Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przypadki Robinsona Cruzoe - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
21,25 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przypadki Robinsona Cruzoe - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 436 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. URO­DZE­NIE MOJE. CHĘĆ ŻE­GLU­GI. RO­DZI­CE SPRZE­CI­WIA­JĄ SIĘ TEMU.

W roku 1654 oj­ciec mój był kup­cem Hull, mie­ście por­to­wym we wschod­niej An­glii.

Miał się wca­le nie­źle, bo pro­wa­dził znacz­ny han­del to­wa­ra­mi za­mor­ski­mi, ale nie był szczę­śli­wy. Z trzech sy­nów ja tyl­ko zo­sta­łem w domu: naj­star­szy brat za­cią­gnął się do ma­ry­nar­ki kró­lew­skiej i zgi­nął w bi­twie z Hisz­pa­na­mi; śred­ni, pu­ściw­szy się przed dzie­się­ciu laty na mo­rze, prze­padł, jak ka­mień w wo­dzie, a i ze mnie ro­dzi­ce nie mo­gli się wiel­kiej spo­dzie­wać po­cie­chy, gdyż przy­znam się, że by­łem próż­nia­kiem i uni­ka­łem pra­cy, jak za­raź­li­wej cho­ro­by.

Oj­ciec, pra­gnąc, abym wy­szedł na po­rząd­ne­go czło­wie­ka, sta­rał się dać mi jak naj­lep­sze wy­cho­wa­nie. Trzy­mał na­uczy­cie­la, po­tem do szkół po­sy­łał; ale nie­szczę­ściem przed kil­ku laty zo­stał po­ra­żo­ny i nie mógł opusz­czać swe­go po­ko­ju przy­le­głe­go do skle­pu; mat­ka mu – sia­ła zaj­mo­wać się han­dlem i go­spo­dar­stwem. Sam so­bie zo­sta­wio­ny, wy­my­ka­łem się spod oka ojca, a z mat­ką ro­bi­łem, co mi się po­do­ba­ło, bo jak tyl­ko za­czę­ła czy­nić mi naj­mniej­sze uwa­gi, za­raz uda­wa­łem cho­re­go, a bied­na ko­bie­ta, drżąc o ży­cie je­dy­ne­go syna, po­zwa­la­ła na wszyst­kie moje wy­bry­ki.

Więc też za­miast iść do szko­ły, albo sie­dzieć nad książ­ką, wy­my­ka­łem się z domu i bie­ga­łem do por­tu, gdzie mi się nad­zwy­czaj­nie po­do­ba­ło. Bo też w por­cie było co wi­dzieć: róż­ne okrę­ty, jed­no – dwu – i trzy­masz­to­we, ogrom­ne stat­ki ku­piec­kie roz­ma­itych na­ro­dów i zgrab­ne ło­dzie nad­brzeż­nych ry­ba­ków, róż­no­ko­lo­ro­we ban­de­ry, roz­ma­ite ubio­ry majt­ków, wszyst­ko to bar­dzo ład­ne i zaj­mu­ją­ce. Kie­dy zaś przy­pad­kiem okręt li­nio­wy albo fre­ga­ta wo­jen­na za­wi­ta­ły do por­tu, to już dla mnie była praw­dzi­wa uro­czy­stość.

Wdaj­że się przy tym w po­ga­dan­kę z majt­kiem, co to wró­cił gdzieś z In­dii albo Ame­ry­ki, któ­ry się na­pa­trzył czar­nym jak kruk Mu­rzy­nom, żół­tym Chiń­czy­kom, albo czer­wo­nym Ame­ry­ka­nom, co to jak za­cznie roz­po­wia­dać o la­sach bra­zy­lij­skich, nie­prze­by­tych, za­ro­sły ol­brzy­mi­mi drze­wa­mi, o róż­no­barw­nych pa­pu­gach, zło­to­pió­rych ko­li­brach, gro­ma­dach swa­wol­nych mał­pek, na któ­rych wi­dok trze­ba się brać za boki od śmie­chu, to aż ser­ce wy­dzie­ra się w tam­te stro­ny! Cóż do­pie­ro, je­że­li sta­ry ster­nik po­cznie opi­sy­wać, ja­kie to swo­bod­ne i we­so­łe ży­cie pro­wa­dzi się na okrę­cie, ja­kie to wspa­nia­łe mia­sta na Wscho­dzie, jaka ży­zność i bo­gac­two kra­in pod­zwrot­ni­ko­wych, gdzie dość się schy­lić, aże­by zbie­rać zło­to, per­ły, ru­bi­ny i dia­men­ty…

Kie­dym się na­słu­chał tych opo­wie­ści, to so­bie miej­sca zna­leźć nie mo­głem. Dom wy­da­wał mi się taki nud­ny, sklep tak obrzy­dli­wy, a szko­ła tak szka­rad­na, że nie­raz pła­ka­łem po ką­tach, de­spe­ru­jąc, że tu­taj sie­dzieć mu­szę, za­miast bu­jać na prze­ślicz­nym okrę­cie po nie­zmie­rzo­nym oce­anie.

Nie­raz, gdy oj­ciec był w do­brym hu­mo­rze, za­czy­na­łem roz­mo­wę o że­glar­stwie, uno­si­łem się nad pięk­no­ścią kra­jów za­mor­skich, ale sta­rzec roz­draż­nio­ny stra­tą mego śred­nie­go bra­ta, jed­nym sło­wem usta mi za­my­kał.

– Milcz, mó­wił, nie waż się przy mnie mo­rza wspo­mi­nać, nie­na­wi­dzę tego zdra­dziec­kie­go ży­wio­łu. Gdy­by bied­ny Tom po­zo­stał w domu, by­ło­by nam da­le­ko le­piej, miał­bym w han­dlu wy­rę­czy­cie­la, a to prze­klę­te mo­rze wy­dar­ło mi pod­po­rę mo­jej sta­ro­ści.

Mia­łem już bli­sko lat osiem­na­ście, a jesz­cze nie wie­dzia­łem, czym będę. Oj­ciec chciał mnie wy­kie­ro­wać na kup­ca; mat­ka wo­la­ła­by, że­bym zo­stał du­chow­nym; mnie zaś ma­ry­nar­ka za­wró­ci­ła gło­wę. Próż­niac­two moje nie­raz ścią­ga­ło na mnie su­ro­we na­po­mi­na­nie ojca, mat­ka parę razy pła­ka­ła, usi­łu­jąc obu­dzić we mnie chęć do pra­cy. Kie­dy mó­wi­li, słu­cha­łem ze skru­chą, pła­ka­łem, tak­że nie­raz i ze szcze­re­go ser­ca przy­rze­ka­łem po­pra­wę, ale te pięk­ne za­mia­ry bar­dzo pręd­ko wie­trza­ły z mej gło­wy, i w parę dni po­tem bro­iłem po daw­ne­mu.

Jed­ne­go razu po­wró­ci­łem z por­tu nad­zwy­czaj roz­draż­nio­ny. Sta­ry Smith, ka­pi­tan okrę­tu ku­piec­kie­go, od­byw­szy świe­żo po­dróż do In­dii Wschod­nich, wię­cej jak dwie go­dzi­ny roz­po­wia­dał o ło­wie­niu pe­reł przy wy­spie Cej­lon, po­lo­wa­niach na sło­nie, o bo­gac­twach i go­ścin­no­ści tam­tej­szych osad­ni­ków. Na­słu­chaw­szy się jego opo­wia­dań, po­sta­no­wi­łem bez dłuż­sze­go od­wle­ka­nia zo­stać ma­ry­na­rzem i po po­wro­cie oświad­czy­łem to sta­now­czo mo­jej mat­ce.

Bied­na ko­bie­ta stru­chla­ła na te sło­wa.

– Moje dziec­ko, za­wo­ła­ła ze łza­mi, czyż nie wiesz, że obaj twoi bra­cia na mo­rzu zgi­nę­li, że tyl­ko ty nam po­zo­sta­łeś? Czy masz za­miar wpę­dzić nas do gro­bu, opusz­cza­jąc bied­ne sie­ro­ty? Po­rzuć tę myśl sza­lo­ną, je­że­li nie chcesz, że­bym umar­ła.

– Ha, je­śli mat­ka bę­dzie się sprze­ci­wia­ła mo­je­mu za­mia­ro­wi i nie wy­jed­na po­zwo­le­nia od ojca, to ja się uto­pię i kwi­ta, za­wo­ła­łem ze zło­ścią. Ja nie chcę sie­dzieć w tym nud­nym domu, wolę umrzeć, ani­że­li tu­taj się mor­do­wać: raz niech się to skoń­czy!

Ko­cha­na mat­ka, za­stra­szo­na tą po­gróż­ką, po­czę­ła mię ści­skać, ca­ło­wać i za­kli­nać na wszyst­ko, że­bym się opa­mię­tał. Czu­łem, jak jej go­rą­ce łzy spa­da­ły mi po twa­rzy, ale ja nie­go­dzi­wy nie wzru­szy­łem się tym wca­le. Cier­pie­nie dro­giej mat­ki wca­le mię nie ob­cho­dzi­ło, upie­ra­łem się przy swo­im. O jak­że mię cięż­ko Bóg za to póź­niej uka­rał!

Upór mój skło­nił nie­szczę­śli­wą ko­bie­tę, iż na­ra­ża­jąc się ojcu, po­szła pro­sić go za mną. Sta­rzec, usły­szaw­szy to, wpadł w gniew nie­po­ha­mo­wa­ny i ka­zał mnie na­tych­miast za­wo­łać. Z bi­ją­cym ser­cem wsze­dłem do po­ko­ju, a oj­ciec, uj­rzaw­szy mnie, gwał­tow­nie krzyk­nął:

– Cóż to za głup­stwa cho­dzą ci po gło­wie? Za­chcia­ło ci się że­glo­wać, zo­stać ma­ry­na­rzem?

Czy my­ślisz, że cię od razu ad­mi­ra­łem zro­bią? Chcąc być ma­ry­na­rzem, trze­ba znać ma­te­ma­ty­kę, astro­no­mię i inne umie­jęt­no­ści; trze­ba słu­żyć dłu­gie lata na mo­rzu, aby po ty­sięcz­nych nie­bez­pie­czeń­stwach i tru­dach wyjść na ka­pi­ta­na okrę­tu. Chcąc być maj­strem okrę­to­wym trze­ba znać ko­wal­stwo, cie­sioł­kę, me­cha­ni­kę; a ty co umiesz? Bąki zbi­jać i gaw­ro­nić się na okrę­ty; na przy­szłe­go ka­pi­ta­na to tro­chę za mało. Bez na­uki i pra­cy czło­wiek jest ze­rem i do ni­cze­go nie doj­dzie. Choć­bym na­wet i do­go­dził two­im za­chcian­kom, po­wiedz mi, co bę­dziesz ro­bił na okrę­cie? Mo­żesz zo­stać le­d­wie majt­kiem, ska­za­nym na wspi­na­nie się po masz­tach i re­jach przez całe ży­cie, na nie­ustan­ne pla­gi i po­nie­wier­kę! Na to zno­wu ja nie przy­sta­nę. Wy­bij so­bie raz z gło­wy te wszyst­kie uro­je­nia, bo nig­dy, ro­zu­miesz, nig­dy nie po­zwo­lę ci nogą wstą­pić na okręt. A po­nie­waż nie chcesz się uczyć, więc od ju­tra prze­sta­niesz cho­dzić do szko­ły i wstą­pisz do han­dlu. Pra­cuj, albo wy­noś się z mo­je­go domu, gdyż nie my­ślę dłu­żej ży­wić próż­nia­ka. A te­raz precz!

Ostra prze­mo­wa ojca prze­ra­zi­ła mnie nad­zwy­czaj­nie; jak żyję, ni e wi­dzia­łem go w ta­kim unie­sie­niu. Wszyst­kie moje świet­ne pro­jek­ty że­glo­wa­nia na wy­spę Cej­lon roz­pierz­chły się, jak mgła po­ran­na; wie­dzia­łem do­brze, że z oj­cem żar­tów nie ma, więc nie mó­wiąc ani słów­ka mat­ce po­ło­ży­łem się spać, a na­za­jutrz rano sta­łem już za kasą w na­szym skle­pie.

No­wość za­trud­nie­nia i pra­ca za­ję­ły mię zra­zu bar­dzo. Przez kil­ka ty­go­dni spra­wo­wa­łem się jak naj­le­piej; mat­ka ro­sła z ra­do­ści, a oj­ciec pod­czas obia­du ła­god­niej na mnie spo­glą­dał.

O że­glu­dze, przy­najm­niej w tym cza­sie, nie my­śla­łem pra­wie. Praw­da, że nie­raz, wa­żąc kawę, im­bir lub goź­dzi­ki, przy­po­mi­na­łem so­bie te prze­ślicz­ne kra­je, gdzie te to­wa­ry ro­sną, i nie­raz wes­tchną­łem cięż­ko z tę­sk­no­ty za nimi, ale się też na wes­tchnie­niach koń­czy­ło.

I kto wie, czy nie wy­szedł­bym na kup­ca i oby­wa­te­la mia­sta Hull, sza­no­wa­ne­go przez całe mia­sto, gdy­by wy­pa­dek nie roz­bu­dził na nowo chęt­ki do że­glo­wa­nia i nie na­strę­czył mi spo­sob­no­ści do uczy­nie­nia za­dość pra­gnie­niom.

Jed­ne­go dnia oj­ciec przy śnia­da­niu rzekł do mnie:

– Do­sta­li­śmy świe­ży trans­port to­wa­rów. Ma­thews nie ma cza­su, więc ty pój­dziesz je ode­brać. Tyl­ko pa­mię­taj po­śpie­szyć się i nie gaw­ro­nić się w por­cie!

Ucie­szy­łem się bar­dzo z tego po­le­ce­nia; od dwóch mie­się­cy oprócz ko­ścio­ła nie wy­cho­dzi­łem nig­dzie, więc też po­le­cia­łem jak strza­ła do por­tu, pod­ska­ku­jąc z ra­do­ści przez dro­gę.

Ale hu­mor ten we­so­ły znik­nął w chwi­li, gdy zo­ba­czy­łem przy­stań. Kil­ka­na­ście roz­ma­itych okrę­tów sta­ło w por­cie; mo­rze lek­ko zmarsz­czo­ne uno­si­ło inne, po­su­wa­ją­ce się wspa­nia­le, jak ła­bę­dzie, po wód zwier­cia­dle; je­den wła­śnie opusz­czał przy­stań przy we­so­łych okrzy­kach majt­ków i wy­strza­łach dzia­ło­wych. Ser­ce za­bi­ło mi gwał­tow­nie, łzy za­krę­ci­ły się w oczach i za­ła­maw­szy ręce, mi­mo­wol­nie w głos za­wo­ła­łem:

– O mój Boże, mój Boże! Dla­cze­góż je­stem tak nie­szczę­śli­wy!

– A ty, kre­cie ziem­ny, cze­go tak la­men­tu­jesz, za­wo­łał ktoś, ude­rza­jąc mnie z lek­ka po ra­mie­niu.

Od­wró­ci­łem się i uj­rza­łem Wi­lia­ma, ko­le­gę szkol­ne­go, mi­łe­go i we­so­łe­go chłop­ca, któ­ry od czte­rech lat słu­żył na stat­ku wła­sne­go ojca.

– To ty, Wi­lia­mie, za­wo­ła­łem z ra­do­ścią, nie wi­dzie­li­śmy się tak daw­no!

– Ba, nic dziw­ne­go, toż prze­szło dwa lata krą­ży­li­śmy z oj­cem po mo­rzach in­dyj­skich: by­łem w Goa, Kal­ku­cie, Ba­ta­wii, Ma­ni­li, a na­wet w Ma­cao, pod­czas kie­dy ty, śli­ma­ku, peł­za­łeś po ka­mie­ni­stym bru­ku twe­go ro­dzin­ne­go mia­stecz­ka.

– Ach, jak­żeś ty szczę­śli­wy, mó­wi­łem ze smut­kiem. Cóż bym dał za to, gdy­bym był na two­im miej­scu.

– A któż to­bie bro­ni spró­bo­wać lu­bej włó­czę­gi? Mo­rze dla każ­de­go otwar­te, a na okrę­tach miej­sca nie brak­nie.

– Mnie na­wet mó­wić o tym nie wol­no – od­rze­kłem z nie­chę­cią.

– Jak to – za­py­tał za­dzi­wio­ny.

Opo­wie­dzia­łem mu więc całe moje po­ło­że­nie, wy­spo­wia­da­łem się ze wszyst­kich zmar­twień, uty­sku­jąc, że mi ro­dzi­ce za­gra­dza­ją dro­gę do szczę­ścia.

Wi­liam, wy­słu­chaw­szy mnie, wzru­szył ra­mio­na­mi i rzekł:

– I któż ci wi­nien, że so­bie ra­dzić nie umiesz? Ja, na two­im miej­scu, nic ni­ko­mu nie mó­wiąc, po­rzu­cił­bym od daw­na sta­rych i za­cią­gnął się na pierw­szy lep­szy okręt. Ta­kie­go po­rząd­ne­go chłop­ca każ­dy ka­pi­tan z otwar­ty­mi rę­ko­ma przyj­mie, a że nic nie umiesz, jak po­wia­da twój oj­ciec, to nic nie zna­czy. Nie świę­ci garn­ki le­pią. I ja, wcho­dząc na okręt, o ni­czym nie mia­łem wy­obra­że­nia, a te­raz pro­szę pa­trzeć, jaki ze mnie wy­bor­ny ma­ry­narz.

– Przy­znam ci się, od­po­wie­dzia­łem, że daw­no bym to zro­bił, ale je­stem tro­chę za­bo­bon­ny.

Oj­ciec po­wta­rza mi cią­gle, że kto ro­dzi­ców nie słu­cha, mar­nie zgi­nie i Bóg mu nig­dy bło­go­sła­wić nie bę­dzie. Otóż dwóch mo­ich star­szych bra­ci wbrew woli ojca po­rzu­ci­ło dom, pu­ści­li się na mo­rze i obaj w mło­dym po­gi­nę­li wie­ku. To mię tak prze­ra­ża, iż nie mogę się od­wa­żyć.

– Nie­do­łę­ga je­steś, ko­cha­necz­ku, i kwi­ta, za­wo­łał z po­gar­dą Wi­liam. Mi­lio­ny lu­dzi pusz­cza się na mo­rze i wra­ca­ją szczę­śli­wie. Każ­dy sta­ry lubi gde­rać, to już taka ich na­tu­ra. Te­raz gnie­wa się i za­bra­nia ci spró­bo­wać szczę­ścia, ale jak po­wró­cisz i przy­wie­ziesz huk pie­nię­dzy, przyj­mie cię z otwar­ty­mi rę­ka­mi. Raz trze­ba być męż­czy­zną! Ot, wiesz co, ju­tro pły­nie­my do Lon­dy­nu, je­że­li masz ocho­tę, wsia­daj z nami. Zo­ba­czysz wiel­kie mia­sto, za­kosz­tu­jesz ma­ry­nar­skie­go ży­cia, a jak ci się nie spodo­ba, to za parę ty­go­dni wró­cisz do domu i bę­dziesz so­bie zno­wu wa­żył miły pieprz i ko­cha­ne goź­dzi­ki.

– Po­pły­nął­bym z ca­łej du­szy, rze­kłem wzdy­cha­jąc, ale cóż… kie­dy… kie­dy…

– Co ta­kie­go? Mów do kroć­set masz­tów!

– Oto nie mam pie­nię­dzy… i….

– Głup­stwo, za­wo­łał Wi­liam, bio­rę cię na mój koszt tam i na po­wrót! Czy zgo­da?

– Zgo­da, zgo­da, za­wo­ła­łem, rzu­ca­jąc mu się na­szy­ję.

– A więc ru­szaj i przy­go­tuj się. A pa­mię­taj, że­byś się nie spóź­nił, bo jak przed świ­tem nie bę­dziesz w por­cie, to po­pły­nie­my bez cie­bie.

– Niech cię o to gło­wa nie boli, mó­wi­łem od­cho­dząc. Umiem ja wsta­wać bar­dzo rano, kie­dy tego po­trze­ba.II. PIERW­SZA WY­CIECZ­KA NA MO­RZE I CO MNIE W NIEJ SPO­TKA­ŁO.

Roz­szedł­szy się z Wi­lia­mem, po­bie­głem co tchu po to­wa­ry i zwio­złem je jak naj­prę­dzej, aby nie obu­dzić po­dej­rzeń ojca. Bied­ny sta­ru­szek po­chwa­lił mnie, mó­wiąc, iż z ra­do­ścią prze­ko­nu­je się, że mi daw­ne głup­stwa wy­wie­trza­ły z gło­wy. Mó­wił to w chwi­li, kie­dy naj­czar­niej­szą go­to­wa­łem mu nie­wdzięcz­ność. Przez cały dzień by­łem roz­tar­gnio­ny, w nocy spać nie mo­głem, bo­jąc się chy­bić na na­zna­czo­ny ter­min.

Ciem­no jesz­cze było, gdy po­rwa­łem się na nogi, ubie­ra­jąc śpiesz­nie. W ca­łym domu ci­chu­teń­ko, jak ma­kiem za­siał. Ro­dzi­ce i do­mow­ni­cy spa­li. Lę­ka­jąc się obu­dzić stró­ża, nie przez bra­mę, ale przez par­kan wy­do­sta­łem się na uli­cę.

Ser­ce mi biło z bo­jaź­ni, to żeby oj­ciec się nie obu­dził, to że­bym kogo zna­jo­me­go nie spo­tkał, albo wresz­cie nie spóź­nił się do por­tu. A cho­ciaż wy­rzu­ty su­mie­nia drę­czy­ły mię bar­dzo i ro­dzi­ce sta­li cią­gle na oczach, nie zwa­ża­łem na to i bie­głem tym prę­dzej, aby raz do­staw­szy się na okręt, prze­ciąć so­bie dro­gę do po­wro­tu. Wi­liam nie­cier­pli­wie prze­cha­dzał się po brze­gu i po­znaw­szy mnie z da­le­ka, krzyk­nął:

– Ha, idziesz prze­cie. My­śla­łem, że się roz­ża­lisz, roz­be­czysz i zo­sta­niesz przy ma­tu­si. No, sia­daj prę­dzej, bo tam oj­ciec musi nie­cier­pli­wić się i kląć szka­rad­nie, że nas do­tąd nie ma.

Wsko­czy­łem do ło­dzi.

Sil­nym pchnię­ciem wio­seł majt­ko­wie od­bi­li od brze­gu, a ran­ny od­pływ mo­rza uła­twiał nam prze­pra­wę. Łódź pod­ska­ki­wa­ła, plą­sa­ła po fa­lach, prze­chy­la­jąc się czę­sto, a ja, pierw­szy raz w ży­ciu pły­nąc, zbla­dłem ze stra­chu, gdyż mi się zda­wa­ło, że lada chwi­la czół­no wy­wró­ci ko­zła. Lecz nie śmia­łem słów­ka prze­mó­wić.

Po przy­by­ciu do okrę­tu nowy prze­strach. Wi­liam ka­zał mi wstę­po­wać w górę po ja­kichś schod­kach czy dra­bin­ce, za­wie­szo­nej nad wodą. Nie wy­pa­da­ło oka­zy­wać bo­jaź­ni. Krew ude­rzy­ła mi do gło­wy, ale prze­cież ja­koś wdra­pa­łem się na po­kład.

Ka­pi­tan zbur­czał nas, że­śmy się nie po­śpie­szy­li, i na­tych­miast gwizd­nął sil­nie, co było zna­kiem do pod­nie­sie­nia ko­twi­cy. Za­war­czał ko­ło­wrót i z jego po­mo­cą wy­cią­gnię­to cięż­ką ko­twi­cę. Majt­ko­wie wdar­li się na reje, roz­wią­za­li ża­gle, któ­re na­tych­miast wiatr po­wab­nie wy­dął, jak­by skrzy­dła ja­kie­go ogrom­ne­go pta­ka. Za­grzmia­ły dzia­ła, a okręt, po­chy­liw­szy się nie­co, w lek­kich plą­sach z wdzię­kiem wy­biegł na peł­ne mo­rze.

Był to pięk­ny trój­masz­to­wiec ku­piec­ki, ma­ją­cy z obu stron po sześć dział i sześć­dzie­siąt lu­dzi ob­sa­dy, zbu­do­wa­ny sil­nie i zgrab­nie do od­le­głych po­dró­ży. Z wy­so­kich masz­tów zbie­ga­ło ku bo­kom mnó­stwo lin, to przy­trzy­mu­ją­cych masz­ty, to two­rzą­cych dra­bin­ki sznu­ro­we, a z tyłu wiatr roz­dy­mał wspa­nia­le dum­ną fla­gę an­giel­ską. Na szczy­cie masz­tów dłu­gie szkar­łat­ne cho­rą­giew­ki we­so­ło igra­ły, od­bi­ja­jąc się od ciem­ne­go błę­ki­tu nie­bios.

Nie umiem opi­sać uczuć, ja­kie mną mio­ta­ły. Raz prze­cież do­go­dzi­łem naj­go­ręt­szej chę­ci że­glo­wa­nia, by­łem na­resz­cie na po­kła­dzie okrę­tu. Wszyst­ko dla mnie było no­wo­ścią, każ­da rzecz zaj­mo­wa­ła mię nie­zmier­nie. Dum­ny moim szczę­ściem, z po­gar­dą spo­glą­da­łem na nik­ną­ce wie­że ro­dzin­ne­go mia­sta. Pły­nę­li­śmy na­der szyb­ko. Wkrót­ce już tyl­ko brze­gi An­glii, niby si­na­wa chmur­ka, ry­so­wa­ły się w od­da­le­niu; ale wkrót­ce i te zni­kły, a zo­sta­ły tyl­ko nie­przej­rza­ne prze­stwo­ry wód pode mną i nie­bo nad gło­wą.

Ale za­chwy­ce­nie moje trwa­ło nie­dłu­go. Oko­ło je­de­na­stej przed po­łu­dniem ze­rwał się sil­ny wiatr za­chod­ni i po­czął stat­kiem gwał­tow­nie ko­ły­sać. Rap­tem do­sta­łem nud­no­ści, bólu gło­wy i moc­nych wy­mio­tów. Była to cho­ro­ba mor­ska, któ­rej każ­dy, pierw­szy raz pły­ną­cy po mo­rzu, ulec musi. Za­czę­ło mi się krę­cić w gło­wie, my­śla­łem, że lada chwi­la okręt wy­wró­ci się i za­to­nie. Na­tych­miast przy­po­mnie­li mi się bied­ni, zmar­twie­ni moim nie­po­słu­szeń­stwem, ro­dzi­ce.

Cięż­ki żal mię ogar­nął i po­czą­łem gorz­ko pła­kać.

Tym­cza­sem wi­cher sro­żył się co­raz bar­dziej, mo­rze wzdy­ma­ło się gwał­tow­nie, bał­wa­ny pię­trzy­ły się, ro­sły, a mnie się zda­wa­ło, iż lada chwi­la nas po­chło­ną. Opa­no­wa­ła mnie śmier­tel­na trwo­ga, po­czą­łem się mo­dlić i ślu­bo­wać Panu Bogu, że je­że­li mi tyl­ko po­zwo­li do­stać się na ląd, nig­dy domu ro­dzi­ciel­skie­go nie opusz­czę i w skle­pie jak naj­usil­niej pra­co­wać będę.

O, jak­że mój oj­ciec słusz­nie ro­bił, gdy mi za­bra­niał pusz­czać się na mo­rze, po­wta­rza­łem w du­chu. Ja­kąż miał ra­cję, gdy mi za­chwa­lał ci­che i spo­koj­ne ży­cie han­dlo­we, a ja, wa­riat, nie słu­cha­łem go i sa­mo­chcąc wpa­dłem w nie­szczę­ście, z któ­re­go już się pew­nie nie wy­ra­tu­ję. I zno­wu na myśl o śmier­ci za­la­łem się łza­mi.

– A ty cze­go się ma­zga­isz, babo ja­kaś – krzyk­nął nad­bie­ga­ją­cy Wi­liam. Ślicz­nie wy­glą­dasz z tym be­kiem i mor­ską cho­ro­bą. Ru­szaj do ka­ju­ty i po­łóż się na łóż­ko, a nie rób mi wsty­du przed całą ob­sa­dą.

Na czwo­ra­kach, z wiel­kim tru­dem, to po­py­cha­ny przez prze­bie­ga­ją­cych majt­ków, to pod­rzu­ca­ny chy­le­niem się stat­ku, za­le­d­wie zdo­ła­łem do­peł­znąć do mego po­sła­nia w ka­ju­cie ka­pi­ta­na, gdzie mnie, jako za­pro­szo­ne­go go­ścia, umiesz­czo­no. Le­głem na łóż­ku, ale dłu­gi czas usnąć nie mo­głem. Okręt raz wy­bie­gał na szczyt bał­wa­nów, to znów po­grą­żał się w prze­pa­ści.

Masz­ty i całe bel­ko­wa­nie prze­raź­li­wie trzesz­cza­ły, pod­rzu­ca­ne becz­ki i paki pod­ska­ki­wa­ły, ro­biąc sza­lo­ny ha­łas, a cała ta mu­zy­ka prze­ra­ża­ła mię w naj­wyż­szym stop­niu.

Na ko­niec zmor­do­wa­ny cho­ro­bą, znę­ka­ny prze­stra­chem i zmar­twie­niem, usną­łem.

Na dru­gi dzień obu­dzi­łem się póź­no. Słoń­ce we­so­ło za­glą­da­ło przez okien­ko ka­ju­ty. Okręt le­ciuch­no się ko­ły­sał.

– A więc bu­rza szczę­śli­wie mi­nę­ła, za­wo­ła­łem zry­wa­jąc się z łóż­ka, a że wczo­raj nie roz­bie­ra­łem się wca­le, więc po­bie­głem na po­kład.

Pierw­szą oso­bą na­po­tka­ną tam był Wi­liam.

– No, i cóż ty, szczu­rze ziem­ny, za­wo­łał we­so­ło, ży­jesz prze­cie! My­śla­łem, żeś już umarł ze stra­chu. Było się cze­go trwo­żyć.

– Pew­nie, że było, od­po­wie­dzia­łem, znie­cier­pli­wio­ny tro­chę jego żar­ci­ka­mi. Jak żyję, nie wi­dzia­łem po­dob­nej bu­rzy.

– Bu­rzy! Co, bu­rzy? za­wo­łał Wi­liam, za­no­sząc się od śmie­chu. Cha! cha! cha! on sil­ny wiatr bu­rzą na­zy­wa. Cie­ka­wy je­stem, co byś po­wie­dział, gdy­by praw­dzi­wa bu­rza za­ry­cza­ła.

Ale bądź spo­koj­ny, tchó­rzu, okręt nasz, sil­nie zbu­do­wa­ny i kie­ro­wa­ny umie­jęt­nie, nie zlęk­nie się naj­gwał­tow­niej­sze­go hu­ra­ga­nu. A te­raz pójdź, dam ci le­kar­stwo, któ­re cię w mgnie­niu oka z mor­skiej cho­ro­by ule­czy.

To rze­kł­szy, za­pro­wa­dził mnie do oj­cow­skiej ka­ju­ty i po­dał po­tęż­ną szkla­ni­cę go­rą­ce­go gro­gu, któ­re­go maj­tek przy­niósł całą wazę z kuch­ni.

– Wy­pij to, ale do dna – mó­wił, pi­jąc sam – to ci do­brze zro­bi i przy­wró­ci od­wa­gę.

Jak żyję, nie pi­łem gro­gu. Ro­dzi­ce moi nie uży­wa­li moc­nych na­po­jów i oprócz lek­kie­go piwa nie zna­łem na­wet sma­ku in­nych trun­ków. Gdy­bym śmiał, był­bym od­mó­wił Wi­lia­mo­wi, ale on na­zwał­by mnie znów babą lub nie­do­łę­gą, a ja chcia­łem ucho­dzić za męż­czy­znę. Krztu­sząc się, wy­pi­łem wszyst­ko, lecz czu­łem od razu, że mi się gło­wa po­tęż­nie za­wra­ca. Za­le­d­wie też wy­sze­dłem z ka­ju­ty, nogi za­czę­ły mi się plą­tać, majt­ko­wie, uj­rzaw­szy to, po­czę­li się śmiać i szy­dzić ze mnie. Za­wsty­dzo­ny, zrej­te­ro­wa­łem do łóż­ka, trzy­ma­jąc się ścian. Tak to pierw­szy raz tyl­ko wy­ła­maw­szy się spod czuj­ne­go oka ro­dzi­ców, już się upi­łem i zo­sta­łem po­śmie­wi­skiem pro­sta­ków.

Przez parę dni na­stęp­nych okręt z po­wo­du prze­ciw­nych wia­trów po­su­wał się bar­dzo po­wo­li. Ka­pi­tan ma­jąc in­te­res w Yar­mo­uth skie­ro­wał ku brze­gom. Za­le­d­wie upły­nę­li­śmy parę mil mor­skich, gdy w od­da­le­niu na ho­ry­zon­cie uka­za­ła się czar­na li­nia chmur. Wiatr wil­got­ny za­czął po­dmu­chi­wać i marsz­czyć po­wierzch­nię mo­rza, po­kry­wa­ją­cą się tu i ów­dzie bia­ła­wą pia­ną.

– Źle, bę­dzie bu­rza i to po­rząd­na, za­wo­łał ka­pi­tan. Zwi­nąć wiel­ki ża­giel! Kie­ruj ku lą­do­wi!

Dreszcz prze­biegł mnie od stóp do gło­wy na te sło­wa. Bu­rza i jesz­cze ka­pi­tan mówi, że po­rząd­na! Ach nie­szczę­śli­wy, te­raz już nie­za­wod­nie nie wyj­dziesz cało, zgi­niesz w tak mło­dym wie­ku, nie do­tkniesz nogą zie­mi i nie zo­ba­czysz swo­ich!

Te i po­dob­ne my­śli tra­pi­ły mię sro­dze. Tym­cza­sem okręt pły­nął szyb­ko ku brze­gom An­glii i nie­dłu­go uj­rze­li­śmy port w Yar­mo­uth. Ka­pi­tan nie ka­zał jed­nak wpły­wać do por­tu, ale za­rzu­cić ko­twi­cę w przy­sta­ni za­sło­nię­tej wzgó­rzem, gdzie zda­wa­ło mu się, iż okręt, nie bę­dąc tyle na­ra­żo­ny na wście­kłość wia­tru, szczę­śli­wie prze­cze­ka na­wał­ni­cę.

Za­le­d­wie ko­twi­ca do­się­gła dna, kie­dy na­gle za­wył wi­cher tak gwał­tow­ny, iż o mało nie ze­rwał nam wszyst­kich rei i nie zgru­cho­tał masz­tów. Ka­pi­tan ka­zał na­tych­miast zwi­nąć ża­gle co do jed­ne­go i za­rzu­cić dru­gą ko­twi­cę, bo­jąc się, aby lina pierw­szej nie pę­kła, a wi­cher nie roz­trą­cił nas o ska­li­ste wy­brze­że. Sza­lo­ny hu­ra­gan, dmąc z prze­ra­ża­ją­cą siłą, zgi­nał po­tęż­ne masz­ty, któ­re jak gięt­kie trzci­ny do­ty­ka­ły pra­wie szczy­ta­mi po­wierzch­ni wody. Czar­na opo­na chmur za­ję­ła całe nie­bo, spra­wia­jąc nie­mal noc­ne ciem­no­ści. Co chwi­la ogni­ste węże pio­ru­no­we roz­dzie­ra­ły ob­ło­ki, ja­skra­wym bia­ło­fio­le­to­wym świa­tłem ob­le­wa­jąc cały wid­no­krąg, po czym znów ro­bi­ło się ciem­no. Ol­brzy­mie bał­wa­ny, niby góry wod­ne, pę­dząc ku lą­do­wi, z taką wście­kło­ścią raz po raz ude­rza­ły w okręt, że wszyst­ko trzę­sło się, trzesz­cza­ło. Sta­tek, to w tę, to w ową stro­nę mio­ta­ny, szar­pał się jak bry­tan na łań­cu­chu i zda­wa­ło się, że lada chwi­la po­tar­ga gru­be ko­twicz­ne liny i po­pę­dzi ku brze­gom. Ża­gle, reje po­szar­pa­ne, po­trza­ska­ne w ka­wa­ły od­ry­wa­ły się od masz­tów; na­resz­cie przed­ni, zgru­cho­ta­ny hu­ra­ga­nem, padł, po­kry­wa­jąc sie­cią lin cały przód okrę­tu. Ka­pi­tan roz­ka­zał zrą­bać wszyst­ko i wrzu­cić w mo­rze. Lecz przez upa­dek tam­te­go, maszt środ­ko­wy, stra­ciw­szy punkt opar­cia, za­czął się chwiać gwał­tow­nie, za­gra­ża­jąc prze­wró­ce­niem okrę­tu. Trze­ba było i ten, jak pierw­szy, zwa­lić. Nie­zmor­do­wa­ny ka­pi­tan nie szczę­dził wszyst­kich usi­ło­wań, aby okręt oca­lić, lecz na wy­bla­dłej jego twa­rzy wy­raź­nie czy­tać moż­na było, iż nie­wie­le po­zo­sta­je na­dziei.

Pod­ów­czas sie­dzia­łem skur­czo­ny przy drzwiach po­kła­du, trzy­ma­jąc się z ca­łej siły że­la­zne­go łóż­ka, za któ­re obie za­ło­ży­łem ręce. Prze­ra­żo­ny w naj­wyż­szym stop­niu, drża­łem jak liść, nie wie­dząc, gdzie się schro­nić, co z sobą po­cząć. Wszyst­kie sło­wa ojca, wszyst­kie jego prze­stro­gi sta­ły mi wciąż na my­śli. Cho­ro­ba mor­ska, jesz­cze sil­niej­sza jak przed pię­ciu dnia­mi, do­ku­cza­ła mi sro­dze, a wy­rzu­ty su­mie­nia nie­zno­śnie tra­pi­ły.

– Ach, Boże! mój Boże! – szep­ta­łem, od­cho­dząc od zmy­słów, ja to wszyst­kie­mu je­stem wi­nien. Przez moje nie­po­słu­szeń­stwo ścią­gną­łem gniew Twój na tych nie­win­nych lu­dzi.

Prze­ze mnie wszy­scy po­gi­ną! Ach, ra­tuj mię, mi­ło­ści­wy Boże! Zli­tuj się nade mną! Nig­dy już, do­pó­ki ży­cia, nie zro­bię nic bez wie­dzy i woli mo­ich ko­cha­nych ro­dzi­ców. Będę im po­słusz­ny we wszyst­kim. Ach, Pa­nie! Pa­nie! Zmi­łuj się! Zmi­łuj!

Ale bu­rza wrza­ła strasz­li­wie, huk pio­ru­nów i świst wia­tru nie usta­wał na chwi­lę. Dwa stat­ki ku­piec­kie, ze­rwa­ne z ko­twic, prze­le­cia­ły jak bły­ska­wi­ca koło na­sze­go okrę­tu i roz­trza­ska­ły się o nad­brzeż­ne ska­ły. Inny okręt, o kil­ka­set sąż­ni od nas od­le­gły, z ca­łym ła­dun­kiem i wszyst­ki­mi ludź­mi po­szedł na dno. Wi­dzia­łem sta­rych majt­ków, do­świad­czo­nych ma­ry­na­rzy mo­dlą­cych się na klęcz­kach i go­tu­ją­cych się na śmierć.

Wtem we drzwiach, przy któ­rych sie­dzia­łem, uka­zał się wy­bla­dły uty­kacz szpar i za­wo­łał prze­ra­ża­ją­cym gło­sem:

– Otwór w okrę­cie! Czte­ry sto­py wody w ka­dłu­bie!

– Do pomp! Cała ob­sa­da do pomp, krzyk­nął ka­pi­tan, zwo­łu­jąc wszyst­kich na po­most.

– Wsta­waj, próż­nia­ku, za­wo­łał uty­kacz, po­trą­ca­jąc mnie sil­nie, czy nie sły­szysz, co się dzie­je? Ru­szaj do pom­py, bo cię wrzu­cę w mo­rze, nie­do­łę­go!

Ze­rwa­łem się na nogi i po­bie­głem pra­co­wać z in­ny­mi, ale mimo wy­si­le­nia, ro­bo­ta nie na wie­le się zda­ła. Po ca­ło­go­dzin­nym pom­po­wa­niu za­wo­ła­no z wnę­trza: pięć stóp wody!

Na­ów­czas ka­pi­tan, za­gro­żo­ny za­to­nię­ciem okrę­tu, roz­ka­zał dać ognia z dział na trwo­gę.

Nie obe­zna­ny ze zwy­cza­ja­mi ma­ry­nar­ski­mi, usły­szaw­szy ten huk, my­śla­łem, że okręt pękł na po­ło­wę i ze­mdla­łem ze stra­chu.

Po­rwa­no mnie i od­rzu­co­no na bok, są­dząc, że umar­łem. Każ­dy tyl­ko sobą za­ję­ty, nie trosz­czył się wca­le o dru­gich. Już się ściem­nia­ło, kie­dy od­zy­ska­łem zmy­sły.

Na okrę­cie pa­no­wa­ło zu­peł­ne za­mie­sza­nie. Po­mi­mo cią­gle da­wa­nych wy­strza­łów, ani od brze­gu, ani od in­nych stat­ków sto­ją­cych na ko­twi­cach, żad­na łódź nie przy­pły­wa­ła nam na po­moc, a okręt co­raz wię­cej na­bie­rał wody. Wszel­ka na­dzie­ja ra­tun­ku zni­kła. Na ko­niec bryg wo­jen­ny, wzru­szo­ny na­szym lo­sem, po­świę­cił swą sza­lu­pę, wy­sy­ła­jąc ją ku nam. Dłu­gi czas wal­czy­li dziel­ni majt­ko­wie z roz­hu­ka­nym mo­rzem, za­nim zdo­ła­li przy­bli­żyć się. Na ko­niec uchwy­ci­li rzu­co­ną linę i przy­bi­li do na­sze­go stat­ku.

Po­płoch i za­mie­sza­nie mo­gły­by nas zgu­bić, gdy­by nie ener­gia ka­pi­ta­na, któ­ry po­wstrzy­maw­szy ci­sną­cych się tłu­mem, nie tyl­ko wszyst­kich szczę­śli­wie do sza­lu­py prze­sa­dził, ale nad­to swo­ją go­tów­kę, pa­pie­ry i kosz­tow­no­ści oca­lił. Z po­cząt­ku chcie­li­śmy się do­stać na po­kład bry­gu, lecz o tym ani moż­na było ma­rzyć. Ka­pi­tan więc na­kło­nił ster­ni­ka sza­lu­py, aże­by skie­ro­wał ją ku lą­do­wi, bio­rąc na sie­bie od­po­wie­dzial­ność, w ra­zie gdy­by za­to­nę­ła. Z po­mo­cą wio­seł i wia­tru szyb­ko prze­by­wa­li­śmy prze­strzeń prze­dzie­la­ją­cą nas od brze­gu. Za­le­d­wie od­pły­nę­li­śmy o pa­rę­set sąż­ni od opusz­czo­ne­go stat­ku, kie­dy ten po­grą­żył się w prze­pa­ściach mor­skich.

Po nad­ludz­kich wy­si­le­niach, zmor­do­wa­ni, prze­mo­kli i drżą­cy, do­sta­li­śmy się na ko­niec do brze­gu w po­bli­żu la­tar­ni Win­ter­ton.

Miesz­kań­cy mia­sta Yar­mo­uth, zgro­ma­dze­ni w nie­zmier­nej licz­bie na brze­gu, przy­ję­li nas z naj­więk­szą go­ścin­no­ścią, za­bra­li do do­mów i po­krze­pi­li roz­grze­wa­ją­cą stra­wą i cie­płym po­sła­niem. Wła­ści­cie­le oca­lo­nych okrę­tów zro­bi­li na­tych­miast skład­kę i do­rę­czy­li ka­pi­ta­no­wi, pro­sząc, aże­by roz­dał ją mię­dzy po­trze­bu­ją­cych. Z po­mo­cą tego wspar­cia każ­dy z nas mógł do­stać się do Lon­dy­nu albo do domu wró­cić.

Za wsta­wie­niem się Wi­lia­ma do­sta­łem trzy gwi­nee. Było to aż nad­to na dro­gę do Hull, gdzie, jak każ­dy z czy­tel­ni­ków za­pew­ne mnie­ma, za­raz się uda­łem dla po­cie­sze­nia i prze­bła­ga­nia stra­pio­nych ro­dzi­ców.

Gdy­bym miał iskier­kę ro­zu­mu, gdy­bym miał po­czci­we ser­ce, był­bym to nie­za­wod­nie uczy­nił. Po­sia­da­jąc jed­nak tak znacz­ną kwo­tę, nie mo­głem się oprzeć chę­ci zo­ba­cze­nia Lon­dy­nu. Ra­zem z nie­bez­pie­czeń­stwem i stra­chem prze­mi­nę­ły do­bre za­mia­ry. Zresz­tą, wra­cać do domu po tak nie­for­tun­nej pró­bie, na­ra­zić się na gniew ojca i po­śmie­wi­sko wszyst­kich zna­jo­mych – nie, na to nie mo­głem się od­wa­żyć. Za­miast więc my­śleć o po­wro­cie, za­czą­łem błą­kać się po mie­ście, szu­ka­jąc spo­sob­no­ści uda­nia się do Lon­dy­nu.

Na dru­gi dzień na­po­tka­łem na­sze­go ka­pi­ta­na, idą­ce­go z Wi­lia­mem. Ko­le­ga mój miał wca­le nie­we­so­łą minę i z wes­tchnie­niem po­da­jąc mi rękę, rzekł:

– I cóż, bied­ny Ro­bin­so­nie, spo­tkał cię strach nie­ma­ły, a wszyst­ko z mo­jej przy­czy­ny.

– Jak to z two­jej przy­czy­ny, za­py­tał ka­pi­tan.

– Tak, oj­cze, bo to ja go na­mó­wi­łem, aby z nami po­pły­nął, a tym­cza­sem, za­miast spo­dzie­wa­nej przy­jem­no­ści, o mało tej wy­ciecz­ki nie przy­pła­cił ży­ciem.

– Słu­chaj, chłop­cze – rzekł po­waż­nie ka­pi­tan – ostrze­gam cię po przy­ja­ciel­sku, aże­byś wię­cej nie pró­bo­wał że­glu­gi. Wy­pa­dek, ja­kie­go do­zna­łeś, po­wi­nien cię prze­ko­nać, że nie je­steś stwo­rzo­ny na ma­ry­na­rza.

– A pan, czy tak­że już nig­dy w ży­ciu nie wsią­dzie na okręt, za­gad­ną­łem go.

– Ja, to cał­kiem co in­ne­go, od­rzekł ka­pi­tan. Że­glar­stwo jest moim za­trud­nie­niem i utrzy­ma­niem. Ale ty wca­le się tym nie trud­nisz i za­pew­ne tyl­ko nie­roz­sąd­na na­mo­wa mo­je­go syna na­kło­ni­ła cię do spró­bo­wa­nia tego nie­bez­piecz­ne­go ży­wio­łu.

– O, nie, pa­nie, od­po­wie­dzia­łem z za­pa­łem. Że­glu­ga od lat dzie­cin­nych zaj­mu­je mnie i po­cią­ga nie­zmier­nie, tak, iż prze­ciw woli ojca, wbrew jego naj­su­row­szym za­ka­zom, pu­ści­łem się po­ta­jem­nie na mo­rze, bez któ­re­go żyć nie mogę.

– Jak to, za­wo­łał z nie­zmier­nym obu­rze­niem ka­pi­tan, ty dzie­ciu­chu od­wa­ży­łeś się wbrew roz­ka­zom ojca po­stą­pić? I czym­że ja so­bie na to za­słu­ży­łem, żeby taki urwis śmiał wstą­pić nogą na mój sta­tek! A czy ty wiesz, nie­po­czci­wy synu, że nie­po­słu­szeń­stwo dla ro­dzi­ców po­cią­ga za sobą karę Bożą i kto wie, czy nie przez cie­bie stra­ci­łem okręt? Precz mi z oczu, nie­cno­to i nie waż po­ka­zy­wać mi się wię­cej, ani wda­wać z Wi­lia­mem, bo mnie po­pa­mię­tasz!

Wi­dząc, że spło­ną­łem ze wsty­du i oczy mi łza­mi za­szły, po­czci­wy ka­pi­tan wzru­szył się i rzekł ła­god­niej:

– No, nie martw się i nie przy­bie­raj so­bie do gło­wy. Jesz­cze mo­żesz być po­rząd­nym czło­wie­kiem, sta­raj się więc jak naj­prę­dzej na­pra­wić zło, któ­reś uczy­nił i wra­caj na­tych­miast do domu.

I uści­snąw­szy mnie za rękę, wsu­nął w nią dwie gwi­nee.

Wi­liam po­że­gnał mnie tak­że i uca­ło­wał ser­decz­nie.

Na dru­gi dzień rano, ugo­dziw­szy za parę szy­lin­gów fur­ma­na wra­ca­ją­ce­go do domu, wsia­dłem na wóz i po­je­cha­łem… do Lon­dy­nu.III. DO­STA­JĘ SIĘ DO LON­DY­NU. PO­ZNA­NIE SIĘ MOJE Z KA­PI­TA­NEM IN­NE­GO OKRĘ­TU I CO Z TEGO WY­NI­KŁO.

Sto­li­ca An­glii wy­da­ła mi się ogrom­nym mia­stem, zwłasz­cza, że oprócz Hull i Yar­mo­uth, nie wi­dzia­łem in­nych miast w ży­ciu. Olśnio­ny wspa­nia­ło­ścią pa­ła­ców, dłu­go­ścią ulic, wiel­ko­ścią ko­ścio­łów, błą­ka­łem się przez pierw­sze dwa dni, przy­pa­tru­jąc się wszyst­kie­mu z nie­zmier­nym za­dzi­wie­niem. Lecz po­byt tam dro­go kosz­tu­je i po ty­go­dniu, wy­daw­szy dwie z pię­ciu gwi­nei, prze­ra­zi­łem się bar­dzo, co da­lej bę­dzie. W tak kry­tycz­nym po­ło­że­niu obu­dzi­ły się zwy­kłe wy­rzu­ty su­mie­nia i te­raz sta­now­czo po­sta­no­wi­łem wró­cić do domu. Mia­łem wuja, pro­bosz­cza w Hull, czło­wie­ka do­bre­go i lu­bią­ce­go mnie bar­dzo. Umy­śli­łem użyć jego po­śred­nic­twa, a że oj­ciec po­wa­żał go wiel­ce, by­łem więc pew­ny, że mi prze­ba­cze­nie u ro­dzi­ców wy­jed­na. Zresz­tą, od­by­łem już po­dróż do Lon­dy­nu, mo­głem się więc tym po­chwa­lić przed zna­jo­my­mi, ta­jąc nie­bez­pie­czeń­stwa, ja­kich w mo­jej wy­ciecz­ce do­zna­łem.

Po­nie­waż na po­dróż pie­szą, a tym bar­dziej na wo­zie, nie wy­star­czy­ło­by mi pie­nię­dzy, umy­śli­łem więc na Ta­mi­zie po­szu­kać ta­kie­go stat­ku, aże­by się za­brać do domu. Przy­byw­szy na brzeg rze­ki, uj­rza­łem mnó­stwo lu­dzi za­ję­tych ła­do­wa­niem i wy­przą­ta­niem okrę­tów.

Kogo się tu spy­tać o od­pły­wa­ją­cy sta­tek, my­śla­łem so­bie. A nuż tra­fię na ja­kie­go ło­tra, któ­ry mię okrad­nie i na ko­szu osa­dzi, trze­ba być ostroż­nym. I po­czą­łem pil­nie przy­pa­try­wać się fli­som i ma­ry­na­rzom, aż na­resz­cie wpadł mi w oko męż­czy­zna pięć­dzie­się­cio­let­ni, bar­dzo ła­god­nych i mi­łych ry­sów twa­rzy. Stał on opar­ty o dom cel­nej ko­mo­ry i uwa­ża­łem, iż mi się od kil­ku chwil przy­pa­try­wał z za­ję­ciem. Zbli­ży­łem się tedy ku nie­mu i po­zdro­wi­łem go grzecz­nie ka­pe­lu­szem.

– Czyś kogo zgu­bił, mój chłop­cze, za­gad­nął nie­zna­jo­my, od­po­wia­da­jąc na mój ukłon.

Uwa­żam, że błą­dzisz z miej­sca na miej­sce, jak gdy­byś kogo szu­kał.

– Pa­nie, od­po­wie­dzia­łem z ukło­nem, racz­cie mi po­wie­dzieć, czy nie wie­cie o ja­kim stat­ku, któ­ry by do Hull od­pły­wał?

– Do Hull? Hm, to bę­dzie trud­no. Dziś ani je­den w tam­tą stro­nę nie pły­nie i zda­je mi się, że do­pie­ro za kil­ka dni sta­ry Dick pu­ści się tam z ła­dun­kiem to­wa­rów. Za­cze­kaj więc do so­bo­ty i przyjdź tu­taj, a ja cię za­re­ko­men­du­ję.

– O, ła­ska­wy pa­nie, od­rze­kłem nie­śmia­ło, ja tak dłu­go cze­kać nie mogę, gdyż wy­dał­bym wszyst­kie pie­nią­dze i bra­kło­by mi na za­pła­ce­nie prze­wo­zu.

– A cóż cię tak gwał­tow­nie do Hull po­cią­ga? My­ślę, że taki mło­dy chło­pak i tu­taj zna­la­zł­by utrzy­ma­nie. Cóż tam bę­dziesz ro­bił, nie­bo­ra­ku?

Za­chę­co­ny przy­ja­znym to­nem i współ­czu­ciem, z ja­kim do mnie nie­zna­jo­my prze­ma­wiał, opo­wie­dzia­łem mu otwar­cie moje przy­go­dy.

Ma­ry­narz wy­słu­chał mnie uważ­nie, a po­tem rzekł:

– Hm! hm! A więc wy­rwa­łeś się, so­wi­zdrza­le, z domu bez po­zwo­le­nia ro­dzi­ców, to wca­le nie­do­brze; ba, ale cię tro­chę tłu­ma­czy w moim prze­ko­na­niu ta two­ja chęt­ka do że­glo­wa­nia.

Każ­dy mło­dy ma swo­je sza­leń­stwa. Ja ci zno­wu tego tak bar­dzo za złe nie mam, bo wi­dzę, że mógł­by być z cie­bie tęgi ma­ry­narz. Gdy po­wró­cisz te­raz do domu, oj­ciec cię pew­nie po­rząd­nie zbur­czy. Ja na jego miej­scu wy­ła­tał­bym ci skó­rę. Do kroć­set masz­tów, to by ci wca­le nie za­szko­dzi­ło. Ale żart na stro­nę, tak wra­cać nie mo­żesz, wszy­scy by cię wy­śmia­li i bar­dzo słusz­nie.

– Cóż więc mam zro­bić, wy­ją­ka­łem, czer­wie­niąc się jak wi­śnia.

– Wiesz co, ko­cha­necz­ku, spodo­ba­łeś mi się od razu. Je­steś mi­łym chłop­cem i mogą z cie­bie być lu­dzie. Ja by­łem ta­kim sa­mym urwi­sem, a prze­cież wy­sze­dłem na po­rząd­ne­go czło­wie­ka. Nie od­ra­dzam ja ci wca­le, że­byś do ojca wra­cał, ale być tyl­ko w Lon­dy­nie i po­wró­cić z ni­czym, to ja­koś bę­dzie bar­dzo li­cho wy­glą­da­ło. Je­że­liś za­czął się awan­tu­ro­wać, to już z próż­ny­mi rę­ka­mi wra­cać nie wy­pa­da. Słu­chaj mnie więc: za trzy dni od­pły­wam do Afry­ki ku wy­brze­żom Gwi­nei, gdzie dużo gwi­nei za­ro­bić moż­na. Je­że­li chcesz, we­zmę cię z sobą. Mam dzię­ki Bogu znacz­ny ma­ją­tek, do­brą żonę, ale ani jed­ne­go dzie­cię­cia. Otóż na tę po­dróż przy­bio­rę cię za syna i na twój ra­chu­nek za­ry­zy­ku­ję czter­dzie­ści fun­tów szter­lin­gów. Za­ku­pię za nie roz­ma­itych to­wa­rów sta­lo­wych, ba­weł­nia­nych i szkla­nych. Je­że­li han­del pój­dzie do­brze, cze­go się nie­za­wod­nie spo­dzie­wam, za­ro­bisz ład­ny pie­niądz. Na­ów­czas od­dasz mi wy­ło­żo­ną sumę, a po­wró­ciw­szy z zy­skiem do ro­dzi­ców, do­wie­dziesz im, żeś przez te parę mie­się­cy dar­mo chle­ba nie jadł. Po­dróż nie bę­dzie cię nic kosz­to­wa­ła, gdyż prze­wio­zę cię tam i na po­wrót za dar­mo. Przez dro­gę obzna­jo­mię cię tro­chę z że­glar­stwem, a rę­czę ci, że oj­ciec nie tyl­ko da się prze­bła­gać, ale wi­dząc, żeś sko­rzy­stał i pie­nięż­nie i na­uko­wo, może na­wet i po­zwo­li ci po­świę­cić się ma­ry­nar­ce.

Usły­szaw­szy te sło­wa, zgod­ne z naj­go­ręt­szy­mi ży­cze­nia­mi mo­imi, o mało nie rzu­ci­łem się do nóg ka­pi­ta­no­wi. Pro­jekt jego tra­fił mi zu­peł­nie do prze­ko­na­nia, al­bo­wiem mia­łem te­raz czym uspra­wie­dli­wić moje nie­po­słu­szeń­stwo i do­go­dzić chę­ci po­dró­żo­wa­nia. Z ocho­tą więc przy­sta­łem na wszyst­ko i w trzy dni po­tem, ko­rzy­sta­jąc z po­myśl­ne­go wia­tru, opu­ści­łem uj­ście Ta­mi­zy.IV. PO­DRÓŻ DO GWI­NEI. RYBY LA­TA­JĄ­CE. PO­ŻAR MO­RZA. KO­RZYST­NY HAN­DEL I PO­WRÓT DO AN­GLII.

Z wy­jąt­kiem gę­stej mgły, któ­ra nas za­sko­czy­ła w ka­na­le La Man­che i o mało nie była przy­czy­ną spo­tka­nia się z in­nym okrę­tem, za­kry­tym w tu­ma­nie, że­glu­ga od­by­wa­ła się bar­dzo po­myśl­nie. Za­le­d­wie wy­pły­nę­li­śmy na Oce­an Atlan­tyc­ki, na­tych­miast mgły ustą­pi­ły. Naj­pięk­niej­sza po­go­da za­ja­śnia­ła na nie­bie. Ła­god­ny wie­trzyk wzdy­mał ża­gle, igra­jąc z ban­de­rą.

Wody oce­anu prze­ślicz­nym błę­ki­tem za­chwy­ca­ły oko, róż­niąc się od brud­nych i męt­nych fal Mo­rza Pół­noc­ne­go. W prze­zro­czy­stym ich zwier­cia­dle wi­dzia­łem mnó­stwo ryb roz­ma­itej wiel­ko­ści i bar­wy. Nie­kie­dy prze­my­ka­ła się gro­ma­da du­żych del­fi­nów igra­ją­cych we­so­ło koło okrę­tu.

Raz na­wet ster­nik, przy­wo­ław­szy mnie na tył stat­ku, po­ka­zał ogrom­ne­go haja czy­li lu­do­ja­da.

Majt­ko­wie mie­li wiel­ką ocho­tę go zło­wić, ale ka­pi­tan, nie chcąc tra­cić próż­no dro­gie­go cza­su, nie po­zwo­lił na to.

Prze­byw­szy zwrot­nik i zbli­ża­jąc się ku wy­spom Zie­lo­ne­go Przy­ląd­ka, za­uwa­ży­łem, że nie­bo przy­bie­ra­ło co­raz ciem­niej­szą bar­wę, a po­wie­trze, mimo upa­łów, cud­ną tchnę­ło świe­żo­ścią. Cho­ro­by mor­skiej nie do­świad­cza­łem wca­le, roz­kosz nie­zna­na ogar­nę­ła całą moją isto­tę, ra­dość uj­rze­nia cu­dow­nych kra­in nie da­wa­ła mi za­snąć. Żal, chęć prze­bła­ga­nia ro­dzi­ców i po­pra­wy, cał­kiem mi wy­wie­trza­ły z gło­wy.

Jed­ne­go dnia przed po­łu­dniem na­głe gro­ma­da ryb pod­nio­sła się z mo­rza. Z po­cząt­ku wzią­łem je za sta­do pta­ków, lecz kie­dy prze­la­tu­jąc nad okrę­tem, kil­ka spa­dło na po­kład, prze­ko­na­łem się, że to ryby la­ta­ją­ce. Były one dłu­gie na pół łok­cia, grzbiet ich błę­kit­ny, pod­brzu­sza sza­ra­wo­srebr­ne. Płe­twy dłu­gie i sze­ro­kie za­stę­po­wa­ły skrzy­dła i do­pó­ki nie obe­schły, mo­gły się na nich la­ta­ją­ce ryb­ki uno­sić. Przy­pa­try­wa­łem się im z za­ję­ciem, ale chci­wi tego przy­sma­ku majt­ko­wie w lot je po­zbie­ra­li i za­nie­śli ku­cha­rzo­wi, któ­ry za­raz owe ryb­ki usma­żył.

W parę dni po­tem, póź­no wie­czo­rem, kie­dy już uło­ży­łem się na spo­czy­nek, ka­pi­tan wpadł do ka­ju­ty i za­wo­łał z uda­ną trwo­gą:

– Pójdź, pójdź co żywo, ad­mi­ra­le, strasz­ne nie­szczę­ście, po­żar ogar­nął mo­rze! Bał­wa­ny się palą!

Ser­ce za­bi­ło mi gwał­tow­nie. Zra­żo­ny do­zna­ny­mi wy­pad­ka­mi w pierw­szej po­dró­ży, wpa­dłem w prze­strach bar­dzo ła­two. Ze­rwa­łem się z łóż­ka i po­bie­głem z ka­pi­ta­nem na po­kład.

Okrop­ny wi­dok przed­sta­wił się mym oczom. Całe mo­rze ja­śnia­ło dziw­nym świa­tłem. Za każ­dym po­ru­sze­niem fali wy­try­ski­wa­ły smu­gi ognia, jak­by bły­ska­wi­ce wy­do­by­wa­ły się z łona wód mor­skich, albo cała po­wierzch­nia mi­lio­na­mi iskier ja­śnia­ła.

Sno­py świa­teł to błę­kit­na­wych, to ró­żo­wych uka­zy­wa­ły się na prze­mian, a za okrę­tem wid­no było sze­ro­ką smu­gą świetl­ną, ozna­cza­ją­cą dro­gę, któ­rą prze­był.

– Co to ma zna­czyć, za­py­ta­łem ka­pi­ta­na z prze­ra­że­niem.

– Co to ma zna­czyć? Al­boż ja wiem, rzekł po­czci­wiec, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi. W cie­plej­szych stre­fach kuli ziem­skiej czę­sto wi­dy­wa­łem to zja­wi­sko, ale że­byś mi na­wet śmier­cią za­gro­ził, to ci tego wy­tłu­ma­czyć nie po­tra­fię. Tyle tyl­ko wiem, że świa­tło to nie tyl­ko nie pali, ale na­wet nie grze­je.

Dłu­go przy­pa­try­wa­li­śmy się temu wspa­nia­łe­mu zja­wi­sku, a ile razy ryba plu­snę­ła na po­wierzch­ni mo­rza, mie­li­śmy naj­wspa­nial­szy fa­jer­werk. Na ko­niec ka­pi­tan za­pę­dził mnie do łóż­ka.

Pod­czas że­glu­gi ka­pi­tan nie dał mi próż­no­wać. To mnie opro­wa­dzał po wszyst­kich ką­tach okrę­tu, ucząc na­zwisk i prze­zna­cze­nia każ­dej liny, każ­de­go na­rzę­dzia; to zno­wu ka­zał mie­rzyć wy­so­kość nie­ba, ob­li­czać sze­ro­kość i dłu­gość geo­gra­ficz­ną, to utrzy­my­wać dzien­nik okrę­to­wy, za­pi­sy­wać spo­strze­że­nia po­go­dy i ru­chy igły ma­gne­tycz­nej. Sło­wem, udzie­lał wszyst­kich wia­do­mo­ści ma­ry­na­rzo­wi po­trzeb­nych. Nie­raz mu­sia­łem straż noc­ną od­by­wać, albo stać po kil­ka go­dzin przy ste­rze i uczyć się kie­ro­wa­nia okrę­tem. Parę razy mu­sia­łem ra­zem z majt­ka­mi dra­pać się po sznu­ro­wych dra­bi­nach na reje, ścią­gać lub roz­pusz­czać ża­gle albo na­wet war­to­wać w bo­cia­nim gnieź­dzie. I przy­znać trze­ba, że w cią­gu tej sied­mio­ty­go­dnio­wej że­glu­gi ku brze­gom afry­kań­skim obzna­jo­mi­łem się z naj­waż­niej­szy­mi za­sa­da­mi sztu­ki że­glar­skiej. Pra­ca ta przy­krzy­ła mi się z po­cząt­ku, lecz wi­dząc, że ka­pi­tan, mimo wro­dzo­nej ła­god­no­ści, ostro ka­rał nie­po­słusz­nych i opie­sza­łych, nie śmia­łem mu się na­ra­zić i pil­nie wy­ko­ny­wa­łem, co mi po­le­cił. A trze­ba było do­brze uwa­żać, bo nie­raz ba­dał mnie ści­śle, a na każ­de py­ta­nie mu­sia­łem po­rząd­nie od­po­wia­dać. Wkrót­ce prze­ko­na­łem się, że ży­cie ma­ry­nar­skie nie było tak swo­bod­ne, jak mi to nie­raz opo­wia­da­li majt­ko­wie. Na mo­rzu nie tyl­ko dar­mo chle­ba jeść nie moż­na, ale trze­ba się tęgo na­pra­co­wać.

Na­resz­cie uj­rze­li­śmy upra­gnio­ne brze­gi Afry­ki. Mó­wię upra­gnio­ne, bo nie wiem, jak komu, ale mnie się już po­rząd­nie przy­krzyć za­czę­ło. Przez sie­dem ty­go­dni nic nie wi­dzieć, tyl­ko wodę i nie­bo, a przy tym jeść su­cha­ry, so­lo­ne mię­so i pić wodę cie­płą i nie­ko­niecz­nie świe­żą, to wca­le nie za­chwy­ca. To­też do­staw­szy się na ląd, o mało nie uca­ło­wa­łem zie­mi z ra­do­ści.

Za­rzu­ci­li­śmy ko­twi­cę w po­bli­żu Sier­ra Le­one i za­czę­li­śmy pro­wa­dzić ko­rzyst­ny han­del z Mu­rzy­na­mi.

Czar­ni zno­si­li nam pia­sek zło­ty, kość sło­nio­wą, gumę arab­ską i mnó­stwo in­nych pło­dów, któ­re ich zie­mia wy­da­je, w za­mian za sie­kie­ry, piły, noże, zwier­cia­deł­ka, pa­cior­ki i ba­weł­nia­ne tka­ni­ny. Ka­pi­tan nasz zro­bił świet­ny in­te­res, a ja tak wy­sze­dłem na moim han­dlu, że nie tyl­ko do­bro­czyń­cy mo­je­mu zwró­ci­łem wy­ło­żo­ne pie­nią­dze, nie tyl­ko wy­pra­wi­łem majt­kom śnia­da­nie, ale jesz­cze do Lon­dy­nu przy­wio­złem pięć fun­tów czy­ste­go zło­ta w prosz­ku, za któ­ry mi za­pła­co­no w men­ni­cy rzą­do­wej 500 fun­tów szter­lin­gów no­wiu­teń­ki­mi gwi­ne­ami.

Cała ta po­dróż po­szła więc nad­zwy­czaj po­myśl­nie. Wpraw­dzie nie przy­zwy­cza­jo­ny do kli­ma­tu afry­kań­skie­go, do­sta­łem w Sier­ra Le­one sil­nej zim­ni­cy, ale ta za po­wro­tem do An­glii wkrót­ce usta­ła.V. ŚMIERĆ KA­PI­TA­NA OKRĘ­TU. JEGO WDO­WA WY­SY­ŁA NOWĄ WY­PRA­WĘ DO GWI­NEI. PRZY­ŁĄ­CZAM SIĘ DO NIEJ. ROZ­BÓJ­NIK MOR­SKI. BI­TWA.

Po­wró­ciw­szy do An­glii i ode­braw­szy pie­nią­dze z kasy za zło­ty pia­sek, za­my­śla­łem na­tych­miast do Hull po­je­chać. Od zna­jo­me­go lon­dyń­skie­go kup­ca, któ­re­go spo­tka­łem w sto­li­cy, do­wie­dzia­łem się, że moi ro­dzi­ce żyją, ale mar­twią się nie­zmier­nie, nie wie­dząc, co się ze mną sta­ło, tym wię­cej, że im do­nie­sio­no, iż okręt, na któ­rym od­pły­ną­łem, za­to­nął pod mia­stem Yar­mo­uth.

Na­tych­miast więc po­sze­dłem do por­tu i da­łem za­da­tek ster­ni­ko­wi, od­pły­wa­ją­ce­mu do Edyn­bur­ga, któ­ry mnie obie­cał w Hull wy­sa­dzić. Wy­pa­da­ło tyl­ko po­że­gnać do­bre­go ka­pi­ta­na i po­dzię­ko­wać mu za wszyst­kie do­bro­dziej­stwa.

Ale któż opi­sze moje zmar­twie­nie, kie­dy przy­byw­szy do jego miesz­ka­nia, za­sta­łem bie­da­ka w okrop­nej go­rącz­ce, pra­wią­ce­go od rze­czy, a żonę w naj­więk­szej roz­pa­czy. Na dru­gi dzień po po­wro­cie za­cho­ro­wał tak nie­bez­piecz­nie, iż dok­to­rzy żad­nej nie ro­bi­li na­dziei. Nie mo­głem nie­szczę­śli­wej ko­bie­ty i mego za­cne­go opie­ku­na tak po­zo­sta­wić. Za­miast wsiąść na okręt, prze­nio­słem się do nich i dzień i noc pie­lę­gno­wa­łem cho­re­go. W tym sta­nie prze­był dni pięć, a w nocy szó­ste­go dnia, nie od­zy­skaw­szy ani na chwi­lę przy­tom­no­ści, sko­nał na mo­ich rę­kach.

Trze­ba się było za­jąć po­grze­bem, bo roz­pa­cza­ją­ca żona nie mia­ła sił o tym po­my­śleć. Po­cho­wa­li­śmy nie­bosz­czy­ka z wiel­kim smut­kiem. Umie­ra­jąc pra­wie na­gle, zo­sta­wił in­te­re­sy swo­je w wiel­kim nie­ła­dzie. Wdo­wa stra­pio­na nie mo­gła się nimi za­jąć. Prze­by­łem więc jesz­cze parę ty­go­dni, po­ma­ga­jąc w tej spra­wie bra­tu zmar­łe­go.

Czło­wiek ten bar­dzo mnie po­lu­bił i kie­dy ku­piw­szy okręt po bra­cie, za­mie­rzał znów pły­nąć do Gwi­nei, po­czął mię bar­dzo usil­nie na­ma­wiać, abym mu to­wa­rzy­szył. Nie trze­ba mi tego było dwa razy mó­wić. Po­myśl­ność i przy­jem­ność że­glu­gi oraz ko­rzyść wiel­ka od­nie­sio­na w pierw­szej po­dró­ży, sku­si­ły mnie do spró­bo­wa­nia jesz­cze raz szczę­ścia.

Po­sta­no­wi­łem nie wra­cać do domu, aż po przy­by­ciu z Gwi­nei, aby z więk­szym ka­pi­ta­łem przed­sta­wić się ro­dzi­com.

Za po­ło­wę sumy po­sia­da­nej na­ku­po­wa­łem róż­nych to­wa­rów, naj­sto­sow­niej­szych do han­dlu z Mu­rzy­na­mi. Resz­tę zo­sta­wi­łem u wdo­wy po ka­pi­ta­nie, aby na wy­pa­dek ja­kie­go nie­szczę­ścia nie stra­cić od razu wszyst­kie­go.

Dnia 1 wrze­śnia 1659 roku wy­szli­śmy pod ża­gle. Że­glu­ga szła po­myśl­nie. Wpraw­dzie nic nie zna­czą­ca bu­rza spo­tka­ła nas na od­no­dze Bi­skaj­skiej, ale wy­szli­śmy z niej bez szko­dy.

Już brze­gi Eu­ro­py zni­kły nam z oczu i wszyst­ko zda­wa­ło się za­po­wia­dać szczę­śli­we przy­by­cie do celu po­dró­ży, gdy wtem na wy­so­ko­ści Lan­ce­ro­ty, jed­nej z Wysp Ka­na­ryj­skich, maj­tek, bę­dą­cy na stra­ży w bo­cia­nim gnieź­dzie, dał znać ka­pi­ta­no­wi, iż ja­kiś wiel­ki okręt uka­zał się na wscho­dzie i ku nam wprost pły­nie. Ka­pi­tan wdarł się na maszt i prze­ko­nał się, że to sta­tek ber­be­ryj­ski, ści­ga­ją­cy nas pod peł­ny­mi ża­gla­mi. Za­miast skie­ro­wać się ku Lan­ce­ro­cie i w tam­tej­szym por­cie szu­kać oca­le­nia, jak to roz­trop­ność na­ka­zy­wa­ła, ka­pi­tan, ufa­jąc szyb­ko­ści okrę­tu, ka­zał roz­pu­ścić wszyst­kie ża­gle i pły­nąć na po­łu­dnie. Mnie­ma­li­śmy tym spo­so­bem ujść przed roz­bój­ni­kiem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: