Przemek Saleta. Łowca adrenaliny - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
Marzec 2010
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Przemek Saleta. Łowca adrenaliny - ebook
Biografia znanego mistrza kickboxingu, miłośnika sportów ekstremalnych, prezentera i gwiazdy programów telewizyjnych. Książka zawiera wiele niepublikowanych informacji o spektakularnej karierze sportowej, barwnym życiu prywatnym, dramatycznej walce o życie córki, rozległych zainteresowaniach i niezwykłych podróżach.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-087-3 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I
O INWAZJI NIEMCÓW W NADRENII, ARESZTOWANIU GENERAŁA „NILA”, URODZINACH PRZEMKA SALETY, WROCŁAWIU, PRZEPOWIEDNI JASNOWIDZA, HOROSKOPACH, KŁOPOTACH Z IMIENIEM, INDYWIDUALISTACH, BORKU STRZELIŃSKIM I PAŁACU LUDWIGA FRIEDMANNA AUF GROSSBURG,
A TAKŻE
O RODZICACH PRZEMKA, DŁUGOPOLU, RAPORTACH KACZORA DONALDA, WSADZANIU GŁOWY MIĘDZY PRĘTY, PODPALENIU PRZEDSZKOLA, EWOLUCJACH NA ROWERZE, WSPINACZCE NA SKAŁY, BLIZNACH, BYSTRZYCY KŁODZKIEJ, KONKURSACH RECYTATORSKICH, OLIMPIADZIE MATEMATYCZNEJ, GRZE NA SKRZYPCACH, JOE LOUISIE, ZIMIE STULECIA, POLSKIM SIERPNIU I STANIE WOJENNYM.
Od czasu I wojny światowej, w której śmierć zebrała żniwo tak krwawe, jak nigdy dotąd jeszcze w dziejach świata, minęły zaledwie dwie dekady. Nad Europą unosił się już swąd zapowiadający nową wojnę. Z Rzymu dolatywały wściekłe okrzyki Mussoliniego, ulicami niemieckich miast maszerowały hitlerowskie bojówki, w kołach wojskowych Francji, Hiszpanii i innych krajów zawiązywano tajne spiski.
Gwałcąc postanowienia traktatu wersalskiego, oddziały Wehrmachtu wkroczyły do Nadrenii. Gnuśniejąca w poczuciu własnego bezpieczeństwa Francja nie zdecydowała się nawet na pogrożenie palcem. I tak pewnego mglistego poranka górzysta okolica pomiędzy Wogezami a Schwarzwaldem zaroiła się od żołnierzy, taborów samochodowych i ogromnych parków artyleryjskich z działami pomalowanymi łamanymi liniami w pstre kolory. Grzmiały czołgi i samochody pancerne, w górze huczały samoloty, dźwięczały słowa dumnej pieśni, ułożonej przez pewnego pół-studenta, pół-sutenera, nazwiskiem Horst Wessel: …Und morgen die ganze Welt! Był 7 marca 1936 roku.
Dokładnie 32 lata później urodził się Przemek Saleta.
A może było zupełnie inaczej? Niestety, bohater poniższej historii dokładnie tego nie pamięta.
„Od chwili moich urodzin minęło już ponad czterdzieści lat – tłumaczy się – w związku z czym ów ważny dzień zdążył mi się w pamięci nieco zatrzeć”.
Być może więc wszystko odbyło się tak:
Milanówek to niewielkie miasteczko, położone 31 kilometrów na południowy zachód od Warszawy. Na przełomie 1944 i 1945 roku ściągali tu jak pszczoły do miodu politycy całej niepodległej Polski. Siadywali głównie w lokalu „U Aktorek”, przy okrągłych stolikach z błyszczącą politurą. Na ścianach zawisły rysunki Eryka Lipińskiego. Goście spoglądali na ogród. Dziwili się liściom – przez dwa letnie miesiące 1944 roku widzieli tylko płonącą Warszawę. Ten ogień, który wciąż nie dogasał, próbowali teraz zalewać bimbrem. Karol Małcużyński dostarczał go regularnie z bimbrowni Dobrowolskiego.
Z Piotrkowa dotarli tu Jankowski i Pużak, z Krakowa Jasiukowicz i Pajdak, pojawiali się Stefan Korboński i Jan Nowak Jeziorański. Generał „Niedźwiadek” – Leopold Okulicki zatrzymywał się zwykle u Minkiewiczów przy Grudowskiej 6. Milanówek mienił się wszystkimi odcieniami barw politycznych. Malieńkij Łondin – nazwali go Rosjanie i zainstalowali komórkę NKWD w willi „Janotka” u zbiegu Zacisznej i Wspólnej, dziesięć minut drogi piechotą od kawiarni.
Przed idącym ulicą w stronę lokalu mężczyzną w jasnym prochowcu i kapeluszu z szerokim rondem zatrzymał się wojskowy „gazik”. Jak diabły z pudełka wyskoczyło z niego kilku rosłych drabów w błękitnych mundurach.
– NKWD! – rozległ się czyjś pełen przerażenia okrzyk i ludzie wyraźnie przyspieszyli kroku.
– Ruki w wierch! – wrzasnął jeden z „błękitnych” w kierunku mężczyzny w kapeluszu. Pozostali zaczęli obmacywać go w poszukiwaniu broni.
Następnie aresztowany człowiek został wepchnięty do auta i powieziony w kierunku „Janotki”, a tam zawleczony do piwnicy, w której stała brudna i zimna woda powyżej kostek. Po kilku godzinach wyciągnęli go i zaprowadzili na górę. Mężczyzna trząsł się z zimna, więc zażądał gorącej herbaty. Funkcjonariusze uznali to widać za niezwykłe zuchwalstwo, bo natychmiast otrzymał od tyłu silny cios w głowę, po którym na chwilę stracił przytomność.
Gdyby wiedzieli, kim jest naprawdę zatrzymany, to może nawet dostałby żądany czaj. Grube ryby traktuje się zupełnie inaczej. Zgodnie z posiadanymi dokumentami, mężczyzna nosił nazwisko Walenty Gdanicki. Naprawdę nazywał się August Emil Fieldorf i posługiwał się pseudonimem „Nil”. Był generałem brygady Wojska Polskiego, dowódcą „Kedywu” Armii Krajowej, zastępcą Komendanta Głównego AK oraz dowódcą organizacji „NIE”. Opisane powyżej zdarzenie miało miejsce 7 marca 1945 roku.
Przemek Saleta urodził się dokładnie 23 lata później.
Tego samego dnia, choć w różnych latach, pojawili się na świecie: szkocki rozbójnik i banita, a zarazem narodowy bohater Robert Roy MacGregor (1671), francuski kompozytor Maurice Ravel (1875) oraz polski pisarz, publicysta, krytyk muzyczny i kompozytor Stefan Kisielewski (1911). 7 marca swój pierwszy krzyk na ziemskim padole wydali również: Ivan Lendl – czeski tenisista (1960), Kinga Rusin – polska dziennikarka i prezenterka telewizyjna (1971), a także bokser wagi ciężkiej Albert Sosnowski (1979).
*
Tak się złożyło, że Przemek przyszedł na świat w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, państwie socjalistycznym w Europie Środkowej, o powierzchni 312 683 km², liczbie ludności 32,1 mln i ogólnej długości granic państwa 3538 km. Na północnym wschodzie i wschodzie państwo to graniczyło pechowo z ZSRR, na południu z Czechosłowacją, a na zachodzie – nie mniej pechowo – z NRD.
Czy jednak człowiek może wybrać sobie miejsce, gdzie chciałby się urodzić? Przemek pocieszał się, że mógł przecież przyjść na świat w Dahomeju, Burundi czy Wietnamie. Mógł go dobry Pan Bóg stworzyć Niemcem w NRD, albo na przykład Duńczykiem. Tak, tak, właśnie Duńczykiem. W roku 1988 brytyjski tygodnik „The Economist” opublikował listę 50 najważniejszych krajów, w których warto się urodzić. Polska znalazła się tam na zaszczytnym 23 miejscu, tuż poniżej Związku Radzieckiego. Kilka miejsc za nami uplasowali się Duńczycy.
W każdym razie przez całe stulecia byliśmy położeni najgorzej jak tylko można i dopiero przed paroma laty zaczęło się okazywać, że – nie zmieniając w zasadzie miejsca – jesteśmy usytuowani może wcale nie tak źle, w porównaniu z taką na przykład Armenią czy nieszczęsną Bośnią.
Niestety, ludzie nie mają żadnego wpływu na to, kim i gdzie się rodzą. Sprawę urodzin – jak i wiele innych kwestii – reguluje według swego widzimisię Stwórca, jednych tworząc Murzynami, innych Indianami, a jeszcze innych Polakami; jednym każąc przychodzić na świat w pałacach milionerów, innym w slumsach. Wielowiekowe próby doszukania się w tym wszystkim jakiejś logiki, czynione przez filozofów, naukowców rozmaitych specjalności, przywódców religijnych wszelakich wyznań, szybko – oraz wolnomyślicieli itp., jak dotychczas nie przyniosły większych rezultatów.
Przemek urodził się w miejscu leżącym na 51° 7’ szerokości geograficznej północnej oraz 17° długości geograficznej wschodniej. Aby nie zmuszać czytelnika do nużącego przeszukiwania atlasu i skomplikowanych obliczeń, podamy, że w opisanym punkcie znajduje się Wrocław – miasto magiczne i wyjątkowe, jedno z najstarszych i najpiękniejszych w Polsce, kipiące od zabytków – monumentalnych kościołów, urokliwych ryneczków i malowniczych kamieniczek.
Położony u podnóża Sudetów, nad rzeką Odrą, poprzecinany jej licznymi dopływami i kanałami Wrocław jest baśniowym miastem dwunastu wysp i ponad stu mostów. Jego bogata i burzliwa historia wpisana jest w mury grodu. Czasy wczesnego średniowiecza przypomina Ostrów Tumski, na którym zachował się w doskonałym stanie jeden z najpiękniejszych w Europie zespołów architektury sakralnej. Inny zabytek z tego okresu, wrocławski Ratusz, zalicza się do najwspanialszych budowli gotyckich w Europie Środkowej.
Dawna i współczesna architektura wkomponowana jest w obfitość zieleni. Wrocław jest najbardziej zielonym miastem Polski – na 1 mieszkańca przypada jej tu 25 m² (nie licząc osiedlowej). W centrum miasta rozpościera się założony w XVIII wieku Park Szczytnicki, w którym rośnie ponad 370 gatunków drzew i krzewów. Nie mniej wspaniałym miejscem spacerów jest Ogród Botaniczny, z jego piękną ekspozycją kwiatową, oranżerią, alpinarium i największą w Polsce kaktusiarnią.
Goście Wrocławia wspominają go przede wszystkim jako prężny ośrodek kultury. Teatry, opera, teatr muzyczny, filharmonia i liczne kluby, muzea i galerie zapewniają nieprzerwany ciąg wydarzeń artystycznych. Kulturalną wizytówką miasta stały się festiwale muzyczne o międzynarodowym znaczeniu. Największy z nich to Międzynarodowy Festiwal „Wratislavia Cantans”. To nie gdzie indziej, ale właśnie we Wrocławiu odbywają się: Festiwal „Jazz nad Odrą”, „Dni Muzyki Starych Mistrzów”, „Przegląd Piosenki Aktorskiej”, „Międzynarodowe Zaduszki Jazzowe”, czy „Spotkania Teatrów Jednego Aktora i Małych Form Teatralnych”. Słynne już w Europie stały się monumentalne przedstawienia operowe organizowane we wrocławskiej Hali Ludowej.
Wrocław powstał jako gród czeski i od imienia czeskiego księcia Vracislava wziął nazwę. Do powstającego właśnie państwa Piastów włączył go około roku 960 Mieszko, ale jeszcze przez cały wiek XI był Wrocław terytorium spornym. Każdego roku Kazimierz Odnowiciel zmuszony był opłacać jego polskość 5 kilogramami złota i na dokładkę jeszcze 85 kilogramami srebra. Sporo to wprawdzie cennego kruszcu, ale summa summarum interes niewątpliwie się opłacał.
Prawie do połowy XIV wieku Wrocław należał bezspornie do państwa Piastów, chociaż pod koniec tego okresu nawet ci, którzy chcieli przywdziać koronę królów Polski, mieli w sobie więcej krwi niemieckiej niż polskiej i chętniej niż dźwięczną mową nadwiślańską posługiwali się „szprechaniem” swych niemieckich matek.
Potem przez 200 lat miasto należało do Korony czeskiej, kolejne dwa wieki do państwa Habsburgów, wreszcie między połową XVIII wieku a rokiem 1945 do państwa pruskiego, a następnie do zjednoczonych Niemiec. Ta historia Wrocławia zapisana została w jego pięciopolowym herbie, z literą „W” od imienia legendarnego założyciela, śląskim orłem, czeskim lwem i świętymi Janami: Chrzcicielem i Ewangelistą.
Po zakończeniu drugiej wojny światowej Wrocław wrócił do Polski. Pierwsi powojenni mieszkańcy, głównie wysiedleńcy ze Wschodu, zastali tu zgliszcza, ale zaraz zabrali się do pracy, tworząc z gruzów praktycznie nowe miasto. Kolejne pokolenia nie wyobrażają już sobie innego miejsca na Ziemi, w którym żyłoby się tak dobrze.
Swoistym paradoksem jest to, że udział w sporze o zasługi dla miasta zgłaszają także Żydzi – i to wcale nie bezpodstawnie. Na przełomie XIX i XX wieku stanowiąca we Wrocławiu zaledwie trzy procent mieszkańców mniejszość była właścicielem największych w mieście domów towarowych, licznych banków, miała własny szpital (dziś kolejowy) i znaczący udział w życiu społecznym oraz kulturalnym grodu. Niemieckie Breslau było miastem znacznie bardziej żydowskim niż większość innych.
W 1996 roku otwarto we wrocławskim ratuszu wystawę popiersi najwybitniejszych obywateli miasta w całej jego historii. Znaleźli się tam między innymi: święta Edyta Stein, wybitny działacz socjalistyczny oraz pisarz Ferdinand Lasalle czy fizyk-noblista Max Born. Pewien Niemiec chełpił się, że w galerii dominują jego rodacy (pierwszą Polką w galerii została Wanda Rutkiewicz). Osadził go jeden z przedstawicieli wrocławskiej gminy żydowskiej:
– Jacy Niemcy? Oprócz Hauptmanna , wszystko nasi…
*
Rodzinna legenda głosi, że pewnego razu przyjaciółka mamy Przemka, pani Wiśniowska, odwiedziła znanego jasnowidza z Waliszowa o nazwisku Filipek. Tak się złożyło, że miała przy sobie zdjęcie Przemka i jego młodszego brata Aleksandra. Ledwo jasnowidz spojrzał na fotografię, od razu miał podobno wykrzyknąć:
– Jeden z nich będzie kiedyś sławny!
Astrologia (z greckiego αστρολογία – dosł. „nauka o gwiazdach”) jest starożytną sztuką, dzięki której na podstawie daty narodzin można podobno poznać cechy osobowości każdego człowieka, jego sposób życia, kierunek rozwoju kariery i stosunki z innymi ludźmi. Zajmuje się badaniem położenia ciał niebieskich, przy założeniu, że istnieje korelacja między zjawiskami na niebie a losem poszczególnych ludzi i wydarzeniami na Ziemi. Niektórzy wierzą w to, że nasze losy zapisane są w gwiazdach.
– Lubię czasami poczytać horoskopy – wyjawia swój osobisty stosunek do astrologii Saleta – ale wierzę w nie tylko wtedy, gdy są korzystne. Kiedyś nawet odwiedziłem taką jedną wróżkę, która z talii kart tarota wyczytała parę prawdziwych faktów na mój temat, zupełnie nieznanych innym osobom. Czy to była jednak wiedza tajemna, czy też w dużo większym stopniu znajomość psychologii, trudno powiedzieć.
Horoskop dla urodzonych 7 marca, pod znakiem Ryb, przedstawia się następująco:
Człowiek ten jest pionierem, przygotowującym drogę dla ważnych wydarzeń. Doskonale orientuje się w prądach nurtujących społeczeństwo i potrafi naprzód obliczać i przewidywać wydarzenia, jakie nastąpią. Jego instynkty społeczne i humanitarne przejawiają się wyraźnie w życiu. Okazuje dość duże zdolności pedagogiczne, które występują na jaw nie tylko w nauczaniu młodzieży, ale również w życiu codziennym i politycznym.
Współdziałanie z innymi przynosi mu duże korzyści. To samo można powiedzieć również o małżeństwie, chociaż, o ile chodzi o przygody miłosne – są one dlań nieraz źródłem rozczarowań i przykrości. Uprzejmy, gościnny, chętnie dzieli się tym, co posiada z innymi.
Jest to doskonały towarzysz i kompan – martwi się wówczas, gdy inni się martwią – i raduje się wtedy, gdy jego otoczenie się weseli. Potrafi się dostosować do każdej sytuacji, podlegając różnorodnym zmianom psychicznym.
Czego winien się strzec? Będąc w średnim wieku powinien zachować ostrożność, unikając wszelkiego ryzyka, zarówno w życiu osobistym, jak też w interesach. Wszystko w jego życiu zależy od rozwagi i ostrożności, gdyż inaczej może mu grozić nieoczekiwane załamanie się. Dlatego też lepiej, aby trzymał się utartej i szerokiej drogi zwykłej egzystencji, a unikał projektów niezwykłych, fantastycznych, tudzież wszelkiej ekscentryczności.
Urodzony 7 marca jest człowiekiem religijnym i szlachetnym – ale lubi zmieniać swe zajęcia, a nierzadko wykonuje dwa zawody jednocześnie. Dokuczają mu okresy wielkiego niepokoju nerwowego lub też depresji psychicznej.
.
Na ile powyższy opis przystaje do osobowości urodzonego 7 marca Przemysława Salety? Dalsza lektura książki z pewnością w jakiejś mierze odpowie na to pytanie.
*
Ojciec Przemka, Jan Bronisław Saleta, pochodził z Wielkopolski, matka – Maria z domu Pomykała wywodziła swe korzenie z Małopolski. Spotkali się podczas studiów we Wrocławiu, pokochali i pobrali. On studiował na Akademii Rolniczej, ona ukończyła polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim. (Później jeszcze, zaocznie germanistykę). Obok Przemysława, dochowali się półtora roku później jeszcze jednego syna o imieniu Aleksander.
Rodzina często zmieniała adres. Nic nie wskazuje na to, żeby pan Jan Bronisław miał jakieś szczególne skłonności do ustawicznego przenoszenia się z miejsca na miejsce. To raczej jego zawód powodował, że dostawał pracę coraz to w innej miejscowości. I tak kilka lat swego dzieciństwa Przemek spędził w miejscowości Borek Strzeliński, 20 kilometrów na południe od Wrocławia, gdzie tato pełnił funkcję dyrektora Państwowego Gospodarstwa Rolnego i dodatkowo uczył w technikum w pobliskim Ludowie Polskim.
Borek Strzeliński to wieś na Dolnym Śląsku. Znajduje się w niej piękny kościół świętego Wawrzyńca z XIII wieku, pomnik poległych w I wojnie światowej, a na drodze w kierunku Jaksina trzy krzyże pokutne, pochodzące najprawdopodobniej z późnego średniowiecza. Jest też neoklasycystyczny pałac z 1858 roku, któremu w nienaruszonym stanie udało się przetrwać wojenną zawieruchę i którego użytkownikiem był zarządzany przez Jana Saletę PGR.
Pałac ten miał jednakże bardzo poważną wadę: jego poprzedni właściciel nazywał się Ludwig Friedmann auf Grossburg. Zapewne w związku z tym władze nie udzieliły zgody na zatrudnienie tam stróża. Poszczególne elementy wyposażenia były rozkradane przez okoliczną ludność, wspomaganą przy tym „zbożnym dziele” przez co bardziej przedsiębiorczych handlarzy antykami z innych miejscowości. Powozownię używano do przechowywania kartofli…
Panu Salecie nie za bardzo to się podobało. Wystosował więc do komitetu gminnego PZPR sążniste pismo z prośbą o materiały budowlane potrzebne do zabezpieczenia obiektu. Kilka dni później otrzymał wezwanie od I sekretarza.
– Czy wyście, Saleta, zwariowali! – darł się dygnitarz. – Wy zabezpieczycie, a Niemcy wrócą i powiedzą: to jest nasz pałac, to są nasze ziemie.
Na początku lat dziewięćdziesiątych pałac kupił lokalny przedsiębiorca nazwiskiem Leszek Bubel i zlecił PGR-owi kosztowny remont, za który nigdy nie zapłacił. Powódź i ulewne deszcze w 1997 roku doprowadziły do zawalenia się stropów i dachu nad głównym budynkiem, ale to już zupełnie inna historia…
– Nie mam i nigdy nie miałem w życiu żadnych idoli – wyznał po latach bohater tej książki reporterce magazynu „Kraj”, Mirze Suchodolskiej. – Ale gdybym miał wskazać człowieka, który wywarł na mnie największy wpływ, do którego chciałbym być podobny, to byłby nim mój tata. Przede wszystkim ze względu na spokój, rozsądek i odpowiedzialność. On taki jest.
– I jest taki wielki jak Pan? – zapytała dziennikarka.
– Nie – uśmiechnął się mistrz pięści. – On ma tylko 176 centymetrów wzrostu, to my z bratem jesteśmy tacy duzi. Jestem jednak do ojca bardzo podobny. Tak jak on staram się nie pokazywać emocji, podobnie się zachowywać. Nie było takiej sytuacji w moim życiu, abym spanikował albo żeby poniosły mnie nerwy. Jeśli trzeba było kogoś urobić, to łatwiejsza była mama, ale jeśli już coś się stało i komuś trzeba było powiedzieć, to tacie. Bo było wiadomo, że zareaguje spokojnie. Ale generalnie moi rodzice są tacy, że zawsze można było liczyć na ich pomoc i na sprawiedliwość, co nie znaczy, że mogliśmy wejść im na głowę. (…) Parę razy zdarzyło się nawet, że dostaliśmy w skórę. Byliśmy krótko trzymani.
– A Pan dał kiedyś klapsa swoim dziewczynkom? – dociekała dalej dziennikarka.
– O, nie! Dziewczynki są skarbami każdego tatusia. Wiem, że nawet szukają mężów, którzy przypominają ich ojców. Ale też ojcowie całkiem inaczej podchodzą do córek. Dziewczynce trudniej jest odmówić, choć z wychowawczego punktu widzenia staram się to robić, żeby córek za bardzo nie rozpuścić. Obie są dobrze wychowane. Można im wszystko wytłumaczyć. (…) Gdybym miał syna, to na mnie ciążyłaby większa odpowiedzialność. Choćby taka, że trzeba chłopaka nauczyć kopać piłkę. Mama tego nie zrobi.
*
Okresu „Borkowego” swej biografii Przemek zupełnie nie pamięta, i nic w tym dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę, że miał wówczas niespełna dwa lata. Poza tym, kiedy na świecie pojawił się Aleksander, został na ponad rok „zesłany” do babci mieszkającej w Wesołej koło Dynowa, w województwie rzeszowskim (obecnie podkarpackie). Kiedy wrócił, ojciec został przeniesiony niebawem do Długopola w Kotlinie Kłodzkiej, gdzie otrzymał posadę kierownika Stacji Doświadczalnej Oceny Odmian. Badał tam rozmaite gatunki roślin uprawnych i wysyłał sprawozdania do Centralnego Ośrodka Badania Odmian Roślin. Czasami miał ochotę podpisać takie sprawozdanie na przykład Kaczor Donald, żeby sprawdzić, czy ktoś to w ogóle czyta i czy zwróci na taki podpis uwagę.
Długopole, a właściwie Długopole Zdrój, to otoczone lasami niewielkie uzdrowisko w południowej części Kotliny, położone malowniczo u stóp Gór Bystrzyckich. Jego lecznicze walory zostały odkryte już w XVI wieku, chociaż pierwsze urządzenia zdrojowe wybudowano tu dopiero w roku 1802.
Atrakcją zabiegową są tak zwane suche kąpiele dwutlenkiem węgla. Podstawową działalnością jest leczenie i rehabilitacja osób z chorobami wątroby. Poza tym prowadzona jest rehabilitacja kobiet po mastektomii, leczy się cukrzycę, nerwicę i choroby układu pokarmowego. Łagodny klimat służy astmatykom oraz osobom z chorobami układu krążenia.
Przez Długopole przebiega linia kolejowa łącząca Wrocław z Pragą, znajduje się tu także uroczy Park Zdrojowy z XIX wieku z pięknymi okazami starych drzew, liczne domy wczasowe i szpitale uzdrowiskowe, a poza tym kościół parafialny śś. Piotra i Pawła z 1355 roku, kościół filialny św. Jerzego z XVIII wieku, oraz dwa dworki – barokowy z XVIII wieku i empirowy z 1807 roku.
Z Długopolem wiążą się pierwsze wspomnienia, jakie z okresu dzieciństwa posiada bohater tej opowieści.
„Byłem dzieckiem żywym, przepełnionym energią i zawsze skłonnym do różnego rodzaju eksperymentów oraz ryzyka – wspomina. – Mieszkaliśmy w Długopolu w małym domku-bliźniaku, którego istotnym elementem był balkon z metalową balustradą. Któregoś dnia postanowiłem sprawdzić, czy uda się przełożyć głowę pomiędzy prętami tej balustrady. Eksperyment dowiódł niezbicie, że owszem, da się, ale – rzec można – tylko jednostronnie, to znaczy da się wsadzić, ale nie da się już wyciągnąć. Siedziałem tam zakleszczony przez kilka godzin, dopóki ojciec nie przepiłował pręta.
Innym razem dokonałem analogicznego testu ze stalową obręczą po bębenku. Rezultat doświadczenia był podobny. Obręcz można było przez głowę przecisnąć, ale tylko w jednym kierunku. Skończyło się podobnie – piłowaniem”.
„Przemek miał bardzo dużo różnych dziwnych pomysłów – potwierdza, wzdychając ciężko jego mama, pani Maria Saleta. – Niektóre były… bardzo egzotyczne. Ciągle wymyślał coś nowego i jeszcze wciągał do nich biednego Alka…”.
„Mieszkając w Długopolu, znalazłem się po raz pierwszy w szpitalu – kontynuuje Saleta. – Powodem była jazda po domu na rowerze i chęć naśladowania ewolucji, które pewnego razu zobaczyłem w wędrownym cyrku. Po tych wyczynach została mi do dzisiaj blizna na brodzie, której pochodzenia wielu błędnie upatruje w ringowej karierze”.
Dodajmy w tym miejscu, że druga blizna, tym razem na czole mistrza Europy i świata, również nie powstała w wyniku otrzymanych w czasie pięściarskiej kariery urazów. Jej autorką jest pewna koleżanka z przedszkola, która posiadała długie paznokcie…
„Pociągała mnie też chyba wspinaczka, a z pewnością zawarty w tym zajęciu dreszczyk emocji – opowiada dalej Przemek. – Przez Długopole płynęła Nysa. Dzieciaki chodziły się tam latem kąpać. Nad rzeką były takie skałki, na które postanowiłem się pewnego dnia wspiąć. Coś mnie podkusiło, żeby wziąć ze sobą młodszego brata. Alek wprawdzie nie przejawiał zbytniej chęci do uprawiania »alpinizmu«, ale po dłuższej rozmowie dał się przekonać.
Skałki miały tę dziwną cechę, że łatwiej było się na nie wspiąć, niż potem z nich zejść. Mnie się to jakoś udało, Alkowi już nie. Ściągnęła go stamtąd dopiero mama, wykazując zręczność i opanowanie rasowego goprowca. Co było potem? Jak powiedział kiedyś Mark Twain: Spuśćmy lepiej litościwą zasłonę milczenia na koniec tej sceny. Przy okazji brat oberwał spadającym z góry kamieniem i do dzisiaj ma od tego na czole piękną pamiątkę.
Ciekawe było także doświadczenie z zapałkami. Rzecz działa się w przedszkolu. Jeden z moich kolegów, o imieniu Staszek, pochwalił się kiedyś posiadanym kolorowym pudełkiem.
– Zobacz, co mam – powiedział z tajemniczą miną, wyciągając przedmiot z kieszeni.
– Phi, to są zwykłe zapałki – skrzywiłem się, czując jednak przykre ukłucie zazdrości. – Gdzie je zwędziłeś?
– Leżały w kuchni na stole. Czy wiesz, że jak się nimi potrze tutaj z boku, to pojawia się ogień?
– No pewnie, przecież to zapałki. Chodź, zapalimy coś.
– Ale co?
– Nie wiem. Może kotarę w jadalni?
– Dobra, ale żeby nie było z tego jakiejś draki – zgodził się Staszek.
Nie zamierzaliśmy puszczać przedszkola z dymem, chcieliśmy po prostu zobaczyć tylko, co się stanie. Okazało się jednak, że kotara wcale nie chce się zająć. Po kilkunastu próbach została nam ostatnia zapałka. Wtedy wpadłem na »znakomity« pomysł. Przypomniałem sobie mianowicie, jak w pegieerze odpowiedzialny za to pracownik palił liście.
– Trzeba wziąć z ogrodu trochę suchych gałązek – powiedziałem. – No i jeszcze papier.
Przynieśliśmy do jadalni garść chrustu, wydarli kilka kartek z jednej ze stojących na półkach bajek dla dzieci i spróbowaliśmy jeszcze raz. Tym razem się udało. Żółty płomyk wesoło zatańczył na papierze, połknął z sykiem kilka najbliższych gałązek, liznął raz i drugi kotarę, po czym zmienił się w huczący ogień. Próbowaliśmy gasić, ale dmuchanie nic nie pomagało.
– Mówiłem: żeby tylko nie było z tego jakiejś draki – przypomniał bliski płaczu Staszek.
– Nie gadaj tyle! – naskoczyłem na niego. – Gaś!
– Ale jak?
– Spróbujmy nasikać!
– Tylko że mnie się nie chce siku!
Nie wiadomo, jak by się skończyła cała ta historia, gdyby w tym momencie nie wtargnęła do pomieszczenia jedna z wychowawczyń, zaniepokojona naszą przedłużającą się nieobecnością. Kilka minut później ogień ugaszono w wyniku skoordynowanych działań pań wychowawczyń, woźnej i kucharki.
Nie pamiętam już, jaki był finał tej całej historii, zdaje się, że chciano nas relegować karnie z przedszkola, ale w końcu wszystko rozeszło się jakoś po kościach”.
*
W 1973 roku państwo Saletowie kolejny raz zmienili adres zamieszkania. Tym razem przenieśli się do Bystrzycy Kłodzkiej, dziesięciotysięcznego miasta, położonego tarasowo na wysokim brzegu Nysy Kłodzkiej u ujścia Bystrzycy Łomnickiej, które do dziś zachowało średniowieczny układ przestrzenny miast śląskich, z czworobocznym rynkiem, ratuszem pośrodku i ulicami biegnącymi prostopadle z jego kątów i tworzącymi regularną szachownicę.
Zaczątkiem Bystrzycy jako miasta była osada powstała przy trakcie komunikacyjnym, która – wspomagana przez zasobne okoliczne wsie – stała się kolebką późniejszego miasta. Nie znamy co prawda aktu lokacyjnego, ale można przypuścić, że Bystrzycę lokowano najprawdopodobniej na prawie zachodnim w połowie XIII wieku Właśnie z tego okresu pochodzi najstarszy bystrzycki zabytek – kościół parafialny św. Michała Archanioła. Tak czy inaczej, miejscowość została po raz pierwszy wymieniona dopiero 29 sierpnia 1318 roku, z okazji sprzedaży przez nią tak zwanego Gęsiego Zakątka.
Następny zapis pochodzi z 1 lipca roku następnego i dotyczy nadania wójtowi Jakubowi Ruckerowi dziedzicznych praw sądowniczych tutaj i w przynależnych do Bystrzycy wsiach, w zamian za największy udział w otoczeniu miasta murami obronnymi. Pozostałości tych murów są dziś wielką atrakcją. W ciąg fortyfikacji wbudowano bramy wzmocnione basztami – jedną z takich baszt, którą można oglądać do dziś, jest Wieża Rycerska.
W kierunku Wrocławia wyjeżdżano Bramą Kłodzką, a do podróży w kierunku południa wykorzystywano Bramę Dolną, zwaną potem Wodną. Wewnątrz murów rozplanowano miasto, a wznoszono je z zachowaniem wszelkich prawidłowości kunsztu urbanistycznego, biorąc pod uwagę zarówno problem wiejących wiatrów, jak i odpływu wody – to dlatego właśnie rynek usytuowany jest na stoku. Bystrzycka starówka o oryginalnej tarasowej zabudowie porównywana jest czasem do włoskiego Nemi czy niemieckiego Rothenburga. Te i inne nie mniej piękne zabytki wkomponowane są w malownicze krajobrazy, z których słynie cała Ziemia Kłodzka.
Ponieważ Bystrzyca leży na naturalnym szlaku handlowym, w czasach pokoju rozwijała się bardzo szybko. Jednak z racji licznych wojen oraz nieszczęśliwych pożarów w XVII wieku znacznie podupadła. Dopiero od roku 1875, kiedy otwarto połączenie kolejowe z Kłodzkiem, miasto zaczęło na nowo się rozwijać, ruszyły inwestycje przemysłowe (przemysł drzewny), a także budowlane, rekreacyjne i oświatowe. Po II wojnie światowej, mimo braku zniszczeń wojennych, Bystrzyca znów zaczęła podupadać.
*
W Bystrzycy Kłodzkiej Przemek Saleta rozpoczął swoją edukację. 1 września 1974 roku zaczął uczęszczać do klasy 1b Szkoły Podstawowej nr i imienia generała Józefa Bema. Uczniem był dobrym, w domu Saletów zawsze przywiązywano dużą wagę do nauki. Ojciec pilnował odpowiedniego poziomu przedmiotów ścisłych, mama dbała o przedmioty humanistyczne i języki.
„O każdym, najdrobniejszym nawet »niedociągnięciu« w szkole rodzice byli natychmiast informowani – opowiada Przemek. – Mama uczyła wprawdzie w Liceum Ekonomicznym, ale Bystrzyca to małe miasteczko, gdzie niemalże wszyscy wszystkich znali, więc niczego nie dało się ukryć. O takim na przykład pójściu na wagary można było tylko pomarzyć”.
Wychowawcą klasy była początkowo pani Ewa Szumilas, potem zastąpił ją Janusz Woźniak, nauczyciel polskiego. Umiał nie tylko zainteresować dzieciaków nauczanym przez siebie przedmiotem, ale dbał także o ich wszechstronny rozwój, organizując najrozmaitsze imprezy, rajdy górskie i wycieczki. To właśnie panu Woźniakowi Przemek zawdzięcza zainteresowanie poezją, które objawiło się między innymi udziałem w różnego rodzaju konkursach recytatorskich. Jak na przyszłego króla ringu hobby to dosyć nietypowe, ale nietypowy jest i cały Saleta, więc tak na dobrą sprawę nic w tym specjalnie dziwnego.
Jak we wszystkim, czego się w życiu tknął, Saleta i tu usiłował być najlepszy. Najlepszym wprawdzie nie został, ale zdobycie drugiego miejsca w Wojewódzkim Konkursie Recytatorskim im. Władysława Broniewskiego z pewnością należy ocenić jako duży sukces.
I znowu niektórych może zdziwić fakt, że przyszły wybitny sportowiec, mistrz świata i Europy, wcale bynajmniej nie wyróżniał się w szkole jakimiś specjalnymi uzdolnieniami, czy też nawet zamiłowaniem do sportu. Jeżeli już, to najbardziej pociągała go w tym czasie jazda konna. Obok talentów recytatorskich, wykazywał duże zdolności do nauki języków, a także do przedmiotów ścisłych. Będąc w ósmej klasie, zakwalifikował się do udziału w olimpiadzie matematycznej, której wprawdzie nie wygrał, ale sam udział mistrza pięści w tego rodzaju imprezie warty jest odnotowania.
Warta odnotowania jest również… gra na skrzypcach. Oprócz szkoły podstawowej, Przemek zaczął około roku 1978 uczęszczać do szkoły muzycznej, gdzie z zapałem ćwiczył właśnie grę na wspomnianym instrumencie. Niestety, tego zapału starczyło zaledwie na kilka miesięcy.
– Grał i równocześnie czytał, i to trzy książki na raz – wspomina mama Przemka. – Jak siedziałam przy nim, to ćwiczył, ale jak tylko wyszłam z pokoju… Słyszę, że znowu gra nierówno. Wchodzę do pokoju i co widzę? Na tapczanie jedna książka, przykryta dla niepoznaki narzutą, na stole druga, zamaskowana gazetą… W końcu zdecydowałam się wypisać go ze szkoły muzycznej.
W ten sposób świat muzyki stracił być może następcę mistrza Paganiniego, świat sportu zyskał zaś przyszłego mistrza Europy wszechwag.
Można wspomnieć w tym miejscu, iż grą na skrzypcach zajmował się w dzieciństwie także inny sławny pięściarz, Joseph Louis Barrow, znany szerzej jako Joe Louis. Jego mama dowiedziała się skądś, że muzyk w orkiestrze otrzymuje 35 dolarów na tydzień, co wydało jej się sumą tak wielką, że aż niewyobrażalną. Zaczęła więc posyłać syna na naukę gry na skrzypcach. Tymczasem Joe Barrow, zamiast chodzić do szkoły muzycznej, pilnie trenował boks, utrzymując przed mamą ten fakt w głębokiej tajemnicy. Skrzypce zostawiał najczęściej w domu swojego kolegi, Walkera Smitha (który występował potem na światowych ringach pod przybranym nazwiskiem Ray „Sugar” Robinson), bądź też czasami chował w piwnicy.
Któregoś dnia wrócił do domu po wyczerpującym treningu w „Detroit’s Brewster Centre”.
– Hej, mamo! – powiedział na przywitanie
Oblicze Lillian Barrow wyglądało jak gradowa chmura i nie zwiastowało niczego dobrego.
– Pokaż mi swój dzienniczek z lekcji gry na skrzypcach – wycedziła.
– Wyrzuciłem go, mamo – odrzekł Joseph.
– Więc po to wydaję pieniądze na lekcje muzyki, chcąc ci zapewnić jakąś przyszłość? A ty po prostu wyrzucasz swoją szansę na śmietnik. Naprawdę mnie zraniłeś, Joe. Gdzież więc byłeś, kiedy powinieneś był ćwiczyć na skrzypcach?
Joe pochylił głowę i wzruszył potężnymi ramionami. Wcale nie był pewien, jak mama zareaguje na jego odpowiedź, że zamiast pieścić struny, obijał treningowy worek. Ostatecznie jednak zdecydował się powiedzieć prawdę:
– Byłem na treningu bokserskim, mamo. Nie chcę grać na skrzypcach. Nienawidzę tego. Chcę być bokserem.
Lillian była kobietą obdarzoną dużą wyrozumiałością i wielką intuicją. Spojrzała na swego syna po raz pierwszy jak na dorosłego mężczyznę. Zerknęła na potężne bary i wejrzała głęboko w jego smutne oczy. Chciała, bardzo chciała, żeby został muzykiem, ale jeszcze bardziej chciała, żeby był po prostu szczęśliwy.
– Joe – powiedziała bardzo powoli – jest tylko jedna rzecz, którą chcę wiedzieć. Czy boksowanie to naprawdę to, co chcesz w życiu robić?
– Tak – odparł Joe. – Jestem tego pewien.
– Dobrze, synku. Więc choćbym miała urobić sobie ręce po łokcie, pomogę ci. Ale pamiętaj, jeżeli już chcesz się tym zajmować, to musisz być dobrym bokserem.
– Będę, mamo – zapewnił ją Joe.
I nie skłamał. 22 czerwca 1937 roku znokautował w Chicago Jamesa Braddocka, zdobywając tytuł mistrza świata wszechwag. W jego obronie stoczył 25 zwycięskich walk, co jest rekordem do dzisiaj nie pobitym. Znokautował aż 21 challengerów i tylko trzem udało się przetrzymać z nim całych piętnaście rund. Wycofał się niepokonany w marcu 1949 roku. Żaden inny champion nie zdołał tak jak on utrzymać tytułu przez prawie 12 lat. Dokładnie 11 lat i 8 miesięcy. Nic nie wskazuje na to, aby kiedykolwiek miał ktoś to osiągnięcie poprawić.
*
Kiedy Przemek był w piątej klasie, zawitała do nas tak zwana zima stulecia. Zima może być co prawda piękna, ale tylko do pewnego stopnia… Celsjusza. A tu minus 30 na okrągło i śniegu zdecydowanie więcej, niż przewidywały normy. W miejscowościach położonych w pobliżu gór dawała się szczególnie we znaki. Zaatakowała w ostatni dzień grudnia 1978 roku i… niemalże doszczętnie rozłożyła socjalizm.
Cały kraj został dosłownie sparaliżowany. Samochody utykały w zaspach, komunikacja nie funkcjonowała, karetki nie mogły dojechać do chorych. Większość sprzętu odśnieżającego uległa awarii, a jego naprawa była utrudniona z powodu niedostatku części zamiennych. Bystrzyca Kłodzka zmieniła się w miasto Zakopane (śniegiem).
W i tak pustych wówczas sklepach zaczęło brakować podstawowych towarów spożywczych. Równie trudno jak o karpia było wówczas o węgiel. Pękały rury, kaloryfery i stojące przed drzwiami butelki z mlekiem. Pozbawiano zasilania elektrycznego całe dzielnice, co dotyczyło również szpitali. Ucierpiały noworodki umieszczane w inkubatorach. Liczba tych ofiar nie jest znana, sprawę skutecznie zatuszowano i dziś, z różnych przyczyn, jest to nie do potwierdzenia.
Obradowało Biuro Polityczne PZPR, ale mróz się nie przestraszył. Biuro podjęło szereg ważnych decyzji o znaczeniu strategicznym, między innymi postanowiło rozszerzyć produkcję kaloryferów. Komuś, kto nie wychowywał się w państwie realnego socjalizmu, śmieszne może się wydawać, że o produkcji kaloryferów decyduje najważniejsze w kraju gremium polityczne, ale wtedy tak właśnie było. Porządek i organizacja.
„Pamiętam ten okres doskonale – wspomina Saleta. – Ale dla mnie były to piękne czasy. Można było poszaleć w naprawdę dużym śniegu, i święta miały zupełnie inny klimat… Woźny w szkole skarżył się na telewizję, w której zapowiadano zawieje i zamiecie: »zawiać, to owszem, zawiało, ale już nie zamietło, sam musiałem«. Mówiono, że są cztery klęski żywiołowe niszczące panujący u nas ustrój: zima, lato, jesień i wiosna. Przede wszystkim zaś odwołano w szkołach lekcje i przyśpieszono ferie”.
Miały więc mrozy także swoje plusy, i to nie tylko dla dzieciaków. W szkołach na przykład brak postępów w nauce złożono na karb niskiej temperatury. W produkcji wytłumaczono nią brak produkcji albo jej złą jakość. Chuligana nikt w mrozy nie uświadczył w ciemnej ulicy, bo bał się zmarznąć. Zmarzlina przykryła wszechobecny brud. Zimno dokonało też zbliżeń rodzinnych, czego konsekwencją był wyż demograficzny.
Wielkie braterstwo zapanowało wśród kierowców samochodów. Jeżeli którykolwiek z nich był osamotniony, skłócony z rodziną, odpychany przez przyjaciół, zdradzany przez żonę, w mrozy już nie był sam. – Zapalił panu samochód? – Sprawdził pan świece? – Popchnę pana. – Ma pan linkę? – Mam tylko drut. – Pożyczę panu prądu z mojego akumulatora, spałem z nim w łóżku całą noc. – I tak ludzie zmotoryzowani utworzyli prawdziwą, wzorową rodzinę. Po raz pierwszy na tak wielką skalę dała o sobie znać ludzka solidarność. W ten sposób „zima stulecia” przyśpieszyła nadejście „gorącego lata” 1980 roku.
W sierpniu tego roku czołówki największych gazet światowych i programy głównych sieci telewizyjnych wypełniły się doniesieniami z polskiego Wybrzeża. Przyszedł czas walki o ludzką godność. Z nabożną niemalże czcią wymawiano nieznane dotąd nazwiska: Lech Wałęsa, Anna Walentynowicz, Andrzej Gwiazda… Fala strajków gwałtownie rozlała się po kraju. Władza nie miała już wyjścia. Musiała iść na ustępstwa. 31 sierpnia, w światłach reflektorów, na oczach milionów telewidzów uroczyście sygnowano „Porozumienie Gdańskie”. Rodzina Saletów przebywała w tym czasie na wakacjach w NRD:
„Niewiele pamiętam z tego okresu – twierdzi Przemek. – Byłem za mały, żeby tak naprawdę wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Przypominam sobie tylko rodziców z uszami wtopionymi niemalże w odbiornik radiowy, usiłujących z »Wolnej Europy« dowiedzieć się, co się dzieje w kraju. Informacje podawane przez wschodnioniemieckie media daleko odbiegały od rzeczywistości, oficjalnym polskim komunikatom też specjalnie nie wierzono…
Bardziej wbił mi się w pamięć stan wojenny w grudniu 1981 roku i to wszystko, co się wtedy w Polsce działo. Chociaż, prawdę mówiąc, przeszedł tak jakoś »obok mnie«. Bystrzyca Kłodzka leżała zupełnie na uboczu wielkich wydarzeń politycznych i najrozmaitsze »zawirowania dziejowe« odbierało się tam zupełnie inaczej. Poza tym miałem wtedy zaledwie 13 lat i oglądałem świat oczami dziecka. Nosiliśmy wpięte w klapach oporniki, ale trudno to uznać dzisiaj za dojrzały manifest polityczny. Bardziej liczyło się związane z tym ryzyko i dreszczyk emocji”.
O INWAZJI NIEMCÓW W NADRENII, ARESZTOWANIU GENERAŁA „NILA”, URODZINACH PRZEMKA SALETY, WROCŁAWIU, PRZEPOWIEDNI JASNOWIDZA, HOROSKOPACH, KŁOPOTACH Z IMIENIEM, INDYWIDUALISTACH, BORKU STRZELIŃSKIM I PAŁACU LUDWIGA FRIEDMANNA AUF GROSSBURG,
A TAKŻE
O RODZICACH PRZEMKA, DŁUGOPOLU, RAPORTACH KACZORA DONALDA, WSADZANIU GŁOWY MIĘDZY PRĘTY, PODPALENIU PRZEDSZKOLA, EWOLUCJACH NA ROWERZE, WSPINACZCE NA SKAŁY, BLIZNACH, BYSTRZYCY KŁODZKIEJ, KONKURSACH RECYTATORSKICH, OLIMPIADZIE MATEMATYCZNEJ, GRZE NA SKRZYPCACH, JOE LOUISIE, ZIMIE STULECIA, POLSKIM SIERPNIU I STANIE WOJENNYM.
Od czasu I wojny światowej, w której śmierć zebrała żniwo tak krwawe, jak nigdy dotąd jeszcze w dziejach świata, minęły zaledwie dwie dekady. Nad Europą unosił się już swąd zapowiadający nową wojnę. Z Rzymu dolatywały wściekłe okrzyki Mussoliniego, ulicami niemieckich miast maszerowały hitlerowskie bojówki, w kołach wojskowych Francji, Hiszpanii i innych krajów zawiązywano tajne spiski.
Gwałcąc postanowienia traktatu wersalskiego, oddziały Wehrmachtu wkroczyły do Nadrenii. Gnuśniejąca w poczuciu własnego bezpieczeństwa Francja nie zdecydowała się nawet na pogrożenie palcem. I tak pewnego mglistego poranka górzysta okolica pomiędzy Wogezami a Schwarzwaldem zaroiła się od żołnierzy, taborów samochodowych i ogromnych parków artyleryjskich z działami pomalowanymi łamanymi liniami w pstre kolory. Grzmiały czołgi i samochody pancerne, w górze huczały samoloty, dźwięczały słowa dumnej pieśni, ułożonej przez pewnego pół-studenta, pół-sutenera, nazwiskiem Horst Wessel: …Und morgen die ganze Welt! Był 7 marca 1936 roku.
Dokładnie 32 lata później urodził się Przemek Saleta.
A może było zupełnie inaczej? Niestety, bohater poniższej historii dokładnie tego nie pamięta.
„Od chwili moich urodzin minęło już ponad czterdzieści lat – tłumaczy się – w związku z czym ów ważny dzień zdążył mi się w pamięci nieco zatrzeć”.
Być może więc wszystko odbyło się tak:
Milanówek to niewielkie miasteczko, położone 31 kilometrów na południowy zachód od Warszawy. Na przełomie 1944 i 1945 roku ściągali tu jak pszczoły do miodu politycy całej niepodległej Polski. Siadywali głównie w lokalu „U Aktorek”, przy okrągłych stolikach z błyszczącą politurą. Na ścianach zawisły rysunki Eryka Lipińskiego. Goście spoglądali na ogród. Dziwili się liściom – przez dwa letnie miesiące 1944 roku widzieli tylko płonącą Warszawę. Ten ogień, który wciąż nie dogasał, próbowali teraz zalewać bimbrem. Karol Małcużyński dostarczał go regularnie z bimbrowni Dobrowolskiego.
Z Piotrkowa dotarli tu Jankowski i Pużak, z Krakowa Jasiukowicz i Pajdak, pojawiali się Stefan Korboński i Jan Nowak Jeziorański. Generał „Niedźwiadek” – Leopold Okulicki zatrzymywał się zwykle u Minkiewiczów przy Grudowskiej 6. Milanówek mienił się wszystkimi odcieniami barw politycznych. Malieńkij Łondin – nazwali go Rosjanie i zainstalowali komórkę NKWD w willi „Janotka” u zbiegu Zacisznej i Wspólnej, dziesięć minut drogi piechotą od kawiarni.
Przed idącym ulicą w stronę lokalu mężczyzną w jasnym prochowcu i kapeluszu z szerokim rondem zatrzymał się wojskowy „gazik”. Jak diabły z pudełka wyskoczyło z niego kilku rosłych drabów w błękitnych mundurach.
– NKWD! – rozległ się czyjś pełen przerażenia okrzyk i ludzie wyraźnie przyspieszyli kroku.
– Ruki w wierch! – wrzasnął jeden z „błękitnych” w kierunku mężczyzny w kapeluszu. Pozostali zaczęli obmacywać go w poszukiwaniu broni.
Następnie aresztowany człowiek został wepchnięty do auta i powieziony w kierunku „Janotki”, a tam zawleczony do piwnicy, w której stała brudna i zimna woda powyżej kostek. Po kilku godzinach wyciągnęli go i zaprowadzili na górę. Mężczyzna trząsł się z zimna, więc zażądał gorącej herbaty. Funkcjonariusze uznali to widać za niezwykłe zuchwalstwo, bo natychmiast otrzymał od tyłu silny cios w głowę, po którym na chwilę stracił przytomność.
Gdyby wiedzieli, kim jest naprawdę zatrzymany, to może nawet dostałby żądany czaj. Grube ryby traktuje się zupełnie inaczej. Zgodnie z posiadanymi dokumentami, mężczyzna nosił nazwisko Walenty Gdanicki. Naprawdę nazywał się August Emil Fieldorf i posługiwał się pseudonimem „Nil”. Był generałem brygady Wojska Polskiego, dowódcą „Kedywu” Armii Krajowej, zastępcą Komendanta Głównego AK oraz dowódcą organizacji „NIE”. Opisane powyżej zdarzenie miało miejsce 7 marca 1945 roku.
Przemek Saleta urodził się dokładnie 23 lata później.
Tego samego dnia, choć w różnych latach, pojawili się na świecie: szkocki rozbójnik i banita, a zarazem narodowy bohater Robert Roy MacGregor (1671), francuski kompozytor Maurice Ravel (1875) oraz polski pisarz, publicysta, krytyk muzyczny i kompozytor Stefan Kisielewski (1911). 7 marca swój pierwszy krzyk na ziemskim padole wydali również: Ivan Lendl – czeski tenisista (1960), Kinga Rusin – polska dziennikarka i prezenterka telewizyjna (1971), a także bokser wagi ciężkiej Albert Sosnowski (1979).
*
Tak się złożyło, że Przemek przyszedł na świat w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, państwie socjalistycznym w Europie Środkowej, o powierzchni 312 683 km², liczbie ludności 32,1 mln i ogólnej długości granic państwa 3538 km. Na północnym wschodzie i wschodzie państwo to graniczyło pechowo z ZSRR, na południu z Czechosłowacją, a na zachodzie – nie mniej pechowo – z NRD.
Czy jednak człowiek może wybrać sobie miejsce, gdzie chciałby się urodzić? Przemek pocieszał się, że mógł przecież przyjść na świat w Dahomeju, Burundi czy Wietnamie. Mógł go dobry Pan Bóg stworzyć Niemcem w NRD, albo na przykład Duńczykiem. Tak, tak, właśnie Duńczykiem. W roku 1988 brytyjski tygodnik „The Economist” opublikował listę 50 najważniejszych krajów, w których warto się urodzić. Polska znalazła się tam na zaszczytnym 23 miejscu, tuż poniżej Związku Radzieckiego. Kilka miejsc za nami uplasowali się Duńczycy.
W każdym razie przez całe stulecia byliśmy położeni najgorzej jak tylko można i dopiero przed paroma laty zaczęło się okazywać, że – nie zmieniając w zasadzie miejsca – jesteśmy usytuowani może wcale nie tak źle, w porównaniu z taką na przykład Armenią czy nieszczęsną Bośnią.
Niestety, ludzie nie mają żadnego wpływu na to, kim i gdzie się rodzą. Sprawę urodzin – jak i wiele innych kwestii – reguluje według swego widzimisię Stwórca, jednych tworząc Murzynami, innych Indianami, a jeszcze innych Polakami; jednym każąc przychodzić na świat w pałacach milionerów, innym w slumsach. Wielowiekowe próby doszukania się w tym wszystkim jakiejś logiki, czynione przez filozofów, naukowców rozmaitych specjalności, przywódców religijnych wszelakich wyznań, szybko – oraz wolnomyślicieli itp., jak dotychczas nie przyniosły większych rezultatów.
Przemek urodził się w miejscu leżącym na 51° 7’ szerokości geograficznej północnej oraz 17° długości geograficznej wschodniej. Aby nie zmuszać czytelnika do nużącego przeszukiwania atlasu i skomplikowanych obliczeń, podamy, że w opisanym punkcie znajduje się Wrocław – miasto magiczne i wyjątkowe, jedno z najstarszych i najpiękniejszych w Polsce, kipiące od zabytków – monumentalnych kościołów, urokliwych ryneczków i malowniczych kamieniczek.
Położony u podnóża Sudetów, nad rzeką Odrą, poprzecinany jej licznymi dopływami i kanałami Wrocław jest baśniowym miastem dwunastu wysp i ponad stu mostów. Jego bogata i burzliwa historia wpisana jest w mury grodu. Czasy wczesnego średniowiecza przypomina Ostrów Tumski, na którym zachował się w doskonałym stanie jeden z najpiękniejszych w Europie zespołów architektury sakralnej. Inny zabytek z tego okresu, wrocławski Ratusz, zalicza się do najwspanialszych budowli gotyckich w Europie Środkowej.
Dawna i współczesna architektura wkomponowana jest w obfitość zieleni. Wrocław jest najbardziej zielonym miastem Polski – na 1 mieszkańca przypada jej tu 25 m² (nie licząc osiedlowej). W centrum miasta rozpościera się założony w XVIII wieku Park Szczytnicki, w którym rośnie ponad 370 gatunków drzew i krzewów. Nie mniej wspaniałym miejscem spacerów jest Ogród Botaniczny, z jego piękną ekspozycją kwiatową, oranżerią, alpinarium i największą w Polsce kaktusiarnią.
Goście Wrocławia wspominają go przede wszystkim jako prężny ośrodek kultury. Teatry, opera, teatr muzyczny, filharmonia i liczne kluby, muzea i galerie zapewniają nieprzerwany ciąg wydarzeń artystycznych. Kulturalną wizytówką miasta stały się festiwale muzyczne o międzynarodowym znaczeniu. Największy z nich to Międzynarodowy Festiwal „Wratislavia Cantans”. To nie gdzie indziej, ale właśnie we Wrocławiu odbywają się: Festiwal „Jazz nad Odrą”, „Dni Muzyki Starych Mistrzów”, „Przegląd Piosenki Aktorskiej”, „Międzynarodowe Zaduszki Jazzowe”, czy „Spotkania Teatrów Jednego Aktora i Małych Form Teatralnych”. Słynne już w Europie stały się monumentalne przedstawienia operowe organizowane we wrocławskiej Hali Ludowej.
Wrocław powstał jako gród czeski i od imienia czeskiego księcia Vracislava wziął nazwę. Do powstającego właśnie państwa Piastów włączył go około roku 960 Mieszko, ale jeszcze przez cały wiek XI był Wrocław terytorium spornym. Każdego roku Kazimierz Odnowiciel zmuszony był opłacać jego polskość 5 kilogramami złota i na dokładkę jeszcze 85 kilogramami srebra. Sporo to wprawdzie cennego kruszcu, ale summa summarum interes niewątpliwie się opłacał.
Prawie do połowy XIV wieku Wrocław należał bezspornie do państwa Piastów, chociaż pod koniec tego okresu nawet ci, którzy chcieli przywdziać koronę królów Polski, mieli w sobie więcej krwi niemieckiej niż polskiej i chętniej niż dźwięczną mową nadwiślańską posługiwali się „szprechaniem” swych niemieckich matek.
Potem przez 200 lat miasto należało do Korony czeskiej, kolejne dwa wieki do państwa Habsburgów, wreszcie między połową XVIII wieku a rokiem 1945 do państwa pruskiego, a następnie do zjednoczonych Niemiec. Ta historia Wrocławia zapisana została w jego pięciopolowym herbie, z literą „W” od imienia legendarnego założyciela, śląskim orłem, czeskim lwem i świętymi Janami: Chrzcicielem i Ewangelistą.
Po zakończeniu drugiej wojny światowej Wrocław wrócił do Polski. Pierwsi powojenni mieszkańcy, głównie wysiedleńcy ze Wschodu, zastali tu zgliszcza, ale zaraz zabrali się do pracy, tworząc z gruzów praktycznie nowe miasto. Kolejne pokolenia nie wyobrażają już sobie innego miejsca na Ziemi, w którym żyłoby się tak dobrze.
Swoistym paradoksem jest to, że udział w sporze o zasługi dla miasta zgłaszają także Żydzi – i to wcale nie bezpodstawnie. Na przełomie XIX i XX wieku stanowiąca we Wrocławiu zaledwie trzy procent mieszkańców mniejszość była właścicielem największych w mieście domów towarowych, licznych banków, miała własny szpital (dziś kolejowy) i znaczący udział w życiu społecznym oraz kulturalnym grodu. Niemieckie Breslau było miastem znacznie bardziej żydowskim niż większość innych.
W 1996 roku otwarto we wrocławskim ratuszu wystawę popiersi najwybitniejszych obywateli miasta w całej jego historii. Znaleźli się tam między innymi: święta Edyta Stein, wybitny działacz socjalistyczny oraz pisarz Ferdinand Lasalle czy fizyk-noblista Max Born. Pewien Niemiec chełpił się, że w galerii dominują jego rodacy (pierwszą Polką w galerii została Wanda Rutkiewicz). Osadził go jeden z przedstawicieli wrocławskiej gminy żydowskiej:
– Jacy Niemcy? Oprócz Hauptmanna , wszystko nasi…
*
Rodzinna legenda głosi, że pewnego razu przyjaciółka mamy Przemka, pani Wiśniowska, odwiedziła znanego jasnowidza z Waliszowa o nazwisku Filipek. Tak się złożyło, że miała przy sobie zdjęcie Przemka i jego młodszego brata Aleksandra. Ledwo jasnowidz spojrzał na fotografię, od razu miał podobno wykrzyknąć:
– Jeden z nich będzie kiedyś sławny!
Astrologia (z greckiego αστρολογία – dosł. „nauka o gwiazdach”) jest starożytną sztuką, dzięki której na podstawie daty narodzin można podobno poznać cechy osobowości każdego człowieka, jego sposób życia, kierunek rozwoju kariery i stosunki z innymi ludźmi. Zajmuje się badaniem położenia ciał niebieskich, przy założeniu, że istnieje korelacja między zjawiskami na niebie a losem poszczególnych ludzi i wydarzeniami na Ziemi. Niektórzy wierzą w to, że nasze losy zapisane są w gwiazdach.
– Lubię czasami poczytać horoskopy – wyjawia swój osobisty stosunek do astrologii Saleta – ale wierzę w nie tylko wtedy, gdy są korzystne. Kiedyś nawet odwiedziłem taką jedną wróżkę, która z talii kart tarota wyczytała parę prawdziwych faktów na mój temat, zupełnie nieznanych innym osobom. Czy to była jednak wiedza tajemna, czy też w dużo większym stopniu znajomość psychologii, trudno powiedzieć.
Horoskop dla urodzonych 7 marca, pod znakiem Ryb, przedstawia się następująco:
Człowiek ten jest pionierem, przygotowującym drogę dla ważnych wydarzeń. Doskonale orientuje się w prądach nurtujących społeczeństwo i potrafi naprzód obliczać i przewidywać wydarzenia, jakie nastąpią. Jego instynkty społeczne i humanitarne przejawiają się wyraźnie w życiu. Okazuje dość duże zdolności pedagogiczne, które występują na jaw nie tylko w nauczaniu młodzieży, ale również w życiu codziennym i politycznym.
Współdziałanie z innymi przynosi mu duże korzyści. To samo można powiedzieć również o małżeństwie, chociaż, o ile chodzi o przygody miłosne – są one dlań nieraz źródłem rozczarowań i przykrości. Uprzejmy, gościnny, chętnie dzieli się tym, co posiada z innymi.
Jest to doskonały towarzysz i kompan – martwi się wówczas, gdy inni się martwią – i raduje się wtedy, gdy jego otoczenie się weseli. Potrafi się dostosować do każdej sytuacji, podlegając różnorodnym zmianom psychicznym.
Czego winien się strzec? Będąc w średnim wieku powinien zachować ostrożność, unikając wszelkiego ryzyka, zarówno w życiu osobistym, jak też w interesach. Wszystko w jego życiu zależy od rozwagi i ostrożności, gdyż inaczej może mu grozić nieoczekiwane załamanie się. Dlatego też lepiej, aby trzymał się utartej i szerokiej drogi zwykłej egzystencji, a unikał projektów niezwykłych, fantastycznych, tudzież wszelkiej ekscentryczności.
Urodzony 7 marca jest człowiekiem religijnym i szlachetnym – ale lubi zmieniać swe zajęcia, a nierzadko wykonuje dwa zawody jednocześnie. Dokuczają mu okresy wielkiego niepokoju nerwowego lub też depresji psychicznej.
.
Na ile powyższy opis przystaje do osobowości urodzonego 7 marca Przemysława Salety? Dalsza lektura książki z pewnością w jakiejś mierze odpowie na to pytanie.
*
Ojciec Przemka, Jan Bronisław Saleta, pochodził z Wielkopolski, matka – Maria z domu Pomykała wywodziła swe korzenie z Małopolski. Spotkali się podczas studiów we Wrocławiu, pokochali i pobrali. On studiował na Akademii Rolniczej, ona ukończyła polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim. (Później jeszcze, zaocznie germanistykę). Obok Przemysława, dochowali się półtora roku później jeszcze jednego syna o imieniu Aleksander.
Rodzina często zmieniała adres. Nic nie wskazuje na to, żeby pan Jan Bronisław miał jakieś szczególne skłonności do ustawicznego przenoszenia się z miejsca na miejsce. To raczej jego zawód powodował, że dostawał pracę coraz to w innej miejscowości. I tak kilka lat swego dzieciństwa Przemek spędził w miejscowości Borek Strzeliński, 20 kilometrów na południe od Wrocławia, gdzie tato pełnił funkcję dyrektora Państwowego Gospodarstwa Rolnego i dodatkowo uczył w technikum w pobliskim Ludowie Polskim.
Borek Strzeliński to wieś na Dolnym Śląsku. Znajduje się w niej piękny kościół świętego Wawrzyńca z XIII wieku, pomnik poległych w I wojnie światowej, a na drodze w kierunku Jaksina trzy krzyże pokutne, pochodzące najprawdopodobniej z późnego średniowiecza. Jest też neoklasycystyczny pałac z 1858 roku, któremu w nienaruszonym stanie udało się przetrwać wojenną zawieruchę i którego użytkownikiem był zarządzany przez Jana Saletę PGR.
Pałac ten miał jednakże bardzo poważną wadę: jego poprzedni właściciel nazywał się Ludwig Friedmann auf Grossburg. Zapewne w związku z tym władze nie udzieliły zgody na zatrudnienie tam stróża. Poszczególne elementy wyposażenia były rozkradane przez okoliczną ludność, wspomaganą przy tym „zbożnym dziele” przez co bardziej przedsiębiorczych handlarzy antykami z innych miejscowości. Powozownię używano do przechowywania kartofli…
Panu Salecie nie za bardzo to się podobało. Wystosował więc do komitetu gminnego PZPR sążniste pismo z prośbą o materiały budowlane potrzebne do zabezpieczenia obiektu. Kilka dni później otrzymał wezwanie od I sekretarza.
– Czy wyście, Saleta, zwariowali! – darł się dygnitarz. – Wy zabezpieczycie, a Niemcy wrócą i powiedzą: to jest nasz pałac, to są nasze ziemie.
Na początku lat dziewięćdziesiątych pałac kupił lokalny przedsiębiorca nazwiskiem Leszek Bubel i zlecił PGR-owi kosztowny remont, za który nigdy nie zapłacił. Powódź i ulewne deszcze w 1997 roku doprowadziły do zawalenia się stropów i dachu nad głównym budynkiem, ale to już zupełnie inna historia…
– Nie mam i nigdy nie miałem w życiu żadnych idoli – wyznał po latach bohater tej książki reporterce magazynu „Kraj”, Mirze Suchodolskiej. – Ale gdybym miał wskazać człowieka, który wywarł na mnie największy wpływ, do którego chciałbym być podobny, to byłby nim mój tata. Przede wszystkim ze względu na spokój, rozsądek i odpowiedzialność. On taki jest.
– I jest taki wielki jak Pan? – zapytała dziennikarka.
– Nie – uśmiechnął się mistrz pięści. – On ma tylko 176 centymetrów wzrostu, to my z bratem jesteśmy tacy duzi. Jestem jednak do ojca bardzo podobny. Tak jak on staram się nie pokazywać emocji, podobnie się zachowywać. Nie było takiej sytuacji w moim życiu, abym spanikował albo żeby poniosły mnie nerwy. Jeśli trzeba było kogoś urobić, to łatwiejsza była mama, ale jeśli już coś się stało i komuś trzeba było powiedzieć, to tacie. Bo było wiadomo, że zareaguje spokojnie. Ale generalnie moi rodzice są tacy, że zawsze można było liczyć na ich pomoc i na sprawiedliwość, co nie znaczy, że mogliśmy wejść im na głowę. (…) Parę razy zdarzyło się nawet, że dostaliśmy w skórę. Byliśmy krótko trzymani.
– A Pan dał kiedyś klapsa swoim dziewczynkom? – dociekała dalej dziennikarka.
– O, nie! Dziewczynki są skarbami każdego tatusia. Wiem, że nawet szukają mężów, którzy przypominają ich ojców. Ale też ojcowie całkiem inaczej podchodzą do córek. Dziewczynce trudniej jest odmówić, choć z wychowawczego punktu widzenia staram się to robić, żeby córek za bardzo nie rozpuścić. Obie są dobrze wychowane. Można im wszystko wytłumaczyć. (…) Gdybym miał syna, to na mnie ciążyłaby większa odpowiedzialność. Choćby taka, że trzeba chłopaka nauczyć kopać piłkę. Mama tego nie zrobi.
*
Okresu „Borkowego” swej biografii Przemek zupełnie nie pamięta, i nic w tym dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę, że miał wówczas niespełna dwa lata. Poza tym, kiedy na świecie pojawił się Aleksander, został na ponad rok „zesłany” do babci mieszkającej w Wesołej koło Dynowa, w województwie rzeszowskim (obecnie podkarpackie). Kiedy wrócił, ojciec został przeniesiony niebawem do Długopola w Kotlinie Kłodzkiej, gdzie otrzymał posadę kierownika Stacji Doświadczalnej Oceny Odmian. Badał tam rozmaite gatunki roślin uprawnych i wysyłał sprawozdania do Centralnego Ośrodka Badania Odmian Roślin. Czasami miał ochotę podpisać takie sprawozdanie na przykład Kaczor Donald, żeby sprawdzić, czy ktoś to w ogóle czyta i czy zwróci na taki podpis uwagę.
Długopole, a właściwie Długopole Zdrój, to otoczone lasami niewielkie uzdrowisko w południowej części Kotliny, położone malowniczo u stóp Gór Bystrzyckich. Jego lecznicze walory zostały odkryte już w XVI wieku, chociaż pierwsze urządzenia zdrojowe wybudowano tu dopiero w roku 1802.
Atrakcją zabiegową są tak zwane suche kąpiele dwutlenkiem węgla. Podstawową działalnością jest leczenie i rehabilitacja osób z chorobami wątroby. Poza tym prowadzona jest rehabilitacja kobiet po mastektomii, leczy się cukrzycę, nerwicę i choroby układu pokarmowego. Łagodny klimat służy astmatykom oraz osobom z chorobami układu krążenia.
Przez Długopole przebiega linia kolejowa łącząca Wrocław z Pragą, znajduje się tu także uroczy Park Zdrojowy z XIX wieku z pięknymi okazami starych drzew, liczne domy wczasowe i szpitale uzdrowiskowe, a poza tym kościół parafialny śś. Piotra i Pawła z 1355 roku, kościół filialny św. Jerzego z XVIII wieku, oraz dwa dworki – barokowy z XVIII wieku i empirowy z 1807 roku.
Z Długopolem wiążą się pierwsze wspomnienia, jakie z okresu dzieciństwa posiada bohater tej opowieści.
„Byłem dzieckiem żywym, przepełnionym energią i zawsze skłonnym do różnego rodzaju eksperymentów oraz ryzyka – wspomina. – Mieszkaliśmy w Długopolu w małym domku-bliźniaku, którego istotnym elementem był balkon z metalową balustradą. Któregoś dnia postanowiłem sprawdzić, czy uda się przełożyć głowę pomiędzy prętami tej balustrady. Eksperyment dowiódł niezbicie, że owszem, da się, ale – rzec można – tylko jednostronnie, to znaczy da się wsadzić, ale nie da się już wyciągnąć. Siedziałem tam zakleszczony przez kilka godzin, dopóki ojciec nie przepiłował pręta.
Innym razem dokonałem analogicznego testu ze stalową obręczą po bębenku. Rezultat doświadczenia był podobny. Obręcz można było przez głowę przecisnąć, ale tylko w jednym kierunku. Skończyło się podobnie – piłowaniem”.
„Przemek miał bardzo dużo różnych dziwnych pomysłów – potwierdza, wzdychając ciężko jego mama, pani Maria Saleta. – Niektóre były… bardzo egzotyczne. Ciągle wymyślał coś nowego i jeszcze wciągał do nich biednego Alka…”.
„Mieszkając w Długopolu, znalazłem się po raz pierwszy w szpitalu – kontynuuje Saleta. – Powodem była jazda po domu na rowerze i chęć naśladowania ewolucji, które pewnego razu zobaczyłem w wędrownym cyrku. Po tych wyczynach została mi do dzisiaj blizna na brodzie, której pochodzenia wielu błędnie upatruje w ringowej karierze”.
Dodajmy w tym miejscu, że druga blizna, tym razem na czole mistrza Europy i świata, również nie powstała w wyniku otrzymanych w czasie pięściarskiej kariery urazów. Jej autorką jest pewna koleżanka z przedszkola, która posiadała długie paznokcie…
„Pociągała mnie też chyba wspinaczka, a z pewnością zawarty w tym zajęciu dreszczyk emocji – opowiada dalej Przemek. – Przez Długopole płynęła Nysa. Dzieciaki chodziły się tam latem kąpać. Nad rzeką były takie skałki, na które postanowiłem się pewnego dnia wspiąć. Coś mnie podkusiło, żeby wziąć ze sobą młodszego brata. Alek wprawdzie nie przejawiał zbytniej chęci do uprawiania »alpinizmu«, ale po dłuższej rozmowie dał się przekonać.
Skałki miały tę dziwną cechę, że łatwiej było się na nie wspiąć, niż potem z nich zejść. Mnie się to jakoś udało, Alkowi już nie. Ściągnęła go stamtąd dopiero mama, wykazując zręczność i opanowanie rasowego goprowca. Co było potem? Jak powiedział kiedyś Mark Twain: Spuśćmy lepiej litościwą zasłonę milczenia na koniec tej sceny. Przy okazji brat oberwał spadającym z góry kamieniem i do dzisiaj ma od tego na czole piękną pamiątkę.
Ciekawe było także doświadczenie z zapałkami. Rzecz działa się w przedszkolu. Jeden z moich kolegów, o imieniu Staszek, pochwalił się kiedyś posiadanym kolorowym pudełkiem.
– Zobacz, co mam – powiedział z tajemniczą miną, wyciągając przedmiot z kieszeni.
– Phi, to są zwykłe zapałki – skrzywiłem się, czując jednak przykre ukłucie zazdrości. – Gdzie je zwędziłeś?
– Leżały w kuchni na stole. Czy wiesz, że jak się nimi potrze tutaj z boku, to pojawia się ogień?
– No pewnie, przecież to zapałki. Chodź, zapalimy coś.
– Ale co?
– Nie wiem. Może kotarę w jadalni?
– Dobra, ale żeby nie było z tego jakiejś draki – zgodził się Staszek.
Nie zamierzaliśmy puszczać przedszkola z dymem, chcieliśmy po prostu zobaczyć tylko, co się stanie. Okazało się jednak, że kotara wcale nie chce się zająć. Po kilkunastu próbach została nam ostatnia zapałka. Wtedy wpadłem na »znakomity« pomysł. Przypomniałem sobie mianowicie, jak w pegieerze odpowiedzialny za to pracownik palił liście.
– Trzeba wziąć z ogrodu trochę suchych gałązek – powiedziałem. – No i jeszcze papier.
Przynieśliśmy do jadalni garść chrustu, wydarli kilka kartek z jednej ze stojących na półkach bajek dla dzieci i spróbowaliśmy jeszcze raz. Tym razem się udało. Żółty płomyk wesoło zatańczył na papierze, połknął z sykiem kilka najbliższych gałązek, liznął raz i drugi kotarę, po czym zmienił się w huczący ogień. Próbowaliśmy gasić, ale dmuchanie nic nie pomagało.
– Mówiłem: żeby tylko nie było z tego jakiejś draki – przypomniał bliski płaczu Staszek.
– Nie gadaj tyle! – naskoczyłem na niego. – Gaś!
– Ale jak?
– Spróbujmy nasikać!
– Tylko że mnie się nie chce siku!
Nie wiadomo, jak by się skończyła cała ta historia, gdyby w tym momencie nie wtargnęła do pomieszczenia jedna z wychowawczyń, zaniepokojona naszą przedłużającą się nieobecnością. Kilka minut później ogień ugaszono w wyniku skoordynowanych działań pań wychowawczyń, woźnej i kucharki.
Nie pamiętam już, jaki był finał tej całej historii, zdaje się, że chciano nas relegować karnie z przedszkola, ale w końcu wszystko rozeszło się jakoś po kościach”.
*
W 1973 roku państwo Saletowie kolejny raz zmienili adres zamieszkania. Tym razem przenieśli się do Bystrzycy Kłodzkiej, dziesięciotysięcznego miasta, położonego tarasowo na wysokim brzegu Nysy Kłodzkiej u ujścia Bystrzycy Łomnickiej, które do dziś zachowało średniowieczny układ przestrzenny miast śląskich, z czworobocznym rynkiem, ratuszem pośrodku i ulicami biegnącymi prostopadle z jego kątów i tworzącymi regularną szachownicę.
Zaczątkiem Bystrzycy jako miasta była osada powstała przy trakcie komunikacyjnym, która – wspomagana przez zasobne okoliczne wsie – stała się kolebką późniejszego miasta. Nie znamy co prawda aktu lokacyjnego, ale można przypuścić, że Bystrzycę lokowano najprawdopodobniej na prawie zachodnim w połowie XIII wieku Właśnie z tego okresu pochodzi najstarszy bystrzycki zabytek – kościół parafialny św. Michała Archanioła. Tak czy inaczej, miejscowość została po raz pierwszy wymieniona dopiero 29 sierpnia 1318 roku, z okazji sprzedaży przez nią tak zwanego Gęsiego Zakątka.
Następny zapis pochodzi z 1 lipca roku następnego i dotyczy nadania wójtowi Jakubowi Ruckerowi dziedzicznych praw sądowniczych tutaj i w przynależnych do Bystrzycy wsiach, w zamian za największy udział w otoczeniu miasta murami obronnymi. Pozostałości tych murów są dziś wielką atrakcją. W ciąg fortyfikacji wbudowano bramy wzmocnione basztami – jedną z takich baszt, którą można oglądać do dziś, jest Wieża Rycerska.
W kierunku Wrocławia wyjeżdżano Bramą Kłodzką, a do podróży w kierunku południa wykorzystywano Bramę Dolną, zwaną potem Wodną. Wewnątrz murów rozplanowano miasto, a wznoszono je z zachowaniem wszelkich prawidłowości kunsztu urbanistycznego, biorąc pod uwagę zarówno problem wiejących wiatrów, jak i odpływu wody – to dlatego właśnie rynek usytuowany jest na stoku. Bystrzycka starówka o oryginalnej tarasowej zabudowie porównywana jest czasem do włoskiego Nemi czy niemieckiego Rothenburga. Te i inne nie mniej piękne zabytki wkomponowane są w malownicze krajobrazy, z których słynie cała Ziemia Kłodzka.
Ponieważ Bystrzyca leży na naturalnym szlaku handlowym, w czasach pokoju rozwijała się bardzo szybko. Jednak z racji licznych wojen oraz nieszczęśliwych pożarów w XVII wieku znacznie podupadła. Dopiero od roku 1875, kiedy otwarto połączenie kolejowe z Kłodzkiem, miasto zaczęło na nowo się rozwijać, ruszyły inwestycje przemysłowe (przemysł drzewny), a także budowlane, rekreacyjne i oświatowe. Po II wojnie światowej, mimo braku zniszczeń wojennych, Bystrzyca znów zaczęła podupadać.
*
W Bystrzycy Kłodzkiej Przemek Saleta rozpoczął swoją edukację. 1 września 1974 roku zaczął uczęszczać do klasy 1b Szkoły Podstawowej nr i imienia generała Józefa Bema. Uczniem był dobrym, w domu Saletów zawsze przywiązywano dużą wagę do nauki. Ojciec pilnował odpowiedniego poziomu przedmiotów ścisłych, mama dbała o przedmioty humanistyczne i języki.
„O każdym, najdrobniejszym nawet »niedociągnięciu« w szkole rodzice byli natychmiast informowani – opowiada Przemek. – Mama uczyła wprawdzie w Liceum Ekonomicznym, ale Bystrzyca to małe miasteczko, gdzie niemalże wszyscy wszystkich znali, więc niczego nie dało się ukryć. O takim na przykład pójściu na wagary można było tylko pomarzyć”.
Wychowawcą klasy była początkowo pani Ewa Szumilas, potem zastąpił ją Janusz Woźniak, nauczyciel polskiego. Umiał nie tylko zainteresować dzieciaków nauczanym przez siebie przedmiotem, ale dbał także o ich wszechstronny rozwój, organizując najrozmaitsze imprezy, rajdy górskie i wycieczki. To właśnie panu Woźniakowi Przemek zawdzięcza zainteresowanie poezją, które objawiło się między innymi udziałem w różnego rodzaju konkursach recytatorskich. Jak na przyszłego króla ringu hobby to dosyć nietypowe, ale nietypowy jest i cały Saleta, więc tak na dobrą sprawę nic w tym specjalnie dziwnego.
Jak we wszystkim, czego się w życiu tknął, Saleta i tu usiłował być najlepszy. Najlepszym wprawdzie nie został, ale zdobycie drugiego miejsca w Wojewódzkim Konkursie Recytatorskim im. Władysława Broniewskiego z pewnością należy ocenić jako duży sukces.
I znowu niektórych może zdziwić fakt, że przyszły wybitny sportowiec, mistrz świata i Europy, wcale bynajmniej nie wyróżniał się w szkole jakimiś specjalnymi uzdolnieniami, czy też nawet zamiłowaniem do sportu. Jeżeli już, to najbardziej pociągała go w tym czasie jazda konna. Obok talentów recytatorskich, wykazywał duże zdolności do nauki języków, a także do przedmiotów ścisłych. Będąc w ósmej klasie, zakwalifikował się do udziału w olimpiadzie matematycznej, której wprawdzie nie wygrał, ale sam udział mistrza pięści w tego rodzaju imprezie warty jest odnotowania.
Warta odnotowania jest również… gra na skrzypcach. Oprócz szkoły podstawowej, Przemek zaczął około roku 1978 uczęszczać do szkoły muzycznej, gdzie z zapałem ćwiczył właśnie grę na wspomnianym instrumencie. Niestety, tego zapału starczyło zaledwie na kilka miesięcy.
– Grał i równocześnie czytał, i to trzy książki na raz – wspomina mama Przemka. – Jak siedziałam przy nim, to ćwiczył, ale jak tylko wyszłam z pokoju… Słyszę, że znowu gra nierówno. Wchodzę do pokoju i co widzę? Na tapczanie jedna książka, przykryta dla niepoznaki narzutą, na stole druga, zamaskowana gazetą… W końcu zdecydowałam się wypisać go ze szkoły muzycznej.
W ten sposób świat muzyki stracił być może następcę mistrza Paganiniego, świat sportu zyskał zaś przyszłego mistrza Europy wszechwag.
Można wspomnieć w tym miejscu, iż grą na skrzypcach zajmował się w dzieciństwie także inny sławny pięściarz, Joseph Louis Barrow, znany szerzej jako Joe Louis. Jego mama dowiedziała się skądś, że muzyk w orkiestrze otrzymuje 35 dolarów na tydzień, co wydało jej się sumą tak wielką, że aż niewyobrażalną. Zaczęła więc posyłać syna na naukę gry na skrzypcach. Tymczasem Joe Barrow, zamiast chodzić do szkoły muzycznej, pilnie trenował boks, utrzymując przed mamą ten fakt w głębokiej tajemnicy. Skrzypce zostawiał najczęściej w domu swojego kolegi, Walkera Smitha (który występował potem na światowych ringach pod przybranym nazwiskiem Ray „Sugar” Robinson), bądź też czasami chował w piwnicy.
Któregoś dnia wrócił do domu po wyczerpującym treningu w „Detroit’s Brewster Centre”.
– Hej, mamo! – powiedział na przywitanie
Oblicze Lillian Barrow wyglądało jak gradowa chmura i nie zwiastowało niczego dobrego.
– Pokaż mi swój dzienniczek z lekcji gry na skrzypcach – wycedziła.
– Wyrzuciłem go, mamo – odrzekł Joseph.
– Więc po to wydaję pieniądze na lekcje muzyki, chcąc ci zapewnić jakąś przyszłość? A ty po prostu wyrzucasz swoją szansę na śmietnik. Naprawdę mnie zraniłeś, Joe. Gdzież więc byłeś, kiedy powinieneś był ćwiczyć na skrzypcach?
Joe pochylił głowę i wzruszył potężnymi ramionami. Wcale nie był pewien, jak mama zareaguje na jego odpowiedź, że zamiast pieścić struny, obijał treningowy worek. Ostatecznie jednak zdecydował się powiedzieć prawdę:
– Byłem na treningu bokserskim, mamo. Nie chcę grać na skrzypcach. Nienawidzę tego. Chcę być bokserem.
Lillian była kobietą obdarzoną dużą wyrozumiałością i wielką intuicją. Spojrzała na swego syna po raz pierwszy jak na dorosłego mężczyznę. Zerknęła na potężne bary i wejrzała głęboko w jego smutne oczy. Chciała, bardzo chciała, żeby został muzykiem, ale jeszcze bardziej chciała, żeby był po prostu szczęśliwy.
– Joe – powiedziała bardzo powoli – jest tylko jedna rzecz, którą chcę wiedzieć. Czy boksowanie to naprawdę to, co chcesz w życiu robić?
– Tak – odparł Joe. – Jestem tego pewien.
– Dobrze, synku. Więc choćbym miała urobić sobie ręce po łokcie, pomogę ci. Ale pamiętaj, jeżeli już chcesz się tym zajmować, to musisz być dobrym bokserem.
– Będę, mamo – zapewnił ją Joe.
I nie skłamał. 22 czerwca 1937 roku znokautował w Chicago Jamesa Braddocka, zdobywając tytuł mistrza świata wszechwag. W jego obronie stoczył 25 zwycięskich walk, co jest rekordem do dzisiaj nie pobitym. Znokautował aż 21 challengerów i tylko trzem udało się przetrzymać z nim całych piętnaście rund. Wycofał się niepokonany w marcu 1949 roku. Żaden inny champion nie zdołał tak jak on utrzymać tytułu przez prawie 12 lat. Dokładnie 11 lat i 8 miesięcy. Nic nie wskazuje na to, aby kiedykolwiek miał ktoś to osiągnięcie poprawić.
*
Kiedy Przemek był w piątej klasie, zawitała do nas tak zwana zima stulecia. Zima może być co prawda piękna, ale tylko do pewnego stopnia… Celsjusza. A tu minus 30 na okrągło i śniegu zdecydowanie więcej, niż przewidywały normy. W miejscowościach położonych w pobliżu gór dawała się szczególnie we znaki. Zaatakowała w ostatni dzień grudnia 1978 roku i… niemalże doszczętnie rozłożyła socjalizm.
Cały kraj został dosłownie sparaliżowany. Samochody utykały w zaspach, komunikacja nie funkcjonowała, karetki nie mogły dojechać do chorych. Większość sprzętu odśnieżającego uległa awarii, a jego naprawa była utrudniona z powodu niedostatku części zamiennych. Bystrzyca Kłodzka zmieniła się w miasto Zakopane (śniegiem).
W i tak pustych wówczas sklepach zaczęło brakować podstawowych towarów spożywczych. Równie trudno jak o karpia było wówczas o węgiel. Pękały rury, kaloryfery i stojące przed drzwiami butelki z mlekiem. Pozbawiano zasilania elektrycznego całe dzielnice, co dotyczyło również szpitali. Ucierpiały noworodki umieszczane w inkubatorach. Liczba tych ofiar nie jest znana, sprawę skutecznie zatuszowano i dziś, z różnych przyczyn, jest to nie do potwierdzenia.
Obradowało Biuro Polityczne PZPR, ale mróz się nie przestraszył. Biuro podjęło szereg ważnych decyzji o znaczeniu strategicznym, między innymi postanowiło rozszerzyć produkcję kaloryferów. Komuś, kto nie wychowywał się w państwie realnego socjalizmu, śmieszne może się wydawać, że o produkcji kaloryferów decyduje najważniejsze w kraju gremium polityczne, ale wtedy tak właśnie było. Porządek i organizacja.
„Pamiętam ten okres doskonale – wspomina Saleta. – Ale dla mnie były to piękne czasy. Można było poszaleć w naprawdę dużym śniegu, i święta miały zupełnie inny klimat… Woźny w szkole skarżył się na telewizję, w której zapowiadano zawieje i zamiecie: »zawiać, to owszem, zawiało, ale już nie zamietło, sam musiałem«. Mówiono, że są cztery klęski żywiołowe niszczące panujący u nas ustrój: zima, lato, jesień i wiosna. Przede wszystkim zaś odwołano w szkołach lekcje i przyśpieszono ferie”.
Miały więc mrozy także swoje plusy, i to nie tylko dla dzieciaków. W szkołach na przykład brak postępów w nauce złożono na karb niskiej temperatury. W produkcji wytłumaczono nią brak produkcji albo jej złą jakość. Chuligana nikt w mrozy nie uświadczył w ciemnej ulicy, bo bał się zmarznąć. Zmarzlina przykryła wszechobecny brud. Zimno dokonało też zbliżeń rodzinnych, czego konsekwencją był wyż demograficzny.
Wielkie braterstwo zapanowało wśród kierowców samochodów. Jeżeli którykolwiek z nich był osamotniony, skłócony z rodziną, odpychany przez przyjaciół, zdradzany przez żonę, w mrozy już nie był sam. – Zapalił panu samochód? – Sprawdził pan świece? – Popchnę pana. – Ma pan linkę? – Mam tylko drut. – Pożyczę panu prądu z mojego akumulatora, spałem z nim w łóżku całą noc. – I tak ludzie zmotoryzowani utworzyli prawdziwą, wzorową rodzinę. Po raz pierwszy na tak wielką skalę dała o sobie znać ludzka solidarność. W ten sposób „zima stulecia” przyśpieszyła nadejście „gorącego lata” 1980 roku.
W sierpniu tego roku czołówki największych gazet światowych i programy głównych sieci telewizyjnych wypełniły się doniesieniami z polskiego Wybrzeża. Przyszedł czas walki o ludzką godność. Z nabożną niemalże czcią wymawiano nieznane dotąd nazwiska: Lech Wałęsa, Anna Walentynowicz, Andrzej Gwiazda… Fala strajków gwałtownie rozlała się po kraju. Władza nie miała już wyjścia. Musiała iść na ustępstwa. 31 sierpnia, w światłach reflektorów, na oczach milionów telewidzów uroczyście sygnowano „Porozumienie Gdańskie”. Rodzina Saletów przebywała w tym czasie na wakacjach w NRD:
„Niewiele pamiętam z tego okresu – twierdzi Przemek. – Byłem za mały, żeby tak naprawdę wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Przypominam sobie tylko rodziców z uszami wtopionymi niemalże w odbiornik radiowy, usiłujących z »Wolnej Europy« dowiedzieć się, co się dzieje w kraju. Informacje podawane przez wschodnioniemieckie media daleko odbiegały od rzeczywistości, oficjalnym polskim komunikatom też specjalnie nie wierzono…
Bardziej wbił mi się w pamięć stan wojenny w grudniu 1981 roku i to wszystko, co się wtedy w Polsce działo. Chociaż, prawdę mówiąc, przeszedł tak jakoś »obok mnie«. Bystrzyca Kłodzka leżała zupełnie na uboczu wielkich wydarzeń politycznych i najrozmaitsze »zawirowania dziejowe« odbierało się tam zupełnie inaczej. Poza tym miałem wtedy zaledwie 13 lat i oglądałem świat oczami dziecka. Nosiliśmy wpięte w klapach oporniki, ale trudno to uznać dzisiaj za dojrzały manifest polityczny. Bardziej liczyło się związane z tym ryzyko i dreszczyk emocji”.
więcej..