Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przez pół świata. Mama z synem w podróży - ebook

Data wydania:
26 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przez pół świata. Mama z synem w podróży - ebook

Jak za pomocą kokosa wyczarować mężczyznę idealnego? Dlaczego w Chinach nie wolno wskazywać nikogo pałeczkami? Co zrobić, kiedy w zatłoczonym autobusie dziecko woła, że chce siku? Jak skończy się spotkanie z przerażającą morderczynią motyli, i co takiego Czarna Wołga robi w malezyjskim Ipoh?

Tylko we dwoje – Hanna Bauta wraz ze swoim synkiem Bernardem udała się w czteromiesięczną wyprawę po egzotycznych krajach Afryki i Azji. Owocem ich wędrówki jest książka, stanowiąca fascynujący opis podróży, która na pierwszy rzut oka wydaje się niemożliwa do zrealizowania. Oprócz historii niezwykłych miejsc odwiedzanych przez nietuzinkowych podróżników i opowieści o ludziach, których napotykali na swojej drodze, znajdziemy w niej także praktyczne porady dotyczące podróżowania z małym dzieckiem.

 

Nie boisz się jechać tak sama z dzieckiem? Zwykle odpowiadałam że nie, ale oczywiście, trochę się bałam. Z perspektywy czasu wiem, że to, co pognało nas do przodu to marzenia i ciekawość świata… i to coś, co przydaje się w podjęciu każdej decyzji – ODWAGA. Nam, na szczęście, jej nie zabrakło, a STRACH nie okazał się na tyle wielki, aby nas zniewolić.”

 

Hanna Bauta

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-501-0
Rozmiar pliku: 4,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wędrowanie (...) nie oznacza, że podąża się dokądś, do jakiegoś wyznaczonego celu. (...) Gdy ktoś zmierza do upatrzonego celu, wtedy jest jakby przez ten cel omotany, a przez to niezdolny, by cokolwiek dopuścić do siebie i naprawdę doświadczyć. A kiedy przeciwnie, ktoś idzie nie mając celu, jakby donikąd, wtedy (...) jest wolny, otwarty na wszystko. Jest w drodze, w pielgrzymowaniu, przechodzeniu na wskroś świata. W każdym miejscu i o każdej porze przenika do gruntu rzeczy i spraw, do wschodzenia życia, do żywych początków.

Ze wstępu Leszka Kolankiewicza

do Podróży na Wschód Karla Gustawa JungaW drogę

Nie boisz się jechać tak sama z dzieckiem? – Niemal każda spotkana przeze mnie osoba przed wyprawą zadawała to samo pytanie. I choć wcześniej bardzo dużo podróżowałam z Bernim po Hiszpanii, Włoszech, Gruzji, Armenii, Ukrainie, Bornholmie, to była pierwsza nasza podróż do dalekiej Azji i Afryki. Obawy, mimo naszych wcześniejszych wypraw, miała też rodzina.

– A jeśli się coś stanie, to co zrobisz?! Mogą go ukraść, ciebie zgwałcić – wieścili, zanim jeszcze rozpoczęliśmy naszą podróż przez pół świata. I wyrokowali: – Przecież on z tego nic nie zapamięta.

Zwykle odpowiadałam że nie, ale oczywiście trochę się bałam. Dwa razy w ciągu podróży na bezdrożach Afryki nawet bardzo. Ale marzenia pognały mnie naprzód, daleko przed siebie. Przez cztery miesiące naszej podróży przemierzyliśmy Hongkong, Chiny, Malezję, Indonezję, Singapur, RPA, Mozambik i Suazi. Tylko ja i mój niespełna czteroletni syn – Bernard.

Na drugi zarzut mogę odpowiedzieć po fakcie, dopiero teraz, kiedy zabieram się za spisywanie naszych wspomnień z podróży i kiedy sama w zakamarkach pamięci odnajduję szczegóły. Berni podróż pamięta i bardzo często, szczególnie w zabawach, do niej wraca. Pewnie z czasem zapomni, ale kto powiedział, że zamierzamy przestać dalej razem podróżować? Świat jest ogromny, a my mamy jeszcze wiele marzeń do zrealizowania. Z perspektywy czasu wiem, że to, co pognało nas do przodu, to marzenia, ciekawość świata... i to coś, co przydaje się w podjęciu każdej decyzji – odwaga. Nam, na szczęście, jej nie zabrakło, a strach nie okazał się na tyle wielki, aby nas zniewolić.

Są w życiu takie momenty, kiedy dostrzegamy szansę na realizację planów, zamierzeń, kiedy wszystko układa się w całość, zmierza do jednego celu: wyruszyć, zostawić na moment normalne życie i uświadomić sobie, że normalność ma wiele wymiarów. Kiedyś w jednym z wywiadów przeczytałam prorocze słowa Małgorzaty Zajączkowskiej: „Pan Bóg zsyła nam łódkę w najmniej oczekiwanym momencie. Od nas zależy, czy nią popłyniemy, czy pozwolimy wsiąść do niej komuś innemu”. Obiema rękami się pod tym podpisuję. Dla mnie podróżowanie to dotykanie takich punktów na mapie świata, poczucie, że jestem we właściwym miejscu i czasie. Że w danej chwili nigdzie indziej nie chciałabym być.

Podróż z moim dzieckiem nauczyła mnie wielu rzeczy, zdałam sobie sprawę, dzięki tej paromiesięcznej chwili wytchnienia, jak wiele uczę się od niego, poznając tajniki świata z punktu widzenia czterolatka. Bez względu na to, gdzie zawędrujemy, tak naprawdę tylko od nas zależy, jak będzie wyglądało nasze życie i to, co dalej z nim zrobimy.

Trasa – szczerze mówiąc była przygotowana dość pobieżnie. To znaczy wiedzieliśmy, co chcielibyśmy poznać i zobaczyć w Chinach i Hongkongu, ale dalsze plany na bieżąco ulegały modyfikacji. Zmieniła się też trasa, która w pierwotnej wersji obejmowała zamiast Suazi i Mozambiku Namibię i Australię. Ta ostatnia musi jednak na nas jeszcze trochę poczekać. Z Afryką było inaczej, ale o tym później. Tym bardziej, że tylko i wyłącznie w podroży można spędzić czas razem intensywnie go przeżywając, z dala od pracy i obowiązków.

Ostateczną decyzję o wyjeździe podjęłam półtora miesiąca przed naszą wyprawą. Przede wszystkim dlatego, że w dużej mierze budżet zależał od tego, czy uda się ostatecznie znaleźć kupca na poddasze, w którego sprzedaży pośredniczyłam, wynająć nasze mieszkanie i uzyskać wystarczająco długi urlop w pracy – połączenie wypoczynkowego i reszty wychowawczego. Potrzebowałam też przerwy od codziennego życia, szczególnie po roku nieudanych inicjatyw, niezrealizowanych planów zawodowych i śmierci babci. W końcu wszystko, pewnie za jej wsparciem, powoli zaczynało się układać w całość. W ciągu zaledwie miesiąca udało się zamknąć wszystkie sprawy, wziąć urlop, pożegnać się z przyjaciółmi, rodziną, i ruszyć w drogę na... Wschód.

Całkowity koszt wyjazdu zmieścił się w osiemnastu tysiącach złotych na dwie osoby. Nie było to dużo, ale też i niemało. Podróżowaliśmy, z wyjątkiem samolotów (chociaż i tu przecież tylko klasą ekonomiczną), tanimi środkami transportu: busikami, stopem, pociągami, statkami i łodziami. Spaliśmy w hostelach, w pociągach, na lotniskach. Ale też Azja, w porównaniu z Afryką, okazała się tańsza.

Jeszcze przed wyjazdem wykonaliśmy całą serię szczepień na dur brzuszny, WZW typu A, B, tężec, błonicę (część z nich jest dla dzieci obowiązkowa, dlatego przy planowaniu wyjazdów warto zwrócić na to uwagę). Wydaliśmy majątek na Malarone, dla pewności, że malaria ominie nas szerokim łukiem. Co do dengi – liczyliśmy na szczęście sprzyjające podróżnym.

Kupiłam plecak na kółkach, który można było zamienić na walizkę, na wypadek, gdyby Berni zasnął, a ja musiałabym go przenieść w jakieś miejsce. Z tego też względu cały nasz bagaż został ograniczony do zaledwie siedemdziesięciu litrów pojemności i zapakowany tak, aby można było przytroczyć do niego jeszcze jeden mały plecak. Liczba rzeczy w czasie pakowania sukcesywnie się zmniejszała, aż osiągnęliśmy zadowalające – szczególnie mnie – siedemnaście kilogramów. Jedna mama i jedno dziecko ruszyli w drogę z jednym plecakiem.

W tej książce Berni i ja zabierzemy Was w podroż po Czarnym Lądzie i orientalnej Azji. I choć naszą wędrówkę zaczęliśmy od Azji, spędzając w niej większość czasu i starając się poznać Hongkong, Chiny, Malezję, Singapur i Indonezję, to jednak Afryka okazała się, jak do tej pory, miłością naszego życia. Podróżując przez Republikę Południowej Afryki, Mozambik i Suazi poznaliśmy jej piękną kobiecą i matczyną twarz, pooraną zmarszczkami i troskami codzienności, z której wyłaniają się uśmiechnięte i pełne nadziei oczy. To w nich mogliśmy się przejrzeć jak w lustrze. Ja dostałam szansę, aby wreszcie poznać ten kontynent i przy okazji rozprawić się z trudną przeszłością skrytą w jednym niekończącym się łańcuchu genów, na którego końcu znajduje się DNA mojego dziecka. Dla Berniego podróż do Afryki oznaczała spotkanie przez duże „S”. Wizytę w innym nieznanym świecie, gdzie jedynymi rozpoznawalnymi istotami są dwaj ludzie z ekranu komputera – ojciec i brat. Dlatego będziecie najpierw gośćmi Afrykańczyków, a dopiero potem Azjatów. Znaczenie ma opowieść, nie chronologia.

Na samolot odwozi nas moja starsza siostra. Wie, że nie zmienię decyzji, ale nadal zachowuje się jak mama. Patrzy na biegającego po lotnisku Berniego i rozpoznaję intuicyjnie myśli, jakie kotłują jej się w głowie: „Jak ona sobie poradzi, przecież to dziecko biega wszędzie i w ogóle jej nie słucha. Zgubi się już w Chinach”. Na pożegnanie wciska mi jeszcze sto euro i żegna czule, mówiąc, żebyśmy na siebie uważali i żebym koniecznie go nie zgubiła. Mojego syna oczywiście. Moja starsza, kochana, przejmująca się wszystkim i wszystkimi siostra nadal nie rozumie, że ja też jestem mamą i nie narażę syna na niebezpieczeństwo.

Przechodzimy przez bramki, jej sylwetka już jest niewidoczna, a my wreszcie jesteśmy przed najbardziej ekscytującym sprawdzianem w życiu... Jeszcze nie wiemy, co przyniesie ta podróż, jak się zmienimy i wspólnie zrozumiemy. Jak dużo będzie można w ciągu tych czterech miesięcy poznać, zrozumieć, doświadczyć? Samolot kołuje, w żołądku miesza się ekscytacja i odrobina irracjonalnego strachu. W końcu wzbijamy się w powietrze.

Międzylądowanie na lotnisku Szeremietiewo II trwa prawie dobę. Jest godzina dwudziesta trzecia. W poczekalni gdzieniegdzie siedzą ludzie, niektórzy słuchają muzyki, rozmawiają, ale większość z nich poukładała się już do snu. My, podobnie jak pozostali, zsuwamy dwie ławki przodem do siebie. W ten sposób tworzą dość wygodne siedzisko. Wystarczy tylko rozłożyć śpiwór. Zasypiam z obawą, która towarzyszy mi na początku każdej wyprawy: o kradzież kamery czy kart płatniczych. Jest nieracjonalna, bo rozdzielanie kart i gotówki po różnego rodzaju skrytkach dopracowałam do perfekcji podczas naszych poprzednich wypraw. W portfelu trzymam jak najmniej, karty chowam w wewnętrznych kieszeniach spodni – w każdych mam wszytą taką dodatkową magiczną kieszonkę. Te początkowe fobie szybko jednak mijają w trakcie podróży.

Nazajutrz okazuje się, że władzom lotniska nie w smak nasz w miarę wygodny nocleg. Osiłek pracujący na lotnisku metodycznie zestawia puste ławki tyłem i parami przytwierdza na stałe. Berni biega po terminalu z przerwami na ulubioną zabawę w dżdżownicę, którą robimy ze śpiwora i w której we dwójkę się mieścimy. W podróż bierzemy tylko bardzo małe zabawki: globus, który można rozłożyć, samochodzik resorowy, kości do gry i karty. Poza tym bawimy się kreatywnie – tym, co w danym miejscu znajdziemy.

Rozglądam się po nieprzyjaznym terminalu i bardzo cieszę się na myśl, że za parę godzin usiądę wygodnie w samolocie do Hongkongu.RPA ma kobiecą twarz

A fryka była w środku mnie od 6 stycznia 2008 roku. Wzrastała przez miesiące, aż pewnego październikowego popołudnia, z chirurgiczną precyzją, przecinając powłoki brzuszne, zaplątana w pępowinę, wyszła na świat pod postacią Bernarda – mojego pierworodnego syna. Czy chciałam jej doświadczyć? Całe dotychczasowe życie marzyłam o poznaniu świata, bardziej skupiając się na krajach byłego ZSRR, a tu niespodzianka. Przyszła nieplanowana, narzuciła się, przyzwyczaiła do siebie, budząc codziennie, każąc siebie karmić i tulić do wypełnionej mlekiem matczynej piersi. Cząstka Afryki wrosła we mnie, zakorzeniła się na dnie serca i w mózgu.

Z Michaelem, ojcem Berniego, kontaktujemy się telefonicznie. Planujemy, że po obronie magisterki na wschodoznawstwie, moich drugich studiach, wyruszę do niego z dzieckiem. W połowie marca zażarta kłótnia uświadamia mi przepaść, która jest między nami. Telefon milknie na dwa lata, w tym czasie szukam Michaela po całym świecie. Moje i Berniego życie płynie wartko dalej.

Trochę się boję. Nie RPA, ale konfrontacji z przeszłością. Z lotniska w Pretorii ma nas odebrać ojciec Berniego, którego nie widziałam (Skype’a nie liczę) prawie cztery lata. Dziwnie tak po drodze rozprawiać się z przeszłością. Z nieobecnością ojca dziecka, który nie widział pierwszego uśmiechu, pierwszych kroków, nie dostrzegł subtelnych dźwięków, składających się w słowo „tata”. Dziwnie jest jechać do ojca dziecka, który go nie zna, wybrał życie bez niego. Mimowolnie, a może celowo? Akurat tam, bo podobno pięknie, bo to Afryka, o której marzyłam od czterech lat. Ale po co? Czy przyniesie mi coś pięknego, czy też rozczaruje? Wyśniona, wymarzona i moja własna. Wreszcie zobaczę jak wygląda stolica skąpana w fioletowych kwiatach jakarandy i poczuję zapach gliniastego piasku.

Pretoria to miasto położone w prowincji Gauteng, okolone pięknymi rudawobrązowymi wzgórzami. Wiosną, czyli wtedy, gdy w naszym kraju panuje jesień, piaskowe barwy zyskują jasnofioletowy odcień. Ta niesamowita metamorfoza to efekt zakwitania pięćdziesięciu tysięcy drzew jakarandy. I chociaż Pretoria jest stolicą RPA, udało się jej zachować charakter miasta bardziej prowincjonalnego, spokojniejszego niż chociażby położony na południu Johannesburg. Podróżni, podobnie jak mieszkańcy, mogą tu znaleźć dużo miejskich parków, pozwalających na odpoczynek i wyciszenie. Podobnie jest w samym sercu miasta, czyli na Church Square. Skwer został nazwany tak ze względu na stojący tam XIX-wieczny kościół. Jednak Pretoria to nie tylko stolica i przepiękne przestrzenie, stanowiące pozostałość kolonialnego dziedzictwa. To także, a może przede wszystkim, świadectwo przeobrażania się RPA.

Odprawa paszportowa przebiega sprawnie. Wychodzimy z lotniska i już z oddali widzę czekającego na nas Michaela w mundurze ratownika medycznego. Nawet nic nie mówię. Bo co powiedzieć? Tylko Berni stoi i pyta, czy to tata, którego widział w komputerze. Michael bierze go na ręce i mówi:

– Tak się cieszę, że przyjechałaś. Myślałem, że tylko tak mówisz i do końca nie wierzyłem, że się tu znajdziecie.

Kupujemy miejscową kartę telefoniczną dla mnie i jedziemy obejrzeć jego dom w Sunnyside. To jedna z dzielnic ulokowana w zasadzie w samym centrum Pretorii. Budynki o barwie ceglanej i ulice w burym kolorze. Mieszka tu głównie czarnoskóra część południowoafrykańskiego społeczeństwa. Na razie robi wrażenie zwykłego miasteczka. Wchodzimy do mieszkania. Na ścianach kilka zdjęć Michaela z obecną dziewczyną i dzieckiem, kanapa, telewizor, drugi pokój i kuchnia. Prosto, bez przepychu.

– Całkiem ładnie tu masz – mówię, chcę być miła.

– To wynajęte. Chodź, zawiozę was do Kate. To moja dobra znajoma. Możecie się u niej zatrzymać, a potem pokażę wam miasto.

– OK. Potrzebuję odpoczynku – mówię.

Wiem, że spotkanie z Michaelem pewnie będę musiała odreagować. Dopiero teraz dopada mnie masa negatywnych emocji. Raczej nie widać po nim, żeby czuł się winny, chciał za te lata przeprosić, coś wyjaśnić. Wszystko jest już za nim. Przeszłość o twarzy małego radosnego dziecka odzywa się we mnie, nie w nim. On nie nawiązał z Bernim więzi. Ma tylko to, co jest tu i teraz. A przyszłość? Jest dla niego daleka i nieosiągalna. Ruszamy małym samochodem do Pretorii North.

Stolica RPA to zadziwiające miasto, które w zasadzie w ogóle nie przywodzi na myśl najważniejszego w kraju ośrodka kultury i nauki, wymiany myśli. Bardziej już wygląda jak prowincjonalne miasteczko, gdzie czas się zatrzymał na początku XX wieku. Otulone na wiosnę kwiatami jakarandy, które tutaj rosną wszędzie, mieni się na przemian czerwoną ziemią i wszędobylskim fioletem, który spowija całe miasto. Jakaranda w języku guarani znaczy po prostu „pachnące”. I rzeczywiście, na przełomie września i października, a nawet w listopadzie, zapach fioletowych kwiatów unosi się w całym mieście. To także, a może przede wszystkim, obraz zmieniającej się Afryki. Obecne władze zmieniają wszystkie nazwy ulic, skwerów, parków, które kojarzą się z epoką apartheidu. Nawet miasta zmieniają swoje nazwy. Ba, sama Pretoria oficjalnie nosi nazwę City of Tshwane. Jedyny problem polega na tym, że mieszkańcy nie nadążają za nowościami i z uporem stosują stare nazewnictwo. Biała mniejszość nie chce takich zmian, ale nie ma na nie wpływu, czarna większość ich chce, ale jednocześnie nie ma tyle samozaparcia, aby spamiętać wszystkie nazwy ulic.

Jedziemy, mijając niskie zabudowania. Wzdłuż ulic ciągną się niemal identyczne, jednorodzinne parterowe domy. Monotonny krajobraz miejski otaczają rudawobrązowe wzgórza, też fioletowe o tej porze roku. Docieramy do wąskiej ulicy – po jej obu stronach widać małe domki w pastelowych kolorach, z odcieniem rudej, gliniastej, pylącej ziemi Afryki. Przed dom wybiega dziesięcioletnia dziewczynka, która otwiera bramę i wpuszcza nas do środka. Na rozmowę nie ma już czasu, bo afrykańskie dzieci, bez względu na wszystko, zaczynają zadawać masę pytań i cieszą się z wizyty każdej osoby. W drzwiach ukazuje się też uśmiechnięta, trzydziestokilkuletnia Murzynka, która w uśmiechu pokazuje białe zęby. Zza niej wychyla się kolejna. Intuicja podpowiada mi, że Afryka będzie miała dla mnie przede wszystkim twarz kobiety.

W domu Kate wszyscy pochodzą z Angoli, byłej portugalskiej kolonii. I choć jej dzieci urodziły się i wychowały w RPA, mówią zarówno po angielsku, jak i portugalsku. Tu zawsze jest gwar. Bez względu na porę dnia i używany język. Nawet wtedy, kiedy nie ma prądu, bo Kate nie starczyło pieniędzy na jego doładowanie. Prąd doładowuje się dokładnie tak, jak telefon, w najbliższym sklepie. Podajesz numer licznika, a ekspedientka drukuje paragon z numerem, który trzeba wstukać jak PIN, tylko że do skrzynki z prądem.

Tu pieniądze musi zarobić kobieta. Kate nie jest wyjątkiem. Takich jak ona są tysiące, jeśli nie miliony. Nie tylko tu, w dość zamożnym jak na Afrykę państwie, ale na całym kontynencie. Afrykańscy mężczyźni, przez Namibię, Angolę, Kongo, Gabon, Kamerun, Nigerię, Benin, Togo, Ghanę, Wybrzeże Kości Słoniowej, Liberię po Sierra Leone, kroczą w spokoju ducha po inne życie, przygodę, piękniejsze i młodsze kobiety, płodząc często kolejne dzieci pozbawione ojców.

Z opowiadań Kate wyłania się typowy obraz. Jej mąż i ojciec trójki dzieci jest wojskowym, przenoszonym z miejsca na miejsce. Kochał ją, pewnie tak samo jak następne, z którymi ma kolejne dzieci. Sam nie wie, ile – może szesnaścioro, może więcej. Nie liczy. Wojskowi nie muszą. Przyjeżdżają, wyjeżdżają. Czasami wracają do żony, czasem nie. Kolejna kobieta, kolejne dziecko, kolejne złamane serca.

Siedzimy w centrum miasta niedaleko Union Buildings. Berni wspina się po drabinkach na placu zabaw. Jakieś dziewczynki bawią się skakanką, a z drugiej strony chłopcy grają w piłkę. Jest swojsko, leniwie, wiosenne popołudnie pachnie drzewami jakarandy.

– Byliśmy młodzi – zaczyna Kate. – Przyjechałam z Angoli jako dziesięciolatka. Wojna w kraju. Pewnie słyszałaś? Chodziłam tu do szkoły. – Nazwisko Da Costa, którym przywołuje swojego męża, wypowiada nadal z czułością, do jakiej zdolna jest tylko kochająca kobieta. – Poznaliśmy się w szkole średniej. On był duszą towarzystwa, śpiewał w zespole i grał na gitarze. Na głowie miał bujne afro. Pisał dla mnie piosenki. Piękne. Były tylko dla mnie. Wcześniej miał jakieś dziewczyny, więc myślałam sobie długo, że to taki bawidamek. Wiesz, z kwiatka na kwiatek. Ale kiedy zaprosił mnie na pierwszą randkę, już wiedziałam, że będzie mój. Zakochaliśmy się w sobie bez opamiętania. I w takiej bajce przez jakiś czas żyliśmy. Wzięliśmy ślub. Gotowałam mu obiady, w końcu zaszłam w ciążę. Urodził nam się syn. A Da Costa wyjeżdżał coraz częściej na kontrakty wojskowe. Przez miesiące nie wiedziałam, co się z nim dzieje. Wracał, wyjeżdżał. I tak w kółko. Myślałam – taka praca. Urodziła się córka Vanessa. On ciągle wyjeżdżał, ale jeszcze przesyłał pieniądze. Potem zapadł się pod ziemię. Nie było go kilka lat. Kiedy wrócił, wybaczyłam. Urodziła się Wiki. A on zniknął. Czasami dzwoni. Pieniędzy już nie przesyła. – Wzdycha. – Teraz najmłodsza ma dziesięć lat. Nie znają ojca. Chyba już nawet nie chcą go znać. Wychowały się bez niego. – Milknie i zamyśla się. – Wiesz, samotność czasami jest straszna. Można przez nią zrobić wiele głupot. Nawet przygarnąć z powrotem męża, który już dawno przestał nim być.

Kate jest pulchną, uśmiechniętą kobietą. Włosy zrobione na trwałą sięgają jej do szyi. Ma ciemne oczy. Nie jest pięknością, ale ma w sobie blask, który bije tylko od niektórych ludzi. Potrafi zjednać sobie każdego. To ona jest sterem i okrętem swojej rodziny. To wokół niej gromadzi się reszta rodzeństwa, które odwiedza ją i jej dzieci. Starszy brat, młodszy brat, siostra, jedna, druga.

Mam okazję obserwować codzienne życie tej rodziny. Niewiele różni się od naszego. Dom to kuchnia i stół, centrum wydarzeń. Afrykanki spędzają tam sporą część każdego dnia. Podstawą tutejszej kuchni są pap, jam i bataty. Pap to kasza kukurydziana, gotowana w wielkim garnku dla całej rodziny. Trzeba ją nieustannie mieszać, żeby się nie przypaliła. Do kaszy przyrządzany jest pikantny sos pomidorowy lub szpinak. Wszyscy siadają przy stole, palcami sprawnie formują z kaszy kulki, maczają w sosie i taki kęs trafia do ust.

Jesteśmy tu zaledwie od paru dni, a już mamy wspólną tradycję, do której przyłącza się przyjaciółka Kate i Michaela, Rose. Pijemy różowe wino wyprodukowane w winiarniach na południu kraju i tańczymy. Alkohol można kupić do godziny dwudziestej pierwszej. W sklepach monopolowych, które przeważnie ulokowane są w czymś na kształt garażu i bardziej przypominają hurtownię, sprzedają głównie biali mieszkańcy RPA, czyli Afrykanerzy. Na wysokich regałach jest wszystko, od piwa, przez wino, do whisky.

Uczę się ich tańca, chociaż nie bardzo mi to wychodzi. Brak mi wewnętrznego poczucia rytmu, który wyczuwa się u czarnych Afrykańczyków.

– Nie nauczę się nigdy – wzdycham, nie mając już sił.

Kate i Rose tylko chichoczą i próbują naśladować moje niezgrabne ruchy. Pijemy drugą butelkę wina, ale to nie pomaga.

– To chyba jednak są geny – oznajmia Rose i nadal nabija się ze mnie.

Wibracje afrykańskiej muzyki przekładają się na płynne ruchy moich dwóch czarnoskórych koleżanek. Drga w nich każdy mięsień. Rose ma około pięćdziesięciu lat, Kate trzydzieści pięć, ja dwadzieścia osiem, lecz nie jestem w stanie im dorównać.

Ciąg dalszy w wersji pełnejPOLECAMY

Przejmujący reportaż o mrocznej stronie współczesnego himalaizmu i bezwzględnym obliczu Chin.

W cieniu najwyższych gór świata rozgrywa się dramat – wycieńczona grupa Tybetańczyków stara się przedostać do Indii, aby uniknąć prześladowań ze strony władz Chińskiej Republiki Ludowej. Na drodze ku wolności stają im nie tylko siły natury, ale także oddziały wojska, które nie zawahają się otworzyć ognia do uciekinierów. Świadkami tego wydarzenia są himalaiści, którzy przygotowują się do ataku szczytowego na Czo Oju. Nie wiedzą, że już wkrótce zostaną postawieni wobec tragicznego wyboru.

To fascynująca opowieść o ludziach, których pragnienie wolności jest silniejsze niż cokolwiek innego, nawet życie. Ta książka to fantastycznie, z werwą napisany reportaż, w którym spotykają się trzy światy: alpinistyczny, tybetański i militarno-chiński. Jest to historia poświęcenia uchodźców, bezwzględności chińskich żołnierzy oraz splątanych i niejednoznacznych w efekcie emocji alpinistów – świadków mimowolnych dramatycznych wydarzeń na przełęczy Nangpa La. Byłem tam wcześniej i dlatego mogę zamknąć oczy i wyobrazić sobie, jak to wyglądało. Tę książkę nie tylko warto przeczytać. Ją trzeba przeczytać, bo to świetna literatura, napisana z werwą i zacięciem dramaturgicznym. Gorąco polecam.

Piotr Pustelnik
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: