bajki. Podobne opowieści pasowały do piastunek, nie do mędrców wykształconych w Akademii.

– Kieł! – zawołał.

Z gęstwiny wysokiej trawy wyskoczył rosły pies. Miał szaroczarną kędzierzawą sierść, a w jego żyłach płynęła krew tak zmieszana, że nie przypominał żadnej znanej rasy. Zatrzymał się przy chłopaku i zamerdał ogonem.

– Ty też nie boisz się burzy, prawda?

Kieł szczeknął i Marki podrapał go za uchem. Obecnie imię pupila wydawało mu się niepoważne i nawet lekko napuszone, ale gdy je nadawał, nie miał nawet dziesięciu lat i sądził, że to idealne miano dla czworonożnego towarzysza. Groźne i wyzywające. Imię dla poszukiwacza przygód.

– Chodź – ścisnął dłoń Angelki – trzeba się ukryć.

Zdmuchnęła opadający na oczy kosmyk. Niesfornie wrócił na poprzednie miejsce, więc poprawiła go dłonią. Natura obdarzyła ją ciemnymi, delikatnie falowanymi włosami, spływającymi na ramiona. Marki uwielbiał błądzić w nich palcami, równie mocno, a może nawet mocniej niż wpatrywać się w jej brązowe oczy. To jednak nie była chwila na czułości. Naprawdę potrzebowali kryjówki.

– Gdzie?

Myślał o tym od kilku minut. Od momentu gdy... poczuł?... burzę. Był w tym lepszy od innych. I rzadko się mylił. Znacznie rzadziej niż ich przepowiadacz. Ojciec nie raz powtarzał, że powinien kiedyś zająć miejsce starca. Marki jak mógł, sprowadzał to do żartów, lecz w głębi ducha bał się, że kiedyś prośba padnie zupełnie poważnie. Nie zamierzał zostać przepowiadaczem, nawet jeśli natura obdarzyła go niekłamanym talentem do wyczuwania nadchodzących burz. Akademia wymagała szeregu poświęceń, na które nie był gotowy, a rozłąka z Angelką była największym z nich.

– Jaskinia – mruknął.

– Gdzie znajdziesz tu jaskinię? – Roześmiała się.

Zabrzmiało to szczerze. Jeśli wciąż potrafiła się śmiać, znaczyło, że mu ufa. Bardziej niż on sam sobie. Robił wszystko, by nie poznała, jak bardzo jest przerażony. Nigdy dotąd nie przeżył burzy z dala od domu. Ta ich zaskoczyła. Przyszła wcześniej, niż należało oczekiwać. Co prawda nie było pory roku całkowicie wolnej od burz, lecz wiosną i z początkiem lata bywały całe tygodnie, gdy się nie pojawiały. Ustępowały miejsca tym zwykłym, siekącym deszczem i straszącym piorunami. Za miesiąc lub dwa, gdy słońce wypali na szarozłoty kolor trawy, a zieleń drzew straci intensywność, burze entropiczne uderzą z całą mocą. Będą pojawiać się nawet codziennie. Jesienią zaczną słabnąć, by ustabilizować swą częstotliwość, gdy opadną ostatnie liście. Nadal co kilka dni przypomną o sobie, krótsze jednak i zdecydowanie mniej śmiercionośne. I tak do kolejnej wiosny ponownie niosącej krótkie wytchnienie.

Dzisiejsza burza wydawała się jednak zupełnie nie w porę.

– No... gdzieś niedaleko – odpowiedział niezbyt pewnie.

Nie miał pojęcia, gdzie szukać schronienia. Najlepszą ochronę przed niszczycielską siłą stanowiły grube mury lub solidna warstwa ziemi bądź skały nad głową. W tym burza entropiczna nie różniła się od zwykłej. W innych kwestiach...

Raz jeszcze wbił wzrok w horyzont. Nie dostrzegł nic, lecz... To burza, przeczucie go nie myliło. Może ich zaskoczyła, może nie zwiastowało jej nic poza subtelnymi, uchwytnymi jedynie podświadomie symptomami, ale wiedział, że się zbliża. Nadciągała niespodziewanie jak zawsze. Nigdy nie wiadomo, kiedy dokładnie zaczyna się i kończy. Nie pada deszcz, nie biją pioruny, nie słychać echa grzmotów. Po prostu jest i biada temu, kto ją zlekceważy.

Skrzywił się mimowolnie. Tylko trzy razy w życiu widział człowieka, który padł ofiarą burzy. To zdecydowanie o trzy za dużo. Za każdym razem trudno mu było zasnąć przez tydzień. Co prawda ostatnim razem był jeszcze dzieciakiem, lecz nie sądził, by to cokolwiek zmieniało, dziś wcale nie czułby się lepiej. Rzecz jasna ludzie nie bywali jedynymi ofiarami. Znacznie częściej napotykał ugotowane ptaki, koty, czasem psy lub świnie. To też nie był przyjemny widok.

– Jeśli nie znajdziemy szczeliny w skale, schowamy się między drzewami.

– Myślisz, że będziemy bezpieczni?

Nie przekonał jej, prawdę mówiąc, siebie też nie. Coś jednak musieli zrobić. Pozostanie na wzgórzu było najgorszym z możliwych rozwiązań. Wśród zarośli powinni być nieco mniej narażeni na wyładowania. W gęstwinie burza zyskiwała więcej potencjalnych celów, a ich szanse rosły. Burze entropiczne były loterią. Zabawą w chowanego z losem. Usłyszał to kiedyś od przepowiadacza. Przynajmniej w tej jednej kwestii w pełni się z nim zgadzał.

Zamiast schodzić łagodnym, za to długim stokiem, którym się wspięli kilka godzin temu, pociągnął Angelkę ku stromej grani. Gdyby nie krzaki, marsz tędy równałby się samobójstwu, dzięki gęstym zaroślom ryzykowali jedynie podrapaniem przez tysiące ostrych kolców. Co rusz któreś z nich chwytało wystającą gałąź, by utrzymać równowagę, i natychmiast syczało cicho, gdy twarde haczyki przebijały skórę. Wyszarpywanie ich z ciała było równie, a może nawet bardziej bolesne. Marki znosił to w milczeniu, Angelka też.

– Jeśli okaże się, że to nie burza, zrobię ci krzywdę – uprzedziła.

– Dużą? – starał się nadać głosowi wesoły ton, jednak słowo zabrzmiało smętnie.

– Wydziobię ci tyle dziur, ile mam na nogach i rękach.

– Oby nie nożem.

Zerknął na nią przelotnie. Gdyby założyła spodnie, poruszałaby się sprawniej. Miała jednak na sobie długą ciemnofioletową sukienkę. Gruby materiał, z którego ją uszyto, jako tako dawał radę na Pustkowiu, gdy wybierali łatwiejsze do pokonania ścieżki. W kolczastej plątaninie nie sprawdzał się jednak najlepiej. I tak dobrze, że nie była to jedna z tych lekkich, zwiewnych sukni, w które tak lubiła się stroić. Już dawno zaplątałaby się w krzaczyskach i dziewczyna utknęłaby lub porwawszy doszczętnie tkaninę, stała teraz przed nim goła, a w najlepszym razie przysłonięta zaledwie strzępami. Wizja wydawała się nawet pociągająca i usta Markiego wykrzywił blady uśmieszek. Szybko jednak znikł, to nie była odpowiednia chwila na marzenia, nie, gdy w każdej minucie groziła im śmierć.

– Obiecuję pocałować każdą rankę – dorzucił, gdy nie odpowiedziała.

– Ha, najpierw musiałbyś zasłużyć!

Ścisnęła mu dłoń.

– Chyba już zasłużyłem, skoro ze mną uciekłaś?

Zacisnęła usta.

– Nie uciekłam. Wybrałam się na małą wyprawę. Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele. To wszystko. A teraz przez burzę ojciec da mi popalić...

Odsunął gałąź, by podeszła bliżej. Na skórze dłoni pojawiły się krople krwi. Starł je niedbale.

– Przecież nie mogliśmy jej przewidzieć.

– Uzna ją za znak. Przecież go znasz.

Czy znał? Nie posunąłby się do podobnego stwierdzenia. Ojciec Angelki, Warus, był hrabią. Panem Gniazda Dębów. Trzy rosłe drzewa widniały na rzeźbionym herbie, umieszczonym nad wjazdem do jego siedziby, najwspanialszego gniazda w okolicy, a może nawet całej Strefie. Taki człowiek nie zwraca uwagi na byle kogo. Zwłaszcza, jeśli to młody chłopak, najmłodszy syn hrabiego jednego z okolicznych gniazd, niemogącego nawet w połowie równać się znaczeniem z Dębami.

– Znak? – podchwycił, choć wiedział, co chciała przez to powiedzieć.

– Że nie powinniśmy się spotykać. Już wcześniej próbował to na mnie wymusić, ale...

Nie dokończyła. Angelka nie była osobą, na którą łatwo było wywrzeć presję, niezależnie kto naciskał. Z pewnością niechęć ojca do Markiego nie robiła na niej większego wrażenia. Może nawet dodawała ich spotkaniom uroku.

Ta myśl go rozbawiła.

– Ale ty na złość mu pojechałaś ze mną. Tylko jemu na złość?

Kopnęła go w kostkę.

– Ojciec nie rozważał, czy nie trzymać cię związanej? Byłabyś mniej niebezpieczna.

– Podsuń pomysł, na pewno mu się spodoba.

Zastanawiał się nad jakąś kąśliwą odpowiedzią, gdy dostrzegł przebijający przez zarośla fragment skały. Szary kamień sterczał z lekka ukośnie. Mógł być tylko przypadkowo wystającym szpikulcem, ale serce Markiego zabiło mocniej. Czy któryś z wędrowców, których tak namiętnie gościł jego ojciec, nie opowiadał, że w stromym zboczu Wzgórza Jelenia można znaleźć jaskinie? Nie był pewien, może wspomnienia stanowiły tylko pobożne życzenia wywołane strachem przed burzą i nadzieją na uzyskanie w miarę bezpiecznego schronienia. Bo nie było całkowicie bezpiecznych kryjówek. Burza potrafiła pokonać najgrubsze ściany i najgłębsze piwnice. Docierała wszędzie. Wyładowania za murami były rzadsze niż na nieosłoniętym terenie, co sprowadzało się do zmniejszenia ryzyka, nie zaś wyeliminowania go całkowicie.

– Tam! – Marki wskazał kierunek.

Z trudem przedarli się do skały. Chronił ją kordon grubych splątanych zarośli. Ich kolce sprawiały wrażenie większych i bardziej haczykowatych. Zostawały w ranach i trzeba je było wyszarpywać. Poświęcenie jednak się opłaciło. Za kamieniem ujrzeli wąską szczelinę. Kieł znalazł się przy niej pierwszy. Stał przy wylocie i węszył.

– Czujesz coś niepokojącego, druhu? – Zachowanie psa temu przeczyło, niezmiennie merdał ogonem. Marki uznał, że może podjąć ryzyko. – Powinienem się tam zmieścić – oznajmił. – Sprawdzę ją.

– Tylko uważaj.

– Na co? – Uśmiechnął się szeroko.

– Wiesz na co. – Popisy jej nie rozbawiły.

Wiedział. Żmije, zdziczałe psy, szerszenie, lista była długa. Nora mogła stać się domem dla wielu potencjalnie niebezpiecznych stworzeń. Powinien rozpalić ogień i zbadać szczelinę z prowizoryczną pochodnią. Zajęłoby to jednak zbyt wiele czasu. Jeśli się nie mylił i nadciągała burza, potrzebowali schronienia natychmiast. W każdej chwili mogli znaleźć się w poważniejszych tarapatach niż nawet stawienie czoła rojowi poirytowanych szerszeni.

Po raz ostatni spojrzał na horyzont. Krzaki przysłaniały widok, lecz i tak odniósł wrażenie, że burza jest bliżej.

– Tak, jakbyś mógł ją zobaczyć – mruknął.

Może nie widział, lecz czuł w kościach, jak mawiała niegdyś jego babcia. A jeśli nie miał racji?... Cóż, mimo wszystkich zadrapań byłby bardziej niż szczęśliwy.

Wsunął się w skalny otwór. Kieł zamierzał ruszyć za nim, lecz Marki go odgonił. Pies za plecami utrudniłby szybkie wycofanie się. Musiał sam sprawdzić jaskinię. Przystanął, gdy zrobiło się ciemniej. Potrzebował chwili, by wzrok przywykł do nowych warunków. Szczelina biegła wgłąb zaledwie dwa metry, potem się kończyła. Szkoda. Jednak lepsza taka kryjówka niż żadna. Chociaż... Przecisnął się nieco dalej. Wcale się nie kończyła. Skręcała! Kilka uderzeń serca później był już tego pewien. Skręcała pod ostrym kątem, co czyniło załom niemal niewidocznym. Musiał się do niego dostać.

Na moment zamknął oczy. Nie usłyszał nic podejrzanego, żadnego brzęczenia, szelestu ocierającego się o kamień ciała. Parł dalej.

Za załomem szczelina była szersza. Już nie musiał przeciskać się, tłumiąc obawę, że utknie. Teraz, posuwając się w kucki, szedł w miarę wygodnie. Ta część – o ile mógł to ocenić w mroku – mierzyła zaledwie kilka metrów, było jednak wystarczająco dużo miejsca, by zmieścili się oboje wraz z psem.

– Angelka! – zawołał. – Chodź!

Dla pewności raz jeszcze rozejrzał się po wnętrzu. Nie dostrzegł wiele, docierało tu zdecydowanie zbyt mało światła. Uznał jednak, że jest bezpiecznie. Czuł pajęczyny lepiące się do twarzy i dłoni, ale pająki nie stanowiły zagrożenia. Ukąszenia najniebezpieczniejszych kończyły się zaczerwienieniem. Nimi się nie przejmował.

– Gdzie jesteś? – usłyszał szept.

Dziewczyna, gramoląc się do środka, odcięła resztkę światła. Marki wyciągnął dłoń, lecz nie sięgnął jej.

– Dalej – podpowiedział.

Chwilę później dotarła do niego, a za nią Kieł.

– A jednak znalazłeś dla nas jaskinię.

Szeptała mu wprost do ucha i z trudem powstrzymał chęć odnalezienia jej ust i ponownego wpicia się w nie. To jednak nie był najlepszy moment. Może potem...

Przesunął dłonią w ciemności i natrafił na włosy Angelki. Przeciągnął po nich dłonią.

– Odsuń się – polecił.

Sądził, że zaprotestuje, jednak posłusznie się przesiadła. Od dziecka wpajano im, że w czasie burzy bliskość bywa niebezpieczna.

Zapanowała cisza. Słyszał lekko przyspieszony oddech dziewczyny. Jej zdenerwowanie wydawało się niemal namacalne.

– Muszę wyjść – rzucił w pewnym momencie. Przysiągłby, że siedzą w ciemności godzinami, z pewnością jednak minęły zaledwie minuty.

– Zwariowałeś?!

– Trzeba... – wcale nie miał ochoty wyściubiać nosa z zapewniającej złudne bezpieczeństwo jaskini, jednak musiał – ...coś przynieść.

Złapała go za nadgarstek i mocno ścisnęła.

– Nie znajdziesz wody ani naczyń.

– Może liście spełnią ich zadanie, nie wiem, nie zaszkodzi spróbować.

Uścisk zelżał, lecz jeszcze go nie puściła.

– A jeśli już się zaczęło?

Wolał o tym nie myśleć, lecz prawda była taka, że jeśli burza nadeszła, tu nie był wiele bezpieczniejszy niż na zewnątrz.

– Wrócę, nim policzysz do pięciu.

– Raz, dwa, trzy, cztery, pięć.

Mimo to puściła go. Przecisnął się obok i wydostał na czworaka ze szczeliny. Kieł również ruszył ku wyjściu, lecz Marki nakazał mu pozostać na miejscu.

Na zewnątrz pozornie nic się nie zmieniło. Świeciło słońce, po błękitnym niebie sunęły leniwie białe obłoczki. Lecz nie wszystko było takie jak poprzednio. Markiego uderzyła cisza. Jakby zabrakło zwierząt.

Wyczuły burzę.

Powszechnie uważano, że najlepiej sprawdzają się koty. Niektórzy przepowiadacze otaczali się nimi do granic absurdu. Marki słyszał o mędrcu, który hodował siedemdziesiąt trzy sztuki. Bure, rude, czarne, białe i wszelkie mieszańce. Ponoć pamiętał wszystkie z imienia, a te przychodziły na jego wołanie. Może to prawda, a może jeszcze jedna bzdurna historyjka. Jeśli kryło się w niej ziarnko prawdy, nie była aż tak sensacyjna, przepowiadacz musiał doskonale poznać swoje stadko. Bez wiedzy o zwyczajach każdego z kotów nie wyczytałby z ich zachowania subtelnych wskazówek świadczących o nadciągającym zagrożeniu.

Zdaniem Markiego inne zwierzęta sprawowały się równie dobrze. Pamiętał z dzieciństwa psa ojca, który zawsze charakterystycznie skomlał, gdy wyczuł nadchodzące wyładowania. Za to wiele innych psów, w tym Kieł, było bezużytecznych. Tak samo zresztą jak niektóre koty. To, czy dany zwierzak był lepszym czy gorszym przepowiadaczem, zależało raczej od jego wrodzonych cech, a nie od gatunku. A że w Akademii ponoć wpajali coś innego... W opinii Markiego nie pierwszą i nie ostatnią głupotę.

Zacisnął zęby. Nie da się tam wysłać. Co prawda ojciec jeszcze nigdy nie zaproponował tego wprost, ale Marki czuł, że taki dzień nadejdzie. Wychwytywał to podskórnie jak nadchodzącą burzę. Wciągnął głęboko powietrze do płuc i westchnął. Prawdziwa burza z deszczem i piorunami charakterystycznie pachnie. Ma także swój smak i temperaturę. Ta była niewyczuwalna.

Czy już się zaczęła?

Tego wolał nie sprawdzać. Podbiegł do najbliższego krzewu i nie bacząc, że rani sobie dłonie, zerwał garść liści. Wepchnął je do zawieszonej na ramieniu podróżnej sakwy i sięgnął po kolejne. Zapełniał torbę, póki nie zrobiła się pękata. Gdy już nie mógł więcej zmieścić, urwał trzy długie gałązki. Po raz ostatni rozejrzał się dokoła i wcisnął się na powrót w szczelinę.

W środku było równie cicho jak na zewnątrz.

– Angelka?

– Jestem.

Odetchnął z ulgą. Przez moment bał się, że pod jego nieobecność wydarzyło się nieszczęście, że starania były próżne. Gdyby nie dziewczyna, pewnie po prostu przeczekałby burzę zwinięty w kłębek w jaskini. Obecność Angelki sprawiła, że zdecydował się podjąć wszelkie możliwe zabezpieczenia. Nieważne, że jedynie zgadywał, czy mają sens.

– Przyniosłem liście.

– Pomogą?

W jej głosie przebrzmiewał strach.

– Jasne.

Jak gładko przeszło mu przez gardło to kłamstwo. Za nic nie przyznałby się, że nie ma pojęcia.

Rozsypał liście, uważając, by żaden nie znalazł się na nim lub Angelce. Kilka rzuconych na skalne ściany zatrzymało się na niewidocznych w ciemnościach pajęczynach. Uznał, że to dobrze, burze nie są dwuwymiarowe. W schronie w gnieździe całą dostępną przestrzeń wypełniano naczyniami z wodą. Dużymi i małymi, wszystkimi, jakie wpadały w ręce. Stały na stołkach, półkach i podłodze. Wisiały na licznych łańcuchach mocowanych w stropie. W szczelinie większość liści mimo starań opadła na skalne podłoże.

Na koniec wykorzystał gałązki. Ułożył je w skos, by nieco wypełnić pustą przestrzeń. Więcej już nie mógł zrobić.

– I co teraz? – usłyszał szept.

– Czekamy.

To było najtrudniejsze. Usiąść i czekać. Z burzami nie było żartów, nie ryzykowano. Zazwyczaj opuszczano schronienie po przynajmniej trzech godzinach. Czasem oczekiwanie trwało nawet pięć. Ameriken twierdził, że to przesada, że burza przemija po godzinie lub nawet szybciej, ale sam nigdy nie odważył się wyściubić nosa z piwnic, by to sprawdzić. Marki powiedział mu kiedyś, że udowadniając ten fakt lub choćby ginąc przy próbie, oddałby wielką korzyść nauce, jednak starzec zbył uwagę milczeniem. Oto cała korzyść z mędrców z Akademii – potrafią opowiadać bajki i wymądrzać się. Marki wolał przepowiadaczy bez dyplomu. Zdarzało się, że zyskiwali funkcję, kupując ją sobie lub wkradając się w łaski starszego przepowiadacza, lecz zazwyczaj zasługiwali na swą pozycję. Jak nikt inny potrafili przewidywać burze, a bez lat nauki czerpanej z bezwartościowych ksiąg przynajmniej nie puszyli się dumni z wiedzy, która tak naprawdę okazywała się bezużyteczna.

Wyciągnął zza paska mały zegarek na łańcuszku. Otworzył kopertę i dotykiem sprawdził położenie wskazówek. Było dość wcześnie, a czekały ich długie godziny bezczynności. Najrozsądniej byłoby się zdrzemnąć. Nie liczył jednak, że uda mu się zasnąć, gdy nad głową szaleje burza. Gdy w każdej chwili on – albo Angelka – mogą zostać rażeni wyładowaniem i ugotować się. Aż tak twardy nie był.

Obrócił zegarek w dłoni. Oto jego dziedzictwo. Gniazdo ojca, Natabana z Brzóz, słynęło z wyrobu precyzyjnych czasomierzy i innych mechanizmów, w których przekładnie mieszały się z kołami zębatymi. Marki był mistrzem w tym fachu, tak jak przed nim ojciec, dziad i pradziad na wiele pokoleń wstecz. Pogładził grawerowaną powierzchnię. Wykonał ją sam i znał najdrobniejsze elementy rysunku. Na wierzchniej stronie wyrył trzy brzozy, symbol swego rodu, na spodniej trzy dęby, symbol rodu Angelki. Połączyły ich drzewa, lubił tak myśleć. I drzewa mogły rozdzielić.

Łamliwa brzoza jest zbyt krucha dla twardego dębu.

Angelka usłyszała te słowa od ojca. Lecz nie chodziło przecież o symbole. Wprost brzmiałoby to tak: skromna brzoza jest zbyt biedna dla bogatego dębu. Gdyby choć Marki był najstarszym synem i mógł liczyć, że kiedyś zostanie panem rodowego gniazda.

Ale nie był.

Zacisnął dłoń na zegarku tak mocno, że poczuł ból. Może brakowało mu bogactwa i odpowiedniej pozycji, ale Angelka wybrała właśnie jego, choć Warus dbał, by wokół niej kręcili się właściwi zalotnicy. Tej wiosny skończyła siedemnaście lat, była w odpowiednim wieku do wydania za mąż. Gdyby tylko zgodziła się naprawdę z nim uciec... Zawsze się śmiała, gdy to proponował. Wyruszyli na Pustkowie, lecz bez większych planów. Nawet jeśli nazwali to ucieczką, była to jedynie krótka eskapada. Za kilka dni powrócą i sprawy zaczną toczyć się dawnym torem.

Położył dłoń na karku Kła. Czuł jak pies drży. Szybko cofnął rękę. To pierwsza rzecz, jakiej uczą się dzieci po przyjściu na świat – w czasie burzy bliskość jest zakazana, zwiększa niebezpieczeństwo. Nawet bezradne oseski są odrywane od piersi. Ich płacz jest zazwyczaj jedynym dźwiękiem burzy. Ludzie milczą, zwierzęta kulą się w kryjówkach, tylko niemowlaki drą się wniebogłosy.

Na zewnątrz zatrzęsły się zarośla i Kieł zjeżył sierść.

– Spokój – nakazał Marki.

Pies przysiadł.

– Coś tam jest – szepnęła Angelka.

– Zbłąkany zwierzak szuka schronienia.

Marki sprawdził, czy sztylet gładko wysuwa się z pochwy. Potem ostrożnie wydobył pistolet. Jedna kula, jeden strzał, potem broń stawała się bezużyteczna.

Kieł wypadł z jaskini. Tak szybko, że chłopak nie zdążył zareagować. Usłyszał tylko głuche szczeknięcie i psa już nie było.

– Kieł! Wracaj, do diabła!

Ruszył za pupilem.

– Marki, dokąd?

Obejrzał się. Powinien zostać z Angelką i powinien odszukać przyjaciela. Na zewnątrz było cholernie niebezpiecznie.

– Zaraz wracam! – odkrzyknął. – Zostań tu.

Przynajmniej ty nie rób mi problemów.

Wypowiedzenie tych słów na głos byłoby błędem. Angelka obraziłaby się. Jej duma niewiele ustępowała dumie jej ojca, choć wściekłaby się na to porównanie.

Wydostał się z jamy, wołając psa. Kieł musiał go słyszeć, lecz nie reagował. Zapewne pognał za zwierzakiem, który kręcił się przy wejściu. Co to było? Zając? Sarna? Wilk? Ta ostatnia ewentualność zmroziła Markiego. Kieł był dużym psem, jednak nie mógłby równać się ze zdesperowanym wilkiem. Nawet jednym, a przecież na wzgórze mogło zawędrować spłoszone burzą stado.

– Wracaj! – wrzasnął.

Przedramieniem odsunął najbliższą kolczastą gałąź. Znalezienie pupila w tej plątaninie nie było proste. Zaklął cicho. Kieł nie należał do najodważniejszych psów. Co go ugryzło, by wybiec podczas burzy na zewnątrz? Do tego stopnia nie wyczuwał zagrożenia? Niektóre zwierzęta zdawały się przewidywać burze, jednak niemal wszystkie kuliły się ze strachu, gdy już nadeszła.

– Kieł!

Przystanął. Bieganie na ślepo po stoku wzgórza było głupie i niebezpieczne. Znieruchomiał i zaczął nadsłuchiwać. Już po chwili dobiegł go szelest. Dochodził z bliska, gdzieś na prawo. Ruszył w tamtym kierunku. Zawołał czworonoga, lecz tylko raz. Jeśli Kieł nie zamierzał usłuchać, wydzieranie się nie miało sensu.

Pies szczeknął, po czym zaczął warczeć. Na pewno nie reagowałby tak, widząc zająca. Marki przyspieszył. Przedarł się przez drapiący krzew i stanął jak wryty. Zobaczył przed sobą na oko czterdziestoletniego, łysego mężczyznę. Ogorzałą twarz zdobił nierównomierny, kilkudniowy zarost. Mężczyzna golił się, ale albo robił to niedbale bądź nieudolnie, albo wyjątkowo tępym ostrzem. Brudne i podarte łachmany wskazywały, że dawno nie widział domu. Zapewne nie przynależał do żadnego gniazda. Włóczęga. Od psa odganiał się grubym sękatym kijem. Nie zdradzał strachu ani zniecierpliwienia, zdawał się ledwie dostrzegać czworonoga, choć trzymał go na dystans.

– Twój psiak – zauważył zachrypniętym głosem.

Marki nie bardzo wiedział, czy to pytanie czy suche stwierdzenie faktu.

– Mój. Kieł, chodź tu!

Psisko wreszcie posłuchało, choć wyraźnie niechętnie.

– Nie jest niebezpieczny. – Marki nie zamierzał tego mówić, wędrowiec niewiele go obchodził. Nie musiał się tłumaczyć, słowa jednak popłynęły odruchowo.

– O wielu można powiedzieć, że nie są niebezpieczni. Lecz co nam daje prawo tak twierdzić? Ludzie przyciśnięci przez los się zmieniają. I zwierzęta też – dodał jakby od niechcenia. Jego usta wykrzywił uśmiech, raczej niepokojący niż uspokajający.

Wyciągnął kij i wycelował grubszy koniec w czworonoga. Pies warknął, więc Marki położył mu dłoń na grzbiecie, by go uspokoić. Sądząc po sękatej lasce, mieli przed sobą wędrownego kaznodzieję zachwalającego Probablę, boga losu. Laska bądź kij oraz kości do wróżby – to dwie rzeczy, z którymi głosiciele Probabli nigdy się nie rozstawali. Nieznajomemu brakowało jedynie tatuaży na twarzy, choć nie wszyscy kapłani je nosili.

– Co tu robisz? – spytał obdartusa.

Guzik go to obchodziło, ale jasne oczy włóczęgi dziwnie hipnotyzowały. Przyciągały i sprawiały, że zamiast obrócić się na pięcie i wrócić do Angelki, stał w miejscu, przypatrując się mężczyźnie.

– Czemu miałbym się tłumaczyć? Ciebie przecież mógłbym spytać o to samo. – Nieznajomy zaśmiał się cicho. – I dlaczego wylazłeś z kryjówki? Mimo burzy poszedłeś za psem? Tak bardzo cenisz jego życie czy tak mało swoje?

Marki zawahał się. Nie podobał mu się przybysz, lecz z Angelką dysponowali schronieniem i ludzki odruch nakazywał zaprosić do niego wędrowca. W czasie burz znikały wszelkie podziały. Odwieczne niepisane prawa nakazywały przyjąć każdego. Wskazał w stronę jamy.

– Nie – zaprzeczył mężczyzna, nim Marki zdążył się odezwać. – Ty tam wracaj. Ja zostanę.

Przeciągnął kijem po ziemi i rozgarnął na bok trawę, szykując sobie miejsce. Opuścił ciężko wędrowny tobołek, jakby nagle zauważył, że bagaż waży niemało, a potem usiadł obok, skrzyżowawszy nogi. Wystawił twarz ku słońcu.

– Ale burza... – zaczął zdezorientowany Marki.

Nieznajomy machnął dłonią, ucinając dalsze słowa.

– Zmykaj.

Marki ugryzł się w język, powstrzymując się przed dosadnym stwierdzeniem, co myśli o nieznajomym. W jednym jednak mężczyzna miał rację, powinien jak najszybciej stąd odejść, ukryć się w skalnej szczelinie. Zostając, niepotrzebnie ryzykował.

Po lewej gałąź buchnęła dymem. Marki drgnął zaskoczony. Wyładowanie. Zaledwie dwa metry od niego. Odwrócił się, ale wędrowiec nawet nie zmienił pozycji. Poczerniałe liście nie robiły na nim wrażenia. Uniósł ręce, trzymając je lekko zgięte w łokciach. Sprawiał wrażenie, jakby czekał na deszcz.

Marki przelotnie zerknął na błękitne niebo.

Nie dostaniesz niczego prócz ognia.

Nakazał psu schować się do jamy, po czym wpełzł za nim.

– No i? – spytała Angelka.

Nie zrozumiał.

– Co to było? Ten hałas. Zwierzę?

Zaprzeczył ruchem głowy, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że mogła nie dostrzec gestu.

– Włóczęga. Chyba kapłan Probabli.

– Nie przyprowadziłeś go tu?

Gniazda zazwyczaj niechętnie witały wędrowców, chyba że byli to kupcy ze swymi ciągnionymi przez psy wózkami. Gdy jednak oczekiwano burzy, drzwi stawały otworem przed każdym, kto poprosił o schronienie. Nikomu nie odmawiano gościny. Przyjmowano nawet wykluczonych – złodziei i ladacznice. Każdy miał prawo przekroczyć bramę i ukryć się przed zabójczym żywiołem.

– Wolał pozostać na zewnątrz.

Poczuł lekkie wyrzuty sumienia, że nawet nie próbował naciskać. Tym mniejsze, że – jak podejrzewał – niczego by nie wskórał. A gdyby jednak namówił mężczyznę? Przecież tak naprawdę nie chciał dzielić jamy z nieznajomym i był rad, gdy ten z własnej woli zdecydował pozostać na stoku.

– Może więc nie ma burzy?

Jeden z liści na gałązce opartej o ścianę rozżarzył się, skurczył i zwinął w kłębek. Marki odczekał minutę, nim odważył się go dotknąć. Liść wciąż był gorący.

– Potrzebujesz kolejnego dowodu?

Nie oczekiwał odpowiedzi.

Angelka wyciągnęła rękę i ścisnęła jego dłoń. Zaraz ją puściła.

– Będzie dobrze – powiedział głośno. – Drugi raz tu nie uderzy.

Ledwie domówił te słowa, Kieł zerwał się z miejsca. Wydawało się, że zwierzę ponownie zamierza wybiec na zewnątrz, ale pies rzucił się na ścianę. Uderzył w nią z rozpędem, raz i drugi. Tarzał się po podłożu, skomląc niemiłosiernie. Rozszedł się ledwie wyczuwalny swąd przypalonego mięsa. Marki poczuł mdłości. Rzucił się na czworonoga, starając się przycisnąć go do skały i unieruchomić.

Wiesz, co trzeba zrobić!

Nie – chciał zaprotestować, jakby stwierdzenie padło na głos. Kła nie można było uratować, a w każdym razie szansa była znikoma. Udałoby się, gdyby wyładowanie dotknęło kończynę. Jednak nawet w takich wypadkach większość ofiar umierała, tylko niektórzy – ludzie lub zwierzęta – przeżywali, by na zawsze pozostać kalekami.

Ruchy czworonoga słabły. Opętańczy taniec zastąpiły drgawki. Do uszu Markiego dotarł płacz Angelki i to wróciło mu świadomość.

Wiesz, co trzeba zrobić!

Tak, wiedział. Przytrzymał psa lewą ręką i całym ciałem przycisnął do ściany, a prawą wydobył sztylet.

Wystarczy poczekać, on już dogorywa.

Nie mógł posłuchać tego głosu.

– Przepraszam.

Przeciągnął ostrzem po gardle pupila. Tak mocno i głęboko, jak tylko zdołał. Pies już nie walczył, lecz wciąż wstrząsały nim przedśmiertne podrygi. Chłopak poczuł, że spływa na niego ciepła krew. O wiele cieplejsza niż powinna. Jak grzane wino, które ktoś odstawił na chwilę, ale tylko na chwilę.

– Marki?

Rękawem otarł łzy. Nie chciał, by Angelka dostrzegła, że płacze. Na pewno by zrozumiała, jednak...

– Trzeba było. Nie wiadomo, ile by to jeszcze potrwało, gdybym...

...gdybym pozwolił ugotować mu się do końca.

Zrobiło mu się niedobrze. Ruszył w stronę wyjścia, lecz dziewczyna zatrzymała go, obejmując ramionami.

– Nie idź. Tam jest niebezpiecznie.

– A tu?

Nie odpowiedziała.

Odetchnął głęboko. Fala mdłości minęła, mimo to pragnął się stąd wydostać, uciec z ciemnej skalnej jamy. Gdzieś za nim, blisko, na wyciągnięcie ręki, leżało truchło Kła. Pies już z pewnością nie żył, jednak martwe oczy czworonoga być może nadal wbijały się w plecy Markiego. Czy gdyby mógł, podziękowałby za skrócenie mąk, czy raczej obwiniał pana?

– To moja wina – powiedział. – Gdybym nie wyciągnął cię na Pustkowie, siedzielibyśmy w domu, tam by nic mu się nie stało.

– Nie wiesz tego.

– Wiem!

Nie miał racji, lecz co z tego? Nieporadnie spróbował wyszarpnąć się z uścisku, lecz Angelka trzymała go zbyt mocno.

– Zostaniemy tu do końca burzy – szeptała do ucha jak małemu dziecku, które koszmarny sen obudził w środku nocy. – Tu jest dobrze, bezpiecznie. Niezależnie, co się wydarzyło, na zewnątrz jest tylko gorzej. A Kieł... Byłby dumny z takiego pana, nie pozwoliłeś mu długo cierpieć. Zrobiłeś, co należało.

Wielokrotnie był świadkiem, jak po burzy jego ojciec obchodził gniazdo, szukając zniszczeń i rannych zwierząt. Nie znajdowano ich często. Kilkugodzinny pobyt w piwnicy sprawiał, że większość z tych, które nie padły natychmiast, zdążyły zdechnąć same. Gdy jednak natykał się na wciąż żywe, na wpół ugotowane stworzenie, wyciągał nóż i dobijał je. Robił to własnoręcznie, lecz zawsze dbał, by byli z nim synowie.

Każda chwila cierpienia dłuższego niż konieczne obraża bogów, mawiał, choć Marki do dziś nie spytał go, jakich bogów ma na myśli. Nataban nie modlił się do żadnej siły wyższej. Przyjmował wędrownych kaznodziei, niezależnie od tego, co głosili, choć ich słowa spływały po nim jak woda. To jednak, że bramy zawsze stały dla nich otworem, sprawiało, że zlatywali się jak muchy. Głosiciele miłości Dawnego Boga, przybitego do drzewa w niezrozumiałym akcie przemocy, który miał ponoć coś wspólnego z miłosierdziem, wyznawcy Przekłuwaczy, modlący się o to, by ich bogowie, władcy burz, trzymali się od nich z daleka, Zakon Świętego Drzewa, których bóg był wszędzie i nigdzie, mający swój Święty Ogród gdzieś na dalekim Pustkowiu, Świadkowie Probabli, boga losu, członkowie najbardziej rozpowszechnionej w Strefie religii, niepodejmujący żadnych ważniejszych działań bez dokonania wróżby, a także inni. O niektórych pomniejszych bogach i bóstwach Marki słyszał tylko raz, bo odchodziły na zawsze w dal wraz z wychwalającym je kapłanem, inne wracały cyklicznie, choć zmieniali się ich głosiciele.

Teraz zastanawiał się, który bóg sprawił, że wyładowanie obrało na cel właśnie Kła. Każdy z żarliwych kapłanów wskazałby własnego, w zagmatwały sposób tłumacząc i usprawiedliwiając wyrok. A Nataban? Powiedziałby, że to przypadek. Nic prócz zwykłej ironii losu, choć pachniałoby to nieco Probablą.

Jeszcze raz odetchnął. Nie poczuł się lepiej, to nie było możliwe, jednak nie chciał już uciekać. Oparł się o ścianę i syknął z bólu. Dopiero teraz zauważył, że ma poparzone dłonie. Jakaś część ciała psa rozgrzała się tak bardzo, że na skórze Markiego pojawiły się bąble.

– Gdy już stąd wyjdziemy, nigdy tu nie wrócę – oznajmił cicho.

– Nie będziesz musiał.

Miał taką nadzieję.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: