Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przewrotna kobieta. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przewrotna kobieta. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 276 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NA­UKA NIE IDZIE W LAS.

Hra­bi­na Zula czu­ła, wy­raź­nie czu­ła, że w da­nej chwi­li, gdy Al­fred za­żą­da do­wo­dów uczu­cia, z któ­re­mi się nie ta­iła, nie bę­dzie mia­ła siły oprzeć mu się.

W tej epo­ce swe­go ży­cia, naj­nie­spo­dzia­niej zbo­czyw­szy z dro­gi obo­wiąz­ków i zda­jąc so­bie z tego spra­wę, do­zna­wa­ła wciąż wra­że­nia, że scho­dzi po ja­kichś stop­niach bar­dzo ła­god­nych, ale po­ry­wa­ją­cych krok za kro­kiem w nie­zba­da­ną i głę­bo­ką prze­paść.

Nie­kie­dy przy­cho­dzi­ła jej myśl za­trzy­ma­nia się i cof­nię­cia się, ale myśl ta na­wet nie ubie­ra­ła się w sło­wa, a tem mniej sta­wa­ła się wolą. Ja­kaś nie­prze­par­ta siła po­cią­ga­ła ją nadół, z za­krę­tu w za­kręt, jak­by tam wresz­cie mia­ła być za­spo­ko­jo­ną jej cie­ka­wość, czy na­mięt­ność.

Cie­ka­wość czy na­mięt­ność? – sama nie wie­dzia­ła. Te dwa uczu­cia wal­czy­ły w niej o lep­sze ogar­nia­jąc ją nie­znacz­nie a wszech­wład­nie.

Ta cała dro­ga, któ­rą umie­jęt­nie i prze­spryt­nie pro­wa­dził ją Zbo­iń­ski, była dla niej taką no­wo­ścią, nie­spo­dzia­nek peł­ną, iż są­dzi­ła, że gdy­by na­wet czło­wiek ten nie był w niej roz­bu­dził ko­bie­ty, to jed­nak dro­gę tę dla za­spo­ko­je­nia swej cie­ka­wo­ści wraz z nim do celu od­być­by pra­gnę­ła. Zda­wa­ło jej się, że te­raz do­pie­ro, po la­tach tylu, u schył­ku swej mło­do­ści, u prze­ło­mu swej pięk­no­ści, do­wia­dy­wa­ła się o praw­dzi­wem po­wo­ła­niu ko­bie­ty w dzie­dzi­nie mi­ło­ści.

Wszyst­ko, co od cza­sów pa­nień­stwa od­czu­wa­ła, co ży­cie w niej, zda­wa­ło się, stłu­mi­ło czy za­ga­si­ło, te­raz bu­dzi­ło się w niej, do­ma­ga­jąc się z nie­prze­par­tą siłą za­spo­ko­je­nia.

Wszyst­kie mary lat ośm­na­stu po­wra­ca­ły i ży­cio­we­go urze­czy­wist­nie­nia się; do­po­mi­na­ły.

Ro­man, któ­ry od­ra­zu na dru­gi dzień po ślu­bie wszedł w swą rolę pro­za­icz­ne­go mał­żon­ka, opie­ra­ją­ce­go mi­łość, któ­rej od niej żą­dał, na pra­wie, nie na uczu­ciu sza­łu, czy wza­jem­no­ści, nie mógł ani w czę­ści za­spo­ko­ić po­trzeb ser­ca, i wy­obraź­ni ko­bie­ty, któ­rą uro­da po­wo­ły­wa­ła do od­dy­cha­nia peł­ną pier­sią w kra­inie mi­ło­ści.

Nikt nie lubi być przez ży­cie po ma­co­sze­mu trak­to­wa­nym.

Otóż hra­bi­na nie mo­gąc się po­go­dzić ze swym lo­sem pa­sier­bi­cy, wy­tłó­ma­czy­ła so­bie, że to wszyst­ko, cze­go ona w swej go­rą­cej wy­obraź­ni pa­nień­skich lat pra­gnę­ła i od przy­szłe­go męża swe­go się spo­dzie­wa­ła, było nie­do­ści­głem w ogó­le ma­rze­niem i wo­bec tego prze­świad­cze­nia po­go­dzi­ła się ze swym lo­sem, nie po­zwa­la­jąc za­gnieź­dzić się w swem ser­cu pod­szep­tom, że może inny, a nie Ro­man, był­by urze­czy­wist­nił jej ma­rze­nia…

Aż tu na­gle sta­wał przed nią Zbo­iń­ski i obie­cy­wał wy­na­gro­dzić wszyst­kie roz­cza­ro­wa­nia, obie­cy­wał za­spo­ko­ić tę wiel­ką tem sil­niej te­raz w niej się od­zy­wa­ją­cą po­trze­bę ko­cha­nia.

I pani Zula… zo­sta­wiw­szy na gó­rze uczci­wą ko­bie­tę, a scho­dząc po tych stop­niach, po któ­rych ją oględ­nie spro­wa­dzał Sier­pont… przy­sta­wa­ła, za­sta­na­wia­jąc się nad tem py­ta­niem, któ­re się w jej mó­zgu ja­sno for­mo­wa­ło: albo za­znać roz­ko­szy ko­cha­nia, albo zo­stać uczci­wą ko­bie­tą?

I nie for­mu­łu­jąc ja­snej od­po­wie­dzi, bo jed­no i dru­gie ją nę­ci­ło, szła da­lej, po­cie­sza­jąc się sama przed sobą, że jed­no z dru­giem może się da po­go­dzić.

Nie była zmy­sło­wą, nie cho­dzi­ło jej o tę całą dzie­dzi­nę, dla któ­rej wie­le ko­biet upa­da, i są­dzi­ła, że po­tra­fi dojść aż do bar­je­ry, u pod­nó­ża tych ła­god­nych i po­ry­wa­ją­cych scho­dów, a nie rzu­cić się w prze­paść.

Tym­cza­sem szła, choć po­czu­cie zbli­ża­ją­ce­go się nie­bez­pie­czeń­stwa ogar­nia­ło ją całą i rzu­ca­ło w ra­mio­na roz­pacz­li­wych i trwoż­nych my­śli.

Ale Al­fred był przy niej, je­śli nie za­ko­cha­ny, to wszyst­kie­mi po­zo­ra­mi wiel­kiej mi­ło­ści opro­mie­nio­ny, po­ry­wa­ją­cy ją swym cza­rem, tkwią­cym w ła­god­nem skła­nia­niu ko­bie­ty do wszel­kich ustępstw i przed­sta­wia­ją­cym je, jako nic nie­zna­czą­ce, jej na­leż­ne, a jemu do szczę­ścia nie­odzow­ne bła­host­ki.

A ona, już wi­dząc cel tej nie­bacz­nej wy­ciecz­ki, czu­ła, że sta­cza­jąc się po tej urwi­stej po­chy­ło­ści, może nie bę­dzie mia­ła siły za­trzy­ma­nia się u tej bar­je­ry, od­gra­ni­cza­ją­cej ją od prze­pa­ści, ale nie mia­ła od­wa­gi za­trzy­mać się i na­wró­cić ku prze­szło­ści, któ­ra wy­da­wa­ła się jej te­raz tak bez­mier­nie mdłą i sza­rą.

Sier­pont, któ­ry bar­dzo czę­sto by­wał w Ol­sza­nach z ra­cji sto­sun­ku, wią­żą­ce­go jego ciot­kę z hra­bi­ną mógł wi­dzieć i śle­dzić wal­kę, jaką sta­cza­ła ze sobą ta ko­bie­ta i nie po­trze­bo­wał na­wet wy­si­lać się, by od­gad­nąć, jak da­le­ko pani Zula za­szła, u pro­gu ja­kie­go eta­pu się znaj­do­wa­ła. Pani Zula, od­daw­na z nim bę­dąc na tej sto­pie po­ufa­ło­ści i od­daw­na przy­wy­kła wi­dzieć w nim in­te­li­gen­cję, któ­ra wy­strze­li­ła po­nad po­ziom, cie­ka­wą była te­raz wię­cej, niż kie­dy­kol­wiek wra­że­nia, ja­kie na po­wie­ścio­pi­sa­rzu spra­wia­ła.

A wra­że­nie to prze­stra­sza­ło go tak ze wzglę­du na ko­bie­tę, któ­ra mo­gła po­zo­stać uczci­wą gwo­li jego ro­man­so­wym ide­ałom, ja­ko­też ze wzglę­du na Zbo­iń­skie­go, o któ­rym był prze­ko­na­ny, że wy­bi­ła dlań ostat­nia pora po­łą­cze­nia się wę­złem mał­żeń­skim, je­śli chciał strzę­py ży­cia swe­go ra­to­wać.

Nad­to oba­wiał się ka­ta­stro­fy, ja­ką­by upa­dek pani Żuli wy­wo­łał w ro­dzi­nie dum­nej ze swych za­sad i tra­dy­cji ni­czem nie­ska­la­nej i oba­wiał się zmar­twie­nia, ja­kie­by to wy­wo­ła­ło w ser­cu pani Te­re­sy.

Ta bo­wiem wi­dzia­ła, na co się za­no­si, i ma­wia­ła, nie ta­jąc swych obaw:

– Zula za­wsze, od dzie­ciń­stwa była inną, niż my wszyst­kie. Oba­wia­ły­śmy się za­wsze o nią…

A tu cią­głe zjaz­dy, za­ba­wy i ba­li­ki; przy­go­to­wu­ją­cy się ku­lig, wszyst­ko przy­czy­nia­ło się do przy­spie­sze­nia wy­pad­ków, któ­re w ta­kich oko­licz­no­ściach zbli­ża­ją się z nie­zwy­kłą chy­żo­ścią.

Raz po obie­dzie fa­mi­lij­nym w Ol­sza­nach pani Zula od­osob­ni­ła się z Sier­pon­tem z za­mia­rem roz­trzą­śnie­nia z jego po­mo­cą swe­go wła­sne­go su­mie­nia.

Cho­dzi­ło jej o to, by au­tor roz­świe­cił jej przed wła­sne­mi jej ocza­mi sy­tu­ację, w ja­kiej się znaj­do­wa­ła. Roz­mo­wa to­czy­ła się po ma­now­cach naj­sub­tel­niej­szych uczuć ko­bie­cych, ma­rzeń i pra­gnień, do­ma­ga­ją­cych się za­spo­ko­je­nia. Hra­bi­na z wiel­ką traf­no­ścią psy­cho­lo­gicz­nych spo­strze­żeń ana­li­zo­wa­ła po­trze­by ser­ca ko­bie­ce­go, mó­wiąc ni­by­to wo­gó­le o ko­bie­tach, a wła­ści­wie przed­sta­wia­jąc wła­sny stan du­szy. Sier­pont za­pa­lił się do te­ma­tu tak dla po­wie­ścio­pi­sa­rza zaj­mu­ją­ce­go i za­miast sko­rzy­stać ze spo­sob­no­ści za­trzy­ma­nia ko­bie­ty na jed­nym z ostat­nich stop­ni, przy­spie­szył jej upa­dek.

– Męż­czy­zny – mó­wił na za­koń­cze­nie – o ja­kim ma­rzą mło­de, wła­sne­mi uczu­cia­mi zde­mo­ra­li­zo­wa­ne pan­ny, nie znaj­du­ją zwy­kle w mężu. Wszyst­kie one ma­rzą o ta­kim, o ja­kim i pani ma­rzy­łaś, ale żad­na ta­kie­go nie spo­tka­ła. Wiesz pani dla­cze­go? – za­py­tał wle­pia­jąc wzrok w za­cie­ka­wio­ną pa­nią Zulę, po­ły­sku­ją­cą swe­mi ocza­mi, gra­ją­ce­mi od pew­ne­go cza­su dziw­ne­mi bla­ska­mi.

– Nie wiem!

– Bo taki nie eg­zy­stu­je.

Pani Zula po­trze­bo­wa­ła chwi­li cza­su, aby się zo­rien­to­wać. Jak­to? Co on mó­wił? ten au­tor, któ­re­go ko­bie­ty chó­rem na­zy­wa­ły pol­skim Bo­ur­ge­tem?

Wzbu­rzo­na, za­pa­lo­na już przed­mio­tem może wię­cej, niż obro­ną tego męż­czy­zny, któ­re­go w Zbo­iń­skim wi­dzia­ła, za­wo­ła­ła:

– Jak­to? pa­nie Sier­pont! nie eg­zy­stu­je męż­czy­zna, któ­re­go ist­nie­nie my od­czu­wa­my na­tu­ral­ną siłą na­szych uczuć, ide­ałów i zmy­słów, je­śli pan chcesz? Ależ to nie­po­dob­na…

– Ależ! – za­wo­łał Wit, – uspo­kój­że się pani. Męż­czy­zna taki eg­zy­stu­je, lecz mó­wi­li­śmy o mał­żeń­stwie… Taki męż­czy­zna nie na­zy­wa się nig­dy mę­żem…

Hra­bi­na się za­my­śli­ła.

A więc i ona, je­śli chcia­ła mieć wy­obra­że­nie o ty­sią­cach roz­ko­szy, do któ­rych się rwa­ło jej ko­bie­ce je­ste­stwo, mu­sia­ła szu­kać ich poza mał­żeń­stwem, poza gra­ni­ca­mi uczci­wo­ści ko­bie­cej?!…

A Sier­pont, śle­dzą­cy grę jej ob­li­cza, ma­ją­ce­go dlań te­raz zdwo­jo­ny in­te­res, ani był­by przy­pu­ścił, iż tą roz­mo­wą nie­ja­ka po­pchnął ko­bie­tę do upad­ku, przy­spie­sza­jąc tem­po jej po­cho­du i roz­grze­sza­jąc jej skru­pu­ły…

Chcia­ła być ko­cha­ną, zro­zu­mia­ną, od­czu­tą we wszyst­kich swych sub­tel­no­ściach. Wszak­że to pra­gnie­nie leży w za­kre­sie do­zwo­lo­nych każ­dej ko­bie­cie aspi­ra­cji. My­śla­ła o Zbo­iń­skim. Za­pu­ści­ła wzrok w bez­deń nie wi­dząc nic, co się do­ko­ta niej dzia­ło, nie wi­dząc, jak lo­kaj od­wo­ły­wał jej męża, któ­ry wy­biegł za­afe­ro­wa­ny, nie wi­dząc za­my­śle­nia na twa­rzy pani Te­re­sy, ha­ftu­ją­cej przy lam­pie.

Ona te­raz ro­zu­mia­ła te ko­bie­ty, któ­re do­tąd były dla niej ja­ki­miś nie­zro­zu­mia­łe­mi po­two­ra­mi.

W tej chwi­li je ro­zu­mia­ła i unie­win­nia­ła. Cóż cne były win­ne, że chcia­ły speł­nić swe po­słan­nic­two ko­bie­ce, – tem szyb­ciej je do upad­ku skła­nia­ją­ce, im sub­tel­niej­sze były i wraż­liw­sze, cie­plej­sze i praw­dzi­wiej ko­bie­ce.

My­śla­ła dłu­go, bo Sier­pont ją opu­ścił i roz­ma­wiał z ku­zyn­ką. Nad­słu­chi­wa­ła co chwi­la, czy w po­dwór­cu przed pa­ła­cem nie usły­szy dzwon­ków o dźwię­ku jej tak zna­nym, iżby go wśród ty­się­cy po­zna­ła, dzwon­ków uprzę­ży Al­fre­da.

Wszak­że miał przy­je­chać. Nic go wstrzy­mać nie mo­gło, na­wet oba­wa nie­grzecz­ne­go przy­ję­cia ze stro­ny Ro­ma­na. Ten bo­wiem wi­docz­nie przy­zwy­cza­jał się do Zbo­iń­skie­go. Wczo­raj był jej ni stąd ni zo­wąd po­wie­dział: "ten Zbo­iń­ski, żeby nie był ta­kim nie­bez­piecz­nym dla mę­żów, był­by wca­le mi­łym czło­wie­kiem".

Wszyst­ko się do­sko­na­le ukła­da­ło, sko­ro na­wet Al­fred zna­lazł w mi­ło­ści in­tu­icję spo­so­bu zjed­na­nia so­bie Ro­ma­na, bo nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że sto­sun­ki ich się zmie­nia­ły. Gen­jal­ny Al­fred roz­gryzł jej mał­żon­ka i od­krył w nim te kla­wi­sze, któ­re na tym roz­stro­jo­nym in­stru­men­cie fał­szy­wie jesz­cze nie od­po­wia­da­ły. Roz­ma­wia­li te­raz ze sobą co­raz dłu­żej, co­raz po­ufa­lej. Z cza­sem go­tów się do nie­go Ro­man tak przy­zwy­cza­ić, jak się przy­zwy­cza­ił Tor­wal­sen.

Uśmiech­nę­ła się i gło­śno za­py­ta­ła:

– Te­re­niu, czy sły­sza­łaś, co opo­wia­da­ją o panu Tor­wal­se­nie?

– Nie!

– Mó­wią, iż się obejść nie może bez Zbo­iń­skie­go. Co dru­gie sło­wo, mówi "Ah! żeby był Zbo­iń­ski" lub "Zbo­iń­ski by na to po­ra­dził". Zbo­iń­ski i Zbo­iń­ski!

Sier­pont na­chy­lił się do ciot­ki i szep­nął:

– Nie mó­wi­łem? my­śla­ła o Zbo­iń­skim.

Wtem po­wró­cił hra­bia i z ogrom­nym mar­sem na twa­rzy, po­to­czyw­szy wzro­kiem po obec­nych, jak­by chciał wy­ba­dać, czy co do nie­go nie ży­wią ja­kich po­dej­rzeń, za­czął bie­gać wzdłuż trzech sa­lo­nów, swym wła­ści­wym z góry sta­wia­nym kro­kiem czło­wie­ka, już to nie bar­dzo oswo­jo­ne­go z po­sadz­ką, już to uży­wa­ją­ce­go złe­go obu­wia, jak ma­wiał Wit.

Pani Zula, któ­ra przy­su­nę­ła się pod lam­pę i wzię­ła do rąk ja­kąś ro­bót­kę, szep­nę­ła:

– Coś się sta­ło. Ro­man jest…

– Ja­kiż? – za­py­ta­ła pani Te­re­sa.

– Ja­kiż? – wtó­ro­wał i Sier­pont, któ­re­go sła­bą stro­ną było to ba­da­nie drob­nych co­dzien­nych stron z po­ży­cia mał­żeń­skie­go.

Hra­bi­na po­to­czy­ła wzro­kiem za hra­bią, któ­ry cho­dził, wy­da­jąc za każ­dym kro­kiem po­dwój­ny kro­ku od­głos, szar­piąc bro­dę i jak­by przy­glą­da­jąc się swym bu­tom.

– Coś go spo­tka­ło przy­jem­ne­go i za­ra­zem nie­przy­jem­ne­go – rze­kła ci­cho hra­bi­na. – Jesz­cze sam nie wie przy­najm­niej iak ma to uwa­żać. Za­raz przyj­dzie i wy­spo­wia­da się.

– To chy­ba – mruk­nął Wit – Tor­wal­sen pod­niósł cenę bu­ra­ków, ale rów­no­cze­śnie fa­bry­ka się za­wa­li­ła.

– Za­śmia­ły się ko­bie­ty.

– Z cze­go się śmie­je­cie? – za­py­tał, przy­sta­jąc szorst­ko hra­bia, po­dej­rze­wa­ją­cy za­wsze, że się z nie­go śmia­no, a więc wie­dzą­cy o swych śmiesz­no­ściach i tem roz­bra­ja­ją­cy na­wet Sier­pon­ta.

– Z cie­bie od­par­ła pani Zula – bo wy­glą­dasz, mówi pan Sier­pont…

Hra­bia prze­rwał.

– Rze­czy­wi­ście! spo­tka­ła mnie rzecz, któ­rą nie wiem, jak mam uwa­żać. Rzecz bar­dzo przy­kra – do­dał, ale rów­no­cze­śnie twarz jego mó­wi­ła, iż go spo­tka­ła prze­ciw­nie rzecz bar­dzo mila.

– Co? – za­py­ta­ła hra­bi­na – cie­ka­wie ra­czej, niż trwoż­nie..

– Kie­dyś by­łem w Pu­sto­wo­dach… oglą­da­li­śmy ko­nie… Spodo­bał mi się bar­dzo ogier czy­stej krwi – mó­wił po­spiesz­nie swym no­so­wym, a w tej chwi­li ze wzru­sze­nia mniej pła­skim gło­sem, i tu, jak­by wpa­da­jąc w fur­ję, cią­gnął: – Na­tu­ral­nie nie wi­dzia­łem po­trze­by ukry­wa­nia się z tem, że mi się ten koń po­do­bał. Chwa­li­łem go na­wet – do­dał z zwięk­szo­nym od­cie­niem zło­ści w gło­sie.

Sier­pont, któ­ry już się do­my­ślił koń­ca, nie mógł się po­wstrzy­mać i za­py­tał;

– Ale o cóż się tak gnie­wasz? W tem, żeś był szcze­rym, nie ma nic iry­tu­ją­ce­go.

Hra­bia ścią­gnął brwi.

– Bo mi przy­słał tego ko­nia w pre­zen­cie! – huk­nął Karsz­nic­ki i na­gle, zu­peł­nie in­nym to­nem, z ja­kimś fi­lu­ter­nym uśmie­chem do­dał: – ten koń wart z ty­siąc ru­bli…

– A więc – za­wo­łał Wit – jest tyl­ko przy­czy­na do naj­wyż­szej ra­do­ści. Gau­de­amus igi­tur.

Tu wstał i za­czął niby tań­czyć, by… zro­biw­szy kil­ka ob­ro­tów wal­ca, sta­nąć pod pie­cem. '

Chciał zo­sta­wić swo­bod­ne fale dys­ku­sji ro­dzin­nej nad tym wy­pad­kiem, któ­ry, jak za­uwa­żył, wy­so­ce pod­nie­cił pa­nią Zulę.

To­wa­rzy­stwo za­raz się roz­dzie­li­ło, bo lda­lia po­de­szła do Sier­pon­ta, zo­sta­wia­jąc resz­tę obec­nych pod lam­pą, gdzie i Karsz – nic­ki usiadł i gdzie wy­wią­za­ła się żywa dys­ku­sja.

– Wi­dzisz! – mó­wi­ła Ida­lia… – twój sys­tem, któ­rym za­sto­so­wa­ła, nie przy­no­si owo­ców. Zbo­iń­ski ani my­śli dać się zła­pać.

Sier­pon­ta te sło­wa ze­lek­try­zo­wa­ły. On już od­daw­na uwa­żał w Idal­ce pew­ne ukry­wa­ne za­ję­cie się Zbo­in­skim i wy­rzu­cał so­bie sro­dze, czy się do tego swo­je­mi uwa­ga­mi i ra­da­mi nie przy­czy­nił.

– Chcia­ła­byś – rzekł żar­to­bli­wie – na­tych­mia­sto­wych skut­ków, ale za­po­mi­nasz, że środ­ki tak ho­me­opa­tycz­ne, jak na­sze, nie mogą tak dzia­łać, jak ma­ter­je wy­bu­cho­we. My go do­pie­ro hyp­no­ty­zu­je­my… Cze­kaj­my, aż uśnie…

– Nie wy­glą­da na za­sy­pia­ją­ce­go pod pro­mie­nia­mi ócz cio­ci Żuli…

– O! źle – po­my­ślał Wit… – dziew­czy­na za­zdro­sna: kto wie, czy nie na­ro­bi­łem tu bi­go­su? Ale któż mógł przy­pusz­czać taki fa­tal­ny zbieg oko­licz­no­ści….

Wtem tra­gicz­ny wą­tek my­śli prze­rwał mu głos hra­bi­ny. Wo­la­ła:

– Pa­nie Sier­pont! pa­nie Wit!

– Co?

– Po­trze­bu­je­my pań­skiej rady – wo­la­ła, roz­pa­lo­na przed­mio­tem.

– Rady! – do­dał, rów­nież po­bu­dzo­ny hra­bia, któ­ry aż się ze­rwał i, pod­bie­ga­jąc do zbli­ża­ją­ce­go się Wita, py­tał: – Nie­praw­daż? nie moż­na przy­jąć? Przy­jąć nie moż­na.

– Cóż pan są­dzi? – py­ta­ła pani Zula… wy­trzesz­cza­jąc roz­pacz­li­wy wzrok, ale Sier­pont tyl­ko wi­dział w nim roz­pacz, po­wo­du zaś nie chwy­tał.

– Cóż ty są­dzisz? – py­ta­ła, pani Te­re­sa gło­sem, w któ­rym dźwię­cza­ło jej głę­bo­kie za­ufa­nie do ro­zu­mu bra­tan­ka.

– Są­dzę – od­parł Sier­pont, – iż w na­szym ry­cer­skim na­ro­dzie ofia­ro­wa­nie są­sia­do­wi przez ho­dow­cę ko­nia jest dro­bia­zgiem nie­mal na­tu­ral­nym, co­dzien­nym.

– Ot! wi­dzisz! – za­wo­ła­ła try­um­fu­ją­co hra­bi­na.

– Ry­cer­skim! ry­cer­skim – po­wta­rzał, niby bar­dzo zły, a w grun­cie rze­czy uszczę­śli­wio­ny z tej rady Karsz­nic­ki.

Wkrót­ce roz­mo­wa o ko­niu prze­rwa­ną zo­sta­ła od­gło­sem dzwon­ków, a w chwi­lę po­tem zja­wie­niem się sa­me­go Zbo­iń­skie­go. Hra­bia, któ­ry wy­biegł na­prze­ciw nie­go wi­docz­nie z nim się już w przed­po­ko­ju co do pre­zen­tu roz­mó­wił.

– Jak król, po­prze­dzasz się kró­lew­skie­mi da­ra­mi – rzekł mu Sier­pont.

– Vra­iment – do­da­wa­ła roz­czer­wie­nio­na hra­bi­na – psu­jesz nas pan tak…

Zbo­iń­ski za­ga­dał czem­prę­dzej o czem in­nem. Nie­ba­wem służ­ba wnio­sła lam­py i za­po­mnia­no o ko­niu, o któ­rym je­den tyl­ko Karsz­nic­ki zda­wał się pa­mię­tać bo bar­dziej, niż kie­dy­kol­wiek, ba­daw­czym wzro­kiem obej­mo­wał swą żonę, gdy roz­ma­wia­ła z prze­mi­łym dnia tego Al­fre­dem.

Po her­ba­cie za­im­pro­wi­zo­wa­no kra­ko­wia­ka.

Pani Te­re­sa gra­ła, Zbo­iń­ski, pani Zula i Idal­ja tań­czy­li.

Ro­man i Sier­pont się przy­pa­try­wa­li.

– Patrz! – za­gad­nął go hra­bia gło­sem nie­mal zmie­nio­nym z ad­mi­ra­cji – jaka ta Zula lek­ka, jaka mło­da; ona wy­glą­da na ró­wie­śnicz­kę Idal­ji.

Sier­pont po­ta­ki­wał gło­wą. Jego głę­bo­ka ogar­nia­ła me­lan­chol­ja na ten wi­dok ko­bie­ty młod­nie­ją­cej pod cie­płem po­dzi­wia­ją­ce­go ją spoj­rze­nia. Hra­bi­na, li­czą­ca naj­mniej trzy­dzie­ści pięć lat wie­ku, wy­glą­da­ła istot­nie na pa­nien­kę, tyle było lek­ko­ści w jej ru­chach, tyle gib­ko­ści w fi­gu­rze, ukła­da­ją­cej się do trud­nych po­zy­cyi kra­ko­wia­ka.

Spoj­rzał na Karsz­nic­kie­go, któ­ry z pio­no­wym zmarszcz­kiem przez czo­ło przy­glą­dał się z ad­mi­ra­cją swej żo­nie, a za­ra­zem i ze zło­ścią, gdyż czuł, że tań­czy­ła dla Zbo­iń­skie­go.

Spoj­rzał i za­my­ślił się. Wes­tchnął roz­dzie­ra­ją­cą nutą. In­a­czej być nie mo­gło. Ta ko­bie­ta nie mo­gła znaj­do­wać tego "za­spo­ko­je­nia" w tym uwiel­bia­ją­cym wzro­ku niedź­wie­dzio­wa­te­go i szpa­ko­wa­te­go hra­bie­go.

Tę uro­czą pa­nią Zulę, cno­tli­wą i czy­stą wi­dział już ko­chan­ką Al­fre­da i zda­wa­ło mu się, że wi­dzi wy­ra­sta­ją­ce rogi na spi­cza­stej ale szla­chet­nej gło­wie Ro­ma­na.

Żal mu się go zro­bi­ło…

* * *

Z pierw­szej chwi­li, w któ­rej pani Zula była wol­ną, sko­rzy­stał, zbli­żył się do niej i rzekł:

– Gdy­byś pani była wi­dzia­ła wzrok rnę­ża, gdyś rze­czy­wi­ście z wiel­kim wdzię­kiem przy­po­mi­na­ła so­bie kra­ko­wia­ka…

– Ach! – za­wo­ła­ła pro­mie­nie­ją­ca ko­bie­ta – bo pan nie wiesz, on pierw­szy raz po­znał mnie tań­czą­cą kra­ko­wia­ka… Było to… Ach! nie po­wiem. Jak­że to daw­no temu. I ja te­raz czu­łam, że mi się tak­sa­mo przy­pa­tru­je, jak mi się wte­dy przy­pa­try­wał.

– I taki wzrok i to, cze­go on do­wo­dem! – za­py­tał po­waż­nie Sier­pont – czyż nie znaj­du­je pani, że to wię­cej, o wie­le wię­cej war­te, niż to "za­spo­ko­je­nie", o któ­rem mó­wi­li­śmy, a któ­re­go mąż dać nie może?

Ko­bie­ta się za­my­śli­ła, po­to­czy­ła do­ko­ła sie­bie nie­mal błęd­nym wzro­kiem, spoj­rza­ła jak­by z ura­zą na Wita, jak gdy­by prze­czu­ła in­stynk­tem, że so­bie te jego sło­wa w bar­dzo waż­nej chwi­li ży­cia przy­po­mnieć bę­dzie mu­sia­ła.

– Pan tak­byś są­dził? – rze­kła wi­docz­nie bez­myśl­nie, śle­dząc ocza­mi Al­fre­da, któ­ry te­raz z Idal­ją ćwi­czył się w kra­ko­wia­ku, ma­ją­cym go pod­czas ku­li­gu po­ka­zać w no­wym bla­sku za­wo­ła­ne­go tan­ce­rza.

Sier­pont nie wąt­pił w tej chwi­li, że i ona jest prze­zna­czo­na na ofia­rę po­wo­dze­nia Al­fre­da – ona! sio­stra jego świę­tej ciot­ki, Zbę­ska z domu, ko­bie­ta, któ­ra zda­wa­ła się być nie­do­stęp­ną po­ku­sie.

Roz­my­śla­jąc nad tem, po­sta­na­wiał po raz set­ny nig­dy się nie że­nić. Rogi męż­czy­zny były, we­dług jego ży­cio­wej ob­ser­wa­cji, kwe­stją tyl­ko przy­pad­ku i zbie­gu oko­licz­no­ści.

Ale ten ko­niecz­ny upa­dek pani Zuli na­gle mu spra­wił nie­uchwyt­nie przy­kre wra­że­nie.

Zbo­iń­ski, już i tak naj­gor­sze ma­ją­cy wy­obra­że­nie o ko­bie­cie wo­gó­le, po tym jesz­cze suk­ce­sie był­by chy­ba stra­co­ny dla mał­żeń­stwa.

A to wła­śnie było prze­ciw­nem jego in­te­re­so­wi.

Po­sta­na­wiał głę­biej po­my­śleć nad tem, jak­by prze­szko­dzić nie­unik­nio­nej i bli­skiej ka­ta­stro­fie.

Cho­dzi­ło mu już o tezę. Wszak­że za­wsze w roz­mo­wie z Al­fre­dem, jak daw­niej, za ich mło­dzień­czych lat, tak i te­raz, brał w obro­nę ko­bie­tę i mał­żen­stwo.

je­śli­by i pani Zula po­ka­za­ła się taką, jak inne, jak pani Tor­wal­sen i wszyst­kie jej po­przed­nicz­ki, nie po­zo­sta­wa­ło mu nic in­ne­go, jak uchy­lić czo­ła przed po­glą­da­mi Zbo­iń­skie­go…OBA­WY TOR­WAL­SE­NA.

Od­kąd pani Olga in­te­re­so­wać się za­czę­ła " bun­tem szlach­ty", jak w Ada­mo­wie na­zy­wa­no ko­ali­cję, od­tąd wstą­pi­ła otu­cha tak w ser­ce Tor­wal­se­na, jak i urzęd­ni­ków za­gro­żo­nej w by­cie ogrom­nej ma­szy­ny cu­krow­ni­czej.

Ta ko­bie­ta nie­tyl­ko im­po­no­wa­ła wszyst­kim siłą woli i sta­now­czo­ścią zde­cy­do­wa­ne­go cha­rak­te­ru, ale re­pre­zen­to­wa­ła za­ra­zem po­tę­gę ma­ter­jal­na. Całe jej wia­no, zło­żo­ne z dóbr na Ukra­inie i ka­pi­ta­łów, le­ża­ło nie­tknię­te, pod­czas gdy Tor­wal­sen, – sam nie­gdyś ma­jęt­ny, dziś chy­lił się do upad­ku, zje­dzo­ny ży­ciem nad stan i nie­for­tun­nem wpa­ko­wa­niem ca­łe­go mie­nia w cu­krow­nię, któ­ra wła­śnie za­ło­żo­na zo­sta­ła w przed­dzień zna­ne­go i gło­śne­go kry­zy­su w prze­my­śle cu­krow­ni­czym.

Dy­rek­tor, któ­ry już był my­ślał o wy­co­fa­niu się z Ada­mo­wa, te­raz go­tów był iść w ogień za zda­niem pani Olgi, któ­ra nie prze­sta­wa­ła za­le­cać tak­ty­ki wy­cze­ki­wa­nia i prze­trzy­ma­nia, choć­by ze znacz­ną stra­tą, by­le­by nie ustą­pić.

– Trze­ba znać pol­ską szlach­tę – ma­wia­ła – ustą­pi­my dzi­siaj i pod­wyż­szy­my te pięt­na­ście ko­pie­jek, na przy­szły rok za­wią­że się znów ko­ali­cja i bę­dzie to­sa­mo, a ra­czej go­rzej, bo­by­śmy już pod­wyż­szyć nie mo­gli. Ustę­pu­jąc dzi­siaj pod na­ci­skiem, da­wa­li­by­śmy broń prze­ciw sa­mym so­bie…

Zda­nie jej nie było za­pew­ne bez­pod­staw­ne ale bodź­cem te­goż nie była ani głę­bo­ka zna­jo­mość lu­dzi, jak są­dził dy­rek­tor, ani upór ko­bie­cy jak mnie­mał Tor­wal­sen, tyl­ko jej ogrom­na duma i mi­łość wła­sna.

Dzię­ki zwy­cza­jo­wi szlach­ty płasz­cze­nia się przed pie­niędz­mi i po­chle­bia­niu tym, któ­rzy mie­niem sza­fo­wa­li, przy­wy­kła się uwa­żać za pierw­szą damę w oko­li­cy.

Ta ko­ali­cja lu­dzi, któ­rych wczo­raj wi­dzia­ła ro­bią­cych słod­kie oczy do niej, uszczę­śli­wio­nych każ­dem do Ada­mo­wa za­pro­sze­niem, że­brzą­cych o za­licz­ki za lu­dzi za­leż­nych od niej uwa­ża­nych – obu­rzy­ła ją i zra­ni­ła głę­bo­ko jej mi­łość wła­sną i py­chę..

Gdy Zbo­iń­ski nad­to za­pi­sał się w sze­re­gi bun­tu, Zbo­iń­ski, o któ­rym wie­dzia­ła, że cały do­chód ze swych dóbr źle ad­mi­ni­stro­wa­nych za­wdzię­czał cu­krow­ni, ob­ra­za jej przy­bra­ła cha­rak­ter za­cię­to­ści.

Chwi­la­mi, w swym żalu: do oko­li­cy, dla któ­rej, jak są­dzi­ła, tyle zro­bi­ła po­świę­ceń, ba­wiąc i po­jąc tę "głu­pią i nud­ną szlach­tę", do Zbo­iń­skie­go, któ­ry ją tak sro­mot­nie opu­ścił, do hra­bi­ny Zuli, któ­ra go przy­gar­nę­ła… – by­ła­by go­to­wą po­świę­cić znacz­ną część ma­jąt­ku, aby zruj­no­wać tych śmiał­ków, po­zba­wiw­szy ich jed­no­rocz­ne­go do­cho­du.

Tak są­dzi­ła, ale za­po­mnia­ła wte­dy, że na dnie jej je­ste­stwa, pod tą na­mięt­ną i mści­wą lwi­cą, sie­dzia­ła jesz­cze inna ko­bie­ta, ogrom­nie wy­ra­cho­wa­na i bał­wo­chwal­cza, jak wszy­scy Tar­no­skal­scy, czci­ciel­ka zło­ta.

To też nie prze­sta­wa­ła gła­skać Sier­pon­ta, bę­dą­ce­go je­dy­nym po­śred­ni­kiem mię­dzy Ada­mo­wem a ko­ali­cją.

Ra­zem z nim ob­my­śli­ła plan, opar­ty r. a zo­bo­pól­nem ustęp­stwie, o ile by to nie draż­ni­ło jej py­chy.

Ku­lig, któ­re­go plan po­wziął Zbo­iń­ski, na­strę­czał wy­bor­ną oka­zję.

Miał się on od­być w so­bo­tę ostat­nią kar­na­wa­łu w Ol­sza­nach. Po nim po­zo­sta­wa­ły trzy dni za­pu­stów, na któ­re nikt nie wy­ra­żał go­to­wo­ści gosz­cze­nia roz­ba­wio­nej ku­li­go­wej cze­re­dy.

Otóż ona, pani Tor­wal­sen, da­wa­ła do zro­zu­mie­nia przez Sier­pon­ta, że go­to­wa była na całe trzy dni otwo­rzyć pięk­ne sa­lo­ny swe­go do­sko­na­le urzą­dzo­ne­go domu, je­śli­by ku­lig do Ada­mo­wa zje­chał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: