Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przemek Saleta. Łowca adrenaliny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Marzec 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przemek Saleta. Łowca adrenaliny - ebook

Biografia znanego mistrza kickboxingu, miłośnika sportów ekstremalnych, prezentera  i gwiazdy programów telewizyjnych. Książka zawiera wiele niepublikowanych informacji o spektakularnej karierze sportowej, barwnym życiu prywatnym, dramatycznej walce o życie córki, rozległych zainteresowaniach i niezwykłych podróżach.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-087-3
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

O IN­WA­ZJI NIEM­CÓW W NAD­RE­NII, ARESZ­TO­WA­NIU GE­NE­RA­ŁA „NILA”, URO­DZI­NACH PRZE­MKA SA­LE­TY, WRO­CŁA­WIU, PRZE­PO­WIED­NI JA­SNO­WI­DZA, HO­RO­SKO­PACH, KŁO­PO­TACH Z IMIE­NIEM, IN­DY­WI­DU­ALI­STACH, BOR­KU STRZE­LIŃ­SKIM I PA­ŁA­CU LU­DWI­GA FRIED­MAN­NA AUF GROSS­BURG,

A TAK­ŻE

O RO­DZI­CACH PRZE­MKA, DŁU­GO­PO­LU, RA­POR­TACH KA­CZO­RA DO­NAL­DA, WSA­DZA­NIU GŁO­WY MIĘ­DZY PRĘ­TY, POD­PA­LE­NIU PRZED­SZKO­LA, EWO­LU­CJACH NA RO­WE­RZE, WSPI­NACZ­CE NA SKA­ŁY, BLI­ZNACH, BY­STRZY­CY KŁODZ­KIEJ, KON­KUR­SACH RE­CY­TA­TOR­SKICH, OLIM­PIA­DZIE MA­TE­MA­TYCZ­NEJ, GRZE NA SKRZYP­CACH, JOE LO­UISIE, ZI­MIE STU­LE­CIA, POL­SKIM SIERP­NIU I STA­NIE WO­JEN­NYM.

Od cza­su I woj­ny świa­to­wej, w któ­rej śmierć ze­bra­ła żni­wo tak krwa­we, jak nig­dy do­tąd jesz­cze w dzie­jach świa­ta, mi­nę­ły za­le­d­wie dwie de­ka­dy. Nad Eu­ro­pą uno­sił się już swąd za­po­wia­da­ją­cy nową woj­nę. Z Rzy­mu do­la­ty­wa­ły wście­kłe okrzy­ki Mus­so­li­nie­go, uli­ca­mi nie­miec­kich miast ma­sze­ro­wa­ły hi­tle­row­skie bo­jów­ki, w ko­łach woj­sko­wych Fran­cji, Hisz­pa­nii i in­nych kra­jów za­wią­zy­wa­no taj­ne spi­ski.

Gwał­cąc po­sta­no­wie­nia trak­ta­tu wer­sal­skie­go, od­dzia­ły We­hr­mach­tu wkro­czy­ły do Nad­re­nii. Gnu­śnie­ją­ca w po­czu­ciu wła­sne­go bez­pie­czeń­stwa Fran­cja nie zde­cy­do­wa­ła się na­wet na po­gro­że­nie pal­cem. I tak pew­ne­go mgli­ste­go po­ran­ka gó­rzy­sta oko­li­ca po­mię­dzy Wo­ge­za­mi a Schwarz­wal­dem za­ro­iła się od żoł­nie­rzy, ta­bo­rów sa­mo­cho­do­wych i ogrom­nych par­ków ar­ty­le­ryj­skich z dzia­ła­mi po­ma­lo­wa­ny­mi ła­ma­ny­mi li­nia­mi w pstre ko­lo­ry. Grzmia­ły czoł­gi i sa­mo­cho­dy pan­cer­ne, w gó­rze hu­cza­ły sa­mo­lo­ty, dźwię­cza­ły sło­wa dum­nej pie­śni, uło­żo­nej przez pew­ne­go pół-stu­den­ta, pół-su­te­ne­ra, na­zwi­skiem Horst We­ssel: …Und mor­gen die gan­ze Welt! Był 7 mar­ca 1936 roku.

Do­kład­nie 32 lata póź­niej uro­dził się Prze­mek Sa­le­ta.

A może było zu­peł­nie in­a­czej? Nie­ste­ty, bo­ha­ter po­niż­szej hi­sto­rii do­kład­nie tego nie pa­mię­ta.

„Od chwi­li mo­ich uro­dzin mi­nę­ło już po­nad czter­dzie­ści lat – tłu­ma­czy się – w związ­ku z czym ów waż­ny dzień zdą­żył mi się w pa­mię­ci nie­co za­trzeć”.

Być może więc wszyst­ko od­by­ło się tak:

Mi­la­nó­wek to nie­wiel­kie mia­stecz­ko, po­ło­żo­ne 31 ki­lo­me­trów na po­łu­dnio­wy za­chód od War­sza­wy. Na prze­ło­mie 1944 i 1945 roku ścią­ga­li tu jak psz­czo­ły do mio­du po­li­ty­cy ca­łej nie­pod­le­głej Pol­ski. Sia­dy­wa­li głów­nie w lo­ka­lu „U Ak­to­rek”, przy okrą­głych sto­li­kach z błysz­czą­cą po­li­tu­rą. Na ścia­nach za­wi­sły ry­sun­ki Ery­ka Li­piń­skie­go. Go­ście spo­glą­da­li na ogród. Dzi­wi­li się li­ściom – przez dwa let­nie mie­sią­ce 1944 roku wi­dzie­li tyl­ko pło­ną­cą War­sza­wę. Ten ogień, któ­ry wciąż nie do­ga­sał, pró­bo­wa­li te­raz za­le­wać bim­brem. Ka­rol Mał­cu­żyń­ski do­star­czał go re­gu­lar­nie z bim­brow­ni Do­bro­wol­skie­go.

Z Piotr­ko­wa do­tar­li tu Jan­kow­ski i Pu­żak, z Kra­ko­wa Ja­siu­ko­wicz i Paj­dak, po­ja­wia­li się Ste­fan Kor­boń­ski i Jan No­wak Je­zio­rań­ski. Ge­ne­rał „Niedź­wia­dek” – Le­opold Oku­lic­ki za­trzy­my­wał się zwy­kle u Min­kie­wi­czów przy Gru­dow­skiej 6. Mi­la­nó­wek mie­nił się wszyst­ki­mi od­cie­nia­mi barw po­li­tycz­nych. Ma­lień­kij Łon­din – na­zwa­li go Ro­sja­nie i za­in­sta­lo­wa­li ko­mór­kę NKWD w wil­li „Ja­not­ka” u zbie­gu Za­cisz­nej i Wspól­nej, dzie­sięć mi­nut dro­gi pie­cho­tą od ka­wiar­ni.

Przed idą­cym uli­cą w stro­nę lo­ka­lu męż­czy­zną w ja­snym pro­chow­cu i ka­pe­lu­szu z sze­ro­kim ron­dem za­trzy­mał się woj­sko­wy „ga­zik”. Jak dia­bły z pu­deł­ka wy­sko­czy­ło z nie­go kil­ku ro­słych dra­bów w błę­kit­nych mun­du­rach.

– NKWD! – roz­legł się czyjś pe­łen prze­ra­że­nia okrzyk i lu­dzie wy­raź­nie przy­spie­szy­li kro­ku.

– Ruki w wierch! – wrza­snął je­den z „błę­kit­nych” w kie­run­ku męż­czy­zny w ka­pe­lu­szu. Po­zo­sta­li za­czę­li ob­ma­cy­wać go w po­szu­ki­wa­niu bro­ni.

Na­stęp­nie aresz­to­wa­ny czło­wiek zo­stał we­pchnię­ty do auta i po­wie­zio­ny w kie­run­ku „Ja­not­ki”, a tam za­wle­czo­ny do piw­ni­cy, w któ­rej sta­ła brud­na i zim­na woda po­wy­żej ko­stek. Po kil­ku go­dzi­nach wy­cią­gnę­li go i za­pro­wa­dzi­li na górę. Męż­czy­zna trząsł się z zim­na, więc za­żą­dał go­rą­cej her­ba­ty. Funk­cjo­na­riu­sze uzna­li to wi­dać za nie­zwy­kłe zu­chwal­stwo, bo na­tych­miast otrzy­mał od tyłu sil­ny cios w gło­wę, po któ­rym na chwi­lę stra­cił przy­tom­ność.

Gdy­by wie­dzie­li, kim jest na­praw­dę za­trzy­ma­ny, to może na­wet do­stał­by żą­da­ny czaj. Gru­be ryby trak­tu­je się zu­peł­nie in­a­czej. Zgod­nie z po­sia­da­ny­mi do­ku­men­ta­mi, męż­czy­zna no­sił na­zwi­sko Wa­len­ty Gda­nic­ki. Na­praw­dę na­zy­wał się Au­gust Emil Fiel­dorf i po­słu­gi­wał się pseu­do­ni­mem „Nil”. Był ge­ne­ra­łem bry­ga­dy Woj­ska Pol­skie­go, do­wód­cą „Ke­dy­wu” Ar­mii Kra­jo­wej, za­stęp­cą Ko­men­dan­ta Głów­ne­go AK oraz do­wód­cą or­ga­ni­za­cji „NIE”. Opi­sa­ne po­wy­żej zda­rze­nie mia­ło miej­sce 7 mar­ca 1945 roku.

Prze­mek Sa­le­ta uro­dził się do­kład­nie 23 lata póź­niej.

Tego sa­me­go dnia, choć w róż­nych la­tach, po­ja­wi­li się na świe­cie: szkoc­ki roz­bój­nik i ba­ni­ta, a za­ra­zem na­ro­do­wy bo­ha­ter Ro­bert Roy Mac­Gre­gor (1671), fran­cu­ski kom­po­zy­tor Mau­ri­ce Ra­vel (1875) oraz pol­ski pi­sarz, pu­bli­cy­sta, kry­tyk mu­zycz­ny i kom­po­zy­tor Ste­fan Ki­sie­lew­ski (1911). 7 mar­ca swój pierw­szy krzyk na ziem­skim pa­do­le wy­da­li rów­nież: Ivan Lendl – cze­ski te­ni­si­sta (1960), Kin­ga Ru­sin – pol­ska dzien­ni­kar­ka i pre­zen­ter­ka te­le­wi­zyj­na (1971), a tak­że bok­ser wagi cięż­kiej Al­bert So­snow­ski (1979).

*

Tak się zło­ży­ło, że Prze­mek przy­szedł na świat w Pol­skiej Rzecz­po­spo­li­tej Lu­do­wej, pań­stwie so­cja­li­stycz­nym w Eu­ro­pie Środ­ko­wej, o po­wierzch­ni 312 683 km², licz­bie lud­no­ści 32,1 mln i ogól­nej dłu­go­ści gra­nic pań­stwa 3538 km. Na pół­noc­nym wscho­dzie i wscho­dzie pań­stwo to gra­ni­czy­ło pe­cho­wo z ZSRR, na po­łu­dniu z Cze­cho­sło­wa­cją, a na za­cho­dzie – nie mniej pe­cho­wo – z NRD.

Czy jed­nak czło­wiek może wy­brać so­bie miej­sce, gdzie chciał­by się uro­dzić? Prze­mek po­cie­szał się, że mógł prze­cież przyjść na świat w Da­ho­me­ju, Bu­run­di czy Wiet­na­mie. Mógł go do­bry Pan Bóg stwo­rzyć Niem­cem w NRD, albo na przy­kład Duń­czy­kiem. Tak, tak, wła­śnie Duń­czy­kiem. W roku 1988 bry­tyj­ski ty­go­dnik „The Eco­no­mist” opu­bli­ko­wał li­stę 50 naj­waż­niej­szych kra­jów, w któ­rych war­to się uro­dzić. Pol­ska zna­la­zła się tam na za­szczyt­nym 23 miej­scu, tuż po­ni­żej Związ­ku Ra­dziec­kie­go. Kil­ka miejsc za nami upla­so­wa­li się Duń­czy­cy.

W każ­dym ra­zie przez całe stu­le­cia by­li­śmy po­ło­że­ni naj­go­rzej jak tyl­ko moż­na i do­pie­ro przed pa­ro­ma laty za­czę­ło się oka­zy­wać, że – nie zmie­nia­jąc w za­sa­dzie miej­sca – je­ste­śmy usy­tu­owa­ni może wca­le nie tak źle, w po­rów­na­niu z taką na przy­kład Ar­me­nią czy nie­szczę­sną Bo­śnią.

Nie­ste­ty, lu­dzie nie mają żad­ne­go wpły­wu na to, kim i gdzie się ro­dzą. Spra­wę uro­dzin – jak i wie­le in­nych kwe­stii – re­gu­lu­je we­dług swe­go wi­dzi­mi­się Stwór­ca, jed­nych two­rząc Mu­rzy­na­mi, in­nych In­dia­na­mi, a jesz­cze in­nych Po­la­ka­mi; jed­nym ka­żąc przy­cho­dzić na świat w pa­ła­cach mi­lio­ne­rów, in­nym w slum­sach. Wie­lo­wie­ko­we pró­by do­szu­ka­nia się w tym wszyst­kim ja­kiejś lo­gi­ki, czy­nio­ne przez fi­lo­zo­fów, na­ukow­ców roz­ma­itych spe­cjal­no­ści, przy­wód­ców re­li­gij­nych wsze­la­kich wy­znań, szyb­ko – oraz wol­no­my­śli­cie­li itp., jak do­tych­czas nie przy­nio­sły więk­szych re­zul­ta­tów.

Prze­mek uro­dził się w miej­scu le­żą­cym na 51° 7’ sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej pół­noc­nej oraz 17° dłu­go­ści geo­gra­ficz­nej wschod­niej. Aby nie zmu­szać czy­tel­ni­ka do nu­żą­ce­go prze­szu­ki­wa­nia atla­su i skom­pli­ko­wa­nych ob­li­czeń, po­da­my, że w opi­sa­nym punk­cie znaj­du­je się Wro­cław – mia­sto ma­gicz­ne i wy­jąt­ko­we, jed­no z naj­star­szych i naj­pięk­niej­szych w Pol­sce, ki­pią­ce od za­byt­ków – mo­nu­men­tal­nych ko­ścio­łów, uro­kli­wych ry­necz­ków i ma­low­ni­czych ka­mie­ni­czek.

Po­ło­żo­ny u pod­nó­ża Su­de­tów, nad rze­ką Odrą, po­prze­ci­na­ny jej licz­ny­mi do­pły­wa­mi i ka­na­ła­mi Wro­cław jest ba­śnio­wym mia­stem dwu­na­stu wysp i po­nad stu mo­stów. Jego bo­ga­ta i burz­li­wa hi­sto­ria wpi­sa­na jest w mury gro­du. Cza­sy wcze­sne­go śre­dnio­wie­cza przy­po­mi­na Ostrów Tum­ski, na któ­rym za­cho­wał się w do­sko­na­łym sta­nie je­den z naj­pięk­niej­szych w Eu­ro­pie ze­spo­łów ar­chi­tek­tu­ry sa­kral­nej. Inny za­by­tek z tego okre­su, wro­cław­ski Ra­tusz, za­li­cza się do naj­wspa­nial­szych bu­dow­li go­tyc­kich w Eu­ro­pie Środ­ko­wej.

Daw­na i współ­cze­sna ar­chi­tek­tu­ra wkom­po­no­wa­na jest w ob­fi­tość zie­le­ni. Wro­cław jest naj­bar­dziej zie­lo­nym mia­stem Pol­ski – na 1 miesz­kań­ca przy­pa­da jej tu 25 m² (nie li­cząc osie­dlo­wej). W cen­trum mia­sta roz­po­ście­ra się za­ło­żo­ny w XVIII wie­ku Park Szczyt­nic­ki, w któ­rym ro­śnie po­nad 370 ga­tun­ków drzew i krze­wów. Nie mniej wspa­nia­łym miej­scem spa­ce­rów jest Ogród Bo­ta­nicz­ny, z jego pięk­ną eks­po­zy­cją kwia­to­wą, oran­że­rią, al­pi­na­rium i naj­więk­szą w Pol­sce kak­tu­siar­nią.

Go­ście Wro­cła­wia wspo­mi­na­ją go przede wszyst­kim jako pręż­ny ośro­dek kul­tu­ry. Te­atry, ope­ra, te­atr mu­zycz­ny, fil­har­mo­nia i licz­ne klu­by, mu­zea i ga­le­rie za­pew­nia­ją nie­prze­rwa­ny ciąg wy­da­rzeń ar­ty­stycz­nych. Kul­tu­ral­ną wi­zy­tów­ką mia­sta sta­ły się fe­sti­wa­le mu­zycz­ne o mię­dzy­na­ro­do­wym zna­cze­niu. Naj­więk­szy z nich to Mię­dzy­na­ro­do­wy Fe­sti­wal „Wra­ti­sla­via Can­tans”. To nie gdzie in­dziej, ale wła­śnie we Wro­cła­wiu od­by­wa­ją się: Fe­sti­wal „Jazz nad Odrą”, „Dni Mu­zy­ki Sta­rych Mi­strzów”, „Prze­gląd Pio­sen­ki Ak­tor­skiej”, „Mię­dzy­na­ro­do­we Za­dusz­ki Jaz­zo­we”, czy „Spo­tka­nia Te­atrów Jed­ne­go Ak­to­ra i Ma­łych Form Te­atral­nych”. Słyn­ne już w Eu­ro­pie sta­ły się mo­nu­men­tal­ne przed­sta­wie­nia ope­ro­we or­ga­ni­zo­wa­ne we wro­cław­skiej Hali Lu­do­wej.

Wro­cław po­wstał jako gród cze­ski i od imie­nia cze­skie­go księ­cia Vra­ci­sla­va wziął na­zwę. Do po­wsta­ją­ce­go wła­śnie pań­stwa Pia­stów włą­czył go oko­ło roku 960 Miesz­ko, ale jesz­cze przez cały wiek XI był Wro­cław te­ry­to­rium spor­nym. Każ­de­go roku Ka­zi­mierz Od­no­wi­ciel zmu­szo­ny był opła­cać jego pol­skość 5 ki­lo­gra­ma­mi zło­ta i na do­kład­kę jesz­cze 85 ki­lo­gra­ma­mi sre­bra. Spo­ro to wpraw­dzie cen­ne­go krusz­cu, ale sum­ma sum­ma­rum in­te­res nie­wąt­pli­wie się opła­cał.

Pra­wie do po­ło­wy XIV wie­ku Wro­cław na­le­żał bez­spor­nie do pań­stwa Pia­stów, cho­ciaż pod ko­niec tego okre­su na­wet ci, któ­rzy chcie­li przy­wdziać ko­ro­nę kró­lów Pol­ski, mie­li w so­bie wię­cej krwi nie­miec­kiej niż pol­skiej i chęt­niej niż dźwięcz­ną mową nad­wi­ślań­ską po­słu­gi­wa­li się „szpre­cha­niem” swych nie­miec­kich ma­tek.

Po­tem przez 200 lat mia­sto na­le­ża­ło do Ko­ro­ny cze­skiej, ko­lej­ne dwa wie­ki do pań­stwa Habs­bur­gów, wresz­cie mię­dzy po­ło­wą XVIII wie­ku a ro­kiem 1945 do pań­stwa pru­skie­go, a na­stęp­nie do zjed­no­czo­nych Nie­miec. Ta hi­sto­ria Wro­cła­wia za­pi­sa­na zo­sta­ła w jego pię­cio­po­lo­wym her­bie, z li­te­rą „W” od imie­nia le­gen­dar­ne­go za­ło­ży­cie­la, ślą­skim or­łem, cze­skim lwem i świę­ty­mi Ja­na­mi: Chrzci­cie­lem i Ewan­ge­li­stą.

Po za­koń­cze­niu dru­giej woj­ny świa­to­wej Wro­cław wró­cił do Pol­ski. Pierw­si po­wo­jen­ni miesz­kań­cy, głów­nie wy­sie­dleń­cy ze Wscho­du, za­sta­li tu zglisz­cza, ale za­raz za­bra­li się do pra­cy, two­rząc z gru­zów prak­tycz­nie nowe mia­sto. Ko­lej­ne po­ko­le­nia nie wy­obra­ża­ją już so­bie in­ne­go miej­sca na Zie­mi, w któ­rym ży­ło­by się tak do­brze.

Swo­istym pa­ra­dok­sem jest to, że udział w spo­rze o za­słu­gi dla mia­sta zgła­sza­ją tak­że Ży­dzi – i to wca­le nie bez­pod­staw­nie. Na prze­ło­mie XIX i XX wie­ku sta­no­wią­ca we Wro­cła­wiu za­le­d­wie trzy pro­cent miesz­kań­ców mniej­szość była wła­ści­cie­lem naj­więk­szych w mie­ście do­mów to­wa­ro­wych, licz­nych ban­ków, mia­ła wła­sny szpi­tal (dziś ko­le­jo­wy) i zna­czą­cy udział w ży­ciu spo­łecz­nym oraz kul­tu­ral­nym gro­du. Nie­miec­kie Bre­slau było mia­stem znacz­nie bar­dziej ży­dow­skim niż więk­szość in­nych.

W 1996 roku otwar­to we wro­cław­skim ra­tu­szu wy­sta­wę po­pier­si naj­wy­bit­niej­szych oby­wa­te­li mia­sta w ca­łej jego hi­sto­rii. Zna­leź­li się tam mię­dzy in­ny­mi: świę­ta Edy­ta Ste­in, wy­bit­ny dzia­łacz so­cja­li­stycz­ny oraz pi­sarz Fer­di­nand La­sal­le czy fi­zyk-no­bli­sta Max Born. Pe­wien Nie­miec cheł­pił się, że w ga­le­rii do­mi­nu­ją jego ro­da­cy (pierw­szą Po­lką w ga­le­rii zo­sta­ła Wan­da Rut­kie­wicz). Osa­dził go je­den z przed­sta­wi­cie­li wro­cław­skiej gmi­ny ży­dow­skiej:

– Jacy Niem­cy? Oprócz Haupt­man­na , wszyst­ko nasi…

*

Ro­dzin­na le­gen­da gło­si, że pew­ne­go razu przy­ja­ciół­ka mamy Prze­mka, pani Wi­śniow­ska, od­wie­dzi­ła zna­ne­go ja­sno­wi­dza z Wa­li­szo­wa o na­zwi­sku Fi­li­pek. Tak się zło­ży­ło, że mia­ła przy so­bie zdję­cie Prze­mka i jego młod­sze­go bra­ta Alek­san­dra. Le­d­wo ja­sno­widz spoj­rzał na fo­to­gra­fię, od razu miał po­dob­no wy­krzyk­nąć:

– Je­den z nich bę­dzie kie­dyś sław­ny!

Astro­lo­gia (z grec­kie­go αστρολογία – dosł. „na­uka o gwiaz­dach”) jest sta­ro­żyt­ną sztu­ką, dzię­ki któ­rej na pod­sta­wie daty na­ro­dzin moż­na po­dob­no po­znać ce­chy oso­bo­wo­ści każ­de­go czło­wie­ka, jego spo­sób ży­cia, kie­ru­nek roz­wo­ju ka­rie­ry i sto­sun­ki z in­ny­mi ludź­mi. Zaj­mu­je się ba­da­niem po­ło­że­nia ciał nie­bie­skich, przy za­ło­że­niu, że ist­nie­je ko­re­la­cja mię­dzy zja­wi­ska­mi na nie­bie a lo­sem po­szcze­gól­nych lu­dzi i wy­da­rze­nia­mi na Zie­mi. Nie­któ­rzy wie­rzą w to, że na­sze losy za­pi­sa­ne są w gwiaz­dach.

– Lu­bię cza­sa­mi po­czy­tać ho­ro­sko­py – wy­ja­wia swój oso­bi­sty sto­su­nek do astro­lo­gii Sa­le­ta – ale wie­rzę w nie tyl­ko wte­dy, gdy są ko­rzyst­ne. Kie­dyś na­wet od­wie­dzi­łem taką jed­ną wróż­kę, któ­ra z ta­lii kart ta­ro­ta wy­czy­ta­ła parę praw­dzi­wych fak­tów na mój te­mat, zu­peł­nie nie­zna­nych in­nym oso­bom. Czy to była jed­nak wie­dza ta­jem­na, czy też w dużo więk­szym stop­niu zna­jo­mość psy­cho­lo­gii, trud­no po­wie­dzieć.

Ho­ro­skop dla uro­dzo­nych 7 mar­ca, pod zna­kiem Ryb, przed­sta­wia się na­stę­pu­ją­co:

Czło­wiek ten jest pio­nie­rem, przy­go­to­wu­ją­cym dro­gę dla waż­nych wy­da­rzeń. Do­sko­na­le orien­tu­je się w prą­dach nur­tu­ją­cych spo­łe­czeń­stwo i po­tra­fi na­przód ob­li­czać i prze­wi­dy­wać wy­da­rze­nia, ja­kie na­stą­pią. Jego in­stynk­ty spo­łecz­ne i hu­ma­ni­tar­ne prze­ja­wia­ją się wy­raź­nie w ży­ciu. Oka­zu­je dość duże zdol­no­ści pe­da­go­gicz­ne, któ­re wy­stę­pu­ją na jaw nie tyl­ko w na­ucza­niu mło­dzie­ży, ale rów­nież w ży­ciu co­dzien­nym i po­li­tycz­nym.

Współ­dzia­ła­nie z in­ny­mi przy­no­si mu duże ko­rzy­ści. To samo moż­na po­wie­dzieć rów­nież o mał­żeń­stwie, cho­ciaż, o ile cho­dzi o przy­go­dy mi­ło­sne – są one dlań nie­raz źró­dłem roz­cza­ro­wań i przy­kro­ści. Uprzej­my, go­ścin­ny, chęt­nie dzie­li się tym, co po­sia­da z in­ny­mi.

Jest to do­sko­na­ły to­wa­rzysz i kom­pan – mar­twi się wów­czas, gdy inni się mar­twią – i ra­du­je się wte­dy, gdy jego oto­cze­nie się we­se­li. Po­tra­fi się do­sto­so­wać do każ­dej sy­tu­acji, pod­le­ga­jąc róż­no­rod­nym zmia­nom psy­chicz­nym.

Cze­go wi­nien się strzec? Bę­dąc w śred­nim wie­ku po­wi­nien za­cho­wać ostroż­ność, uni­ka­jąc wszel­kie­go ry­zy­ka, za­rów­no w ży­ciu oso­bi­stym, jak też w in­te­re­sach. Wszyst­ko w jego ży­ciu za­le­ży od roz­wa­gi i ostroż­no­ści, gdyż in­a­czej może mu gro­zić nie­ocze­ki­wa­ne za­ła­ma­nie się. Dla­te­go też le­piej, aby trzy­mał się utar­tej i sze­ro­kiej dro­gi zwy­kłej eg­zy­sten­cji, a uni­kał pro­jek­tów nie­zwy­kłych, fan­ta­stycz­nych, tu­dzież wszel­kiej eks­cen­trycz­no­ści.

Uro­dzo­ny 7 mar­ca jest czło­wie­kiem re­li­gij­nym i szla­chet­nym – ale lubi zmie­niać swe za­ję­cia, a nie­rzad­ko wy­ko­nu­je dwa za­wo­dy jed­no­cze­śnie. Do­ku­cza­ją mu okre­sy wiel­kie­go nie­po­ko­ju ner­wo­we­go lub też de­pre­sji psy­chicz­nej.

.

Na ile po­wyż­szy opis przy­sta­je do oso­bo­wo­ści uro­dzo­ne­go 7 mar­ca Prze­my­sła­wa Sa­le­ty? Dal­sza lek­tu­ra książ­ki z pew­no­ścią w ja­kiejś mie­rze od­po­wie na to py­ta­nie.

*

Oj­ciec Prze­mka, Jan Bro­ni­sław Sa­le­ta, po­cho­dził z Wiel­ko­pol­ski, mat­ka – Ma­ria z domu Po­my­ka­ła wy­wo­dzi­ła swe ko­rze­nie z Ma­ło­pol­ski. Spo­tka­li się pod­czas stu­diów we Wro­cła­wiu, po­ko­cha­li i po­bra­li. On stu­dio­wał na Aka­de­mii Rol­ni­czej, ona ukoń­czy­ła po­lo­ni­sty­kę na Uni­wer­sy­te­cie Wro­cław­skim. (Póź­niej jesz­cze, za­ocz­nie ger­ma­ni­sty­kę). Obok Prze­my­sła­wa, do­cho­wa­li się pół­to­ra roku póź­niej jesz­cze jed­ne­go syna o imie­niu Alek­san­der.

Ro­dzi­na czę­sto zmie­nia­ła ad­res. Nic nie wska­zu­je na to, żeby pan Jan Bro­ni­sław miał ja­kieś szcze­gól­ne skłon­no­ści do usta­wicz­ne­go prze­no­sze­nia się z miej­sca na miej­sce. To ra­czej jego za­wód po­wo­do­wał, że do­sta­wał pra­cę co­raz to w in­nej miej­sco­wo­ści. I tak kil­ka lat swe­go dzie­ciń­stwa Prze­mek spę­dził w miej­sco­wo­ści Bo­rek Strze­liń­ski, 20 ki­lo­me­trów na po­łu­dnie od Wro­cła­wia, gdzie tato peł­nił funk­cję dy­rek­to­ra Pań­stwo­we­go Go­spo­dar­stwa Rol­ne­go i do­dat­ko­wo uczył w tech­ni­kum w po­bli­skim Lu­do­wie Pol­skim.

Bo­rek Strze­liń­ski to wieś na Dol­nym Ślą­sku. Znaj­du­je się w niej pięk­ny ko­ściół świę­te­go Waw­rzyń­ca z XIII wie­ku, po­mnik po­le­głych w I woj­nie świa­to­wej, a na dro­dze w kie­run­ku Jak­si­na trzy krzy­że po­kut­ne, po­cho­dzą­ce naj­praw­do­po­dob­niej z póź­ne­go śre­dnio­wie­cza. Jest też neo­kla­sy­cy­stycz­ny pa­łac z 1858 roku, któ­re­mu w nie­na­ru­szo­nym sta­nie uda­ło się prze­trwać wo­jen­ną za­wie­ru­chę i któ­re­go użyt­kow­ni­kiem był za­rzą­dza­ny przez Jana Sa­le­tę PGR.

Pa­łac ten miał jed­nak­że bar­dzo po­waż­ną wadę: jego po­przed­ni wła­ści­ciel na­zy­wał się Lu­dwig Fried­mann auf Gross­burg. Za­pew­ne w związ­ku z tym wła­dze nie udzie­li­ły zgo­dy na za­trud­nie­nie tam stró­ża. Po­szcze­gól­ne ele­men­ty wy­po­sa­że­nia były roz­kra­da­ne przez oko­licz­ną lud­ność, wspo­ma­ga­ną przy tym „zboż­nym dzie­le” przez co bar­dziej przed­się­bior­czych han­dla­rzy an­ty­ka­mi z in­nych miej­sco­wo­ści. Po­wo­zow­nię uży­wa­no do prze­cho­wy­wa­nia kar­to­fli…

Panu Sa­le­cie nie za bar­dzo to się po­do­ba­ło. Wy­sto­so­wał więc do ko­mi­te­tu gmin­ne­go PZPR sąż­ni­ste pi­smo z proś­bą o ma­te­ria­ły bu­dow­la­ne po­trzeb­ne do za­bez­pie­cze­nia obiek­tu. Kil­ka dni póź­niej otrzy­mał we­zwa­nie od I se­kre­ta­rza.

– Czy wy­ście, Sa­le­ta, zwa­rio­wa­li! – darł się dy­gni­tarz. – Wy za­bez­pie­czy­cie, a Niem­cy wró­cą i po­wie­dzą: to jest nasz pa­łac, to są na­sze zie­mie.

Na po­cząt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych pa­łac ku­pił lo­kal­ny przed­się­bior­ca na­zwi­skiem Le­szek Bu­bel i zle­cił PGR-owi kosz­tow­ny re­mont, za któ­ry nig­dy nie za­pła­cił. Po­wódź i ulew­ne desz­cze w 1997 roku do­pro­wa­dzi­ły do za­wa­le­nia się stro­pów i da­chu nad głów­nym bu­dyn­kiem, ale to już zu­peł­nie inna hi­sto­ria…

– Nie mam i nig­dy nie mia­łem w ży­ciu żad­nych ido­li – wy­znał po la­tach bo­ha­ter tej książ­ki re­por­ter­ce ma­ga­zy­nu „Kraj”, Mi­rze Su­cho­dol­skiej. – Ale gdy­bym miał wska­zać czło­wie­ka, któ­ry wy­warł na mnie naj­więk­szy wpływ, do któ­re­go chciał­bym być po­dob­ny, to był­by nim mój tata. Przede wszyst­kim ze wzglę­du na spo­kój, roz­są­dek i od­po­wie­dzial­ność. On taki jest.

– I jest taki wiel­ki jak Pan? – za­py­ta­ła dzien­ni­kar­ka.

– Nie – uśmiech­nął się mistrz pię­ści. – On ma tyl­ko 176 cen­ty­me­trów wzro­stu, to my z bra­tem je­ste­śmy tacy duzi. Je­stem jed­nak do ojca bar­dzo po­dob­ny. Tak jak on sta­ram się nie po­ka­zy­wać emo­cji, po­dob­nie się za­cho­wy­wać. Nie było ta­kiej sy­tu­acji w moim ży­ciu, abym spa­ni­ko­wał albo żeby po­nio­sły mnie ner­wy. Je­śli trze­ba było ko­goś uro­bić, to ła­twiej­sza była mama, ale je­śli już coś się sta­ło i ko­muś trze­ba było po­wie­dzieć, to ta­cie. Bo było wia­do­mo, że za­re­agu­je spo­koj­nie. Ale ge­ne­ral­nie moi ro­dzi­ce są tacy, że za­wsze moż­na było li­czyć na ich po­moc i na spra­wie­dli­wość, co nie zna­czy, że mo­gli­śmy wejść im na gło­wę. (…) Parę razy zda­rzy­ło się na­wet, że do­sta­li­śmy w skó­rę. By­li­śmy krót­ko trzy­ma­ni.

– A Pan dał kie­dyś klap­sa swo­im dziew­czyn­kom? – do­cie­ka­ła da­lej dzien­ni­kar­ka.

– O, nie! Dziew­czyn­ki są skar­ba­mi każ­de­go ta­tu­sia. Wiem, że na­wet szu­ka­ją mę­żów, któ­rzy przy­po­mi­na­ją ich oj­ców. Ale też oj­co­wie cał­kiem in­a­czej pod­cho­dzą do có­rek. Dziew­czyn­ce trud­niej jest od­mó­wić, choć z wy­cho­waw­cze­go punk­tu wi­dze­nia sta­ram się to ro­bić, żeby có­rek za bar­dzo nie roz­pu­ścić. Obie są do­brze wy­cho­wa­ne. Moż­na im wszyst­ko wy­tłu­ma­czyć. (…) Gdy­bym miał syna, to na mnie cią­ży­ła­by więk­sza od­po­wie­dzial­ność. Choć­by taka, że trze­ba chło­pa­ka na­uczyć ko­pać pił­kę. Mama tego nie zro­bi.

*

Okre­su „Bor­ko­we­go” swej bio­gra­fii Prze­mek zu­peł­nie nie pa­mię­ta, i nic w tym dziw­ne­go, je­śli weź­mie się pod uwa­gę, że miał wów­czas nie­speł­na dwa lata. Poza tym, kie­dy na świe­cie po­ja­wił się Alek­san­der, zo­stał na po­nad rok „ze­sła­ny” do bab­ci miesz­ka­ją­cej w We­so­łej koło Dy­no­wa, w wo­je­wódz­twie rze­szow­skim (obec­nie pod­kar­pac­kie). Kie­dy wró­cił, oj­ciec zo­stał prze­nie­sio­ny nie­ba­wem do Dłu­go­po­la w Ko­tli­nie Kłodz­kiej, gdzie otrzy­mał po­sa­dę kie­row­ni­ka Sta­cji Do­świad­czal­nej Oce­ny Od­mian. Ba­dał tam roz­ma­ite ga­tun­ki ro­ślin upraw­nych i wy­sy­łał spra­woz­da­nia do Cen­tral­ne­go Ośrod­ka Ba­da­nia Od­mian Ro­ślin. Cza­sa­mi miał ocho­tę pod­pi­sać ta­kie spra­woz­da­nie na przy­kład Ka­czor Do­nald, żeby spraw­dzić, czy ktoś to w ogó­le czy­ta i czy zwró­ci na taki pod­pis uwa­gę.

Dłu­go­po­le, a wła­ści­wie Dłu­go­po­le Zdrój, to oto­czo­ne la­sa­mi nie­wiel­kie uzdro­wi­sko w po­łu­dnio­wej czę­ści Ko­tli­ny, po­ło­żo­ne ma­low­ni­czo u stóp Gór By­strzyc­kich. Jego lecz­ni­cze wa­lo­ry zo­sta­ły od­kry­te już w XVI wie­ku, cho­ciaż pierw­sze urzą­dze­nia zdro­jo­we wy­bu­do­wa­no tu do­pie­ro w roku 1802.

Atrak­cją za­bie­go­wą są tak zwa­ne su­che ką­pie­le dwu­tlen­kiem wę­gla. Pod­sta­wo­wą dzia­łal­no­ścią jest le­cze­nie i re­ha­bi­li­ta­cja osób z cho­ro­ba­mi wą­tro­by. Poza tym pro­wa­dzo­na jest re­ha­bi­li­ta­cja ko­biet po ma­stek­to­mii, le­czy się cu­krzy­cę, ner­wi­cę i cho­ro­by ukła­du po­kar­mo­we­go. Ła­god­ny kli­mat słu­ży ast­ma­ty­kom oraz oso­bom z cho­ro­ba­mi ukła­du krą­że­nia.

Przez Dłu­go­po­le prze­bie­ga li­nia ko­le­jo­wa łą­czą­ca Wro­cław z Pra­gą, znaj­du­je się tu tak­że uro­czy Park Zdro­jo­wy z XIX wie­ku z pięk­ny­mi oka­za­mi sta­rych drzew, licz­ne domy wcza­so­we i szpi­ta­le uzdro­wi­sko­we, a poza tym ko­ściół pa­ra­fial­ny śś. Pio­tra i Paw­ła z 1355 roku, ko­ściół fi­lial­ny św. Je­rze­go z XVIII wie­ku, oraz dwa dwor­ki – ba­ro­ko­wy z XVIII wie­ku i em­pi­ro­wy z 1807 roku.

Z Dłu­go­po­lem wią­żą się pierw­sze wspo­mnie­nia, ja­kie z okre­su dzie­ciń­stwa po­sia­da bo­ha­ter tej opo­wie­ści.

„By­łem dziec­kiem ży­wym, prze­peł­nio­nym ener­gią i za­wsze skłon­nym do róż­ne­go ro­dza­ju eks­pe­ry­men­tów oraz ry­zy­ka – wspo­mi­na. – Miesz­ka­li­śmy w Dłu­go­po­lu w ma­łym dom­ku-bliź­nia­ku, któ­re­go istot­nym ele­men­tem był bal­kon z me­ta­lo­wą ba­lu­stra­dą. Któ­re­goś dnia po­sta­no­wi­łem spraw­dzić, czy uda się prze­ło­żyć gło­wę po­mię­dzy prę­ta­mi tej ba­lu­stra­dy. Eks­pe­ry­ment do­wiódł nie­zbi­cie, że owszem, da się, ale – rzec moż­na – tyl­ko jed­no­stron­nie, to zna­czy da się wsa­dzić, ale nie da się już wy­cią­gnąć. Sie­dzia­łem tam za­klesz­czo­ny przez kil­ka go­dzin, do­pó­ki oj­ciec nie prze­pi­ło­wał prę­ta.

In­nym ra­zem do­ko­na­łem ana­lo­gicz­ne­go te­stu ze sta­lo­wą ob­rę­czą po bę­ben­ku. Re­zul­tat do­świad­cze­nia był po­dob­ny. Ob­ręcz moż­na było przez gło­wę prze­ci­snąć, ale tyl­ko w jed­nym kie­run­ku. Skoń­czy­ło się po­dob­nie – pi­ło­wa­niem”.

„Prze­mek miał bar­dzo dużo róż­nych dziw­nych po­my­słów – po­twier­dza, wzdy­cha­jąc cięż­ko jego mama, pani Ma­ria Sa­le­ta. – Nie­któ­re były… bar­dzo eg­zo­tycz­ne. Cią­gle wy­my­ślał coś no­we­go i jesz­cze wcią­gał do nich bied­ne­go Alka…”.

„Miesz­ka­jąc w Dłu­go­po­lu, zna­la­złem się po raz pierw­szy w szpi­ta­lu – kon­ty­nu­uje Sa­le­ta. – Po­wo­dem była jaz­da po domu na ro­we­rze i chęć na­śla­do­wa­nia ewo­lu­cji, któ­re pew­ne­go razu zo­ba­czy­łem w wę­drow­nym cyr­ku. Po tych wy­czy­nach zo­sta­ła mi do dzi­siaj bli­zna na bro­dzie, któ­rej po­cho­dze­nia wie­lu błęd­nie upa­tru­je w rin­go­wej ka­rie­rze”.

Do­daj­my w tym miej­scu, że dru­ga bli­zna, tym ra­zem na czo­le mi­strza Eu­ro­py i świa­ta, rów­nież nie po­wsta­ła w wy­ni­ku otrzy­ma­nych w cza­sie pię­ściar­skiej ka­rie­ry ura­zów. Jej au­tor­ką jest pew­na ko­le­żan­ka z przed­szko­la, któ­ra po­sia­da­ła dłu­gie pa­znok­cie…

„Po­cią­ga­ła mnie też chy­ba wspi­nacz­ka, a z pew­no­ścią za­war­ty w tym za­ję­ciu dresz­czyk emo­cji – opo­wia­da da­lej Prze­mek. – Przez Dłu­go­po­le pły­nę­ła Nysa. Dzie­cia­ki cho­dzi­ły się tam la­tem ką­pać. Nad rze­ką były ta­kie skał­ki, na któ­re po­sta­no­wi­łem się pew­ne­go dnia wspiąć. Coś mnie pod­ku­si­ło, żeby wziąć ze sobą młod­sze­go bra­ta. Alek wpraw­dzie nie prze­ja­wiał zbyt­niej chę­ci do upra­wia­nia »al­pi­ni­zmu«, ale po dłuż­szej roz­mo­wie dał się prze­ko­nać.

Skał­ki mia­ły tę dziw­ną ce­chę, że ła­twiej było się na nie wspiąć, niż po­tem z nich zejść. Mnie się to ja­koś uda­ło, Al­ko­wi już nie. Ścią­gnę­ła go stam­tąd do­pie­ro mama, wy­ka­zu­jąc zręcz­ność i opa­no­wa­nie ra­so­we­go go­prow­ca. Co było po­tem? Jak po­wie­dział kie­dyś Mark Twa­in: Spu­ść­my le­piej li­to­ści­wą za­sło­nę mil­cze­nia na ko­niec tej sce­ny. Przy oka­zji brat obe­rwał spa­da­ją­cym z góry ka­mie­niem i do dzi­siaj ma od tego na czo­le pięk­ną pa­miąt­kę.

Cie­ka­we było tak­że do­świad­cze­nie z za­pał­ka­mi. Rzecz dzia­ła się w przed­szko­lu. Je­den z mo­ich ko­le­gów, o imie­niu Sta­szek, po­chwa­lił się kie­dyś po­sia­da­nym ko­lo­ro­wym pu­deł­kiem.

– Zo­bacz, co mam – po­wie­dział z ta­jem­ni­czą miną, wy­cią­ga­jąc przed­miot z kie­sze­ni.

– Phi, to są zwy­kłe za­pał­ki – skrzy­wi­łem się, czu­jąc jed­nak przy­kre ukłu­cie za­zdro­ści. – Gdzie je zwę­dzi­łeś?

– Le­ża­ły w kuch­ni na sto­le. Czy wiesz, że jak się nimi po­trze tu­taj z boku, to po­ja­wia się ogień?

– No pew­nie, prze­cież to za­pał­ki. Chodź, za­pa­li­my coś.

– Ale co?

– Nie wiem. Może ko­ta­rę w ja­dal­ni?

– Do­bra, ale żeby nie było z tego ja­kiejś dra­ki – zgo­dził się Sta­szek.

Nie za­mie­rza­li­śmy pusz­czać przed­szko­la z dy­mem, chcie­li­śmy po pro­stu zo­ba­czyć tyl­ko, co się sta­nie. Oka­za­ło się jed­nak, że ko­ta­ra wca­le nie chce się za­jąć. Po kil­ku­na­stu pró­bach zo­sta­ła nam ostat­nia za­pał­ka. Wte­dy wpa­dłem na »zna­ko­mi­ty« po­mysł. Przy­po­mnia­łem so­bie mia­no­wi­cie, jak w pe­gie­erze od­po­wie­dzial­ny za to pra­cow­nik pa­lił li­ście.

– Trze­ba wziąć z ogro­du tro­chę su­chych ga­łą­zek – po­wie­dzia­łem. – No i jesz­cze pa­pier.

Przy­nie­śli­śmy do ja­dal­ni garść chru­stu, wy­dar­li kil­ka kar­tek z jed­nej ze sto­ją­cych na pół­kach ba­jek dla dzie­ci i spró­bo­wa­li­śmy jesz­cze raz. Tym ra­zem się uda­ło. Żół­ty pło­myk we­so­ło za­tań­czył na pa­pie­rze, po­łknął z sy­kiem kil­ka naj­bliż­szych ga­łą­zek, li­znął raz i dru­gi ko­ta­rę, po czym zmie­nił się w hu­czą­cy ogień. Pró­bo­wa­li­śmy ga­sić, ale dmu­cha­nie nic nie po­ma­ga­ło.

– Mó­wi­łem: żeby tyl­ko nie było z tego ja­kiejś dra­ki – przy­po­mniał bli­ski pła­czu Sta­szek.

– Nie ga­daj tyle! – na­sko­czy­łem na nie­go. – Gaś!

– Ale jak?

– Spró­buj­my na­si­kać!

– Tyl­ko że mnie się nie chce siku!

Nie wia­do­mo, jak by się skoń­czy­ła cała ta hi­sto­ria, gdy­by w tym mo­men­cie nie wtar­gnę­ła do po­miesz­cze­nia jed­na z wy­cho­waw­czyń, za­nie­po­ko­jo­na na­szą prze­dłu­ża­ją­cą się nie­obec­no­ścią. Kil­ka mi­nut póź­niej ogień uga­szo­no w wy­ni­ku sko­or­dy­no­wa­nych dzia­łań pań wy­cho­waw­czyń, woź­nej i ku­char­ki.

Nie pa­mię­tam już, jaki był fi­nał tej ca­łej hi­sto­rii, zda­je się, że chcia­no nas re­le­go­wać kar­nie z przed­szko­la, ale w koń­cu wszyst­ko ro­ze­szło się ja­koś po ko­ściach”.

*

W 1973 roku pań­stwo Sa­le­to­wie ko­lej­ny raz zmie­ni­li ad­res za­miesz­ka­nia. Tym ra­zem prze­nie­śli się do By­strzy­cy Kłodz­kiej, dzie­się­cio­ty­sięcz­ne­go mia­sta, po­ło­żo­ne­go ta­ra­so­wo na wy­so­kim brze­gu Nysy Kłodz­kiej u uj­ścia By­strzy­cy Łom­nic­kiej, któ­re do dziś za­cho­wa­ło śre­dnio­wiecz­ny układ prze­strzen­ny miast ślą­skich, z czwo­ro­bocz­nym ryn­kiem, ra­tu­szem po­środ­ku i uli­ca­mi bie­gną­cy­mi pro­sto­pa­dle z jego ką­tów i two­rzą­cy­mi re­gu­lar­ną sza­chow­ni­cę.

Za­cząt­kiem By­strzy­cy jako mia­sta była osa­da po­wsta­ła przy trak­cie ko­mu­ni­ka­cyj­nym, któ­ra – wspo­ma­ga­na przez za­sob­ne oko­licz­ne wsie – sta­ła się ko­leb­ką póź­niej­sze­go mia­sta. Nie zna­my co praw­da aktu lo­ka­cyj­ne­go, ale moż­na przy­pu­ścić, że By­strzy­cę lo­ko­wa­no naj­praw­do­po­dob­niej na pra­wie za­chod­nim w po­ło­wie XIII wie­ku Wła­śnie z tego okre­su po­cho­dzi naj­star­szy by­strzyc­ki za­by­tek – ko­ściół pa­ra­fial­ny św. Mi­cha­ła Ar­cha­nio­ła. Tak czy in­a­czej, miej­sco­wość zo­sta­ła po raz pierw­szy wy­mie­nio­na do­pie­ro 29 sierp­nia 1318 roku, z oka­zji sprze­da­ży przez nią tak zwa­ne­go Gę­sie­go Za­kąt­ka.

Na­stęp­ny za­pis po­cho­dzi z 1 lip­ca roku na­stęp­ne­go i do­ty­czy nada­nia wój­to­wi Ja­ku­bo­wi Ruc­ke­ro­wi dzie­dzicz­nych praw są­dow­ni­czych tu­taj i w przy­na­leż­nych do By­strzy­cy wsiach, w za­mian za naj­więk­szy udział w oto­cze­niu mia­sta mu­ra­mi obron­ny­mi. Po­zo­sta­ło­ści tych mu­rów są dziś wiel­ką atrak­cją. W ciąg for­ty­fi­ka­cji wbu­do­wa­no bra­my wzmoc­nio­ne basz­ta­mi – jed­ną z ta­kich baszt, któ­rą moż­na oglą­dać do dziś, jest Wie­ża Ry­cer­ska.

W kie­run­ku Wro­cła­wia wy­jeż­dża­no Bra­mą Kłodz­ką, a do po­dró­ży w kie­run­ku po­łu­dnia wy­ko­rzy­sty­wa­no Bra­mę Dol­ną, zwa­ną po­tem Wod­ną. We­wnątrz mu­rów roz­pla­no­wa­no mia­sto, a wzno­szo­no je z za­cho­wa­niem wszel­kich pra­wi­dło­wo­ści kunsz­tu urba­ni­stycz­ne­go, bio­rąc pod uwa­gę za­rów­no pro­blem wie­ją­cych wia­trów, jak i od­pły­wu wody – to dla­te­go wła­śnie ry­nek usy­tu­owa­ny jest na sto­ku. By­strzyc­ka sta­rów­ka o ory­gi­nal­nej ta­ra­so­wej za­bu­do­wie po­rów­ny­wa­na jest cza­sem do wło­skie­go Nemi czy nie­miec­kie­go Ro­then­bur­ga. Te i inne nie mniej pięk­ne za­byt­ki wkom­po­no­wa­ne są w ma­low­ni­cze kra­jo­bra­zy, z któ­rych sły­nie cała Zie­mia Kłodz­ka.

Po­nie­waż By­strzy­ca leży na na­tu­ral­nym szla­ku han­dlo­wym, w cza­sach po­ko­ju roz­wi­ja­ła się bar­dzo szyb­ko. Jed­nak z ra­cji licz­nych wo­jen oraz nie­szczę­śli­wych po­ża­rów w XVII wie­ku znacz­nie pod­upa­dła. Do­pie­ro od roku 1875, kie­dy otwar­to po­łą­cze­nie ko­le­jo­we z Kłodz­kiem, mia­sto za­czę­ło na nowo się roz­wi­jać, ru­szy­ły in­we­sty­cje prze­my­sło­we (prze­mysł drzew­ny), a tak­że bu­dow­la­ne, re­kre­acyj­ne i oświa­to­we. Po II woj­nie świa­to­wej, mimo bra­ku znisz­czeń wo­jen­nych, By­strzy­ca znów za­czę­ła pod­upa­dać.

*

W By­strzy­cy Kłodz­kiej Prze­mek Sa­le­ta roz­po­czął swo­ją edu­ka­cję. 1 wrze­śnia 1974 roku za­czął uczęsz­czać do kla­sy 1b Szko­ły Pod­sta­wo­wej nr i imie­nia ge­ne­ra­ła Jó­ze­fa Bema. Uczniem był do­brym, w domu Sa­le­tów za­wsze przy­wią­zy­wa­no dużą wagę do na­uki. Oj­ciec pil­no­wał od­po­wied­nie­go po­zio­mu przed­mio­tów ści­słych, mama dba­ła o przed­mio­ty hu­ma­ni­stycz­ne i ję­zy­ki.

„O każ­dym, naj­drob­niej­szym na­wet »nie­do­cią­gnię­ciu« w szko­le ro­dzi­ce byli na­tych­miast in­for­mo­wa­ni – opo­wia­da Prze­mek. – Mama uczy­ła wpraw­dzie w Li­ceum Eko­no­micz­nym, ale By­strzy­ca to małe mia­stecz­ko, gdzie nie­mal­że wszy­scy wszyst­kich zna­li, więc ni­cze­go nie dało się ukryć. O ta­kim na przy­kład pój­ściu na wa­ga­ry moż­na było tyl­ko po­ma­rzyć”.

Wy­cho­waw­cą kla­sy była po­cząt­ko­wo pani Ewa Szu­mi­las, po­tem za­stą­pił ją Ja­nusz Woź­niak, na­uczy­ciel pol­skie­go. Umiał nie tyl­ko za­in­te­re­so­wać dzie­cia­ków na­ucza­nym przez sie­bie przed­mio­tem, ale dbał tak­że o ich wszech­stron­ny roz­wój, or­ga­ni­zu­jąc naj­roz­ma­it­sze im­pre­zy, raj­dy gór­skie i wy­ciecz­ki. To wła­śnie panu Woź­nia­ko­wi Prze­mek za­wdzię­cza za­in­te­re­so­wa­nie po­ezją, któ­re ob­ja­wi­ło się mię­dzy in­ny­mi udzia­łem w róż­ne­go ro­dza­ju kon­kur­sach re­cy­ta­tor­skich. Jak na przy­szłe­go kró­la rin­gu hob­by to do­syć nie­ty­po­we, ale nie­ty­po­wy jest i cały Sa­le­ta, więc tak na do­brą spra­wę nic w tym spe­cjal­nie dziw­ne­go.

Jak we wszyst­kim, cze­go się w ży­ciu tknął, Sa­le­ta i tu usi­ło­wał być naj­lep­szy. Naj­lep­szym wpraw­dzie nie zo­stał, ale zdo­by­cie dru­gie­go miej­sca w Wo­je­wódz­kim Kon­kur­sie Re­cy­ta­tor­skim im. Wła­dy­sła­wa Bro­niew­skie­go z pew­no­ścią na­le­ży oce­nić jako duży suk­ces.

I zno­wu nie­któ­rych może zdzi­wić fakt, że przy­szły wy­bit­ny spor­to­wiec, mistrz świa­ta i Eu­ro­py, wca­le by­najm­niej nie wy­róż­niał się w szko­le ja­ki­miś spe­cjal­ny­mi uzdol­nie­nia­mi, czy też na­wet za­mi­ło­wa­niem do spor­tu. Je­że­li już, to naj­bar­dziej po­cią­ga­ła go w tym cza­sie jaz­da kon­na. Obok ta­len­tów re­cy­ta­tor­skich, wy­ka­zy­wał duże zdol­no­ści do na­uki ję­zy­ków, a tak­że do przed­mio­tów ści­słych. Bę­dąc w ósmej kla­sie, za­kwa­li­fi­ko­wał się do udzia­łu w olim­pia­dzie ma­te­ma­tycz­nej, któ­rej wpraw­dzie nie wy­grał, ale sam udział mi­strza pię­ści w tego ro­dza­ju im­pre­zie war­ty jest od­no­to­wa­nia.

War­ta od­no­to­wa­nia jest rów­nież… gra na skrzyp­cach. Oprócz szko­ły pod­sta­wo­wej, Prze­mek za­czął oko­ło roku 1978 uczęsz­czać do szko­ły mu­zycz­nej, gdzie z za­pa­łem ćwi­czył wła­śnie grę na wspo­mnia­nym in­stru­men­cie. Nie­ste­ty, tego za­pa­łu star­czy­ło za­le­d­wie na kil­ka mie­się­cy.

– Grał i rów­no­cze­śnie czy­tał, i to trzy książ­ki na raz – wspo­mi­na mama Prze­mka. – Jak sie­dzia­łam przy nim, to ćwi­czył, ale jak tyl­ko wy­szłam z po­ko­ju… Sły­szę, że zno­wu gra nie­rów­no. Wcho­dzę do po­ko­ju i co wi­dzę? Na tap­cza­nie jed­na książ­ka, przy­kry­ta dla nie­po­zna­ki na­rzu­tą, na sto­le dru­ga, za­ma­sko­wa­na ga­ze­tą… W koń­cu zde­cy­do­wa­łam się wy­pi­sać go ze szko­ły mu­zycz­nej.

W ten spo­sób świat mu­zy­ki stra­cił być może na­stęp­cę mi­strza Pa­ga­ni­nie­go, świat spor­tu zy­skał zaś przy­szłe­go mi­strza Eu­ro­py wszech­wag.

Moż­na wspo­mnieć w tym miej­scu, iż grą na skrzyp­cach zaj­mo­wał się w dzie­ciń­stwie tak­że inny sław­ny pię­ściarz, Jo­seph Lo­uis Bar­row, zna­ny sze­rzej jako Joe Lo­uis. Jego mama do­wie­dzia­ła się skądś, że mu­zyk w or­kie­strze otrzy­mu­je 35 do­la­rów na ty­dzień, co wy­da­ło jej się sumą tak wiel­ką, że aż nie­wy­obra­żal­ną. Za­czę­ła więc po­sy­łać syna na na­ukę gry na skrzyp­cach. Tym­cza­sem Joe Bar­row, za­miast cho­dzić do szko­ły mu­zycz­nej, pil­nie tre­no­wał boks, utrzy­mu­jąc przed mamą ten fakt w głę­bo­kiej ta­jem­ni­cy. Skrzyp­ce zo­sta­wiał naj­czę­ściej w domu swo­je­go ko­le­gi, Wal­ke­ra Smi­tha (któ­ry wy­stę­po­wał po­tem na świa­to­wych rin­gach pod przy­bra­nym na­zwi­skiem Ray „Su­gar” Ro­bin­son), bądź też cza­sa­mi cho­wał w piw­ni­cy.

Któ­re­goś dnia wró­cił do domu po wy­czer­pu­ją­cym tre­nin­gu w „De­tro­it’s Brew­ster Cen­tre”.

– Hej, mamo! – po­wie­dział na przy­wi­ta­nie

Ob­li­cze Lil­lian Bar­row wy­glą­da­ło jak gra­do­wa chmu­ra i nie zwia­sto­wa­ło ni­cze­go do­bre­go.

– Po­każ mi swój dzien­ni­czek z lek­cji gry na skrzyp­cach – wy­ce­dzi­ła.

– Wy­rzu­ci­łem go, mamo – od­rzekł Jo­seph.

– Więc po to wy­da­ję pie­nią­dze na lek­cje mu­zy­ki, chcąc ci za­pew­nić ja­kąś przy­szłość? A ty po pro­stu wy­rzu­casz swo­ją szan­sę na śmiet­nik. Na­praw­dę mnie zra­ni­łeś, Joe. Gdzież więc by­łeś, kie­dy po­wi­nie­neś był ćwi­czyć na skrzyp­cach?

Joe po­chy­lił gło­wę i wzru­szył po­tęż­ny­mi ra­mio­na­mi. Wca­le nie był pe­wien, jak mama za­re­agu­je na jego od­po­wiedź, że za­miast pie­ścić stru­ny, obi­jał tre­nin­go­wy wo­rek. Osta­tecz­nie jed­nak zde­cy­do­wał się po­wie­dzieć praw­dę:

– By­łem na tre­nin­gu bok­ser­skim, mamo. Nie chcę grać na skrzyp­cach. Nie­na­wi­dzę tego. Chcę być bok­se­rem.

Lil­lian była ko­bie­tą ob­da­rzo­ną dużą wy­ro­zu­mia­ło­ścią i wiel­ką in­tu­icją. Spoj­rza­ła na swe­go syna po raz pierw­szy jak na do­ro­słe­go męż­czy­znę. Zer­k­nę­ła na po­tęż­ne bary i wej­rza­ła głę­bo­ko w jego smut­ne oczy. Chcia­ła, bar­dzo chcia­ła, żeby zo­stał mu­zy­kiem, ale jesz­cze bar­dziej chcia­ła, żeby był po pro­stu szczę­śli­wy.

– Joe – po­wie­dzia­ła bar­dzo po­wo­li – jest tyl­ko jed­na rzecz, któ­rą chcę wie­dzieć. Czy bok­so­wa­nie to na­praw­dę to, co chcesz w ży­ciu ro­bić?

– Tak – od­parł Joe. – Je­stem tego pe­wien.

– Do­brze, syn­ku. Więc choć­bym mia­ła uro­bić so­bie ręce po łok­cie, po­mo­gę ci. Ale pa­mię­taj, je­że­li już chcesz się tym zaj­mo­wać, to mu­sisz być do­brym bok­se­rem.

– Będę, mamo – za­pew­nił ją Joe.

I nie skła­mał. 22 czerw­ca 1937 roku zno­kau­to­wał w Chi­ca­go Ja­me­sa Brad­doc­ka, zdo­by­wa­jąc ty­tuł mi­strza świa­ta wszech­wag. W jego obro­nie sto­czył 25 zwy­cię­skich walk, co jest re­kor­dem do dzi­siaj nie po­bi­tym. Zno­kau­to­wał aż 21 chal­len­ge­rów i tyl­ko trzem uda­ło się prze­trzy­mać z nim ca­łych pięt­na­ście rund. Wy­co­fał się nie­po­ko­na­ny w mar­cu 1949 roku. Ża­den inny cham­pion nie zdo­łał tak jak on utrzy­mać ty­tu­łu przez pra­wie 12 lat. Do­kład­nie 11 lat i 8 mie­się­cy. Nic nie wska­zu­je na to, aby kie­dy­kol­wiek miał ktoś to osią­gnię­cie po­pra­wić.

*

Kie­dy Prze­mek był w pią­tej kla­sie, za­wi­ta­ła do nas tak zwa­na zima stu­le­cia. Zima może być co praw­da pięk­na, ale tyl­ko do pew­ne­go stop­nia… Cel­sju­sza. A tu mi­nus 30 na okrą­gło i śnie­gu zde­cy­do­wa­nie wię­cej, niż prze­wi­dy­wa­ły nor­my. W miej­sco­wo­ściach po­ło­żo­nych w po­bli­żu gór da­wa­ła się szcze­gól­nie we zna­ki. Za­ata­ko­wa­ła w ostat­ni dzień grud­nia 1978 roku i… nie­mal­że do­szczęt­nie roz­ło­ży­ła so­cja­lizm.

Cały kraj zo­stał do­słow­nie spa­ra­li­żo­wa­ny. Sa­mo­cho­dy uty­ka­ły w za­spach, ko­mu­ni­ka­cja nie funk­cjo­no­wa­ła, ka­ret­ki nie mo­gły do­je­chać do cho­rych. Więk­szość sprzę­tu od­śnie­ża­ją­ce­go ule­gła awa­rii, a jego na­pra­wa była utrud­nio­na z po­wo­du nie­do­stat­ku czę­ści za­mien­nych. By­strzy­ca Kłodz­ka zmie­ni­ła się w mia­sto Za­ko­pa­ne (śnie­giem).

W i tak pu­stych wów­czas skle­pach za­czę­ło bra­ko­wać pod­sta­wo­wych to­wa­rów spo­żyw­czych. Rów­nie trud­no jak o kar­pia było wów­czas o wę­giel. Pę­ka­ły rury, ka­lo­ry­fe­ry i sto­ją­ce przed drzwia­mi bu­tel­ki z mle­kiem. Po­zba­wia­no za­si­la­nia elek­trycz­ne­go całe dziel­ni­ce, co do­ty­czy­ło rów­nież szpi­ta­li. Ucier­pia­ły no­wo­rod­ki umiesz­cza­ne w in­ku­ba­to­rach. Licz­ba tych ofiar nie jest zna­na, spra­wę sku­tecz­nie za­tu­szo­wa­no i dziś, z róż­nych przy­czyn, jest to nie do po­twier­dze­nia.

Ob­ra­do­wa­ło Biu­ro Po­li­tycz­ne PZPR, ale mróz się nie prze­stra­szył. Biu­ro pod­ję­ło sze­reg waż­nych de­cy­zji o zna­cze­niu stra­te­gicz­nym, mię­dzy in­ny­mi po­sta­no­wi­ło roz­sze­rzyć pro­duk­cję ka­lo­ry­fe­rów. Ko­muś, kto nie wy­cho­wy­wał się w pań­stwie re­al­ne­go so­cja­li­zmu, śmiesz­ne może się wy­da­wać, że o pro­duk­cji ka­lo­ry­fe­rów de­cy­du­je naj­waż­niej­sze w kra­ju gre­mium po­li­tycz­ne, ale wte­dy tak wła­śnie było. Po­rzą­dek i or­ga­ni­za­cja.

„Pa­mię­tam ten okres do­sko­na­le – wspo­mi­na Sa­le­ta. – Ale dla mnie były to pięk­ne cza­sy. Moż­na było po­sza­leć w na­praw­dę du­żym śnie­gu, i świę­ta mia­ły zu­peł­nie inny kli­mat… Woź­ny w szko­le skar­żył się na te­le­wi­zję, w któ­rej za­po­wia­da­no za­wie­je i za­mie­cie: »za­wiać, to owszem, za­wia­ło, ale już nie za­mie­tło, sam mu­sia­łem«. Mó­wio­no, że są czte­ry klę­ski ży­wio­ło­we nisz­czą­ce pa­nu­ją­cy u nas ustrój: zima, lato, je­sień i wio­sna. Przede wszyst­kim zaś od­wo­ła­no w szko­łach lek­cje i przy­śpie­szo­no fe­rie”.

Mia­ły więc mro­zy tak­że swo­je plu­sy, i to nie tyl­ko dla dzie­cia­ków. W szko­łach na przy­kład brak po­stę­pów w na­uce zło­żo­no na karb ni­skiej tem­pe­ra­tu­ry. W pro­duk­cji wy­tłu­ma­czo­no nią brak pro­duk­cji albo jej złą ja­kość. Chu­li­ga­na nikt w mro­zy nie uświad­czył w ciem­nej uli­cy, bo bał się zmar­z­nąć. Zmar­z­li­na przy­kry­ła wszech­obec­ny brud. Zim­no do­ko­na­ło też zbli­żeń ro­dzin­nych, cze­go kon­se­kwen­cją był wyż de­mo­gra­ficz­ny.

Wiel­kie bra­ter­stwo za­pa­no­wa­ło wśród kie­row­ców sa­mo­cho­dów. Je­że­li któ­ry­kol­wiek z nich był osa­mot­nio­ny, skłó­co­ny z ro­dzi­ną, od­py­cha­ny przez przy­ja­ciół, zdra­dza­ny przez żonę, w mro­zy już nie był sam. – Za­pa­lił panu sa­mo­chód? – Spraw­dził pan świe­ce? – Po­pchnę pana. – Ma pan lin­kę? – Mam tyl­ko drut. – Po­ży­czę panu prą­du z mo­je­go aku­mu­la­to­ra, spa­łem z nim w łóż­ku całą noc. – I tak lu­dzie zmo­to­ry­zo­wa­ni utwo­rzy­li praw­dzi­wą, wzo­ro­wą ro­dzi­nę. Po raz pierw­szy na tak wiel­ką ska­lę dała o so­bie znać ludz­ka so­li­dar­ność. W ten spo­sób „zima stu­le­cia” przy­śpie­szy­ła na­dej­ście „go­rą­ce­go lata” 1980 roku.

W sierp­niu tego roku czo­łów­ki naj­więk­szych ga­zet świa­to­wych i pro­gra­my głów­nych sie­ci te­le­wi­zyj­nych wy­peł­ni­ły się do­nie­sie­nia­mi z pol­skie­go Wy­brze­ża. Przy­szedł czas wal­ki o ludz­ką god­ność. Z na­boż­ną nie­mal­że czcią wy­ma­wia­no nie­zna­ne do­tąd na­zwi­ska: Lech Wa­łę­sa, Anna Wa­len­ty­no­wicz, An­drzej Gwiaz­da… Fala straj­ków gwał­tow­nie roz­la­ła się po kra­ju. Wła­dza nie mia­ła już wyj­ścia. Mu­sia­ła iść na ustęp­stwa. 31 sierp­nia, w świa­tłach re­flek­to­rów, na oczach mi­lio­nów te­le­wi­dzów uro­czy­ście sy­gno­wa­no „Po­ro­zu­mie­nie Gdań­skie”. Ro­dzi­na Sa­le­tów prze­by­wa­ła w tym cza­sie na wa­ka­cjach w NRD:

„Nie­wie­le pa­mię­tam z tego okre­su – twier­dzi Prze­mek. – By­łem za mały, żeby tak na­praw­dę wie­dzieć, o co w tym wszyst­kim cho­dzi. Przy­po­mi­nam so­bie tyl­ko ro­dzi­ców z usza­mi wto­pio­ny­mi nie­mal­że w od­bior­nik ra­dio­wy, usi­łu­ją­cych z »Wol­nej Eu­ro­py« do­wie­dzieć się, co się dzie­je w kra­ju. In­for­ma­cje po­da­wa­ne przez wschod­nio­nie­miec­kie me­dia da­le­ko od­bie­ga­ły od rze­czy­wi­sto­ści, ofi­cjal­nym pol­skim ko­mu­ni­ka­tom też spe­cjal­nie nie wie­rzo­no…

Bar­dziej wbił mi się w pa­mięć stan wo­jen­ny w grud­niu 1981 roku i to wszyst­ko, co się wte­dy w Pol­sce dzia­ło. Cho­ciaż, praw­dę mó­wiąc, prze­szedł tak ja­koś »obok mnie«. By­strzy­ca Kłodz­ka le­ża­ła zu­peł­nie na ubo­czu wiel­kich wy­da­rzeń po­li­tycz­nych i naj­roz­ma­it­sze »za­wi­ro­wa­nia dzie­jo­we« od­bie­ra­ło się tam zu­peł­nie in­a­czej. Poza tym mia­łem wte­dy za­le­d­wie 13 lat i oglą­da­łem świat ocza­mi dziec­ka. No­si­li­śmy wpię­te w kla­pach opor­ni­ki, ale trud­no to uznać dzi­siaj za doj­rza­ły ma­ni­fest po­li­tycz­ny. Bar­dziej li­czy­ło się zwią­za­ne z tym ry­zy­ko i dresz­czyk emo­cji”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: