Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go
Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Psyche - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 326 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PSY­CHE

Od gór szedł po­wiew chłod­ny, ożyw­czy.

Lek­ka mgła, zwia­na ze szczy­tów, osu­wa­ła się, jak opar przej­rzy­sty, ku zie­mi. Straż jej przed­nia przy­pa­dła mi­ło­śnie ku srebr­no-zie­lo­na­wym nur­tom Iza­ary; dal­sze zaś za­stę­py, prze­po­jo­ne bla­skiem słoń­ca, gó­ru­ją­ce­go zwy­cię­sko, otu­li­ły ba­war­skie Ate­ny płasz­czem z kre­py bia­łej, o cud­nych to­nach mie­nią­ce­go się w świe­tle opa­lu..

Pro­mie­nie sło­necz­ne, za­ła­ma­ne i roz­sz­cze­pio­ne przez drob­niut­kie kro­pel­ki, jak przez pry­zma­ty z krysz­ta­łu, rzu­ca­ły na roz­wiew­ne ob­ło­ki mgły tę­czo­we od­cie­nia i bla­ski. Pod dzia­ła­niem ich, płaszcz bia­ły za­mie­niał się co­raz wię­cej w we­lon nie­uchwyt­ny, ze srebr­na­wej ilu­zji tka­ny.

Gór­ski po­wiew roz­ry­wał go i strzę­pił.

Wy­so­ko też, wy­so­ko, nie­bo­sięż­ne wie­że Mo­na­chium, wy­do­staw­szy się z tej opa­ło­wej opo­ny, całe wil­got­ne jesz­cze i błysz­czą­ce, śmia­ły się, jak­by przez łzy, ku świa­tłu i słoń­cu. Go­tyc­kie ostro­łu­ki ra­tu­sza, po­waż­ny, po­sęp­ny nie­co ko­ściół

Te­aty­nów i ol­brzy­mia Frau­en­kir­che, uka­zy­wa­ły ko­lej­no po­mni­ko­we swe za­ry­sy. Mgła zwy­cię­żo­na, tu­li­ła się już tyl­ko do zie­mi, przy­war­ła gięt­kie­mi, bia­łe­mi zwo­ja­mi do se­le­dy­no­wych fal rze­ki.

Za­pa­trzo­ny w wart­ki bieg jej, w wir po­tęż­ny, zna­czą­cy się srebr­ne­mi wień­ca­mi pia­ny na po­wierzch­ni Iza­ary, męż­czy­zna pod­niósł gło­wę i ro­zej­rzał się do­ko­ła. Stał na mo­ście Mak­sy­mil­ja­na. Wzrok jego, na­ce­cho­wa­ny mło­dzień­czą siłą, ob­jął cały ho­ry­zont, hen, od Alp ba­war­skich aż ku mia­stu, ry­su­ją­ce­mu się co­raz ja­śniej i we­se­lej. Prze­su­nął spoj­rze­nie od da­chu Pi­na­ko­te­ki ku szkla­nej ro­tun­dzie "Krysz­ta­ło­we­go pa­ła­cu", od re­zy­den­cji kró­lew­skiej i mu­rów Na­tio­nal-Mu­seum, ku buj­nej zie­le­ni En­gli­scher Gar­ten.

– Szko­da mgły prze­zro­czej – wy­szep­tał. – Wraz z nią pry­ska czar ta­jem­ni­czy ja­kiejś nie­uchwyt­nej po­ezji i me­lan­chol­ji. Lu­bię tę ci­chą sło­dycz za­du­my i sku­pie­nia w przy­ro­dzie. Lu­bię roz­wiew­ne mięk­kie kon­tu­ry, ja­kie kra­jo­bra­zo­wi na­da­je.

Dwie po­sta­cie nie­wie­ście mi­ja­ły go w tej chwi­li.

– Czy wiesz – za­brzmia­ły dźwięcz­ne sło­wa pol­skie – że ten rzeź­wy ra­nek z lek­kim opa­rem.

od gór pły­ną­cym, przy­po­mi­na mi na­szą cud­ną je­sień w pierw­szych dniach wrze­śnia.

Męż­czy­zna drgnął i obej­rzał się szyb­ko.

Wy­kwint­ne syl­wet­ki dwóch ko­biet od­da­lo­ne już były o kro­ków kil­ka. Do­le­ciał go tyl­ko głos mło­dzień­czy, głę­bo­ki, cy­tu­ją­cy z dziw­nie mięk­kiem uczu­ciem:

Bo choć świat pięk­ny i pięk­nie na świe­cie,

Lecz nie­ma zie­mi nad moją zie­mi­cę!"

Ten ury­wek roz­mo­wy, za­sły­sza­nej w ro­dzin­nym ję­zy­ku, za­sko­czył go znie­nac­ka i za­sta­no­wił.

– Pol­ski wrze­sień? Ach, tak!… Czyż­by i mnie to nie­uchwyt­ne po­do­bień­stwo ocza­ro­wa­ło bez­wied­nie przed chwi­lą? Nie, cóż zno­wu! Do­syć tej no­stal­gji. Nie je­stem prze­cież sen­ty­men­tal­ną pen­sjo­nar­ką ani ja­kąś zde­ner­wo­wa­ną hi­ste­rycz­ką. Nie!… Po­pro­stu nie lu­bię bru­tal­ne­go bla­sku słoń­ca. Uwy­dat­nia tyl­ko bez­wstyd­nie każ­dą szczer­bę i pla­mę, wszyst­ko wy­pa­la, a w mie­ście, ta­mu­jąc ruch nor­mal­ny, każe wy­peł­zać na uli­ce dzie­ciom ra­chi­tycz­nym, star­com i ka­le­kom.

Wie­dział, że wy­gła­sza pa­ra­doks, w któ­ry sam, w grun­cie, nie wie­rzy. Nie­mniej, za­do­wo­lo­ny, iż od­trą­cił od sie­bie za­rzut sen­ty­men­ta­li­zmu, wy­pro­sto­wał się, mach­nął nie­dba­le la­ską i, od­ry­wa­jąc wzrok od srebr­no-szma­rag­do­wych wi­rów lza­ary, szedł da­lej, przez most, kuty w ka­mie­niu, ku kró­lu­ją­ce­mu na wzgó­rzu wspa­nia­łe­mu Ma­xi­mi­lia­neum.

– Poco ja tu wła­ści­wie idę? – roz­wa­żał w my­śli scep­tycz­nie. – Wi­dzia­łem to tyle razy… Praw­da! Za­trzy­ma­łem się jed­nak w Mo­na­chjum dla od­po­czyn­ku, dla wy­tchnie­nia du­cha i my­śli. Cóż mi je dać może, je­że­li nie sztu­ka i wra­że­nie pięk­na?

Przed nim po­su­wa­ły się dwie ja­sne, nie­wie­ście syl­wet­ki.

Pod ciem­nym za­ro­stem usta męż­czy­zny mi­mo­wol­ny roz­chy­lił uśmiech. Wra­że­nie pięk­na… Myśl nie­do­po­wie­dzia­ną zo­sta­ła.

Most koń­czył się w tej chwi­li buj­ne­im klą­ba­mi zie­le­ni. Na tle jej dźwi­ga­ło po­tęż­ny swój kor­pus wspa­nia­łe, im­po­nu­ją­ce, a za­gad­ko­we na­ra­zie… Ma­xi­mi­lia­neum.

Omach ol­brzy­mi, stroj­ny na­zew­nątrz w mo­zai­ko­we ob­ra­zy i fre­ski pierw­szo­rzęd­nej war­to­ści" a zdob­ny w po­są­gi i ale­go­rycz­ne po­sta­cie, wzno­sił tuż nad Iza­arą roz­le­głą swą fa­sa­dę o ażu­ro­wych skrzy­dłach i wie­ży­cach. Przez łuki ar­kad, z ja­kich skła­da się cały, prze­świe­cał błę­kit nie­ba, tak iż na pierw­szy rzut oka ko­lo­sal­na ta bu­do­wa zda­wa­ła się igrasz­ką je­dy­nie" z ba­śni po­etyc­kiej po­wsta­łą.

Ude­rzo­ne snać wra­że­niem tem, obie wy­kwint­ne syl­wet­ki nie­wie­ście za­trzy­ma­ły się na­gle u koń­ca mo­stu. Olśnio­ne wi­docz­nie, nie wie­dzia­ły na­ra­zie, co ma zna­czyć ów pa­łac za­cza­ro­wa­ny, cały przej­rzy­sty, w zie­le­ni to­ną­cy, a błę­ki­tem nie­bios prze­po­jo­ny.

Męż­czy­zna za­trzy­mał się tak­że.

– Pa­ra­fjan­ki, – po­my­ślał lek­ce­wa­żą­co, ob­ser­wu­jąc, z mi­mo­wol­nym uśmie­chem, nie­mą tę sce­nę.

Wtem, w ręku wy­smu­klej­szej, a więc młod­szej pew­no, bły­snę­ła okład­ka czer­wo­nej książ­ki.

– Uf! Nie­szczę­sny Ba­edec­ker! Bur­żuj­ki! – skrzy­wił się wzgar­dli­wie.

Rów­no­cze­śnie pa­nie do­strze­gły wi­dać środ­ko­wy kor­pus Ma­xi­mi­lia­neum, oszklo­ny, miesz­czą­cy wy­jąt­ko­wą i je­dy­ną w swo­im ro­dza­ju ga­ler­ję sztu­ki.

Obej­mu­jąc więc raz jesz­cze wzro­kiem szla­chet­ną fa­sa­dę mo­nu­men­tal­ne­go gma­chu, obie Po­lki po­szły raź­no pół­ko­li­stym pod­jaz­dem ku mar­mu­ro­wym stop­niom przed­sion­ka.

Mło­dy czło­wiek w prze­ciw­ną skie­ro­wał się stro­nę. Uprze­dze­niem czy smut­nem do­świad­cze­niem wie­dzio­ny, uni­kał na ob­czyź­nie zbli­że­nia z ro­da­ka­mi.

Zna­jąc do­brze Ma­xi­mi­lia­neum, zwró­cił się przedew­szyst­kiem do po­łu­dnio­we­go skrzy­dła.

Po­dzi­wiał tu nie­gdyś wspa­nia­ły ob­raz al fre­sco Teo­do­ra Diet­za, przed­sta­wia­ją­cy po­grom Kara Mu­sta­fy, oraz oswo­bo­dze­nie Wied­nia przez elek­to­ra ba­war­skie­go Maxa Ema­nu­ela i woj­ska pol­skie, pod wo­dzą kró­la Jana So­bie­skie­go. Miłą mu była bez­stron­ność, z jaką, tym ra­zem" nie po­mi­nię­to mil­cze­niem za­sług pol­skie­go orę­ża i pol­skie­go du­cha, tego, któ­ry osła­niał za­wsze pier­sią swo­ją chrze­ści­jań­stwo i szedł, wbrew na­wet wła­sne­mu in­te­re­so­wi, na po­moc uci­śnio­nym. Kry­ty­ko­wał po­li­ty­kę So­bie­skie­go, lecz był Po­la­kiem i ko­chał w nim bo­ha­te­ra.

Nie­ste­ty, fresk, po­ry­wa­ją­cy sub­tel­no­ścią barw, ale uszko­dzo­ny zmia­na­mi at­mos­fe­rycz­ne­mi, za­mie­nio­no przy od­na­wia­niu na mi­strzow­ski ob­raz mo­zai­ko­wy. Było to ar­cy­dzie­ło w swo­im ro­dza­ju: po­zo­sta­wia­ło go jed­nak zim­nym. Nie mó­wi­ło mu nic do du­szy, nie da­wa­ło złu­dze­nia. Nie lu­bił mo­zai­ki, jako sztu­ki chłod­nej, jak nie zno­sił ob­ra­zów olej­nych krop­ko­wa­nych, po­in­til­le; zbyt do­bry wzrok miał, by mógł przy­pu­ścić zle­wa­nie się barw, któ­rych punk­ty od­ska­ki­wa­ły od sie­bie" w jego oczach..

Roz­cza­ro­wa­ny mo­zai­ko­wem zwy­cię­stwem So­bie­skie­go, wo­lał już szkic ory­gi­nal­ny oca­le­nia Wied­nia, któ­ry, o ile pa­mię­tał, usta­wio­ny był w wiel­kim, mar­mu­ra­mi wy­kła­da­nym przed­sion­ku.

W tę więc stro­nę skie­ro­wał swe kro­ki.

Nie wio­dło mu się jed­nak. Szki­ce, ilu­stru­ją­ce świet­ne zwy­cię­stwo pol­skie­go orę­ża, prze­nie­sio­no wi­docz­nie gdzie­in­dziej. Ale­go­rycz­ne zaś po­sta­cie prze­róż­nych cnót ludz­kich, na­wet pa­tr­jo­ty­zmu i mę­stwa, wy­da­wa­ły mu się, jak wszel­kie sym­bo­le, mgli­ste­mi abs­trak­cja­mi tyl­ko.

Wtem, w pro­mie­niu słoń­ca, któ­ry oży­wił znie­nac­ka mar­twą bia­łość Car­ra­ry, w smu­dze ogrza­ne­go przez nie po­wie­trza, po­czuł na­gle ja­kąś falę woni le­ciuch­nej; za­pach kwia­tów lub per­fum do­sko­na­łych.

– Odor fe­mi­nae, – po­my­ślał, wcią­ga­jąc w płu­ca to po­wie­trze cie­płe, roz­kosz­ne, wno­szą­ce w chłód mar­mu­rów złu­dę ży­cia i czar jego sub­tel­ny.

Tym ra­zem słoń­ce nie wy­da­ło mu się bru­tal­nem.

I, wie­dzio­ny może tą smu­gą per­fum de­li­kat­nych, wy­kwint­nych, szedł w górę po ol­brzy­mich bia­łych scho­dach, wśród nimf i gra­cyj, któ­rym ka­za­no re­pre­zen­to­wać gen­ju­sze: chem­ji, po­ezji, rol­nic­twa, ar­che­olo­gji, lub cze­go so­bie kto ży­czy. Szedł obo­jęt­ny, nie wi­dząc ich na­wet, wpa­trzo­ny wzro­kiem we­wnętrz­nym, oczy­ma du­cha, w je­dy­ny ob­raz, któ­re­go wspo­mnie­nie wio­dło go tu­taj. Nie­raz już, tam w sali środ­ko­wej, dłu­gie tra­wił przed nim chwi­le.

Uprze­dzo­no go jed­nak i tym ra­zem. Nie­zna­jo­me już tu do­tar­ły. Nie­uchwyt­ny wszak­że, zna­mien­ny za­pach gar­den­ji czy lo­to­su życz­li­wiej uspo­so­bił go w da­nej chwi­li. Wsu­nął się dys­kret­nie, a sta­nąw­szy przed "Ucztą Bal­ta­za­ra" w Ba­bi­lo­nie, uda­wał, iż po­chło­nię­ty jest przez pro­ro­ka Da­nie­la, tłu­ma­czą­ce­go ta­jem­ni­cze zna­cze­nie słów ogni­stych: Mane, te­kel, uphar­sin!

W grun­cie jed­nak, oczy jego, obo­jęt­ne na rze­czy­wi­stą pięk­ność tego ob­ra­zu, na pysz­ne, na­gie cia­ła ko­biet, prze­świe­ca­ją­ce przez gazy, na nie­po­rów­na­ne pla­sty­ką i wy­ra­zem prze­ra­że­nia po­sta­cie bie­siad­ni­ków, oczy jego bie­gły tam, w krąg słoń­ca, gdzie przed "Grze­chem pier­wo­rod­nym", Ca­na­nel'a ja­śnia­ła po­stać nie­zna­jo­mej.

Wy­smu­kła peł­ną, mło­dzień­czą gib­ko­ścią, •w bar­dzo ob­ci­słej, bia­łej spa­ce­ro­wej suk­ni, któ­ra dzię­ki pa­nu­ją­cej mo­dzie od­sła­nia­ła ręce jej, ra­mio­na i szy­ję, okry­wa­jąc je le­ciuch­ną siat­ką tyl­ko, pięk­na po­lka nie wie­dzia­ła może, jak sil­nie strój ten uwy­dat­nia każ­dy za­rys jej kor­pu­su, każ­dy kon­tur mło­dzień­cze­go cia­ła. Nie wie­dzia­ła. Gło­wa jej zło­to­wło­sa, uwień­czo­na wiel­kim, czar­nym ka­pe­lu­szem, stroj­nym w zwo­je róż, pod­no­si­ła się tak czy­stym, dzie­wi­czym, a dum­nym ru­chem, iż za­rów­no pro­wo­ko­wa­nie czy­jejś uwa­gi i po­dzi­wu, jak ko­kie­ter­ja, z imie­nia na­wet zna­ne jej może nie były.

Moda była bez­wstyd­na; nie ona, ta ja­sna i wdzięcz­na.

Nie­mniej, męż­czy­zna, okiem znaw­cy, wię­cej szy­der­czem i sar­ka­tycz­nem niż po­żą­dli­wem, oce­niał kształt jej każ­dy i po­stać całą, jak te na uczcie Bal­ta­za­ra, w gazy tyl­ko spo­wi­tą, draż­nią­co ob­ci­śnię­ta i ob­na­żo­ną.

Twa­rzy jed­nak nie wi­dział. Przy­gię­te ku do­ło­wi ron­do ka­pe­lu­sza od­sła­nia­ło mu tyl­ko: uszko, ró­żo­we jak kon­cha, per­łą prze­pię­te, de­li­kat­ny bia­ły owal po­licz­ka, czu­bek pro­ste­go no­ska i usta peł­ne, o ży­wej bar­wie, a ła­god­nym wy­ra­zie.

Pa­nie nie za­uwa­ży­ły go. Ta gib­ka, wy­smu­kła, a śnież­na, taka spo­koj­na w swej pół­na­go­ści, sta­ła nie­ru­cho­mie, po­chła­nia­jąc ocza­mi "Grzech pier­wo­rod­ny". Star­sza, trosz­kę za­moż­niej, a więc ob­szer­niej i mniej przej­rzy­sta, lecz rów­nie stroj­nie ubra­na, pew­na, iż w ran­nych go­dzi­nach ga­ler­ja, szcze­gól­niej taka za mia­stem, musi być pu­stą zu­peł­nie, nie krę­po­wa­ła się w swych go­rącz­ko­wych uwa­gach.

Mó­wi­ła prze­cież, po pol­sku, a więc ję­zy­kiem, któ­re­go w Mo­na­chjum nikt zro­zu­mieć nie mógł.

– Zdu­mie­wa­ją­ce, ba­jecz­ne, – do­wo­dzi­ła stłu­mio­nym, lecz żywo po­ru­szo­nym gło­sem. –

Ta Ewa, to twój ist­ny por­tret! Moż­na­by mnie­mać, żeś ty sama po­zo­wa­ła do nie­go. Szczę­ście, że tu nie War­sza­wa. Coby to za plot­ki i ko­men­ta­rze po­wsta­ły z tego nie­chyb­nie! Bo, co praw­da, wy­star­czy­ło­by ci zrzu­cić suk­nię i roz­pu­ścić war­ko­cze, aby cię wzię­to za pier­wo­wzór tego ob­ra­zu.

– Może to złu­dze­nie! Może się ma­mie zda­je tyl­ko.

– Pięk­ne mi złu­dze­nie! Chy­ba­bym oczu nie mia­ła, żeby fak­tu tak ude­rza­ją­ce­go nie spo­strzec. Wło­sy, rysy, kar­na­cja, na­wet wy­raz ust i spoj­rze­nia, na­wet twój uśmiech. To nie Ewa, lecz Wan­da. Gdy­by nie ten ko­ści­sty, nagi Adam koło niej, ka­za­ła­bym zro­bić wiel­ką fo­to­gra­fję i za­wio­zła po­ka­zać wszyst­kim w kra­ju.

Męż­czy­zna drgnął. Jak­to, ist­nia­ło na świe­cie i zja­wi­ło się tu wła­śnie uoso­bie­nie jego cud­nej Ewy, tej, któ­rą ty­lo­krot­nie, a tak mi­ło­śnie po­dzi­wiał, któ­rej ob­raz brał w zmy­sły i ser­ce, cho­wał w pa­mię­ci, jako upo­sta­cio­wa­nie cza­ru nie­wie­ście­go. Taka Ewa tu, żywa, dzię­ki mo­dzie wpół­na­ga, w tej ob­ci­słej, prze­zro­czej suk­ni. Ależ to uczta nie­sły­cha­na: świę­to po­gań­skie­go pięk­na!

Od­wró­cił się szyb­ko. Do­pie­ro wzmian­ka o "ko­ści­stym" Ada­mie roz­śmie­szy­ła go i za­trzy­ma­ła na miej­scu.

Ru­chem tym wszak­że zdra­dził swą obec­ność-

Star­sza z pań sko­rzy­sta­ła z tego, a zwró­ciw­szy się ku nie­zna­jo­me­mu, z chłod­ną lecz wy­kwint­ną uprzej­mo­ścią pro­si­ła, aby, uwzględ­nia­jąc, że nie mają ka­ta­lo­gu, ra­czył ją ob­ja­śnić, kto jest twór­cą "Grze­chu pier­wo­rod­ne­go*.

– Ko­bie­ta – od­parł z ukło­nem.

Za­nim jed­nak zdą­żył po­ża­ło­wać nie­sto­sow­ne­go kon­cep­tu, dama, uda­jąc, że go nie zro­zu­mia­ła, ob­ja­śni­ła spo­koj­nie, po­praw­ną niem­czy­zną:

– Py­tam o na­zwi­sko ma­la­rza, któ­re­go dzie­łem jest: "Der Sün­den­fall".

Ten spo­kój dys­tyn­go­wa­ny, z ja­kim przy­ję­ła żar­cik od­ru­cho­wy a nie­wcze­sny, za­im­po­no­wał mu i za­wsty­dził go za­ra­zem.

Zbli­żył się z ka­pe­lu­szem w ręku i z ca­łym wy­ra­zem sza­cun­ku, na­leż­ne­go ko­bie­cie po­waż­nej, z wyż­szych sfer to­wa­rzy­skich.

– Pani da­ru­je, nie zro­zu­mia­łem na­ra­zie; to wina ob­ce­go nam ję­zy­ka – uspra­wie­dli­wił się po pol­sku. – Na­sza pięk­na, ja­sna mowa wy­klu­czy­ła­by ta­kie qui pro quo. "Grzech pier­wo­rod­ny" jest ar­cy­dzie­łem fran­cu­skie­go mi­strza Alek­san­dra Ca­ba­ne­la.

Na dźwięk tego na­zwi­ska i słów ro­dzin­nych Ewa-Wan­da od­wró­ci­ła się żywo.

– Ca­ba­ne­la? – pod­ję­ła. – Ależ to słyn­ne na­zwi­sko. Dzie­ło war­te twór­cy.

Ko­bie­cość, z naj­wyż­szym uro­kiem swej nie­mo­cy dzie­cię­cej, któ­ra sta­je się siłą jej, cza­rem i po­tę­gą. Ko­bie­cość, z tra­ge­dją swej, twar­dej nie­raz, doli czło­wie­czej.

Wszyst­ko to prze­bie­gło bły­ska­wi­cą przez umysł Ho­rec­kie­go.

Rów­no­cze­śnie, po od­da­niu głę­bo­kie­go ukło­nu, poił się nie­zwy­kłem wra­że­niem chwi­li, oczy zaś jego bie­gły od ob­ra­zu do ży­wej isto­ty, po­rów­nu­jąc oba so­bo­wtó­ry ze sobą.

Tam­ta, cud­na w swej prze­dziw­nej kar­na­cji, naga, w płasz­czu fa­lu­ją­cych, zło­tych wło­sów tyl­ko, pod­no­si­ła ku nie­mu czy­ste, dzie­wi­cze spoj­rze­nie, a w oczach jej od­bi­jał się cały świat nie­po­ko­ju i trwo­gi. Może prze­czu­cie, że zły po­szept, ja­kie­go pa­dła ofia­rą, nie­szczę­ście tyl­ko i tro­skę, a na­wet prze­kleń­stwo przy­nieść jej zdo­ła.

Ta, ze zło­ci­ste­mi rów­nież, tak samo fa­lu­ją­ce­mi wło­sa­mi, upię­te­mi wy­so­ko pod mod­nym, pa­ry­skim ka­pe­lu­szem, pół­na­ga, pod prze­zro­czem srebr­nej siat­ki, a da­lej, za­le­d­wo okry­ta przy­le­ga­ją­ce­mi fał­da­mi mięk­kiej, bia­łej tka­ni­ny, pa­trzy­ła mu tak­że pro­sto w oczy. Pa­trzy­ła temi sa­me­mi co tam­ta dzie­wi­czo-czy­ste­mi źre­ni­ca­mi. Prze­bi­ja­ła w nich jed­nak nie trwo­ga, lecz tyl­ko zdzi­wie­nie i skar­ce­nie lek­kie, za ba­daw­cze spoj­rze­nia, ja­kie­mi po­rów­ny­wał ją z ob­ra­zem.

Edward Ho­rec­ki po­jął wlot na­gan­ność swe­go za­cho­wa­nia.

Po­chy­lił się po­wtór­nie, w głę­bo­kim ukło­nie.

– Pani da­ru­je, że, po­mi­mo słów jej mat­ki, któ­re mnie do wra­że­nia tego przy­go­to­wa­ły, ule­głem po­dwój­ne­mu olśnie­niu.

– A więc po­dob­na? – pod­ję­ła star­sza żywo. Zdu­mie­wa­ją­co. Gdy­by Ca­ba­nel mógł wi­dzieć­pa­nią, w dzi­siej­szym jej stro­ju, stwo­rzył­by dru­gie ar­cy­dzie­ło i na­zwał je "Ewą XX wie­ku".

– Pana strój ten gor­szy? – za­śmia­ła się, lek­ko spło­nio­na.

– Broń Boże, jest na­wskroś es­te­tycz­ny, bo nie fał­szu­je i nie skry­wa na­tu­ral­ne­go pięk­na. Jest przy­tem na­wskroś eu­ro­pej­ski. Od paru mie­się­cy nie wi­du­ję in­ne­go. Nie są­dzi­łem tyl­ko, że już do­tarł do na­szych pol­skich dwo­rów.

– Wra­ca­my z Fran­cji obec­nie – ob­ja­śni­ła z uśmie­chem.

Pani Ele­ono­ra Or­liń­ska, spo­strze­gł­szy tym­cza­sem plu­szo­wą na środ­ku sali ka­nap­kę, za­ję­ła na niej wy­god­nie miej­sce i we­zwa­ła mło­dą parę do spo­czyn­ku.

Cho­dzi­ło jej o dłuż­szą po­ga­węd­kę, o spraw­dze­nie raz jesz­cze toż­sa­mo­ści Edwar­da Ho­rec­kie­go i od­świe­że­nie wiej­skich wspo­mnień. Tak, był pa­sier­bem jej przy­ja­ciół­ki, Jo­an­ny Ho­rec­kiej i sy­nem daw­nych są­sia­dów; nie zna­ła go jed­nak do­tąd. Oj­ciec jego bo­wiem, stra­ciw­szy wcze­śnie pierw­szą żonę na cho­ro­bę pier­sio­wą, a za­nie­po­ko­jo­ny o los je­dy­ne­go pod­ów­czas syn­ka, wy­siał ma­łe­go Edzia, jako zbyt wą­tłe­go, na pa­ro­let­ni po­byt na Po­łu­dnie. Gdy chło­pię tam ro­sło i męż­nia­ło, pan Ho­rec­ki oże­nił się po­wtór­nie. Nowe obo­wiąz­ki, nowa ro­dzi­na za­lud­ni­ły dwór w pięk­nym Ho­ry­niu. Mały sie­rot­ka, ja­ko­by dla do­bro­czyn­ne­go wpły­wu kli­ma­tu, po­zo­stał nadal w pen­sjo­na­cie szwaj­car­skim.

Do tych to wła­śnie cza­sów od­no­si­ła się są­siedz­ka za­ży­łość pani Or­liń­skiej z jego ro­dzi­ną.

Opo­wia­da­nie to, nie­jed­no­krot­nie już sły­sza­ne, nie­cier­pli­wi­ło pięk­ną pan­nę.

– Wspo­mnie­nia póź­niej, a te­raz ob­ra­zy – pro­si­ła z ku­szą­cym uśmie­chem.

– Za­raz – od­par­ła mat­ka. – Tyl­ko jed­na jesz­cze py­ta­nie: Pan na dłu­go wra­ca do kra­ju?

– Na za­wsze może. W Ho­ry­niu, u mat­ki i bra­ta, za­ba­wię do koń­ca wa­ka­cyj. Z je­sie­nią chciał­bym osiąść na sta­ie w jed­nej ze sto­lic na­szych.

– Dla pra­cy na­uko­wej?

– Tak, pani. In­nej nie ro­zu­miem już dzi­siaj.

– Ob­ra­zy!… – szep­nę­ła z proś­bą upo­rną Ewa-Wan­da.

– Sko­ro wam ruch miły, chodź­cie do­oko­ła sali. Ja stąd, przy po­mo­cy lor­net­ki, do­sko­na­le wszyst­ko wi­dzę.

Pięk­na pan­na po­wsta­ła, po­cią­ga­jąc za sobą Edwar­da. Śmia­ło i szcze­rze po­de­szła wprost do Ca­ba­ne­la. To jed­no mia­ło tu dziś dla niej siłę przy­cią­ga­ją­cą. Nie że­no­wa­ła jej na­gość pra­oj­ców rodu ludz­kie­go. Sztu­ka nie zna fał­szy­we­go wsty­du. Nie bu­dzi go w ni­kim, kto sam jest czy­sty i uczci­wy.

Całe jej za­cho­wa­nie zda­wa­ło się po­twier­dzać tę za­sa­dę.

Sta­ła, wpa­trzo­na w Ewę, a po­stać ta pro­mien­na, sta­no­wią­ca mi­strzow­skie, naj­cud­niej­sze Stu­djum ko­bie­ce­go cia­ła, tak była da­le­ką od wszel­kie­go zmy­sło­we­go pier­wiast­ku, iż zda­wa­ła się uoso­bie­niem ide­al­ne­go pięk­na. Drze­wa raju, wąż tra­dy­cyj­ny, Adam, wszyst­ko scho­dzi­ło na plan dru­gi wo­bec tej przy­ku­wa­ją­cej oczy, cza­ro­dziej­skiej isto­ty.

Z pier­si pięk­nej pan­ny wy­bie­gło wes­tchnie­nie. Czu­jąc na so­bie ba­daw­czy wzrok Ho­rec­kie­go, zwró­ci­ła się do nie­go z pro­sto­tą:

– Czy pan na ser­jo i rze­czy­wi­ście uwa­ża, że je­stem do niej po­dob­na?

– Dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści jest to pra­wie por­tret pani. Ten sam typ des ewig

We­ibli­chen, omo­tu­ją­cy się do­ko­ła ser­ca ludz­kie­go j bio­rą­cy je na wła­sność. To samo uoso­bie­nie po­ku­sy… Gdy­bym mógł zo­ba­czyć pa­nią, jako ku­si­ciel­kę, w jej stro­ju –

Spoj­rze­nie kar­cą­ce, jak stal zim­ne, prze­rwa­ło mu dal­sze sło­wa.

– Zo­ba­czyć Ewę w moim stro­ju – po­pra­wi­ła. – Są­dzi pan, że pod­nio­sło­by po­do­bień­stwo?

– Do gra­nic ży­wej ko­pji nie­le­d­wie.

– To źle – wy­szep­ta­ła ze smut­kiem.

– Jak­to, nie cie­szy pani, nie po­chle­bia jej taki, mi­mo­wol­ny może, lecz nad­zwy­czaj­ny hołd dla jej uro­dy?

– Po­chle­bia? W jaki spo­sób? Rysy, pięk­ność na­wet, to rzecz przy­pad­ko­wa, na któ­rą żad­ne­go wpły­wu nie mamy. Je­stem tro­chę za­bo­bon­na, a tam­tej – wska­za­ła wzro­kiem Ewę – uro­da nie dała szczę­ścia; była jej klą­twą ra­czej i prze­kleń­stwo też prze­nio­sła na cały ro­dzaj Judz­ki. Wiem, że to sym­bol tyl­ko, a jed­nak myśl ta opa­no­wa­ła mnie w tej chwi­li.

– Jako prze­czu­cie przy­szło­ści – pod­su­nął.

– Może tyl­ko prze­stro­ga. Któż przy­szłość zgad­nąć zdo­ła?

Ciem­ne, fioł­ko­we jej oczy z po­wa­gą w dal po­bie­gły.

Ho­rec­ki pa­trzył z po­dzi­wem na rysy pięk­ne, a w smut­ku, jaki przy­ćmił wzrok jej na chwi­lę, po­dwój­nie uro­cze. Ani śla­du za­lot­no­ści i flir­tu, ani cie­nia ko­kie­ter­ji na­wet. Sta­no­wi­ło to draż­nią­cy kon­trast ze stro­jem wy­ra­fi­no­wa­nym, nie­le­d­wie zmy­sło­wo-wy­zy­wa­ją­cym w prze­zro­czach swych i nad­zwy­czaj­nej oszczęd­no­ści ma­ter­ja­łu.

Spró­bo­wał prze­ciw­dzia­łać po­dob­ne­mu uspo­so­bie­niu.

– Ko­bie­ta mło­da – mó­wił – lek­ce­wa­żą­ca swą uro­dę, bluź­ni Opatrz­no­ści za naj­wspa­nial­szy skarb, ja­kim ją ob­da­rzy­ła. Pięk­ność, to słoń­ce ży­cia, to po­tę­ga, któ­rą ludz­kość, lub przy­najm­niej jej wo­dzów opa­no­wać moż­na.

– Ostroż­nie – uśmiech­nę­ła się szcze­rze. – Ostroż­nie, bo za­mi­ło­wa­nie do pa­ra­dok­su po­pchnie pana ku za­cy­to­wa­niu przy­kła­dów, nie­zbyt dla tej ludz­ko­ści po­chleb­nych. Zresz­tą, ja nie bluź­nię by­najm­niej pięk­no­ści. Prze­ciw­nie; ko­cham ją we wszyst­kich ob­ja­wach, za­cząw­szy od Ewy, skoń­czyw­szy na ład­nej suk­ni na­wet.

Zro­zu­miał, iż od­ga­dła myśl jego, a kry­jąc głęb­sze uczu­cia i wra­że­nia, do­stro­iła się na­tych­miast, z całą gięt­ko­ścią ko­bie­ty sa­lo­nów, do lek­kie­go tonu, w jaki ude­rzył.

Na tym po­zio­mie trze­ba już było po­zo­stać. Się­gać do my­śli jej bo­wiem – nie miał pra­wa.

Wiódł ją więc przez wspa­nia­łe sale Ma­xi­mi-lia­neum, gdzie, na ski­nie­nie ber­ła kró­lew­skie­go, sztu­ka cza­ro­dziej­ka za­klę­ła dzie­je świa­ta w tę­czo­we bar­wy wy­obraź­ni ma­lar­skiej. Że jed­nak moż­na ta pani, przy­wy­kła sama do kró­lo­wa­nia, nie zno­si wię­zów ani na­ka­zów, z więk­szo­ści więc prac tych ule­ciał duch jej i czar nie­po­rów­na­ny. Po­zo­sta­ły wiel­kie, zim­ne, "urzę­do­we" płót­na, sła­wią­ce ce­sa­rzy i kró­lów, bi­twy, ko­ro­na­cje i uro­czy­ste przyj­mo­wa­nie po­słów. Sła­wią­ce jed­nem sło­wem nie roz­wój du­cha ludz­ko­ści, nie trium­fy jego i zwy­cię­stwa, lecz su­che fak­ty prze­mo­cy nad nim; licz­ne eta­py w po­cho­dach ku po­tę­dze i sła­wie zna­nych dy­na­styj w pod­bo­jach, dzię­ki któ­rym za­wład­nę­ły i rzą­dzą dziś świa­tem.

Eru­dy­cja Edwar­da Ho­rec­kie­go zna­la­zła do­sko­na­le przy­go­to­wa­ną słu­chacz­kę w stroj­nej i pięk­nej pan­nie, któ­rej za­kres wia­do­mo­ści dość był roz­le­gły, a smak w sztu­ce sa­mo­dziel­ny i bar­dzo wy­ro­bio­ny.

Ma­lar­skie wy­pra­co­wa­nia na za­da­ny te­mat z hi­stor­ji po­mi­mo, iż były nie­raz ar­cy­dzie­ła­mi tech­ni­ki i ko­lo­ry­tu, nie chwy­ta­ły jej za ser­ce.

– Na­wet "Ukrzy­żo­wa­nie Chry­stu­sa" – mó­wi­ła, sta­jąc przed wiel­kim ob­ra­zem Wil­hel­ma Hau­schil­da – nie wzru­sza i nie po­ry­wa, nie wstrzą­sa wi­dzem. Brak mu du­cha; brak wia­ry pro­mien­nej a głę­bo­kiej, któ­ra dzie­ła ta­kie uskrzy­dla. To nie tra­ge­dja Boga-Czło­wie­ka, lecz chłod­na, po­praw­na ilu­stra­cja do jed­ne­go z mo­men­tów zwrot­nych w hi­stor­ji. Sza­blon, sza­blon, sza­blon! Mło­dy uczo­ny mu­siał jej przy­znać ra­cję.

– Pani wie­rzy głę­bo­ko? – za­py­tał.

– Wie­rzę w Boga, wie­rzę we wszyst­ko, co pięk­ne i szla­chet­ne, wie­rzę we wszyst­ko, co ko­cham, – od­par­ła z prze­dziw­nym bla­skiem w oczach.

– Jak wi­dzę jest pani na­wskroś in­dy­wi­du­al­ną i na­wskroś ko­bie­cą za­ra­zem.

– Ko­bie­cą? Za­pew­ne. Mam bo­wiem nie­ostroż­ny zwy­czaj od­sła­nia­nia sła­bych stron w swo­im pan­ce­rzu, – uzu­peł­ni­ła. – Ale wra­caj­my. Po ce­sa­rzu Hen­ryk IV, w Ca­nos­sie, któ­re­go duma upo­ko­rzo­na i męka, od­bi­ta w oczach, aż wzru­sza na prze­pysz­nym ob­ra­zie Schwoj­se­ra, nic wię­cej w tej sali nie za­słu­gu­je na za­pa­mię­ta­nie. Za­trzy­maj­my się przy Mane, te­kel, uphar­sin! Ta " Uczta Bal­ta­za­ra" przy­po­mi­na mi bar­dzo ob­ra­zy Sie­mi­radz­kie­go, jego cud­ny ko­lo­ryt i ro­dzaj ma­lo­wa­nia, za­rów­no słoń­ca, ak­ce­sor­ji, jak od­twa­rza­nych de­li­kat­nych ciał ko­bie­cych.

Od­sło­niw­szy cząst­kę du­szy wła­snej, wy­my­ka­ła się znów, zwra­ca­jąc roz­mo­wę ku sztu­ce je­dy­nie. Ho­rec­ki zro­zu­miał to i nie na­le­gał.

Pa­nią Or­lin­ską za­sta­li na tej sa­mej jesz­cze plu­szo­wej ka­nap­ce. Skła­da­jąc do ręcz­ne­go wo­recz­ka no­tat­ki prze­glą­da­ne z naj­wyż­szem za­ję­ciem, po­gro­zi­ła lek­ko cór­ce.

– Oj, nie­po­praw­na, nie­po­praw­na!… Tyle mam jesz­cze in­te­re­sów, że nie zdą­ży­my na lunch do ho­te­lu. Trze­ba znów bę­dzie zjeść co na mie­ście.

– Ależ, mamo dro­ga, ba­wi­li­śmy bar­dzo krót­ko, a gmach jest roz­le­gły; na­le­ża­ło go obejść.

– Już wiem, wiem. Cie­bie każ­dy ka­wa­łek za­ma­lo­wa­ne­go płót­na przy­ku­wa do miej­sca. Nie­po­praw­na en­tu­zjast­ka, – do­da­ła, zwra­ca­jąc się do Edwar­da Ho­rec­kie­go. – Ja znów mam zu­peł­nie inne uspo­so­bie­nie: Lu­bię wszę­dzie być, zwie­dzić i zo­ba­czyć każ­dy za­ką­tek Eu­ro­py, ale je­den rzut oka wy­star­cza mi do tego naj­zu­peł­niej. Stu­djo­wa­nie kra­jo­bra­zów lub ga­le­ryj po­zo­sta­wiam spe­cja­li­stom. Mnie oso­bi­ście za­do­wal­nia świa­do­mość, że tam by­łam i mam o wszyst­kiem ogól­ne po­ję­cie.

– Prak­tycz­na i wy­bor­na za­sa­da, – przy­znał grzecz­nie męż­czy­zna.

– Zresz­tą, nie mam cza­su ani zdro­wia na ta­kie szcze­gó­ło­we oglą­da­nie. Mnie to nuży…. mę­czy…. Je­stem świe­żo po ku­ra­cji, po­trze­bu­ję się oszczę­dzać. Nie zna­ły­śmy Mo­na­chium; zbo­czy­łam, i owszem, cho­ciaż nie było po dro­dze… Ale za­bi­jać się cią­głem zwie­dza­niem – ani my­ślę. Zo­ba­czy­łam rzecz naj­cie­kaw­szą dla mnie, bo tę Ewę. Czyj to ob­raz, pro­szę pana?

– Ca­ba­nel'a.

– Ca­ba­nel'a, pan po­wia­da? Za­raz so­bie na­zwi­sko to za­pi­szę. Albo za­pisz ty le­piej, Wan­dziu.

– Będę pa­mię­tać, z całą pew­no­ścią.

– Lep­sze­go nic tu pew­no nie znaj­dę. Czas więc te­raz po­my­śleć o spra­wun­kach, te­atrze i in­nych oso­bli­wo­ściach.

Ton jej, ujaw­nia­ją­cy za­rów­no ego­izm, jak cia­sność po­glą­dów, ro­bił przy­krość pięk­nej pan­nie, szep­nę­ła więc, jako uspra­wie­dli­wie­nie do to­wa­rzy­sza:

– Mama jest na­praw­dę bar­dzo zde­ner­wo­wa­na ku­ra­cją.

Pani Or­lin­ska spo­strze­gła może wy­wo­ła­ne przez sie­bie złe wra­że­nie, że­gna­jąc bo­wiem Ho­rec­kie­go, któ­ry od­pro­wa­dził obie pa­nie do bram Ma­xi­mi­lia­neum, przy­po­mnia­ła mu sta­rą przy­jaźń dwóch ro­dzin i pro­si­ła, aby ją ze­chciał od­wie­dzić.

Nie do­da­ła tyl­ko ad­re­su swe­go. On zaś, za­pa­trzo­ny w fioł­ko­we oczy Ewy – Wan­dy, za­po­mniał o dro­biazg ten za­py­tać.II.

Edward Ho­rec­ki nie wró­cił już na górę, do sal mu­ze­al­nych. Chłod­na zie­leń, ci­sza i sku­pie­nie par­ku po­cią­gnę­ły go ku so­bie. Zna tak do­brze Mo­na­chium, iż go­rącz­ka po­now­ne­go zwie­dza­nia mia­sta i jego zbio­rów była mu obcą, nie ist­nia­ła dla nie­go. Za­trzy­mał się tu dla od­świe­że­nia so­bie wie­lu rze­czy w pa­mię­ci, dla zo­ba­cze­nia się z kil­ku zna­jo­my­mi, ja­kich po­sia­dał w sfe­rze uczo­nych, głów­nie zaś gwo­li bez­fra­so­bli­we­go od­po­czyn­ku, po ca­ło­rocz­nych tru­dach pro­fe­sor­skich.

Lu­bił Ate­ny ba­war­skie, wraz z ich in­ten­syw­nem ży­ciem umy­sło­wem i kul­tu­ral­nem, z ich ru­chem ży­wio­ło­wym, odu­rza­ją­cym. Lu­bił tę falę ludz­ką, nie zna­ją­cą na po­zór tro­ski, a prze­le­wa­ją­cą się po uli­cach, z uśmie­chem w oczach i pio­sen­ką na ustach. Umia­ła ona pra­co­wać z na­tę­że­niem, a ba­wić się ocho­czo, z tem­pe­ra­men­tem po­łu­dnio­wym nie­le­d­wie. Po­dzi­wiał nie­sły­cha­ne, na­gro­ma­dzo­ne tu bo­gac­twa sztu­ki; miłe mu były wspa­nia­łe za­byt­ki śre­dnio­wiecz­ne­go bu­dow­nic­twa, a wo­bec tych gma­chów mo­nu­men­tal­nych pa­trzył z przy­jem­no­ścią na kla­sycz­ne Pro­py­lee, jak­by prze­nie­sio­ne żyw­cem z pod grec­kie­go nie­ba. Ko­lum­ny ich do­ryc­kie, w mar­mu­rze kute, da­wa­ły mu miłe wspo­mnie­nie Hel­la­dy i po­dró­ży, od­by­tej do Aten.

Wszyst­ko go tu więc cią­gnę­ło, nie ja­kiemś głęb­szem, w du­szę wro­słem uczu­ciem, lecz tą at­mos­fe­rą spo­ko­ju i uko­je­nia, tak po­trzeb­ną dla ner­wów, pra­cą star­ga­nych. Sama roz­kosz po­god­nych wra­żeń, przez sztu­kę do­star­cza­nych, była już dla nich wy­tchnie­niem i roz­ryw­ką.

Tym­cza­sem dzi­siej­szy mgli­sty po­ra­nek, któ­rych tyle prze­cież wi­dział w gó­rach, rzu­cił mu w mózg czy ser­ce ja­kieś tchnie­nie no­stal­gji. Pier­wia­stek ten, nie­uchwyt­ny, mu­siał od­daw­na w krwi jego ist­nieć, nur­tu­jąc zci­cha całą mo­ral­ną isto­tę. Ho­rec­ki bo­wiem, któ­ry nie chciał, aby ner­wy lub ser­ce sa­mo­wład­nie lo­sem jego rzą­dzi­ły, wy­tłu­ma­czył so­bie od­daw­na, iż ro­zum na­ka­zu­je mu, w imię obo­wiąz­ku oby­wa­tel­skie­go wzglę­dem zie­mi ro­dzin­nej prze­nieść dzia­łal­ność swą do kra­ju. Ro­zum i po­czu­cie oby­wa­tel­skie, oto im­pe­ra­ty­wy, obo­wią­zu­ją­ce każ­de­go uczci­we­go czło­wie­ka, któ­ry nie chce stać się ob­cym wła­sne­mu spo­łe­czeń­stwu. Pod­szep­ty ser­ca zaś, to do­bre dla woli sła­bej, nie­świa­do­mej ce­lów swych i dą­żeń.

Tak so­bie tłu­ma­czył myśl po­wro­tu na zie­mię oj­czy­stą; po­wro­tu, bę­dą­ce­go – jak do­tąd – mgli­stym jesz­cze, nie­usta­lo­nym pro­jek­tem.Ów, zbu­dzo­ny od­daw­na, pier­wia­stek tę­sk­no­ty za kra­jem, któ­ry na­próż­no chciał pod zim­ny ro­zum pod­cią­gnąć, oraz dźwię­ki mowy ro­dzin­nej., dzwo­nią­ce mu w du­szy echem prze­czy­stem, roz­ko­ły­sa­ły ner­wy Ho­rec­kie­go. Za­po­mniał, że wra­ca z mię­dzy­na­ro­do­we­go kon­gre­su uczo­nych,. że tam, w Ge­ne­wie, cze­ka na nie­go uni­wer­sy­tec­ka ka­te­dra nauk spo­łecz­nych, ka­te­dra, któ­rej; wy­kła­da­mi swe­mi no­we­go do­dał bla­sku. Za­po­mniał o pra­cach swo­ich, któ­re uwień­czy­ły mło­de jego czo­ło za­słu­żo­nym roz­gło­sem. I nie duma pra­wo­wi­ta błysz­cza­ła w ciem­nych jego oczach, lecz za­snuł je ra­czej cień nie­wy­mow­ne­go znu­że­nia.

Była to re­ak­cja ner­wów po chwi­lo­wem pod­nie­ce­niu w ga­ler­ji: po tych har­mo­nij­nych dźwię­kach prze­pięk­nej mowy pol­skiej, któ­re bez­wied­nie po­ru­szy­ły mu du­szę.

Okrą­żyw­szy kwiet­ni­ki, za­pa­lił pa­pie­ro­sa i usiadł w cie­niu prze­pysz­nych pla­ta­nów. Poza nim, zie­le­nią za­ma­sko­wa­ne i wdal od­su­nię­te, hu­cza­ło stłu­mio­nym ru­chem nowe mia­sto. Przed nim, se­le­dy­no­wą wstę­gą Iza­ary od Ma­xi­mi­lia­neum od­cię­te, roz­kła­da­ło się na sze­ro­kiej rów­ni­nie, u stóp jego nie­le­d­wie, we­so­łe, ru­chli­we i pięk­ne Mo­na­chium. Gdy­by nie mgła po­ran­na, nie rzeź­wy po­wiew, ła­go­dzą­cy w tej chwi­li upał, nic­by w sze­ro­kiej tej pa­no­ra­mie nie przy­po­mi­na­ło po­bli­ża Alp i je­zior wiel­kich.

Edward Ho­rec­ki wo­dził zma­to­wa­nem okiem po za­ry­sach pięk­ne­go mia­sta, któ­re wy­da­ło mu się w tej chwi­li nud­nem i dziw­nie ob­cem.

Co on tu wła­ści­wie robi? Poco się za­trzy­mał? Czy mało jesz­cze włó­czę­gi po cu­dzych ką­tach i lą­dach? Czy wiecz­nie, jak liść od pnia ode­rwa­ny, bę­dzie się plą­tał wśród nie­zna­nych i obo­jęt­nych mu lu­dzi? Gdy­by go do­tknę­ło nie­szczę­ście, czy cho­ro­ba, gdy­by tu, na tej ła­wecz­ce, umarł na­gle, lub rzu­cił się w nur­ty Iza­ary, nikt na sze­ro­kim świe­cie nie za­trosz­czył­by się o to, ni­czy­ja łza nie po­cie­kła­by na jego gro­bie. Co wię­cej, dla bra­ku pa­pie­rów, któ­rych nie miał przy so­bie, nikt nie spraw­dził­by na­wet, że to ów mło­dy, pol­ski uczo­ny, o obie­cu­ją­cej przy­szło­ści i sła­wie, prze­szedł w kra­inę cie­niów nie­spo­dzia­nie.

Czło­wiek mija, a dzie­ło jego zo­sta­je i świad­czy o nim. To praw­da. Aby je wszak­że stwo­rzyć, musi żyć i wy­wal­czyć so­bie wa­run­ki, po­trzeb­ne mu do ist­nie­nia.

Tym­cza­sem Ho­rec­ki czuł, że nie tyle wła­sna wola, ile ze­wnętrz­ne oko­licz­no­ści pchnę­ły ży­cie jego na tory, bar­dzo dla jego przy­szło­ści nie­po­myśl­ne:

Wy­sła­ny, po śmier­ci mat­ki, wą­tłem dzie­cię­ciem na po­łu­dnie Fran­cji, rósł tu i roz­wi­jał się szczę­śli­wie, pod opie­ką za­cnej, to­wa­rzy­szą­cej mu pol­skiej na­uczy­ciel­ki. Z po­cząt­ku nie bra­no go na­wet na wa­ka­cje do pu­ste­go, osie­ro­co­ne­go domu. Na­stęp­nie oj­ciec od­wie­dził go w Can­nes, gdy ba­wił sam w Niz­zy, ze świe­żo po­ślu­bio­ną, dru­gą mał­żon­ką.

Ta chwi­la była mu bar­dzo pa­mięt­ną i bar­dzo dla ser­ca chłop­ca bo­le­sną. Przed­wcze­śnie doj­rze­wa­ją­cy, ner­wo­wy, nad wiek swój po­waż­ny i za­wsze smut­ny, miał on, przy go­rą­cej, wy­bu­cho­wej uczu­cio­wo­ści, wraż­li­wą du­szę mi­mo­zy, sie­roc­twem roz­eg­zal­to­wa­ną i prze­czu­lo­ną. Na przy­jazd więc ojca, z góry za­po­wia­da­ny, cie­szył się jak na naj­wyż­sze szczę­ście swe­go osa­mot­nio­ne­go ży­cia.

Nie prze­czu­wał na­wet, iż to­wa­rzy­szyć mu bę­dzie oso­ba obca, o któ­rej nig­dy nie sły­szał do­tąd.

Wi­dok stroj­nej tej pani zmro­ził go na­ra­zie i onie­śmie­lił. Gdy zaś pan Ho­rec­ki po­wie­dział mu, że to jest nowa jego mama, chło­pię rzu­ci­ło mu się na szy­ję i oplo­tł­szy ją wą­tłe­mi ra­mio­na­mi, a przy­tu­liw­szy gło­wę do pier­si oj­cow­skiej, wy­buch­nę­ło ci­chem, lecz nie da­ją­cem się utu­lić łka­niem.

Dłu­gie od­da­le­nie wy­ide­ali­zo­wa­ło mi­łość jego do ojca i pa­mięć mat­ki. Te­raz zaś, w chwi­li naj­więk­szej ra­do­ści, za jaką u wa­żał przy­jazd ten" zra­nio­no du­szę jego głę­bo­ko, do­tknię­to ją w dro­giem uczu­ciu, któ­re mu było re­li­kw­ją świę­tą. Pła­kał więc ci­cho, lecz z tak na­mięt­nem za­pa­mię­ta­niem, jak gdy­by to małe, do głę­bi po­ru­szo­ne ser­ce chcia­ło wą­tłe jego pier­si ro­ze­rwać i samo pęk­nąć przy­tem.

Pan Ho­rec­ki zna­lazł się, wo­bec no­wej swej mał­żon­ki, w nie­mi­łem i draż­li­wem po­ło­że­niu, co go od­ra­zu źle uspo­so­bi­ło dla tego prze­czu­lo­ne­go" po­waż­ne­go dziec­ka. Na­próż­no pani pró­bo­wa­ła, je przy­cią­gnąć i uko­ić.

Edzio po­zo­stał nie­prze­jed­na­nym, smut­nym i za­mknię­tym w so­bie.

Za­wa­ży­ło to na lo­sach przy­szłe­go jego ży­cia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: