Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przypadki pewnego Chińczyka - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przypadki pewnego Chińczyka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 348 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ i W KTÓ­RYM OSO­BO­WOŚĆ I NA­RO­DO­WOŚĆ BO­HA­TE­RÓW Z WOL­NA SIĘ OD­SŁA­NIA

– Trze­ba jed­nak przy­znać, że ży­cie ma swo­je do­bre stro­ny – rzekł opar­ty o mar­mu­ro­wą po­ręcz krze­sła je­den z bie­siad­ni­ków, po­gry­za­jąc kłą­cze lo­to­su w cu­krze.

– Ale i złe tak­że – od­po­wie­dział mię­dzy dwo­ma ata­ka­mi kasz­lu dru­gi, któ­re­go omal nie za­dła­wił ko­lec de­li­kat­nej płe­twy re­ki­na.

– Bądź­my fi­lo­zo­fa­mi! – ode­zwał się star­szy osob­nik, któ­re­go nos zdo­bi­ła para ogrom­nych oku­la­rów o gru­bych szkłach, opraw­nych w drew­no. – Dzi­siaj mo­żesz się za­dła­wić, a ju­tro wszyst­ko po­pły­nie tak gład­ko, jak ten słod­ki na­pój do gar­dła. Cóż, ta­kie jest ży­cie!

To po­wie­dziaw­szy, ów epi­ku­rej­czyk o zgod­nym uspo­so­bie­niu wy­chy­lił czar­kę wy­bor­ne­go cie­płe­go wina, któ­re­go opa­ry z wol­na uno­si­ły się z me­ta­lo­we­go czaj­nicz­ka.

– Co do mnie – pod­jął czwar­ty bie­siad­nik – ży­cie wy­da­je mi się jak naj­bar­dziej do przy­ję­cia, gdy nic się nie robi i po­sia­da się środ­ki ku temu, aby nic nie ro­bić!

– Nie­praw­da! – za­opo­no­wał pią­ty. – Szczę­ście tkwi w na­uce i pra­cy. Zdo­być moż­li­wie jak naj­więk­szą ilość wia­do­mo­ści, to sta­rać się uzy­skać szczę­ście!…

– A w osta­tecz­nym ra­chun­ku do­wie­dzieć się, że się nic nie wie!

– A czyż nie to jest po­cząt­kiem mą­dro­ści?

– A jaki jest jej ko­niec?

– Mą­drość nie ma koń­ca – od­rzekł fi­lo­zo­ficz­nie czło­wiek w oku­la­rach. – Naj­wyż­szym jej osią­gnię­ciem jest zdro­wy roz­są­dek.

Wów­czas pierw­szy bie­siad­nik zwró­cił się bez­po­śred­nio do go­spo­da­rza, któ­ry zaj­mo­wał miej­sce u sto­łu naj­bli­żej drzwi, czy­li naj­gor­sze, jak wy­ma­ga­ją pra­wi­dła grzecz­no­ści. Obo­jęt­ny i roz­tar­gnio­ny, słu­chał bez sło­wa tej roz­pra­wy in­ter po­cu­la.

– No, a co też my­śli nasz go­spo­darz o tej dys­ku­sji przy wi­nie? Uwa­ża dzi­siaj ży­cie za rzecz do­brą czy złą? Gło­su­je za czy prze­ciw?

Go­spo­darz chru­pał bez­tro­sko pest­ki ka­wo­na; za całą od­po­wiedź wy­dął po­gar­dli­wie war­gi jak czło­wiek, któ­re­go nic nie in­te­re­su­je.

– Phi! – par­sk­nął.

Jest to ulu­bio­ne słów­ko lu­dzi zbla­zo­wa­nych. Mówi wszyst­ko i nie mówi ni­cze­go. Zna­ne jest w każ­dym ję­zy­ku i po­win­no fi­gu­ro­wać we wszyst­kich słow­ni­kach glo­bu ziem­skie­go. To udźwięcz­nio­ny wy­raz nie­za­do­wo­le­nia.

Bie­siad­ni­cy po­dej­mo­wa­ni przez znu­dzo­ne­go go­spo­da­rza za­sy­pa­li go wów­czas ar­gu­men­ta­mi, każ­dy na po­par­cie swej tezy. Chcia­no po­znać jego opi­nię. Naj­pierw bro­nił się przed od­po­wie­dzią, w koń­cu stwier­dził, że ży­cie nie jest ani do­bre, ani złe. Jego zda­niem to mało zna­czą­cy „wy­mysł”, w su­mie nie­zbyt za­baw­ny!

– Oto jaki jest nasz przy­ja­ciel!

– Jemu do­brze tak mó­wić, sko­ro nig­dy ani pła­tek róży nie zmą­cił jego snu – I póki jest mło­dy!

– Mło­dy i zdro­wy!

– Zdro­wy i bo­ga­ty!

– Bar­dzo bo­ga­ty!

– Nad­zwy­czaj­nie bo­ga­ty!

– Może zbyt bo­ga­ty!

Te wy­krzyk­ni­ki krzy­żo­wa­ły się na kształt ogni sztucz­nych, nie wy­wo­łu­jąc jed­nak na­wet cie­nia uśmie­chu na obo­jęt­nej fi­zjo­no­mii go­spo­da­rza. Po­prze­stał na lek­kim wzru­sze­niu ra­mio­na­mi, jak ktoś, kto nig­dy nie za­pra­gnął choć­by tyl­ko na chwi­lę zaj­rzeć do księ­gi swe­go ży­cia, kto na­wet nie roz­ciął jej pierw­szych kar­tek!

A prze­cież ten nie­czu­ły mąż li­czył naj­wy­żej trzy­dzie­ści lat, cie­szył się zna­ko­mi­tym zdro­wiem, po­sia­dał wiel­ki ma­ją­tek, jego umysł nie był po­zba­wio­ny kul­tu­ry, a in­te­li­gen­cja prze­kra­cza­ła prze­cięt­ną, sło­wem, miał wszyst­ko, cze­go brak tylu in­nym, aby mo­gli czuć się na tym świe­cie szczę­śli­wy­mi! Dla­cze­go on nim nie był?

Dla­cze­go?

– Wów­czas roz­legł się glos fi­lo­zo­fa, któ­ry prze­mó­wił jak ko­ry­fe­usz an­tycz­ne­go chó­ru:

– Przy­ja­cie­lu, je­że­li nie je­steś szczę­śli­wy na tym świe­cie, to dla­te­go, że szczę­ście two­je było do­tych­czas wy­łącz­nie ne­ga­tyw­ne. Gdyż ze szczę­ściem jest jak ze zdro­wiem. Aby się nim bar­dziej cie­szyć, trze­ba cza­sa­mi być go po­zba­wio­nym. Otóż ty nig­dy nie by­łeś cho­ry… To zna­czy: nig­dy nie by­łeś nie­szczę­śli­wy! I tego wła­śnie brak two­je­mu ży­ciu. Kto może oce­nić szczę­ście, je­że­li go nie­szczę­ście nig­dy, choć­by przez mi­nu­tę, nie do­tknę­ło?

I po tej za­pra­wio­nej mą­dro­ścią uwa­dze fi­lo­zof, pod­no­sząc kie­lich pe­łen szam­pa­na z naj­lep­szych win­nic, po­wie­dział:

– Ży­czę nie­co cie­nia peł­nej sło­necz­nych pro­mie­ni eg­zy­sten­cji na­sze­go przy­ja­cie­la i kil­ku cier­pień jego ży­ciu!

Po czym jed­nym ły­kiem opróż­nił swój kie­lich.

Go­spo­darz ski­nął gło­wą i znów po­padł w stan swej zwy­kłej apa­tii.

Gdzie od­by­wa­ła się ta roz­mo­wa? Czy była to eu­ro­pej­ska ja­dal­nia w Pa­ry­żu, Lon­dy­nie, Wied­niu, Pe­ters­bur­gu? Czy tych sze­ściu bie­siad­ni­ków ga­wę­dzi­ło w sa­lo­nie re­stau­ra­cyj­nym Sta­re­go lub No­we­go Świa­ta? Kim byli ci lu­dzie roz­pra­wia­ją­cy pod­czas po­sił­ku o ta­kich spra­wach, nie pi­jąc nad mia­rę?

W każ­dym ra­zie nie byli to Fran­cu­zi, bo nie roz­ma­wia­li o po­li­ty­ce!

Bie­siad­ni­cy sie­dzie­li przy sto­le w nie­zbyt du­żej, luk­su­so­wo urzą­dzo­nej sali. Przez okna o błę­kit­nych i po­ma­rań­czo­wych szyb­kach wśli­zgi­wa­ły się ostat­nie już pro­mie­nie słoń­ca. Na ze­wnątrz wie­czor­ny wie­trzyk po­ru­szał gir­lan­da­mi na­tu­ral­nych i sztucz­nych kwia­tów, a róż­no­barw­ne lam­pio­ny do­rzu­ca­ły swe sła­be świa­tło do ga­sną­cych od­bla­sków dnia. Szczy­ty sze­ro­kich okien zdob­ne były po­wy­ci­na­ny­mi ara­be­ska­mi, rzeź­ba­mi przed­sta­wia­ją­cy­mi ziem­ską i nie­biań­ską kra­sę, zwie­rzę­ta i ro­śli­ny ja­kiejś wy­my­ślo­nej fau­ny i flo­ry.

Na obi­tych je­dwa­biem ścia­nach sa­lo­nu po­ły­ski­wa­ły wiel­kie, ścię­te uko­śnie z dwóch stron lu­stra. U su­fi­tu wi­siał feng i po­ru­sza­jąc skrzy­dła­mi z ma­lo­wa­ne­go per­ka­lu, ob­ni­żał tem­pe­ra­tu­rę po­miesz­cze­nia.

Stół był to wiel­ki czwo­ro­bok z czar­nej laki. Nie na­kry­to ob­ru­sem bla­tu, od­bi­ja­ją­ce­go jak ta­fla naj­czyst­sze­go krysz­ta­łu za­sta­wę ze sre­bra i por­ce­la­ny. Za­miast płó­cien­nych ser­we­tek – zdob­ne de­wi­za­mi zwy­kle kart­ki pa­pie­ru, któ­rych każ­dy z za­pro­szo­nych miał wy­star­cza­ją­cy za­pas. Wo­kół sto­łu znaj­do­wa­ły się krze­sła z mar­mu­ro­wym opar­ciem, znacz­nie sto­sow­niej­szym pod tą sze­ro­ko­ścią geo­gra­ficz­ną od wy­ście­ła­nych me­bli współ­cze­snych.

Służ­ba była żeń­ska. Mło­de, po­wab­ne dziew­czę­ta w czar­ne wło­sy wpię­te mia­ły li­lie i chry­zan­te­my, a bran­so­le­ty ze zło­ta lub ne­fry­tu ko­kie­te­ryj­nie zdo­bi­ły ich prze­gu­by; uśmiech­nię­te i mile, po­da­wa­ły lub usu­wa­ły da­nie jed­ną ręką, pod­czas gdy dru­gą z wdzię­kiem po­ru­sza­ły du­żym wa­chla­rzem, któ­ry po­zwa­lał od­świe­żyć fale po­wie­trza na­nie­sio­ne­go przez feng spod su­fi­tu.

Po­si­łek nie po­zo­sta­wiał nic do ży­cze­nia. Czy moż­na so­bie wy­obra­zić coś de­li­kat­niej­sze­go od tej kuch­ni pro­stej i wy­myśl­nej jed­no­cze­śnie? Ja­kiś miej­sco­wy mistrz kuch­ni, świa­dom, że ma do czy­nie­nia ze znaw­ca­mi, prze­szedł sa­me­go sie­bie przy­rzą­dza­jąc obiad, któ­re­go ja­dło­spis skła­dał się ze stu pięć­dzie­się­ciu po­traw.

Na po­cząt­ku, jako przy­staw­ki, fi­gu­ro­wa­ły słod­kie ciast­ka, ka­wior, sma­żo­ne sza­rań­cze, su­szo­ne owo­ce i ostry­gi z Ning­po. Po­tem, z krót­ki­mi prze­rwa­mi, na­stę­po­wa­ły po so­bie jaj­ka w ko­szul­kach – ka­cze, go­łę­bie i cza­jek, zupa z gniazd ja­skół­czych, po­traw­ka z żeń­sze­nia, skrze­la je­sio­tra w so­sie wła­snym, ścię­gna wie­lo­ry­ba w słod­kim so­sie, gło­wa­cze słod­ko­wod­ne, kra­by w po­traw­ce, wró­ble żo­łąd­ki i oczy ba­ra­nie przy­pra­wio­ne czosn­kiem, pie­roż­ki na­dzie­wa­ne mig­da­ła­mi, tre­pan­gi w wi­nie, pędy bam­bu­sa w so­sie, słod­kie su­rów­ki z mło­dych ko­rzon­ków i tak da­lej. Ana­na­sy z Sin­ga­pu­ru, orzesz­ki ara­chi­do­we w cu­krze, so­lo­ne mig­da­ły, smacz­ne man­go, owo­ce lun­gjen o bia­łym miąż­szu i li­czy z bez­barw­nym mię­ki­szem, kasz­ta­ny wod­ne i po­ma­rań­cze z Kan­to­nu w sy­ro­pie sta­no­wi­ły ostat­nią część trwa­ją­ce­go trzy go­dzi­ny po­sił­ku, za­kra­pia­ne­go ob­fi­cie pi­wem, szam­pa­nem, wi­nem z Sza­osin­gu, a nie­odzow­ny ryż, wkła­da­ny do ust za po­mo­cą ma­łych pa­łe­czek, miał uko­ro­no­wać fen nie­zwy­kły ze­staw.

Nad­szedł wresz­cie mo­ment, gdy mło­de słu­żeb­ne wnio­sły nie za­wie­ra­ją­ce won­ny płyn mi­secz­ki – co jest zwy­cza­jem eu­ro­pej­skim – lecz na­sy­co­ne go­rą­cą wodą ser­wet­ki, któ­ry­mi wszy­scy bie­siad­ni­cy z naj­wyż­szym za­do­wo­le­niem prze­tar­li swe twa­rze.

Była to jed­nak tyl­ko prze­rwa w obie­dzie, miłe far­nien­te wy­peł­nio­ne mu­zy­ką. Do sa­lo­nu we­szła bo­wiem gru­pa śpie­wa­czek i graj­ków. Śpie­wacz­ki były mło­de, ład­ne i za­cho­wy­wa­ły się skrom­nie i przy­zwo­icie. Ale cóż za mu­zy­ka i ja­kie środ­ki wy­ra­zu! Miau­cze­nia, gda­ka­nia, bez tak­tu i ryt­mu, o dźwię­kach wzno­szą­cych się do ostat­nich gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści słu­chu. Gra­no zaś na „skrzyp­caph”, któ­rych smy­czek był na sta­łe prze­cią­gnię­ty mię­dzy stru­na­mi, „cy­trach” ob­cią­gnię­tych wę­żo­wą skór­ką, pi­skli­wych „klar­ne­tach”, „du­dach” po­dob­nych do ma­łych, prze­no­śnych or­ga­nów, a wszyst­kie god­ne były śpie­wów i śpie­wa­czek, to­wa­rzy­sząc im zgieł­kli­wie.

Wcho­dząc, szef tej ko­ciej or­kie­stry przed­ło­żył swój re­per­tu­ar. Na znak go­spo­da­rza, że zo­sta­wia mu wol­ną rękę, mu­zy­cy ode­gra­li „Bu­kiet z dzie­się­ciu kwia­tów”, bar­dzo mod­ną wów­czas arię, któ­rą za­chły­sty­wa­ło się do­brze uro­dzo­ne to­wa­rzy­stwo.

Na­stęp­nie śpie­wa­ją­ca i gra­ją­ca tru­pa, do­brze wcze­śniej opła­co­na, wy­co­fa­ła się wśród rzę­si­stych okla­sków, zbie­ra­jąc jesz­cze w są­sied­nich sa­lo­nach ob­fi­te żni­wo braw.

Bie­siad­ni­cy opu­ści­li wte­dy swe miej­sca, lecz je­dy­nie po to, aby przejść od jed­ne­go sto­łu do dru­gie­go, co uczy­ni­li na­der ce­re­mo­nial­nie i kom­ple­men­tu­jąc się wza­jem­nie.

Na dru­gim sto­le każ­dy zna­lazł małą czar­kę z przy­kryw­ką, zdob­ną por­tre­tem sław­ne­go mni­cha bud­dyj­skie­go Bo­dhi­dhar­my, sto­ją­ce­go na le­gen­dar­nej tra­twie. Każ­dy też otrzy­mał szczyp­tę her­ba­ty, za­pa­rzył ją bez cu­kru w swej czar­ce na­peł­nio­nej wrząt­kiem, po czym jął pić.

Co za her­ba­ta! Nie za­cho­dzi­ła naj­mniej­sza oba­wa, że do­staw­ca – fir­ma Gibb-Gibb & Co – sfał­szo­wał ją nie­uczci­wą do­miesz­ką ob­cych li­ści, ani by już raz ją za­pa­rzo­no, bo wów­czas nada­wa­ła­by się je­dy­nie do czysz­cze­nia dy­wa­nów, ani że nie­umie­jęt­ny pre­pa­ra­tor po­ma­lo­wał ją na żół­to kur­ku­mi­ną lub na zie­lo­no błę­ki­tem pru­skim! Była to nie­ska­zi­tel­nie czy­sta her­ba­ta ce­sar­ska. Cen­ne, po­dob­ne do płat­ków kwia­tu list­ki z pierw­sze­go mar­co­we­go zbio­ru, rzad­ko prze­pro­wa­dza­ne­go, bo krzew po nim więd­nie, list­ki, któ­re wol­no zbie­rać je­dy­nie ma­łym dzie­ciom dłoń­mi ubra­ny­mi w rę­ka­wicz­ki.

Eu­ro­pej­czy­ko­wi bra­kło­by słów uzna­nia dla tego na­po­ju, któ­ry nasi bie­siad­ni­cy po­pi­ja­li ma­ły­mi łycz­ka­mi, nie za­chwy­ca­jąc się nad­mier­nie, jako przy­zwy­cza­je­ni do nie­go znaw­cy.

Oni bo­wiem, trze­ba to za­zna­czyć, nie umie­li już oce­nić de­li­kat­no­ści tego wy­śmie­ni­te­go pły­nu. Bo­ga­to odzia­ni w han­szan – lek­ką ko­szu­lę, ma­kua – krót­ki ka­ftan, pao – dłu­gą, za­pi­na­ną z boku suk­nię, ze sto­pa­mi w żół­tych pan­to­flach z je­dwa­biu na pi­ko­wa­nej po­de­szwie, w je­dwab­nych spodniach przy­trzy­my­wa­nych w ta­lii szar­fą z frędz­la­mi, w ka­mi­zel­kach z de­li­kat­nie ha­fto­wa­ne­go je­dwa­biu, z wa­chla­rzem u pasa, wy­twor­ni ci lu­dzie uro­dze­ni byli wła­śnie w kra­ju, gdzie her­ba­cia­ne krze­wy dają zbiór swych won­nych li­ści. Po­sił­kiem, skła­da­ją­cym się z gniazd ja­skół­czych, tre­pan­gów, ścię­gien wie­lo­ry­ba i płetw re­ki­na, de­lek­to­wa­li się, jak na to za­słu­gi­wał z uwa­gi na umie­jęt­ne przy­rzą­dze­nie; lecz ów ja­dło­spis, któ­ry wzbu­dził­by po­dziw cu­dzo­ziem­ca, ich nie mógł za­dzi­wić.

W każ­dym ra­zie zu­peł­nym za­sko­cze­niem była dla wszyst­kich no­wi­na, jaką za­ko­mu­ni­ko­wał im go­spo­darz w chwi­li, gdy mie­li wstać od sto­łu. Wte­dy do­pie­ro do­wie­dzie­li się, dla­cze­go ich tego dnia po­dej­mo­wał.

Czar­ki były jesz­cze peł­ne. Znu­dzo­ny męż­czy­zną opróż­nił swo­ją po raz ostat­ni, oparł się o stół i ze wzro­kiem utkwio­nym w prze­strzeń tak prze­mó­wił:

– Przy­ja­cie­le, po­słu­chaj­cie mnie bez żar­tów. Ko­ści zo­sta­ły rzu­co­ne. Za­mie­rzam wpro­wa­dzić do swej eg­zy­sten­cji nowy ele­ment, któ­ry roz­pro­szy może jej mo­no­to­nię. Czy ro­bię do­brze, czy źle – przy­szłość po­ka­że! Ten obiad, na któ­ry was za­pro­si­łem, jest moim po­że­gna­niem ka­wa­ler­skie­go ży­wo­ta. Za dwa ty­go­dnie że­nię się i…

– I bę­dziesz naj­szczę­śliw­szym z lu­dzi! – za­wo­łał opty­mi­sta. – Spójrz! Masz po­myśl­ne wróż­by!

Istot­nie, pod­czas gdy lam­py skwier­cza­ły rzu­ca­jąc ni­kłe bły­ski, na ara­be­skach okien skrze­cza­ły sro­ki, a małe list­ki her­ba­ty uno­si­ły się pio­no­wo w fi­li­żan­kach. Tyle szczę­śli­wych prze­po­wied­ni nie mo­gło za­wieść!

Wszy­scy więc rzu­ci­li się gra­tu­lo­wać go­spo­da­rzo­wi, któ­ry przy­jął te ży­cze­nia z naj­do­sko­nal­szym chło­dem. A le po­nie­waż nie wy­mie­nił wy­bra­nej przez sie­bie, a prze­zna­czo­nej do roli „no­we­go ele­men­tu” oso­by, nikt nie był tak nie­dy­skret­ny, aby go o to za­py­tać.

Fi­lo­zof jed­nak nie przy­łą­czył się do zgod­nie brzmią­cych gra­tu­la­cji. Ze skrzy­żo­wa­ny­mi ra­mio­na­mi, ocza­mi pół­przy­mknię­ty­mi i iro­nicz­nym uśmie­chem na war­gach, nie po­chwa­lał, wy­da­wa­ło się, ani pra­wią­cych kom­ple­men­ty, ani przyj­mu­ją­ce­go je.

Wów­czas ten ostat­ni wstał, po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu i gło­sem mniej spo­koj­nym niż za­zwy­czaj spy­tał:

– Czy je­stem za sta­ry na mał­żeń­stwo?

– Nie.

– Za mło­dy?

– Tym bar­dziej nie.

– Uwa­żasz, że nie mam ra­cji?

– Może!

– Ta, któ­rą wy­bra­łem, a któ­rą znasz, po­sia­da wszyst­ko, cze­go trze­ba, aby uczy­nić mnie szczę­śli­wym.

– Wiem o tym.

– No więc?…

– To ty nie po­sia­dasz wszyst­kie­go, co po­trzeb­ne, aby być szczę­śli­wym! – Nu­dzić się sa­me­mu w ży­ciu, to bar­dzo źle! Nu­dzić się we dwo­je, to jesz­cze go­rzej!

– Nig­dy więc nie będę szczę­śli­wy?…

– Nie, do­pó­ki nie po­znasz nie­szczę­ścia!

– Nie­szczę­ście nie może mnie do­się­gnąć!

– Tym go­rzej, bo w ta­kim ra­zie je­steś nie­ule­czal­nie cho­ry!

– Ach, ci fi­lo­zo­fo­wie!-wy­krzyk­nął naj­młod­szy z bie­siad­ni­ków.- Nie trze­ba ich słu­chać. To są ma­szy­ny do two­rze­nia teo­rii! Fa­bry­ku­ją ich, ile kto chce! A to czy­sta tan­de­ta, któ­ra do ni­cze­go się nie na­da­je! Żeń się, żeń, przy­ja­cie­lu! Ja uczy­nił­bym to samo, gdy­bym nie ślu­bo­wał nig­dy nic nie ro­bić! Żeń się i, jak mó­wią nasi po­eci, oby dwa fe­nik­sy ob­ja­wia­ły ci się za­wsze ob­ję­te czu­łym uści­skiem! Przy­ja­cie­le, piję za szczę­ście na­sze­go „ go­spo­da­rza!

– A ja – oświad­czył fi­lo­zof – piję za bli­ską in­ter­wen­cję ja­kie­goś opie­kuń­cze­go bó­stwa, któ­re dla jego szczę­ścia pod­da go naj­pierw pró­bie nie­szczę­ścia!

Po tym do­syć dzi­wacz­nym to­a­ście bie­siad­ni­cy wsta­li i wy­cią­gnę­li pię­ści jak pię­ścia­rze pod­czas wal­ki, a opu­ściw­szy je i wznió­sł­szy z jed­no­cze­snym po­chy­le­niem gło­wy, po­że­gna­li się i wy­szli.

Z opi­su sa­lo­nu, w któ­rym od­by­wa­ło się przy­ję­cie, ze skła­da­ją­ce­go się nań eg­zo­tycz­ne­go menu, z ubra­nia bie­siad­ni­ków, ich spo­so­bu wy­ra­ża­nia się, może też z oso­bli­wo­ści wy­gła­sza­nych przez nich teo­rii, czy­tel­nik do­my­ślił się, że cho­dzi o Chiń­czy­ków – nie tych „Nie­biań­czy­ków”, jak­by zdję­tych z pa­ra­wa­nu lub stłu­czo­nej wazy, lecz o no­wo­cze­snych miesz­kań­ców Nie­biań­skie­go Ce­sar­stwa, już „zeu­ro­pe­izo­wa­nych” przez swe stu­dia, po­dró­że, czę­ste kon­tak­ty z za­chod­nią cy­wi­li­za­cją.

W rze­czy sa­mej bo­wiem bo­ga­ty Kin Fo ra­zem z nie­od­łącz­nym fi­lo­zo­fem Wan­giem po­dej­mo­wał w sa­lo­nie jed­nej z kwiet­nych ło­dzi na Rze­ce Per­ło­wej w Kan­to­nie czte­rech naj­lep­szych przy­ja­ciół swej mło­do­ści: Pao Sze­na – man­da­ry­na czwar­tej ran­gi z nie­bie­ską gał­ką, Jin Pan­ga – bo­ga­te­go kup­ca je­dwa­biów, Tima – za­twar­dzia­łe­go lek­ko­du­cha i Hu­au­czo­ne­go.

A dzia­ło się to dwu­dzie­ste­go siód­me­go dnia czwar­te­go księ­ży­ca, pod­czas pierw­szej z pię­ciu stra­ży, któ­re tak po­etycz­nie dzie­lą się go­dzi­na­mi nocy chiń­skiej.ROZ­DZIAŁ 2 W KTÓ­RYM KIN FO I FI­LO­ZOF WANG SĄ DO­KŁAD­NIEJ PRZED­STA­WIE­NI

Kin Fo wy­dał ten po­że­gnal­ny obiad dla przy­ja­ciół z Kan­to­nu dla­te­go, że w sto­li­cy pro­win­cji Ku­ang­tung spę­dził część swych lat mło­dzień­czych. Z wie­lu ko­le­gów, ja­kich po­wi­nien mieć mło­dy czło­wiek bo­ga­ty i szla­chet­ny, czte­rej za­pro­sze­ni na kwiet­ną łódź byli je­dy­ny­mi, jacy mu po­zo­sta­li w tym cza­sie. In­nych, roz­pro­szo­nych po świe­cie, da­rem­nie sta­rał­by się od­na­leźć.

Kin Fo miesz­kał wów­czas w Szan­gha­ju i aby zmie­nić at­mos­fe­rę drą­żą­cej go bez­u­stan­nie nudy, urzą­dził kil­ku­dnio­wą wy­ciecz­kę do Kan­to­nu. Ale tego sa­me­go wie­czo­ru miał wsiąść na pa­ro­wiec, któ­ry za­trzy­mu­je się w głów­nych por­tach wy­brze­ża, i po­wró­cić do swe­go ja­me­nu.

Wang to­wa­rzy­szył mu, gdyż fi­lo­zof nig­dy nie opusz­czał swe­go ucznia, ra­cząc go mo­ra­ła­mi. Praw­dę mó­wiąc, uczeń się nimi nie przej­mo­wał. Wszyst­kie sen­ten­cje i mak­sy­my spły­wa­ły po nim, lecz „ma­szy­na do two­rze­nia teo­rii” – jak na­zwał go ten hu­la­ka Tim – fa­bry­ko­wa­ła je wciąż nie­stru­dze­nie.

Kin Fo na­le­żał do tych Chiń­czy­ków, któ­rzy za­cho­wa­li cią­głość ra­so­wą i któ­rzy nig­dy nie zmie­sza­li się z Ta­ta­ra­mi. Próż­no by szu­kać jemu po­dob­nych w pro­win­cjach pół­noc­nych, gdzie i wyż­sze, i niż­sze kla­sy skrzy­żo­wa­ły się z rasą man­dżur­ską. Kin Fo ani ze stro­ny ojca, ani mat­ki, któ­rych ro­dzi­ny od cza­su pod­bo­ju trzy­ma­ły się na ubo­czu, nie miał na­wet kro­pli krwi ta­tar­skiej w ży­łach. Wy­so­ki, do­brze zbu­do­wa­ny, ra­czej bia­ły niż żół­ty, o pro­stym ry­sun­ku brwi, oczach nie­co tyl­ko unie­sio­nych ku skro­niom, z pro­stym no­sem, twa­rzą nie spłasz­czo­ną, zwró­cił­by uwa­gę swym wy­glą­dem na­wet wśród naj­pięk­niej­szych oka­zów lud­no­ści Za­cho­du.

Kin Fo miał bo­wiem po­wierz­chow­ność Chiń­czy­ka tyl­ko dzię­ki do­kład­nie wy­go­lo­nej czasz­ce, bra­ko­wi wło­sów na kar­ku i nad czo­łem i wspa­nia­łe­mu war­ko­czo­wi, któ­ry spły­wa­jąc z po­ty­li­cy, wił się na jego ple­cach jak czar­ny wąż. Bar­dzo za­dba­ny, no­sił cien­ki wą­sik ota­cza­ją­cy pół­ko­lem gór­ną war­gę i do­kład­nie po­ni­żej nie­go musz­kę, co wy­glą­da­ło jak fer­ma­ta na pię­cio­li­nii. Prze­szło cen­ty­me­tro­wej dłu­go­ści pa­znok­cie świad­czy­ły, że za­li­czał się do tych szczę­śliw­ców, któ­rzy mogą żyć, nic nie ro­biąc. Może rów­nież non­sza­lan­cja ru­chów, dum­ny spo­sób by­cia przy­czy­nia­ły się do tego com­me il faut, ja­kie roz­ta­cza­ła cała jego syl­wet­ka.

Zresz­tą Kin Fo uro­dził się w Pe­ki­nie, czym bar­dzo szczy­cą się Chiń­czy­cy. Temu, kto py­tał go o to, mógł z wyż­szo­ścią od­po­wie­dzieć: „Ja uro­dzi­łem się w Nie­bie!”

W Pe­ki­nie bo­wiem jego oj­ciec, Czung Hou, miesz­kał w chwi­li uro­dze­nia Kin Fo, a kie­dy ro­dzi­ce osie­dli­li się de­fi­ni­tyw­nie w Szan­gha­ju, chło­piec miał lat sześć.

Czung Hou, sza­cow­ny Chiń­czyk ze zna­mie­ni­tej ro­dzi­ny z pół­no­cy ce­sar­stwa, jak i jego ro­da­cy po­sia­dał wy­bit­ne zdol­no­ści do han­dlu. W po­cząt­kach ka­rie­ry każ­dy pro­dukt tego bo­ga­te­go, tak za­lud­nio­ne­go te­ry­to­rium – pa­pier z Szan­tou, je­dwab z Su­czou, kan­dy­zo­wa­ne sło­dy­cze z Taj­wa­nu, her­ba­ta z Han­kou i Fu­czou, że­la­zo z pro­win­cji He­nan, czer­wo­na i żół­ta miedź z pro­win­cji Jün­nan – sta­no­wił dla nie­go przed­miot han­dlu. Jego głów­ny dom han­dlo­wy, hang, mie­ścił się w Szan­gha­ju, lecz w Nan­ki­nie, Tien­ci­nie, Ma­kao i Hong­kon­gu po­sia­dał kan­to­ry. Moc­no za­in­te­re­so­wa­ny zmia­na­mi w Eu­ro­pie, włą­czył się w nie: an­giel­skie pa­row­ce prze­wo­zi­ły jego to­wa­ry, te­le­graf in­for­mo­wał o ce­nach je­dwa­biu w Lyonie i opium w Kal­ku­cie. Żad­ne­mu z tych czyn­ni­ków po­stę­pu, pa­rze czy elek­trycz­no­ści, nie był nie­chęt­ny, jak więk­szość Chiń­czy­ków, któ­rzy od­no­szą się do nich wro­go pod wpły­wem man­da­ry­nów i rzą­du, bo po­stęp ów po­mniej­sza z wol­na ich zna­cze­nie.

Krót­ko mó­wiąc, za­rów­no w han­dlu we­wnętrz­nym, jak i w trans­ak­cjach z fir­ma­mi por­tu­gal­ski­mi, fran­cu­ski­mi, an­giel­ski­mi i ame­ry­kań­ski­mi z Szan­gha­ju, Ma­kao Hong­kon­gu, Czung Hou dzia­łał tak zręcz­nie, że w chwi­li gdy Kin Fo przy­szedł na świat, ma­ją­tek jego prze­kra­czał już czte­ry­sta ty­się­cy do­la­rów.

W na­stęp­nych la­tach ka­pi­tał ten po­dwo­ił się dzię­ki po­wsta­niu no­wej ga­łę­zi han­dlu, któ­rą moż­na by na­zwać „han­dlem ku­li­sa­mi do No­we­go Świa­ta”.

Wia­do­mo mia­no­wi­cie, że Chi­ny są ogrom­nie prze­lud­nio­ne, na­wet w sto­sun­ku do prze­strze­ni tego ogrom­ne­go te­ry­to­rium, zwa­ne­go in­ny­mi i po­etycz­ny­mi sło­wy Nie­biań­skim Ce­sar­stwem, Pań­stwem Środ­ka lub Pań­stwem Kwit­ną­cym.

Licz­ba miesz­kań­ców wy­no­si nie mniej jak trzy­sta sześć­dzie­siąt mi­lio­nów. Jest to pra­wie jed­na trze­cia za­lud­nie­nia ca­łej zie­mi. A cho­ciaż ubo­gi Chiń­czyk zja­da nie­wie­le, to jed­nak je, Chi­ny zaś, po­mi­mo mnó­stwa pól ry­żo­wych, ogrom­nych upraw pro­sa i psze­ni­cy, nie mogą go wy­ży­wić. Stąd nad­miar, któ­ry ni­cze­go wię­cej nie pra­gnie, jak wy­mknąć się przez dziu­ry po­ro­bio­ne ar­ma­ta­mi an­giel­ski­mi i fran­cu­ski­mi w ma­te­rial­nych i mo­ral­nych mu­rach Nie­biań­skie­go Ce­sar­stwa.

Tak więc do Ame­ry­ki Pół­noc­nej, a głów­nie do Ka­li­for­nii, prze­lał się ów nad­miar. Ale sta­ło się to tak gwał­tow­nie, że Kon­gres ame­ry­kań­ski mu­siał za­sto­so­wać środ­ki ogra­ni­cza­ją­ce tę in­wa­zję, dość nie­uprzej­mie na­zwa­ną „żół­tą za­ra­zą”. Za­uwa­żo­no wów­czas, że pięć­dzie­siąt mi­lio­nów emi­gran­tów chiń­skich w Sta­nach Zjed­no­czo­nych nie po­mniej­szy­ło­by nad­mier­nie Chin, a wchło­nię­cie rasy an­glo­sa­skiej by­ło­by z ko­rzy­ścią dla rasy mon­gol­skiej.

Tak czy owak, exo­dus od­był się na wiel­ką ska­lę. Tym ku­li­som, zy­ją­cym garst­ką ryżu, czar­ką her­ba­ty i jed­ną faj­ką, zdol­nym do wszyst­kich za­wo­dów, po­wio­dło się nad Je­zio­rem Sło­nym, w Wir­gi­nii, Ore­go­nie, a zwłasz­cza w Ka­li­for­nii, gdzie spo­wo­do­wa­li znacz­ną ob­niż­kę cen rze­mio­sła.

Po­two­rzy­ły się więc kom­pa­nie do trans­por­tu tych nie­dro­gich emi­gran­tów. Pięć ta­kich kom­pa­nii do­ko­ny­wa­ło re­kru­ta­cji w pię­ciu pro­win­cjach Nie­biań­skie­go Ce­sar­stwa, szó­sta dzia­ła­ła w San Fran­ci­sco. Tam­te eks­pe­dio­wa­ły to­war, ostat­nia od­bie­ra­ła go. Do­dat­ko­wa agen­cja "Ting-Tong" wy­sy­ła­ła go z po­wro­tem.

Ta spra­wa wy­ma­ga wy­ja­śnie­nia.

Chiń­czy­cy chęt­nie emi­gru­ją, by szu­kać for­tu­ny u "Me­li­ka­nów", jak na­zy­wa­ją miesz­kań­ców Sta­nów Zjed­no­czo­nych, ale pod wa­run­kiem, że cia­ła ich zo­sta­ną po śmier­ci przy­wie­zio­ne do oj­czy­zny i tam po­cho­wa­ne. Jest to je­den z głów­nych wa­run­ków kon­trak­tu, klau­zu­la sine qua non – kom­pa­nie są do niej wo­bec emi­gran­ta zo­bo­wią­za­ne i nie da się jej omi­nąć.

Tak więc "Ting-Tong" – in­a­czej mó­wiąc Agen­cja Zmar­łych – dys­po­nu­jąc spe­cjal­ny­mi fun­du­sza­mi, wy­naj­mu­je stat­ki na zwło­ki, któ­re od­pły­wa­ją z peł­nym ła­dun­kiem z San Fran­ci­sco do Szan­gha­ju, Hong­kon­gu lub Tien­ci­nu. Nowa ga­łąź han­dlu. Nowe źró­dło za­rob­ków.

Spryt­ny i przed­się­bior­czy Czung Hou wy­czuł to. W chwi­li swej śmier­ci w roku 1866 był dy­rek­to­rem kom­pa­nii w pro­win­cji Ku­an­tung i wi­ce­dy­rek­to­rem Kasy Zmar­łych w San Fran­ci­sco.

Te­goż dnia Kin Fo, nie ma­jąc już ro­dzi­ców, dzie­dzi­czył ma­ją­tek war­to­ści czte­rech mi­lio­nów fran­ków, ulo­ko­wa­ny w ak­cjach Cen­tral­ne­go Ban­ku Ka­li­for­nij­skie­go, któ­re prze­zor­nie za­trzy­mał. W chwi­li, gdy stra­cił ojca, mło­dziut­ki dzie­więt­na­sto­let­ni spad­ko­bier­ca był­by zo­stał zu­peł­nie sam, gdy­by nie Wang, nie­od­łącz­ny Wang, men­tor i przy­ja­ciel.

Kim­że był Wang? Od sie­dem­na­stu lat żył w ja­me­nie w Szan­gha­ju. Był współ­bie­siad­ni­kiem naj­pierw ojca, po­tem syna. Lecz skąd przy­był? Jaką miał prze­szłość? Na wszyst­kie te dość nie­skry­sta­li­zo­wa­ne py­ta­nia je­dy­nie Czung Hou i Kin Fo mo­gli­by od­po­wie­dzieć, gdy­by uzna­li, że tak na­le­ży po­stą­pić – co jest mało praw­do­po­dob­ne. Oto, co by wte­dy wy­szło na jaw:

Wszy­scy wie­dzą, że Chi­ny są pań­stwem, gdzie po­wsta­nia mogą trwać la­ta­mi, wcią­ga­jąc do swych sze­re­gów set­ki ty­się­cy lu­dzi. W XVII wie­ku słyn­na chiń­ska dy­na­stia Ming pa­no­wa­ła w Chi­nach od trzy­stu już lat, ale w roku 1644 wład­ca jej, za sła­by, aby po­ko­nać re­be­lian­tów za­gra­ża­ją­cych sto­li­cy, we­zwał na po­moc kró­la ta­tar­skie­go.

Król nie dał się pro­sić, przy­był, wy­pę­dził zbun­to­wa­nych, sko­rzy­stał ze spo­sob­no­ści, by zrzu­cić z tro­nu tego, któ­ry bła­gał go o po­moc, i ob­wo­łał ce­sa­rzem swe­go syna, Szun­czy. Z tą chwi­lą wła­dza ta­tar­ską za­ję­ła miej­sce wła­dzy chiń­skiej, a na tro­nie za­sie­dli ce­sa­rze man­dżur­scy.

Z wol­na, szcze­gól­nie w niż­szych war­stwach spo­łe­czeń­stwa, obie rasy zmie­sza­ły się; lecz w bo­ga­tych ro­dzi­nach Pół­no­cy utrzy­mał się ści­sły roz­dział mię­dzy Chiń­czy­ka­mi a Ta­ta­ra­mi. Lu­dzi tego typu spo­ty­ka się dziś jesz­cze, zwłasz­cza w po­łu­dnio­wych pro­win­cjach ce­sar­stwa. Tam od­izo­lo­wa­li się "nie­prze­jed­na­ni", wier­ni po­ko­na­nej dy­na­stii.

Oj­ciec Kin Fo na­le­żał do nich i nie za­parł się tra­dy­cji ro­dzin­nych, któ­re za­bra­nia­ły pak­to­wa­nia z Ta­ta­ra­mi. Gdy­by na­wet po trzy­stu la­tach wy­bu­chło po­wsta­nie prze­ciw sa­mo­zwań­czym wład­com, nie wa­hał­by się do nie­go przy­stą­pić. Zby­tecz­ne do­da­wać, że jego syn, Kin Fo, w zu­peł­no­ści po­dzie­lał prze­ko­na­nia po­li­tycz­ne ojca.

W roku 1860 pa­no­wał jesz­cze ce­sarz Sien­feng, któ­ry wy­po­wie­dział woj­nę An­glii i Fran­cji – woj­nę za­koń­czo­ną trak­ta­tem pe­kiń­skim 25 paź­dzier­ni­ka tego sa­me­go roku. Ale jesz­cze przed­tem pa­nu­ją­cej dy­na­stii za­gro­zi­ła wiel­ka re­wo­lu­cja. Taj­pin­go­wie, zwa­ni też „czang mao” – dłu­go­wło­sy­mi – opa­no­wa­li w roku 1853 Nan­kin, a w 1855 Szan­ghaj. Po śmier­ci Sien­fen­ga jego mło­dy syn nie­ma­ło się na­tru­dził, by ode­przeć taj­pin­gów. Bez po­mo­cy wiel­ko­rząd­cy Li Hung­czan­ga, księ­cia Kun­ga, a zwłasz­cza an­giel­skie­go puł­kow­ni­ka Gor­do­na, na pew­no nie był­by oca­lił tro­nu.

Ci taj­pin­go­wie bo­wiem, zde­cy­do­wa­ni wro­go­wie Ta­ta­rów, zor­ga­ni­zo­waw­szy po­tęż­ną re­wol­tę, za­mie­rza­li na miej­sce dy­na­stii Cing wpro­wa­dzić dy­na­stię chiń­ską. Stwo­rzy­li czte­ry sa­mo­dziel­ne od­dzia­ły: pierw­szy – czar­nej cho­rą­gwi, któ­re­go za­da­niem było za­bi­ja­nie; dru­gi – czer­wo­nej cho­rą­gwi, któ­re­go za­da­niem było pod­pa­la­nie; trze­ci – żół­tej cho­rą­gwi, któ­re­go za­da­niem było ra­bo­wa­nie; czwar­ty – bia­łej cho­rą­gwi, któ­re­go za­da­niem była apro­wi­za­cja trzech po­przed­nich.

W pro­win­cji Ciang­su mia­ły miej­sce waż­ne dzia­ła­nia zbroj­ne. Su­czou i Cia­sing, po­ło­żo­ne dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów od Szan­gha­ju, wpa­dły w ręce re­be­lian­tów i nie bez tru­du zo­sta­ły od­bi­te przez woj­ska ce­sar­skie. Sam Szan­ghaj, bar­dzo za­gro­żo­ny, za­ata­ko­wa­no 18 sierp­nia 1860 roku, w chwi­li gdy do­wo­dzą­cy ar­mią an­giel­sko-fran­cu­ską ge­ne­ra­ło­wie Grant i Mon­tau­ban ostrze­li­wa­li for­ty na rze­ce Paj­he.

W tej epo­ce Czung Hou miesz­kał za Szan­gha­jem, w po­bli­żu wspa­nia­łe­go mo­stu, jaki in­ży­nie­ro­wie chiń­scy prze­rzu­ci­li przez rzecz­kę Su­czou. Nie mógł on być nie­przy­chyl­ny owe­mu po­wsta­niu taj­pin­gów, gdyż był za­go­rza­łym wro­giem dy­na­stii ta­tar­skiej:

I oto wie­czo­rem 18 sierp­nia, gdy re­be­lian­ci zo­sta­li od­par­ci spod Szan­gha­ju, drzwi miesz­ka­nia Czung Hou na­gle się otwo­rzy­ły. Ja­kiś ucie­ki­nier, któ­re­mu uda­ło się ujść po­ści­go­wi, upadł do nóg Czung Hou. Nie­szczę­śnik nie miał już się czym bro­nić. Gdy­by ten, kogo przy­szedł bła­gać o azyl, wy­dał go ce­sar­skim żoł­da­kom, był­by zgu­bio­ny.

Ale oj­ciec Kin Fo nie był czło­wie­kiem zdol­nym zdra­dzić taj­pin­ga szu­ka­ją­ce­go schro­nie­nia w jego domu. Za­mknął drzwi i rzekł:

– Nie chcę wie­dzieć, te­raz ani w przy­szło­ści, kim je­steś, co zro­bi­łeś i skąd przy­by­wasz. Jako mój gość je­steś u mnie bez­piecz­ny.

Ucie­ki­nier chciał mó­wić, wy­ra­zić swą wdzięcz­ność… Bra­kło mu siły.

– Jak się na­zy­wasz? – spy­tał Czung Hou.

– Wang.

Był to istot­nie Wang, ura­to­wa­ny dzię­ki szla­chet­no­ści Czung Hou, szla­chet­no­ści, któ­rą ten ostat­ni był­by ży­ciem przy­pła­cił, gdy­by po­dej­rze­wa­no, że udzie­lił schro­nie­nia re­be­lian­to­wi. Lecz Czung Hou był czło­wie­kiem sta­rej daty, a dla ta­kie­go każ­dy gość jest świę­ty.

W kil­ka lat póź­niej po­wsta­nie zo­sta­ło de­fi­ni­tyw­nie zdła­wio­ne. W roku 1864 wład­ca Pań­stwa Taj­pin­gów, ob­lę­żo­ny w Nan­ki­nie, otruł się, by nie wpaść w ręce wojsk ce­sar­skich.

Od tego pa­mięt­ne­go dnia Wang po­zo­stał w domu swe­go do­bro­czyń­cy. Nig­dy nie mó­wił o swej prze­szło­ści. Nikt go o nią nie py­tał. Może nie chcia­no wie­dzieć za wie­le? Re­be­lian­ci do­pusz­cza­li się po­dob­no prze­ra­ża­ją­cych okru­cieństw. Pod jaką cho­rą­gwią słu­żył Wang – żół­tą, czer­wo­ną, czar­ną czy bia­łą? Le­piej było nie wie­dzieć i łu­dzić się, że na­le­żał do ko­lum­ny za­opa­trze­nia.

Wang zresz­tą, za­chwy­co­ny swym lo­sem, zo­stał współ­lo­ka­to­rem tego go­ścin­ne­go domu. Po śmier­ci Czung Hou jego syn nie miał za­mia­ru roz­sta­wać się z Wan­giem, tak się przy­zwy­cza­ił do to­wa­rzy­stwa tego uczo­ne­go osob­ni­ka..

Lecz praw­dę mó­wiąc, w epo­ce, kie­dy za­czy­na się ta hi­sto­ria, któż by roz­po­znał daw­ne­go taj­pin­ga, za­bój­cę, gra­bież­cę czy – jak kto woli – pod­pa­la­cza w tym pięć­dzie­się­cio­pię­cio­let­nim fi­lo­zo­fie, w tym mo­ra­li­ście w oku­la­rach, w tym chiń­skim Chiń­czy­ku z ocza­mi się­ga­ją­cy­mi skro­ni i z tra­dy­cyj­nym wą­sem? W dłu­giej sza­cie pa­ste­lo­we­go ko­lo­ru, z pa­sem pod­cią­gnię­tym na pier­si wsku­tek za­czy­na­ją­cej się oty­ło­ści, z na­kry­ciem gło­wy ści­śle prze­strze­ga­ją­cym za­le­ceń ce­sar­skich – to zna­czy w czap­ce z fil­cu o pod­nie­sio­nym ron­dzie, z któ­re­go zwi­sa­ły czer­wo­ne ni­tecz­ki frędz­li – czyż nie wy­glą­dał na czci­god­ne­go pro­fe­so­ra fi­lo­zo­fii, jed­ne­go z tych mę­dr­ców, co swo­bod­nie po­słu­gu­ją się pi­smem chiń­skim za­wie­ra­ją­cym osiem­dzie­siąt ty­się­cy zna­ków i zna­ją ję­zyk kla­sycz­ny, pierw­sze­go lau­re­ata eg­za­mi­nu na sto­pień cin­szy, upraw­nio­ne­go do prze­cho­dze­nia przez wiel­ką bra­mę Pe­ki­nu za­re­zer­wo­wa­ną dla ce­sa­rzy, zwa­nych Sy­na­mi Nie­ba?

Może w koń­cu, za­po­mniaw­szy o okrut­nej prze­szło­ści, re­be­liant zła­god­niał pod wpły­wem szla­chet­ne­go Czung Hou i po­wo­li skie­ro­wał się ku fi­lo­zo­fii spe­ku­la­tyw­nej? I oto dla­cze­go tego wie­czo­ru Kin Fo i Wang, jak zwy­kle nie­roz­łącz­ni, byli ra­zem w Kan­to­nie, a po po­że­gnal­nym obie­dzie szli obaj wy­brze­żem szu­ka­jąc pa­row­ca, któ­ry miał ich szyb­ko do­wieźć do Szan­gha­ju.

Kin Fo szedł w mil­cze­niu, tro­chę na­wet za­tro­ska­ny. Wang, roz­glą­da­jąc się na pra­wo i lewo, fi­lo­zo­fu­jąc do księ­ży­ca i do gwiazd, prze­cho­dził z uśmie­chem pod Bra­mą Wiecz­nej Czy­sto­ści, któ­rej nie uwa­żał za zbyt wy­so­ką dla sie­bie, pod Bra­mą Wiecz­nej Ra­do­ści otwar­tą, jak mu się wy­da­wa­ło, na jego wła­sną eg­zy­sten­cję, a w koń­cu uj­rzał gu­bią­ce się w mro­ku wie­że klasz­to­ru Pię­ciu­set Bóstw.

Pa­ro­sta­tek "Per­ma" stał już go­to­wy. Kin Fo i Wang ulo­ko­wa­li się w za­re­zer­wo­wa­nych dla nich ka­bi­nach. By­stry bieg Rze­ki Per­ło­wej, któ­ra uno­si co­dzien­nie z mu­łem swych brze­gów cia­ła stra­ceń­ców, wpra­wił sta­tek w dużą szyb­kość. Pa­ro­wiec prze­mknął jak strza­ła mię­dzy ru­ina­mi, ja­kie tu i ów­dzie po­zo­sta­wi­ły ar­ma­ty fran­cu­skie, przed dzie­wię­cio­pię­tro­wą pa­go­dą wy­zna­cza­ją­cą po­ło­wę tra­sy do uj­ścia, obok Hu­ang­pu, gdzie sta­ją na ko­twi­cy naj­więk­sze okrę­ty, mię­dzy wy­sep­ka­mi i bam­bu­so­wy­mi po­mo­sta­mi na obu brze­gach.

Sto pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów, czy­li trzy­sta sie­dem­dzie­siąt pięć li dzie­lą­cych Kan­ton od uj­ścia rze­ki, prze­pły­nę­li w cią­gu nocy.

O wscho­dzie słoń­ca "Per­ma" mi­nę­ła Bra­mę Ty­gry­sie­go Łba, po­tem dwie mie­rze­je es­tu­arium. Na chwi­lę w po­ran­nej mgle uka­zał się szczyt Vic­to­ria na wy­spie Hong­kong, wy­so­ki na ty­siąc osiem­set dwa­dzie­ścia pięć stóp, po czym, po szczę­śli­wej po­dró­ży, Kin Fo i fi­lo­zof, pły­nąc pod prąd żół­ta­wych wód Nie­bie­skiej Rze­ki, wy­lą­do­wa­li w Szan­gha­ju, na wy­brze­żu kra­iny Cian­gnan."ROZ­DZIAŁ 3 W KTÓ­RYM CZY­TEL­NIK BĘ­DZIE MÓGŁ BEZ TRU­DU RZU­CIĆ OKIEM NA MIA­STO SZAN­GHAJ

Chiń­skie przy­sło­wie mówi:

Kie­dy sza­ble są za­rdze­wia­łe, a ło­pa­ty błysz­czą­ce;

Kie­dy wię­zie­nia są pu­ste a spi­chrze peł­ne;

Kie­dy stop­nie świą­tyń są zdep­ta­ne no­ga­mi wier­nych, a po­dwór­ce są­do­we po­ro­śnię­te ziel­skiem;

Kie­dy le­ka­rze cho­dzą pie­szo, a pie­ka­rze jeż­dżą kon­no,

Wów­czas ce­sar­stwo jest do­brze rzą­dzo­ne.

Przy­sło­wie jest traf­ne. Moż­na by je słusz­nie za­sto­so­wać do wszyst­kich państw Sta­re­go i No­we­go Świa­ta. Je­że­li jed­nak ist­nie­je pań­stwo, gdzie to de­si­de­ra­tum da­le­kie jest jesz­cze od re­ali­za­cji, to wła­śnie Nie­biań­skie Ce­sar­stwo. Tam to bo­wiem sza­ble lśnią a ło­pa­ty rdze­wie­ją, wię­zie­nia są prze­peł­nio­ne, a spi­chrze próż­ne. Wię­cej jest bez­ro­bot­nych pie­ka­rzy niż le­ka­rzy, je­że­li zaś świą­ty­nie przy­cią­ga­ją wier­nych, to w za­mian za to w są­dach nie brak nig­dy ani oskar­żo­nych, ani pro­ce­su­ją­cych się.

Zresz­tą pań­stwo o po­wierzch­ni po­nad je­de­na­stu mi­lio­nów ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych, któ­re z pół­no­cy na po­łu­dnie li­czy bli­sko trzy ty­sią­ce dwie­ście ki­lo­me­trów, a ze wscho­du na za­chód po­nad trzy ty­sią­ce sześć­set, któ­re obej­mu­je osiem­na­ście wiel­kich pro­win­cji, nie wspo­mi­na­jąc kra­jów pod­le­głych, jak Mon­go­lia, Man­dżu­ria, Ty­bet, Ton­kin, Ko­rea, Wy­spy Liu­ciu itd., musi być w bar­dzo nie­do­sko­na­ły spo­sób rzą­dzo­ne. O ile

Chiń­czy­cy tak wła­śnie przy­pusz­cza­ją, o tyle cu­dzo­ziem­cy nie mają żad­nych złu­dzeń. Może je­dy­nie ce­sarz, za­mknię­ty w swym pa­ła­cu, któ­re­go bra­my rzad­ko prze­kra­cza, chro­nio­ny mu­ra­mi po­trój­ne­go mia­sta, ten Syn Nie­ba, oj­ciec i mat­ka dla swych pod­da­nych, wy­da­ją­cy i od­wo­łu­ją­cy pra­wa we­dług wła­snej woli, roz­po­rzą­dza­ją­cy ży­ciem i śmier­cią wszyst­kich miesz­kań­ców, z ty­tu­łu uro­dze­nia po­sia­da­ją­cy do­cho­dy z ca­łe­go ce­sar­stwa, ten mo­nar­cha, przed któ­rym pod­da­ni czoł­ga­ją się w pro­chu, uwa­ża, że wszyst­ko jest w zu­peł­nym po­rząd­ku na tym naj­lep­szym ze świa­tów. Da­rem­nym tru­dem by­ło­by pró­bo­wać mu do­wieść, że się myli. Syn Nie­ba nie myli się nig­dy.

Czy Kin Fo nie miał­by więc po­wo­du uwa­żać, że le­piej jest być rzą­dzo­nym po eu­ro­pej­sku niż po chiń­sku? Tak by na­le­ża­ło są­dzić. Miesz­kał bo­wiem nie w Szan­gha­ju, lecz na ze­wnątrz, na te­re­nie kon­ce­sji an­giel­skiej, któ­ra trwa w pew­ne­go ro­dza­ju bar­dzo cen­nej au­to­no­mii.

Szan­ghaj, to zna­czy samo mia­sto, leży na le­wym brze­gu rze­ki Hu­ang­pu, któ­ra koło Wu­sun­gu, two­rząc kąt pro­sty, łą­czy swe wody z rze­ką Jang­cy, czy­li Nie­bie­ską Rze­ką, ucho­dzą­cą do Mo­rza Żół­te­go.

Mia­sto ma kształt owa­lu skie­ro­wa­ne­go z pół­no­cy na po­łu­dnie, oto­czo­ne­go wy­so­ki­mi mu­ra­mi o pię­ciu bra­mach wy­cho­dzą­cych na przed­mie­ścia. Jest to splą­ta­na sieć bru­ko­wa­nych uli­czek, któ­rych nie da­ły­by rady wy­czy­ścić za­mia­tacz­ki me­cha­nicz­ne; ciem­ne skle­pi­ki bez okien i wy­staw, gdzie pra­cu­ją nadzy do pasa skle­pi­ka­rze; ani po­wo­zu, ani pa­lan­ki­nu, naj­wy­żej jeźdź­cy kon­ni; kil­ka tu­byl­czych świą­tyń albo cu­dzo­ziem­skich ka­pli­czek; je­dy­ne miej­sca do spa­ce­rów to ogród her­ba­cia­ny i ry­nek, do­syć błot­ni­sty, bo po­wstał na za­sy­pa­nych daw­nych po­lach ry­żo­wych, prze­siąk­nię­ty ba­gien­ny­mi wy­zie­wa­mi; wśród tych ulic i w głę­bi wą­ziut­kich dom­ków dwie­ście ty­się­cy miesz­kań­ców: tak wy­glą­da mia­sto o opła­ka­nych wa­run­kach miesz­kal­nych, lecz mimo to po­sia­da ono wiel­kie zna­cze­nie han­dlo­we.

Tam bo­wiem, po trak­ta­cie w Nan­ki­nie, cu­dzo­ziem­cy po raz pierw­szy otrzy­ma­li pra­wo za­kła­da­nia kan­to­rów. W Chi­nach otwar­to wiel­kie wro­ta dla han­dlu eu­ro­pej­skie­go. To­też poza mu­ra­mi Szan­gha­ju i jego przed­mie­ścia­mi rząd przy­znał za opła­tą rocz­ną te­re­ny Fran­cu­zom, An­gli­kom i Ame­ry­ka­nom, któ­rych jest tam oko­ło dwóch ty­się­cy.

O fran­cu­skiej kon­ce­sji nie­wie­le da się po­wie­dzieć. Jest ona naj­mniej waż­na. Gra­ni­czy z pół­noc­ną dziel­ni­cą mia­sta i cią­gnie się aż do rzecz­ki

Jang­cing­pang, od­dzie­la­ją­cej ją od te­ry­to­rium an­giel­skie­go. Wzno­szą się tam ko­ścio­ły la­za­ry­stów i je­zu­itów, któ­rzy po­sia­da­ją też, o czte­ry mile od Szan­gha­ju, ko­le­gium w Sücia­wei, gdzie kształ­cą uczniów chiń­skich. Ale ta mała ko­lo­nia fran­cu­ska nie do­rów­nu­je w naj­mniej­szej mie­rze swym są­siad­kom. Z dzie­się­ciu do­mów han­dlo­wych za­ło­żo­nych w roku 1861 zo­sta­ły już tyl­ko trzy i na­wet kan­tor dys­kon­to­wy wo­lał ulo­ko­wać się na te­re­nie kon­ce­sji an­giel­skiej.

Te­ry­to­rium ame­ry­kań­skie zaj­mu­je zie­mie w kie­run­ku Wu­sun­gu. Od te­ry­to­rium an­giel­skie­go od­dzie­la je rzecz­ka Su­czou, opa­trzo­na drew­nia­nym most­kiem. Tam wzno­si się ho­tel "Astor", ko­ściół mi­syj­ny, tam też miesz­czą się doki do na­pra­wy stat­ków eu­ro­pej­skich.

Ale naj­bar­dziej kwit­ną­cą ze wszyst­kich trzech kon­ce­sji jest an­giel­ska. Zbyt­kow­ne wil­le wzdłuż na­brze­ża, domy z we­ran­da­mi i ogro­da­mi, pa­ła­ce kró­lów han­dlu, Orien­tal Bank, hang słyn­nej fir­my Dent ze swą cen­tra­lą w La­oci­czang, kan­to­ry Jar­dy­ne'ów, Rus­se­lów i in­nych wiel­kich kup­ców, klub an­giel­ski, te­atr, plac do gry w pił­kę, park, wy­ści­gi, bi­blio­te­ka – tak oto przed­sta­wia się ta bo­ga­ta po­sia­dłość an­glo­sa­ska, któ­ra słusz­nie za­słu­ży­ła na na­zwę "wzo­ro­wej ko­lo­nii".

Trud­no się więc dzi­wić, że na tym uprzy­wi­le­jo­wa­nym te­re­nie, pod pa­tro­na­tem li­be­ral­nej ad­mi­ni­stra­cji, ist­nie­je, jak się wy­ra­ził Leon Ro­us­set, "mia­sto chiń­skie o cał­kiem szcze­gól­nym cha­rak­te­rze i któ­re­mu nig­dzie nie znaj­dziesz po­dob­ne­go".

Tak więc na tym ma­łym skraw­ku zie­mi cu­dzo­zie­miec przy­by­ły ma­low­ni­czą tra­są Nie­bie­skiej Rze­ki wi­dział po­wie­wa­ją­ce na wie­trze czte­ry fla­gi: trój­ko­lo­ro­wą fran­cu­ską, krzyż Świę­te­go An­drze­ja Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa, gwiaz­dy ame­ry­kań­skie oraz żół­to­zie­lo­ną Pań­stwa Kwit­ną­ce­go.

Oko­li­ce Szan­gha­ju na­to­miast były kra­iną pła­ską, bez jed­ne­go drze­wa, po­prze­ci­na­ną wą­ski­mi, ka­mien­ny­mi dro­ga­mi i ście­ży­na­mi wy­ty­czo­ny­mi pro­sto­pa­dle do sie­bie, po­dziu­ra­wio­ną zbior­ni­ka­mi i ro­wa­mi roz­pro­wa­dza­ją­cy­mi wodę na ogrom­ne pola ry­żo­we, po­cię­tą ka­na­ła­mi nio­są­cy­mi dżon­ki, co pły­ną wśród pól jak bar­ki na ho­len­der­skich ni­zi­nach. Wszyst­ko to two­rzy­ło roz­le­gły, zie­lo­ny ob­raz, któ­re­mu bra­kło pla­nu.

"Per­ma" przy­pły­nąw­szy, przy­bi­ła do na­brze­ża miej­sco­we­go por­tu, na wschod­nim przed­mie­ściu Szan­gha­ju. Tam to wy­sie­dli w po­łu­dnie Kin Fo i Wang.

Bie­ga­ni­na za­pra­co­wa­nych lu­dzi była ol­brzy­mia na wy­brze­żu, na rze­ce trud­na do opi­sa­nia. Set­ki dżo­nek, kwiet­nych ło­dzi, sam­pa­nów – ło­dzi przy­po­mi­na­ją­cych gon­do­le – sza­lup i in­nych stat­ków wsze­la­kiej wiel­ko­ści two­rzy­ły jak­by pły­wa­ją­ce mia­sto, gdzie żyła lud­ność mor­ska w ilo­ści nie mniej­szej jak czter­dzie­ści ty­się­cy dusz – lud­ność o naj­gor­szych wa­run­kach ży­cio­wych, któ­rej naj­za­moż­niej­sza na­wet część nie może się wznieść do kla­sy uczo­nych lub man­da­ry­nów.

Dwaj przy­ja­cie­le szli wol­no na­brze­żem wśród róż­no­rod­ne­go tłu­mu prze­kup­niów wszel­kie­go ro­dza­ju, sprze­daw­ców ara­chi­dów, po­ma­rańcz, orze­chów are­ki, pom­pe­li, ma­ry­na­rzy wszel­kich na­ro­do­wo­ści, roz­no­si­cie­li wody, wróż­bi­tów, bon­zów ła­mów, księ­ży ka­to­lic­kich ubra­nych na mo­dłę chiń­ską – z war­ko­czem i wa­chla­rzem, miej­sco­wych żoł­nie­rzy, ti­pao – straż­ni­ków miej­skich, po­li­cjan­tów miej­sco­wych i kom­pra­do­rów – ko­goś w ro­dza­ju po­śred­ni­ków za­ła­twia­ją­cych spra­wy kup­ców eu­ro­pej­skich.

Kin Fo, z wa­chla­rzem w ręce, wo­dził po tłu­mie obo­jęt­nym wzro­kiem, nie wzru­sza­jąc się zu­peł­nie tym, co się wo­kół nie­go dzia­ło. Ani me­ta­licz­ny dźwięk pia­strów mek­sy­kań­skich, ani srebr­nych ta­elów, ani mie­dzia­nych sa­pe­ków, wy­mie­nia­nych z ha­ła­sem przez kup­ców i klien­tów, nie ro­bił na nim żad­ne­go wra­że­nia. Mógł prze­cież za go­tów­kę ku­pić całe przed­mie­ście.

Wang roz­piął swój duży, żół­ty pa­ra­sol, zdob­ny czar­ny­mi po­two­ra­mi, i wiecz­nie cie­ka­wy, jak to ra­so­wy Chiń­czyk, szu­kał wszę­dzie te­ma­tu do ja­kiejś uwa­gi.

Gdy prze­cho­dzi­li przed Bra­mą Wschod­nią, wzrok jego przy­pad­kiem za­trzy­mał się na dwu­na­stu klat­kach bam­bu­so­wych, skąd wy­zie­ra­ły wy­krzy­wio­ne twa­rze prze­stęp­ców stra­co­nych po­przed­nie­go dnia.

– Może by­ło­by le­piej – rze­ki nie ści­nać głów, a zro­bić je wy­trzy­mal­szy­mi!

_ Kin Fo na pew­no nie do­sły­szał uwa­gi Wan­ga, któ­ra nie­wąt­pli­wie zdzi­wi­ła­by go w ustach by­łe­go taj­pin­ga.

Szli da­lej wy­brze­żem, okrą­ża­jąc mury chiń­skie­go mia­sta. Na skra­ju przed­mie­ścia, w chwi­li gdy mie­li wkro­czyć na kon­ce­sję fran­cu­ską, sie­dział ja­kiś tu­by­lec w dłu­giej błę­kit­nej sza­cie, ude­rza­jąc pa­łecz­ką w róg ba­wo­li, co wy­wo­ły­wa­ło tak ostry dźwięk, że zwró­ci­ło uwa­gę tłu­mu.

– To sien­szeng – rzekł fi­lo­zof.

– Co nas to ob­cho­dzi! – od­parł Kin Fo.

– Przy­ja­cie­lu – pod­jął Wang – po­zwól so­bie po­wró­żyć. To wy­jąt­ko­wa oka­zja, sko­ro masz się że­nić!

Kin Fo chciał iść da­lej, lecz Wang go za­trzy­mał.

Sien­szeng jest ro­dza­jem lu­do­we­go wróż­bi­ty, któ­ry za kil­ka mie­dzia­ków prze­po­wia­da przy­szłość. Jego na­rzę­dzia to klat­ka z ma­lut­kim ptasz­kiem za­wie­szo­na na gu­zi­ku sza­ty i sześć­dzie­siąt czte­ry kar­ty z fi­gu­ra­mi bo­gów, lu­dzi i zwie­rząt. Chiń­czy­cy wszyst­kich klas, na ogół prze­sąd­ni, nie gar­dzą prze­po­wied­nia­mi sien­szen­ga, któ­ry praw­do­po­dob­nie sam sie­bie nie trak­tu­je po­waż­nie.

Na znak Wan­ga wróż­bi­ta roz­ło­żył na zie­mi ba­weł­nia­ny dy­wan, po­sta­wił klat­kę, wy­jął swą ta­lię kart, prze­ta­so­wał i roz­ło­żył na dy­wa­ni­ku tak, aby fi­gu­ry nie były wi­docz­ne. Wów­czas otwar­to drzwicz­ki klat­ki. Pta­szek wy­szedł z niej, wy­brał jed­ną z kart i wró­cił do sie­bie, otrzy­maw­szy ziarn­ko ryżu w na­gro­dę.

Sien­szeng od­wró­cił kar­tę. Była na niej fi­gu­ra mę­ska i ja­kaś sen­ten­cja na­pi­sa­na w ku­an­ghua – dia­lek­cie man­da­ry­nów z pół­no­cy, ofi­cjal­nym ję­zy­ku lu­dzi wy­kształ­co­nych.

I wów­czas, zwra­ca­jąc się do Kin Fo, wieszcz prze­po­wie­dział mu to, co jego ko­le­dzy we wszyst­kich kra­jach świa­ta wró­żą nie­zmien­nie, by­najm­niej się nie kom­pro­mi­tu­jąc: że po nie­ba­wem ma­ją­cym na­stą­pić cięż­kim do­świad­cze­niu cze­ka go dzie­sięć ty­się­cy lat szczę­ścia.

– Je­den rok tyl­ko – od­po­wie­dział Kin Fo – je­den rok, resz­tę ci da­ru­ję!

Po czym rzu­cił na zie­mię sreb­ne­go ta­ela, któ­re­go wróż­bi­ta chwy­cił jak wy­gło­dzo­ny pies ła­pie kość. Ta­kie grat­ki nie­czę­sto mu się tra­fia­ły.

Po­tem Wang i jego uczeń skie­ro­wa­li się ku kon­ce­sji fran­cu­skiej, pierw­szy roz­my­śla­jąc o prze­po­wied­ni, tak zgod­nej z jego wła­sny­mi teo­ria­mi o szczę­ściu, dru­gi wie­dząc do­brze, że żad­ne cięż­kie do­świad­cze­nie nie może go do­się­gnąć.

Mi­nę­li tedy kon­su­lat fran­cu­ski, wkro­czy­li na mo­stek na Jang­cing­pang, prze­by­li stru­mień, prze­szli skró­tem przez te­ry­to­rium an­giel­skie i do­tar­li do na­brze­ża por­tu eu­ro­pej­skie­go.

Wła­śnie wy­bi­ło po­łu­dnie. Ruch han­dlo­wy, tak oży­wio­ny w go­dzi­nach po­ran­nych, ustał jak za do­tknię­ciem różdż­ki cza­ro­dziej­skiej. Dzień pra­cy był już za­koń­czo­ny i po ak­tyw­no­ści na­stą­pił spo­kój na­wet w mie­ście an­giel­skim, pod tym wzglę­dem już zu­peł­nie chiń­skim.

W tej chwi­li kil­ka okrę­tów cu­dzo­ziem­skich wpły­wa­ło do por­tu, więk­szość pod ban­de­rą Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa. Na dzie­sięć okrę­tów dzie­więć, trze­ba przy­znać, za­wie­ra­ło opium. Ta otę­pia­ją­ca sub­stan­cja, ta tru­ci­zna, któ­rą An­glia za­sy­pu­je Chi­ny, daje ob­ro­ty prze­kra­cza­ją­ce dwie­ście sześć­dzie­siąt mi­lio­nów fran­ków i przy­no­si trzy­sta pro­cent zy­sku. Na próż­no rząd chiń­ski chciał prze­szko­dzić im­por­to­wi opium do Nie­biań­skie­go Ce­sar­stwa. Woj­na roku 1841 i trak­tat nan­kiń­ski po­zwo­li­ły na wol­ny przy­wóz an­giel­skie­go to­wa­ru i uzna­ły wy­gra­ną kró­lów han­dlu. Trze­ba zresz­tą do­dać, że choć rząd pe­kiń­ski wy­dał de­kret ska­zu­ją­cy na karę śmier­ci każ­de­go Chiń­czy­ka sprze­da­ją­ce­go opium, ist­nia­ły jed­nak za od­po­wied­nią opła­tą ukła­dy ze spra­wu­ją­cy­mi wła­dzę. Mó­wio­no na­wet, że wiel­ko­rząd­ca Szan­gha­ju in­ka­su­je mi­lion rocz­nie za to tyl­ko, iż przy­my­ka oczy na dzia­łal­ność swych pod­opiecz­nych.

Ro­zu­mie się, że ani Kin Fo, ani Wang nie od­da­wa­li się temu ha­nieb­ne­mu na­ło­go­wi, któ­ry wy­nisz­cza cały or­ga­nizm i spro­wa­dza przed­wcze­sną śmierć. To­też nig­dy ani un­cja tej sub­stan­cji nie zna­la­zła się w bo­ga­tych apar­ta­men­tach, gdzie obaj przy­ja­cie­le do­tar­li w go­dzi­nę po wy­lą­do­wa­niu na na­brze­żu Szan­gha­ju.

Wang – co nie­wąt­pli­wie znów za­dzi­wić by mo­gło w ustach by­łe­go taj­pin­ga – nie omiesz­kał po­wie­dzieć:

– Moż­na by chy­ba wy­my­ślić coś lep­sze­go, za­miast im­por­to­wać śro­dek otę­pie­nia dla ca­łe­go na­ro­du! Han­del – bar­dzo do­brze, ale fi­lo­zo­fia – jesz­cze le­piej! Bądź­my przede wszyst­kim fi­lo­zo­fa­mi, bądź­my fi­lo­zo­fa­mi!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: