Przypadek Alicji - ebook
Przypadek Alicji - ebook
Ala jest zwyczajną dziewczyną: nosi okulary, studiuje farmację, czasem imprezuje, czasem kłóci się ze współlokatorką, jest zakochana z wzajemnością w Tomku, przystojnym malarzu. Jej życie nie różni się zbytnio od życia wielu innych dziewczyn. Jednak wszystko zmienia się pewnej styczniowej nocy, kiedy Ala wybiera się do klubu, w którym wcale nie chce być, pije więcej, niż zamierza, i pali to, czego normalnie by nie zapaliła. W narkotycznym transie traci nad sobą kontrolę i ląduje w toalecie z nieznajomym.
Kilka tygodni później spotyka się z Kotkiem, swym umiejącym znikać i pojawiać się na zawołanie przyjacielem. Szuka u niego pomocy. Musi usunąć pasożyta, który po tamtej imprezie zalągł się w jej brzuchu. Kotek pomaga Ali dostać się do lekarza, który godzi się dokonać nielegalnej aborcji. I wszystko powinno być już normalnie, a jednak coś jest nie tak.
Rzeczywistość staje się podejrzanie niepewna. W mieście pojawia się coraz więcej szczurów. Koty dziwnie się zachowują. Ala zaczyna się zastanawiać, czy nie postradała zmysłów. Na dodatek okazuje się, że lekarz nie wykonał swojej roboty jak należy…
Aleksandra Zielińska (ur. 1989 w Sandomierzu) – pisarka i ilustratorka. Autorka opowiadań fantasy. Jej utwory pojawiały się w licznych antologiach, m.in. 13 ran, 15 blizn, 17 szram, Kochali się, że strach czy Nawiedziny. Przypadek Alicji jest debiutancką powieścią Aleksandry Zielińskiej.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-1606-4 |
Rozmiar pliku: | 490 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Knajpa nazywała się Wódka. Jak łatwo zgadnąć, nie podawano tu raczej niczego innego.
Wbiłam zziębnięte ręce w kieszenie. Wiosna oszukała wszystkich. Temperatura marcowych dni podjeżdżała niemal do kilkunastu stopni, by wieczorem zlecieć na łeb na szyję. Oczywiście mało kto był w stanie przygotować się na takie wahania, a już na pewno nie ja. Z wnętrza Wódki dochodził gwar rozmów; czułam spojrzenia znajomych zatrzymujące się na moich plecach. To nic, niech się trochę pomartwią. Bo oto stoję na zimnie w samej bluzie i wiatr się wciska pod materiał, więc oczy zaczynają się pocić, z nosa kapią smarki. Nienawidzę płakać.
Życie nocne Krakowa przenosi się z knajp na chodniki, teraz ciężko o dobrą miejscówkę pod dachem czy markizą. Zakaz palenia miał przynieść korzyści wszystkim, w efekcie ludzie marzną na ulicach, imprezują pod oknami zwykłych mieszkań, ani ciszy, ani spokoju. Kto miał dostać raka, i tak się go prędzej czy później dorobi. O dziwo, klienci ciągną do palaczy, wyłażą za nimi na zewnątrz, jakby cała magia wieczornych spotkań zaklęta była w dymie. I pieprzyć to, że po powrocie do domu nawet włosy śmierdzą spalenizną.
Wzbudzam niezdrowe zainteresowanie facetów, którzy razem ze mną opuścili na chwilę Wódkę. W dzisiejszych czasach ludzie wychodzą się przewietrzyć, żeby zakurzyć. A ja? Nie dość, że bez papierosa, to jeszcze ośmielam się pociągać nosem i burzyć okoliczny porządek.
Niski hipster w okularach niepewnie wyciąga opakowanie lucky strike’ów. Nie lubię tych dzieciaków; srałyby bursztynem, gdyby były bardziej alternatywne. Chcesz, mała? Odmawiam wzruszeniem ramion. Chętniej przyjęłabym chusteczki, zanim makijaż spłynie mi czarnymi łzami na chodnik. Trzeba usprawiedliwić swoją obecność, więc w odpowiedzi macham własną paczką papierosów. Tracą zainteresowanie. I dobrze. Myślę o chłopcu, który podrywał mnie wieki temu, w zamierzchłych czasach pierwszego roku, sam skręcał sobie papierosy.
Szukam zapalniczki po kieszeniach, lecz nic z tego – ostało się tylko to przeklęte pudełko zapałek, na którym ktoś wyskrobał numer telefonu. Pamiętam, drżała mi wtedy ręka, długopis postanowił skończyć żywot i trzeba było każdą cyfrę niemal wyryć. I teraz jest problem, cztery to czy dwa, siedem czy jeden, kurwa. Skrobigar, mówił Kotek, prosić Skrobigara i powoływać się na niego. Chwała za te Kocie znajomości. Szybko, nie zastanawiaj się, bo będzie za późno. Przecież dzisiaj wszystkie tak robią.
– Ala!
Tomasz gestem zaprasza do środka. Martwi się, już od kilku dobrych dni zaczyna coś podejrzewać. Nic dziwnego. Byłby idiotą, gdyby te wahania nastrojów i samopoczucia uznał za zwykłe napięcie przedmiesiączkowe, a tego nie będę miała okazji doświadczyć przez najbliższych kilka długich miesięcy. Jeśli nie wezmę spraw w swoje ręce, rzecz jasna.
Uśmiecham się smutno. Mam nadzieję, że witryna Wódki na tyle wyrówna ten grymas, żeby wyrażał radość.
– Co, moja droga Alicjo, co z tym fantem zrobisz? – dopytywał się Kotek któregoś wieczoru nad Wisłą. Obok zgraja rozwrzeszczanych dzieciaków nie pozwalała rozmawiać, krzykiem próbując zmusić smoka wawelskiego do jakiejkolwiek aktywności. Nawet nie raczył zaryczeć. Za późno, wszystkie dziewice już poszły spać.
Ledwie słyszałam, co też Kotek mówił, a czytać z uszminkowanych warg nie potrafiłam. Dobrze, że nauczycielki zapędziły wycieczkę do hotelu na wieczorynkę.
– Ala, wpadłaś w króliczą norę. Nie ty pierwsza, nie ostatnia. Wszyscy to dzisiaj robią.
Wszyscy czy wszystkie? Przecież ten, kto mnie tak urządził, nie miał prawa decydować. W lwiej części przypadków winowajca tylko zakładał z powrotem spodnie i tyle było go widać.
– No, Ala. Wiesz, że dobrze radzę – uśmiecha się Kotek, aż odnoszę wrażenie, że znika i tylko ten uśmiech wisi w powietrzu nad ławką. I dyktuje ciąg cyfr.
Gładzę palcem ledwie widoczny numer, mało brakuje, żeby stał się całkiem nieczytelny. Dobre usprawiedliwienie: nie zadzwoniłam, Kotek, wiesz, jak jest, zgubiłam to pieprzone pudełko. Bullshit. Wiem, że zadzwonię. Wiedziałam już w momencie, gdy test pokazał kreski, choć nie powinien.
Spoconą ręką nie mogę zmusić zapałki do samospalenia, więc niechętnie, ale proszę hipsterów o ogień. Zaciągam się tak mocno, że płuca odmawiają posłuszeństwa i wypluwają dym. Kaszel zwraca uwagę. Przed sąsiednią Awarią metale też popalają, ale coś gorszego, jedna dziwna fajka na trzech, do tego zapach, który kojarzy się z palonym sianem. Patrzą na mnie jak na nastolatkę, która dorwała pierwszego szluga w życiu i próbuje grać twardą, choć dym wyciska łzy z oczu. O, mam wytłumaczenie dla płaczu.
Przecieram twarz, na wierzchu dłoni zostaje czarny ślad po tuszu do rzęs. Palę dalej. Koniec z wyrzeczeniami, urządzę cię, słyszysz? Ale zlepek komórek w cieple macicy nie słyszy, rzecz jasna. Jedyne, co może zrobić, to pasożytować. Masz, kurwa, udław się nikotyną. Nie chcę cię, rozumiesz? Nie wierzysz? Poczujesz.
Wódka wita parą na okularach; muszę przetrzeć szkła, żeby uzyskać minimalną widoczność. Niewiele mi trzeba, byle dotrzeć do toalety. Knajpa jest maleńka, barmanka wciąga brzuch, by jakoś zmieścić się między ladą a półkami pełnymi butelek, od podłogi do sufitu. W kącie jeden stolik. Tomasz chce wstać, zatrzymuję go gestem. No wiesz, kochanie, muszę przypudrować nosek. Przypudrować nosek, poprawić makijaż, zrobić coś ze spuchniętymi powiekami. Daj mi chwilę, żebym doprowadziła się do stanu używalności.
Łazienka jest na piętrze, spiralne schody postawiono tu na pohybel wszystkim koneserom alkoholu, nawet na trzeźwo kręci się w głowie. Nie wypiłam ani kropli, odkąd wyszło, że okres spóźnia się nie dlatego, że jest zajęty.
Nie jest dobrze. W przykurzonym lustrze odbija się zmęczona twarz z zapadniętymi policzkami. Schudłam, dobrych parę kilo w dół od tych wszystkich zmartwień albo i od mdłości, które coraz częściej kazały mi zwracać śniadanie prosto do sedesu. Zdjęłam okulary, potarłam oczy – błąd. Tusz sprawił, że powieki nie dość, że wyglądały na opuchnięte, to jeszcze podbite. Tak, kurwa, życie dało mi solidnego lewego sierpowego.
Zmyłam resztkę makijażu, lecz wcale nie zrobiło się lepiej. Nie jestem piękna, należę do tych dziewcząt, które idealnie wtapiają się w otoczenie: twój wzrok przeleci po mnie i nawet nie zarejestruje czyjejkolwiek obecności.
– Szlag!
Uderzyłam dłonią w zlew, aż zadzwoniło. Dopiero teraz w oczy rzuciła mi się czarna obwódka pod paznokciem wskazującego palca. Krew. Odruchowo podrapałam płatek lewego ucha – więcej krwi. Głowa do lustra, dalej, wyginaj szyję, żeby coś zobaczyć. Istotnie. Zdarty strup tuż nad dziurką od kolczyka, po skórze spływała krew pomieszana z ropą.
Nie zauważyłam. Przecież się zdarza, ludzie ranią się bez przerwy, kto by przeżywał jakieś małe zadrapanie na uchu. I ta cholerna czerwień nie chce wypłynąć spod paznokci. Szoruję dłonie jeszcze kilka minut. Pieprzona nerwica natręctw, zawsze wraca.
Deska sedesowa jest zimna, przez ciało przebiega dreszcz. Już przestałam z nadzieją wypatrywać krwi na majtkach, koniec łudzenia się, że przecież testy są zawodne, a stres sam z siebie potrafi wywrócić układ hormonalny na lewą stronę. Nie ty pierwsza, nie ostatnia, jak mawiał Kotek.
– Ala, Ala. – Tomasz położył mi rękę na ramieniu, gdy w końcu zdołałam usiąść na rozchybotanym krześle. – Wszystko dobrze?
Nauczyłam się już kłamać, więc kiwam głową, że owszem, wspaniale. Ale jednak jakieś resztki sumienia się zachowały. Pal licho, że najchętniej spuściłabym nienarodzone dziecko w sedesie, ale gdy mam wciskać Tomaszowi nieprawdę, coś jednak zgrzyta. A uwierzyłby we wszystko: „Tak, kochanie, przecież wiem, że chciałaś dobrze, rozkładając wtedy nogi w procę przed obcym facetem”.
Jezu, muszę się napić.
Ewa i Krzysiek nie zwracają uwagi na moje zawirowania emocjonalne, za dużo wódki w zbyt szybkim tempie, żeby widzieć coś więcej poza czubkiem własnego nosa. Jak przez mgłę słyszę ich gry słowne, gdy przerzucają się najnowszym dowcipami o Żydach. Tak się bawi krakowska bohema, bez granic w konwenansach i w morzu alkoholu.
– Jesteś pewna? Mówiłaś, że z tym kończysz. – Tomasz jak zwykle wszystkim się przejmuje. Traktuje mnie jak dziecko, a różnica wieku nie jest przecież aż tak duża, nie mógłby być moim ojcem. To, że oscyluje wokół magicznej trzydziestki, a ja wciąż tkwię na studiach, nic nie znaczy. Cóż, moja siostra ma inne zdanie: uważa, że złapałam podstarzałego artystę, żeby oskubać go z kasy. Cyniczny uśmiech niech wystarczy w tym miejscu za komentarz.
Zamawia mi wódkę dnia, malinowa, w mrożonym kieliszku, z owocem na dnie. Czerwone kawałki miąższu pływają w alkoholu. Chciałby usiąść, niestety, trzeba wrócić do baru po zapomnianą resztę. Nie wiem, jak Tomasz radzi sobie z mieszaniem farb i przygotowywaniem podobrazi, skoro jest tak roztrzepany. Zapomni pieniędzy, zapomni kluczy do mieszkania, ale pędzle zabierze zawsze.
Ewa z Krzyśkiem są zajęci roztrząsaniem jasnej strony Holocaustu, więc patrzę na mojego mężczyznę. Jak to brzmi, żałośnie. Dużo wyższy ode mnie, przez co lekko niezgrabny, plączą mu się nogi, gdy zgarnia z lady drobniaki. Barmanka jest już kupiona, odpowiada uśmiechem na uśmiech, aż znów drapię płatek ucha, żeby zabolało. Tylko tak mogę walczyć z zazdrością. Tomasz nie jest przystojny, ale kobiety lgną do niego z lewa i z prawa, jeszcze zanim dowiedzą się, że malarz, więc na pewno równie romantyczny co stereotyp z hollywoodzkich szmir. I tak uroczo się czerwieni, jak na blondyna przystało, kurwa.
– Zdrowie! – Trącamy się kieliszkami. Owoce w alkoholu wirują, ledwie daję radę przełknąć wielką malinę, ale jestem twarda. A masz, udław się tą trucizną, niech ci przeżre zalążek wątroby na wylot.
Wplątuję dłoń w jego jasne rozwichrzone włosy. Wygląda, jakby nigdy się nie czesał.
– O nie! – krzyczy Krzysiek, a raczej tyle daję radę zrozumieć z pijackiego bełkotu. Rzeczywiście, za dużo tego alkoholu, morze alkoholu, przez które będzie problem z odnalezieniem taksówki nawet tu, w środku Rynku. – Pijecie kolejkę bez nas!
– Alicja, dziecko, miałaś przestać! – śmieje się Ewa, tylko ramię Krzyśka chroni ją przed zsunięciem pod stół.
Ewa, kobieta upadła, nawet ja się uśmiecham. Też artyści, malarz i fotografka, pasuję do nich jak wół do karety – biedna studentka, która zamieniła znajomych z wydziału medycznego na lokalną wątpliwą elitę. Żałosne, trzeba to zapić.
Wtulam głowę w zgięcie szyi Tomasza. Nic się nie liczy poza alkoholem w żyłach. Szepczę mu do ucha, że go kocham. Czuję, jak wzmacnia uścisk ramion. I dobrze, niech się nie dziwi, jak oczy znów zaczną mi się pocić. Jakoś dam radę, rozwiążę problem, zanim zauważysz, że coś jest nie tak.
Pępowina tłoczy skażoną trucizną krew prosto w łożysko. Zaciskam pięść na brzuchu, aż czuję ból. Niechciane dziecko, nie wiadomo nawet czyje.
No właśnie, czyje?Bal u Wolanda
Styczeń był tak mroźny, że szron osiadał na włosach. A przecież można było po bożemu, czyż nie? Usiąść w ciepłym mieszkaniu i kulturalnie oblewać – dosłownie czy też w przenośni – obecną sesję. Ale nie, ale kurwa nie, bo farmacja musiała udowodnić, że w imprezowaniu nie jest gorsza od AGH. Toteż dreptałam w miejscu, byle się jakoś rozgrzać, podczas gdy grupa czekała na spóźnialskich.
Kto wpadł na pomysł, żeby wybrać Kitsch? No kto? Rozerwałabym własnymi rękami. Krakowski Kazimierz pęka w szwach od fajnych miejsc, a my musieliśmy trafić akurat do kamienicy, gdzie na dole bawią się metale, w środku dresy, a na górze pedały. Jestem tolerancyjna, owszem, ale taka mieszanka aż prosi się o wybuch.
– Wszyscy? – Starościna powiodła wzrokiem po zgromadzonych. Ciężko było się zorientować, kto dotarł, a kto nie, bo twarze skrywały kaptury, szaliki i futra. Nic poza wąską szparką na oczy i nos. – Jesteśmy wszyscy?
Zaszurało, gdy kilkanaście dziewcząt zaczęło sprawdzać, czy aby na pewno jesteśmy, czy aby na pewno wszyscy. Nawet mi jakaś gęba wypełniła całe pole widzenia.
– Ala, to ty?
Nie, Święty Mikołaj. Nie przepadam za swoją grupą z jednej prostej przyczyny: nadmierne zagęszczenie estrogenów na małej powierzchni jest na dłuższą metę nie do wytrzymania, a niestety, na tym wydziale dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludności stanowiły kobiety. Reszty dopełniał samotny portier. Takie czasy.
– Będzie fajnie, zobaczysz! – Kaśka buchnęła mi parą w okulary. – Zabawimy się.
Już to widzę, nie mam nastroju, egzamin pewnie w plecy, jeśli już, to wolę zalać się w zaciszu własnego pokoju i rozpamiętywać klęskę z mikrobiologii.
Z bramy prowadzącej do Kitschu wypadło jakieś przestraszone chłopię w samej tylko koszulce; sądząc po wyglądzie, urwało się z najwyższego piętra. Za nim w pogoń ruszyła banda dresów. Mieli karki szersze niż opony w okolicznych taksówkach. Nikt nie zwrócił uwagi, nikt nie rzucił się z pomocą. Mogliby cię skopać w samym środku Rynku, a przechodnie co najwyżej dołożyliby swoje trzy grosze, bylebyś przestał się drzeć z bólu. Nerwowo podrapałam skórę na uchu skrytym pod czapką uszatką. Trzeba się pocieszyć, że teraz w środku mniej będzie tych mięśniaków.
Mimo szklanki na chodniku za chłopięciem aż się kurzyło, gdy znikał gdzieś na Wielopolu.
– Idziemy, kochane! Przed nami długa noc! – zakomenderowała starościna.
Tłum dziewczyn zafalował, przemieszał się, zanim trafił w bramę.
W kieszeni zawibrował telefon, aż podskoczyłam ze strachu.
– Ala, idziesz? – Kaśka niepewnie przestąpiła z nogi na nogę. Niemal widziałam, jak przeskakują trybiki w jej mózgu: iść za stadem czy czekać? Jasne, że czekać. Przecież widzę, mała, boisz się tej imprezy tak samo jak i ja.
– Daj mi chwilę.
Kolejne połączenie od Tomasza; zawahałam się przez moment, zanim je odrzuciłam. Nie wiem, które to już dziś. Nie chcę rozmawiać, nie mam ochoty słuchać, że po prostu znów zapomniał, bo tyle ma na głowie. Och, straszne, doprawdy zaraz się rozpłaczę.
Wrzuciłam samsunga do otchłani torebki, teraz to już na pewno nie znajdę go do rana.
– Idziemy, Kaśka! – rzuciłam przez ramię.
Brama przywitała nas odorem uryny i wianuszkiem dziwnie wyglądających typów. Łypali spod kapturów jak na sztuki mięsa wchodzące do rzeźni albo klacze prowadzone na targowisko. Choć nie, nie sądzę, żeby jakiekolwiek metafory krystalizowały się pod łysymi czaszkami.
W ostatniej chwili kątem oka złowiłam ruch. Pod murem sąsiednich kamienic przebiegał szczur. A raczej się czołgał, ciągnąc za sobą naderwaną łapę i pokiereszowany ogon. Na chodniku zostawał czerwony ślad.
– Co do...
– Ala!
Kaśka złapała mnie za ramię. Ciągnięta w trzewia nocnego krakowskiego życia, obejrzałam się tylko raz.
Pusto. Ani szczura, ani krwi.
*
Huk wibrował w brzuchu, rezonował w jelitach, niemal czułam, jak rytm basów wywraca wnętrzem na lewą stronę. Muzyka zbyt głośna, by wychwycić jakikolwiek powtarzalny rytm, wszystko zlewało się w jednakowy warkot młota pneumatycznego. W odpowiedzi coś podobnego zaczęło łupać mi w czaszce.
Ciasnota. Najpierw na schodach trzeba było mijać metali i dresy, część okutaną w płaszcze, które zajmowały przestrzeń, część porozbieraną prawie że do rosołu – widać alkohol był tu tani i grzał szybko. Nienawidzę takich ograniczonych przestrzeni. Bez przerwy ktoś ocierał mi się o plecy, aż pot oblepił ciało pod warstwą ciuchów. Szlag!
Kolejka do płatnej szatni, rzecz jasna, trzeba zarabiać. Niedługo opodatkują powietrze. Próbowałam trzymać się grupy, ale tłum co rusz nas rozdzielał. Widziałam tylko twarze rozświetlane neonami i źrenice – nienaturalnie rozszerzone czarne studnie. Zadrżałam. Do domu, chcę do domu. Jeden telefon i Tomasz zgarnie mnie choćby i z księżyca, ale nie. Ta duma pewnie zaprowadzi kiedyś do grobu, co zrobić, trudno.
– Ala, idziemy po piwo!
Jezu, jeszcze tego brakowało, żebym zwymiotowała na sam środek parkietu. Zresztą, jakiego parkietu? Ludzie szczelnie wypełniali całą salę, ani palca nie wciśniesz między dziewczęta, które w tym wieku powinny stanowczo zostać w domu i oglądać wieczorynkę. Okulary nabiegły parą, muzyka sparaliżowała uszy, mogłam tylko iść za znajomym tłumem, pilnując, by żadna z obcych rąk nie wciągnęła do tańca.
Kolejna sala, dym papierosowy kłuje w oczy, widać tu zakaz palenia ma się w głębokim poważaniu. Stoliki – niemal wszystkie zajęte, kanapy – prawie wszędzie obściskujące się pary w dowolnych konfiguracjach płci. Wolałam zatrzymać wzrok na ścianach – z obrazów patrzyły pluszowe labradory.
Dostał mi się kufel piwa. Pytam: po co?
– Ala! – To Kaśka wrzeszczy do ucha, ale słychać ledwie szept. – Pierdolić wszystko! Oblewamy!
Oblewamy. Ja oblewam się potem i łzami, gdy alkohol strumieniem ląduje w gardle. Smakuje jak rozwodnione szczyny, chrzczone cholera wie czym. Czemu cię nie ma przy mnie, Tomasz, na wyciągnięcie ręki?
*
Nawet nie muszę wykonywać żadnego ruchu, tłum robi to za mnie. Tu nie da się przewrócić, zawsze jest na kim podeprzeć rozchwiane ciało. Dziwny zapach wisi w powietrzu: kojarzy się z fiołkami, ale to chyba mózg próbuje jakoś przeżyć w oparach potu i papierosów. Kopcą wszyscy i wszędzie, przez nieuwagę można się zająć ogniem choćby w tańcu.
Taniec! Śmieję się sama do siebie, zresztą tu każdy opuścił już Kitsch na rzecz własnej otumanionej głowy. Pląsawica Huntingtona, nie taniec, przypomina się lista objawów, jaką tłukli do głów na patofizjologii – niekontrolowane ruchy i otępienie, obraz dzisiejszego społeczeństwa. Czuć tylko ciała obijające się o siebie bez żadnego rytmu. Myślami wracam do czasów nauki gry na gitarze, wybijanie ćwiartek, ósemek, szesnastek, trioli, jakie to śmieszne. Taniec? Pierdolona epilepsja, jakieś obce ręce na plecach i ramionach. Uciekam. Głowa w górę, widać tylko sufit, rozświetlany kanonadą świateł. Nie ma to jak zapach napalmu o poranku, prawda? Za dużo tych piw, za dużo, wiruje pod czaszką w rytm młota pneumatycznego, który znów odzywa się bólem. Kręci jelitami, uwaga, będę zwracać.
Coś ciągnie za nadgarstek, próbuję się z tego żelaznego uścisku wyrwać siłą, ale w porę twarz Kaśki zajmuje mi pole widzenia. Nie bij, swój to. Pozwalam wyprowadzić się z labiryntu rąk, przez salę z pluszowymi labradorami, na schody. Karki na bramce pogwizdują zadowolone: im więcej zalanych panien, tym większe szanse, że trzeba je będzie reanimować, choćby i w kiblu, twarzą do drzwi.
Na stopniach zbite w grupę farmaceutki przekrzykują się nawzajem, mało co słyszę, jeszcze mniej rozumiem. Alkohol rozjechał wszystkie zmysły. Jeśli jeszcze stracę okulary, to łatwiejsza już być nie mogę. Nie ma rady, trzeba robić to co Kaśka.
Kitsch nieco przetrzebił zastępy studentek, tylko część zdołała się reaktywować. Reszta zapewne wróciła z przerażeniem do domów lub – wręcz przeciwnie – nie do końca przytomnie zwiesza się z baru. Nie mamy kurtek, zimno, chcę wracać na górę, lecz Kaśka trzyma mocno.
– No, moje panie, po jednym – to starościna, równie ścięta jak ja, wygrzebuje z portfela papierosa.
Wielkie mi rzeczy! Sama popalałam w chwilach stresu, a pracownia Tomasza przypominała wnętrze komina, też coś.
– Pozwólcie, że zacznę od siebie.
Z góry gapią się pedały, z dołu metale i dresy. Dopiero po chwili dochodzi do mnie, wraz z owym papierosem, co my wyprawiamy. W środku miasta, na oczach przeróżnych mętów społecznych, pod nosem ochrony poszczególnych klubów – tak, dzielimy się nieumiejętnie przygotowanym skrętem.
– Nie chcę – próbuję zaprotestować, ale Kaśka niemal wciska mi zielsko w usta, coś przy tym mówi, nie słyszę, kurwa mać, jakżeby inaczej. Możliwe, że po prostu nikt nie rozumie mojego pijackiego bełkotu – „nie chcę” może brzmieć równie dobrze, jak „dawaj tego jointa, byle szybko”.
Pachnie spalonym sianem. Zaciągam się raz, kicham, jak jakaś nikotynowa świeżynka. Gdzieś śmieją się dresy. A proszę bardzo, ciekawe, jak wy byście zaśpiewali z płucami pełnymi dymu, płuca w dymie, płuca w płomieniach. Kolejka idzie dosyć szybko, jakby dla reszty nie był to pierwszy kontakt z marihuaną. Czego to się o ludziach można dowiedzieć po pijaku? Kolejny mach wykręca oskrzelami trochę mniej, ale i tak mam już dość tej narkotykowej przygody. Boli głowa, jeszcze bardziej niż na parkiecie, czuję pulsowanie każdej żyły w mózgu, czerwona migrena – tak uczyli na studiach, przydałaby się solidna dawka paracetamolu, na pohybel wątrobie. Myślę o tych wszystkich złych rzeczach, jakie mogą mi się przytrafić. Przed oczami mam pola haszu, pryskane fencyklidyną najgorszej maści, która robi z układem nerwowym gorsze rzeczy niż Huntington.
Koło farmaceutek zaczyna tracić kształt, wykruszają się kolejne dziewczyny – ze śmiechem wędrują i na dół, i na górę. Część wraca do Kitschu, dwie lub trzy mieszają się między łysych w dresach z trzema paskami. Zostaję sama ze starościną.
– Dobry towar, nie? – zagaduje z rozanieloną twarzą.
W jej oczach można utonąć, bo źrenice zajęły niemal całą tęczówkę. Aż tak? Nie powinno, dziwne, takie rzeczy to po kresce, wciągniętej dziesięciozłotowym banknotem z krawędzi sedesu, toaleta w Kitschu, a nie schody.
Kiwam głową, ale to dobra mina do złej gry. Żołądek podjeżdża do gardła, drapie w przełyku, na dodatek pod czaszką szaleje napierdalatornia. Liczę, że starościna zrozumie, po czym zwalam się na dół, między dresy, potem w bramę, czarną i – wydawałoby się – pustą. No właśnie, wydawałoby się.
– I po co było z nami, kurwa, Kotek, zadzierać? Po co? Ileż to żyć ci zostało od naszego ostatniego spotkania?
Szybko oceniam sytuację, wniosek jeden: wiej, rzygaj, choćby na schodach, byle dalej stąd. Nic z tego. Nogi, wmrożone w zalaną uryną posadzkę, ani drgną. A w głębi bramy istne pandemonium. Dwóch facetów, wielkich jak dęby, pastwiło się nad jakimś spadkowiczem z Kitschu. W nikłym świetle lśniły łyse czaszki i krople potu na rozczerwienionych czołach. Wypisz wymaluj Tweedle Dee i Dum w wersji horror industrial. Kopali z całych sił, obijane ciało tylko krążyło od ściany do ściany, szorowało po ziemi.
– Zastanawia mnie – głos niemożliwy do zaklasyfikowania, ani męski, ani kobiecy, w dodatku stłumiony, możliwe, że któryś z ciosów wybił zęby – ileż twoja matka musiała nażreć się śniegu, żeby urodzić takiego bałwana jak ty, pojebie.
Oprawcy uderzyli ze zdwojoną siłą.
– Kurwa, Kotek, sam się prosisz! Oby to był twój dziewiąty raz!
– Doigrałeś się, zboczeńcu. Kaczka, kura, byle dziura, no nie?
Kopnięcie w brzuch. I jeszcze jedno.
– Pierdolę, tłuczecie jak dziewczynki dziewczynkę – śmiała się ofiara, łokciami chroniąc głowę przed atakiem.
I wtedy mignęło mi oko, wymalowane lepiej niż moje na studniówce. Kopali dziewczynę. Co za czasy, co za czasy. Namacałam w kieszeni dżinsów gaz pieprzowy. No to jazda!
Ten stojący bliżej dostał najpierw w nerki obcasem zimowego buta. Zabolało pewnie jak ukąszenie komara, ale na tyle mocno, by się to cielsko odwróciło. Idealnie. Wypuściłam chmurę gryzącego gazu prosto w łysy czerep.
– Co, kur...
Poprawiłam dwukrotnie, aż padł mi do nóg. Tweedle Dee początkowo patrzył z rozdziawioną gębą, jak kolega tarza się po ziemi obok zmasakrowanego Kotka. Czas przejść do kontrataku. Cóż, za późno. Gaz na moment zatkał mu płuca. Ależ to musiało z boku wyglądać śmiesznie – z dzikim wrzaskiem kopałam leżących prosto między oczy, całość w gryzących oparach. Już sama nie wiem, co wyciskało mi łzy z oczu.
– O ja pierdolę...
Dres splunął, na ziemi wykwitła plama krwi z białym kawałkiem, jakby lód. Jezusie, wybiłam mu zęby. Już widzę, jak w odwecie lokalne karki będą mi zdzierać paznokcie, jeden po drugim.
Tweedle Dum wycharczał coś w stylu: policzymy się z tobą, dziwko, ale następnym razem. I odeszli, klnąc, na czym świat stoi, trąc wielkimi pięściami zapuchnięte oczy. Zostałam z puszką gazu w ręce i z niedowierzaniem. Nikt, Boże, nikt nie zareagował, lokalna ochrona miałaby w dupie nawet palenie pedałów na stosach pod samymi drzwiami klubów.
– Dzięki, sam nie dałbym raczej rady.
– Że co?
Kopana dziewczyna okazała się chłopakiem. I to wyjątkowo ładnym. Mojego wzrostu, ale chudy jak szczapa, drobnokościsty – tak się teraz mówi, gdyby stanął bokiem, pewnie zniknąłby z oczu. I nie wiem, czy to nie wina czarnych, obcisłych ciuchów. Oczy, oczy wielkie jak u dziecka, znakomicie wymalowane, czarna kreska, czarny cień. Zły trip, Ala, bardzo zły trip, skoro widzisz takie rzeczy i takich ludzi.
– Jestem Kotek. – Wyciągnął rękę do powitania. Zadbane dłonie, czarne paznokcie. Ładnie się uśmiechał i rzeczywiście pasowało mu to przezwisko.
– Nic ci nie jest? – zapytałam z powątpiewaniem. Gdzie siniaki, gdzie pogruchotane kości, gdzie krew? Przecież widziałam, jak bili, aż echo szło.
– Zawsze spadam na cztery łapy. Więc jak ci na imię?
– Alicja, ale...
– Zatem, Alicjo, chodźmy na górę, do naszej Krainy Czarów. Wiszę ci piwo za uratowanie życia, zawsze lepiej mieć dziewięć niż mniej.
– Ja wolę wracać, zimno mi.
– Daj spokój, mała, my nie marzniemy.
*
– Dwa lata ze sobą jesteśmy.
– Długo.
– Może, ale i tak nie znam go tak dobrze, jak bym chciała. Skryty tak samo jak ja. Możesz sobie wyobrazić komunikację w takim związku?
– Czemu go tu z tobą nie ma?
– Kłótnia, już nawet nie wiem o co. Jest dużo starszy ode mnie, a nieraz zachowuje się jak dziecko. Nie musi jeść, nie musi spać, farby i kawałek płótna mu wystarczą. Nie jestem ani jednym, ani drugim, więc czemu ze mną jest, z takim zerem?
– Och, dziecko, masz przedwczesne poczucie klęski. Pij, wtedy jest łatwiej.
Kolejne piwo, już nie wiadomo które. Miało być jedno, a Kotek stawia raz za razem. Z każdym kolejnym łykiem bardziej rozplątuje mi się język – nagle mam ochotę przedstawić całe swoje marne życie, i tak też się dzieje. Pewnie połowa z tego to pijacki bełkot, niewiem, jak mnie Kotek w ogóle rozumie. I słyszy. Na około muzyka, krzyki, wrzaski – Kitsch się bawi, najintensywniej przy barze, gdzie próbowaliśmy zagrzać trochę miejsca. Może jednak nikogo tu nie ma, tylko ja i Kotek albo tylko ja i wytwory mojego znarkotyzowanego umysłu.
– Zero, wstyd, wstydzę się siebie, wiesz?
– Czemu tak mówisz, Ala?
– Siostra mówi, że złapałam dzianego malarza za kieszeń, nikt nie wie jak, na pewno nie na urodę, przecież wystarczy na mnie spojrzeć. Śmieją się, wszyscy – odpowiadam sama sobie, niezależnie od Kocich pytań. Ten tylko uśmiecha się ładnie, pokazuje zęby, stanowczo zbyt liczne i zbyt ostre jak na człowieka. – Jest dla mnie najważniejszy, nic, nikt więcej mi niepotrzebny. A on zapomina. Zapomina o wszystkim, czasem mam wrażenie, że nie istnieję, bo przecież to nas definiuje, prawda? Inni ludzie. Boli trochę, ale sama się zgodziłam, nic nie poradzę.
– Wpadłaś w króliczą norę, moja droga Alicjo, pobiegłaś za niewłaściwym białym królikiem?
– Oczywiście, że za właściwym! – Uderzam kuflem w bar. – Innej Krainy Czarów mieć nie będę i nie chcę.
Kotek uśmiecha się szeroko. Obok zjawia się kolejne piwo, barman beznamiętnie przeciera ladę, gdzieś blisko liżą się gimnazjalistki.
– Może mi pomożesz, Kotek, co? Powiesz, gdzie powinnam pójść?
– To zależy, moja droga, dokąd chciałabyś zajść.
– Nie dbam o to, gdziekolwiek.
– Więc wszystko jedno, którędy pójdziesz.
– Ale chciałabym gdzieś dojść!
– Wystarczy więc, że będziesz szła wystarczająco długo – śmieje się Kotek i jest to śmiech upiorny, bo nagle znika. Mrugam kilkakrotnie, ale nic się nie zmienia, Kotka, jak nie było, tak nie ma, został tylko uśmiech; wisi w powietrzu, tuż obok, na wysokości mojej twarzy, rząd białych, ostrych ząbków. – Podążaj za czarnym królikiem!
Za dużo alkoholu, zły trip, mała. Zwalam się głową na bar.
*
Jezu, rzeczywistość wybucha milionem kolorów. To tylko neony, które rysują wzory na suficie Kitschu, ale w taki sposób, że można dostać ataku epilepsji: po prostu mózg nie przyjmie nadmiaru bodźców i się zawiesi. Na chwilę zwalniam, zapatrzona w feerię barw nad głową; wkoło dudni pseudomuzyka, wypity alkohol i wypalona trawa najchętniej rozłożyłyby mnie plackiem, ale na parkiecie jest za mało miejsca. Gdzież ja jestem? Pachnie poppersem.
Środek kotła w Kitschu, Jezu. Ktoś ciągnie za rękę. I co gorsza, nie jest to Kaśka, nie ma Kaśki, nikogo, żadnej znajomej twarzy, płynę w morzu obcych głów. Nos wypełnia woń męskich perfum, gdy przedzieram się przez tłum tańczących, a potem podpierających ściany w korytarzu. Już wiem, dokąd ciągnie ten facet, który zredukował się do samego zapachu, pięści w mojej pięści i burzy czarnych włosów, tuż przy twarzy. No właśnie – do łazienki. Za wolno myślę, by zorientować się, że ratunkiem może być tylko ucieczka.
Czarny królik?
Późno, więc i pusto. Na kafelkach walają się zużyte papierowe ręczniki, wszędzie pełno wody i szczyn, śmierdzi na tyle intensywnie, że nawet zaczynam z lekka trzeźwieć. Przez moment miga mi własna twarz – zabrudzone lustro odbija jakieś monstrum – makijaż w formie czarnych strug spłynął na policzki, przekrwione oczy ze źrenicami jak studnie. Nie, nie patrzę dłużej.
Przecież Kitsch nie zasypia, gdzie się wszyscy podziali? Tak jak na co dzień nienawidzę tłumów, teraz oddałabym wszystko za choćby pijaną trzynastkę, która obudzi mnie na tyle, bym zaczęła uciekać. Ale nie, ale kurwa nie. Daję się zaciągnąć do kabiny.
Kim ty jesteś, któryś mnie wyrwał spod baru? Pieprzony Woland? Nie wiem, nie widzę. Czuć tylko zapach, fiołków albo róż, zresztą równie dobrze może to być butapren, bo nos przestaje reagować jak trzeba. Boże, co ja wyczyniam?
Wszystko szybko, nawet nie mam możliwości, by wpłynąć na cokolwiek. Na początku jest delikatnie, chociaż mało miejsca. Plączą mu się nogi między moimi, ciasno, klapa od sedesu się nie domyka, śmierdzi – nie będziemy siedzieć. Ze spłuczki coś bez przerwy kapie, na jej powierzchni biały proszek. Jakby komuś ręce drżały do tego stopnia, że trudno mu było wciągnąć kreskę bez strat. To widzę kątem oka, na tym skupiam wzrok, przyciśnięta do drzwi. Policzek wbity w pilśniową płytę, boli, chyba nawet pęka skóra.
Powoli odpina pasek, napiera biodrami na moje biodra, jego oddech w tym dziwnym kwietnym zapachu ociepla kark.
Wplątuje mi dłoń we włosy, zaciska pięść. A ja zamykam oczy, żeby żadna łza nie wypłynęła na powierzchnię.
Nie będziemy się nawet pieprzyć. Będziemy się parzyć, jak zwierzęta.
*
Powrót do rzeczywistości boli jak uderzenie w ziemię po skoku z dziesiątego piętra. Sen odchodzi za szybko, a wraz z nim spokój wypływa jak woda z odetkanej wanny. Całe ciało nabiera tak wielkiej masy, że mogę najwyżej ruszyć powieką. Co już i tak jest tytanicznym wysiłkiem.
Z ciemności prosto w światłość, za jasno, aż źrenica nie może się dopasować. Trochę trwa, zanim półmrok poranka przestaje oślepiać jak jarzeniówka wciśnięta prosto w twarz. I widzę, że patrzę oko w oko – mlecznobiałe, pokryte błoną. Kurwa, próbuję wrzasnąć, ale słychać tylko charkanie, usta zawaliły mi wymiociny.
Przestraszony szczur przebiega po dłoni, zostawia ślady pazurów na skórze. Już z daleka łypie ślepym, zabielmionym okiem. Jezu, gdzie ja...
Mówią, że Kraków nie zasypia nigdy. I mają rację – zastaję Podgórze, które czuwa bez względu na porę. Słońce powoli przedziera się przez zasłonę z chmur, przecina kłęby mgły, cała okolica jakby skąpana w mleku, nic nie widać. I dobrze, pierwsi spieszący do pracy oszczędzą sobie widoku wczorajszych imprezowiczów.
Zagarniam dłonią mokry żwir, poznaję ten chodnik – podgórski skwer koło parku Bednarskiego. Jezusie Przenajświętszy, drugi koniec miasta, lata świetlne od Kitschu. Jakim cudem mnie tu rzuciło?
Usiłuję stanąć, choćby na czworakach, skacowana głowa ciąży jak kawał betonu, pulsuje bólem w skroniach. Przez przełyk przelewają się suche torsje – pustki w żołądku, bo wokół kałuże wymiocin ze wszystkim, co jadłam chyba od tygodnia. Zły trip, mała, bardzo zły.
Z mgły wyłania się kościół Świętego Józefa. Czerwień cegieł jest zanadto jaskrawa, kłuje w oczy, każe zgiąć ramiona, przydusza kark do ziemi. Upiorne wrażenie, nie ma nic straszniejszego niż katolicka świątynia o świcie. Ciekawe, co na to Justyna? Zaśmiałabym się, ale nie teraz – teraz neogotyckie wieże pną się, podczas gdy ja sama z każdą chwilą maleję. Dreszcze. Nagle zaczynam się bać, że gdyby z nieba spadła święcona woda, spaliłaby mnie na popiół. Uciekać. Gdzieś od kościoła odchodzi ulica, na której mieszkał chłopiec, który sam skręcał papierosy. Mam ochotę zapalić.
Nerwowo szukam w torebce telefonu. O dziwo, żaden łysy nie pokusił się o kradzież resztek mojego wątpliwego bogactwa. Na wyświetlaczu milion nieodebranych połączeń od Tomasza. Trzeba oddzwonić, trzeba jakoś wrócić do domu. W słuchawce sygnał. Patrzę na ręce, skóra gdzieniegdzie poznaczona śladami zębów ślepego szczura, szlag! Chyba że to tylko otarcia. Podobnie na gołych plecach. Jakim cudem nie czuję zimna?
My nie marzniemy, myślę przerażona, słysząc w telefonie głos Tomasza. Odbiera niemal od razu, przytomny, czekał i się martwił. Jakbym przestała być przezroczysta.
My nie marzniemy, to mam w głowie zamiast odliczania – tylko siedemdziesiąt dwie godziny od tamtej sceny w toalecie.