Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Punkty zapalne - ebook

Data wydania:
15 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Punkty zapalne - ebook

„Punkty zapalne” to dwanaście przejmujących opowieści o współczesnym świecie, który drży w posadach. O coraz słabszej Europie. O nieobliczalnej Rosji. O tykającej bombie, jaką jest Bliski Wschód. O straszliwie poranionej Afryce. O błędach Stanów Zjednoczonych. Rozmówcami Michała Larka i Jerzego Borowczyka są reporterzy, fotoreporterzy, komentatorzy, analitycy. W tym pasjonującym towarzystwie znajdziecie także polityka, szpiega i dyplomatę. Każdy z nich przedstawił swoją autorską wersję rzeczywistości bezustannie podlegającej kryzysom, konfliktom i wojnom.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-454-9
Rozmiar pliku: 4,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czy świat się zapali?

I.

Coś złego dzieje się ze światem. Czeka nas wstrząs, rewolucja, może nawet wojna.

Trudno nie odnieść takiego wrażenia. Nagłówki gazet ostrzegają przed najbliższą przyszłością. Poważni intelektualiści roztaczają kasandryczne wizje. Poeci, coraz bardziej zaangażowani w sprawy społeczne, alarmują. Dużo mówi się o prepersach, czyli ludziach, którzy przygotowują się na katastrofę. W witrynach księgarń pojawiają się książki o nader ponurych tytułach – świat się chwieje, świat na krawędzi… Wybitni reporterzy jeszcze intensywniej krążą po tym świecie i piszą, że on wrze.

Spoglądając na rzeczywistość przez medialne filtry, zaczynamy dostrzegać na horyzoncie krwawe obrazy – widmo jakiegoś wielkiego kryzysu. Tłumy uchodźców taranujących granice, strzelające czołgi, naloty bombowców, pociski odpalane za pomocą dronów, zamaskowani mężczyźni, którzy ścinają głowy niewinnym ludziom, politycy wykrzykujący brutalne słowa…

Jak to rozumieć? Co z natłoku tych złowieszczych informacji naprawdę wynika? Czy wpadamy w panikę, czy też przytomnie przeczuwamy katastrofę?

„(…) dzisiaj po raz pierwszy czuję strach, że nie będzie happy endu – mówi Marcin Król, filozof i historyk idei, w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim w 2014 roku – I napisałem ponurą książkę, żeby tym strachem ludzi pozarażać. Może to kogoś ruszy”. Praca, o której wspominał, nosi wymowny tytuł: Europa w obliczu końca.

II.

Rok 2016 dopiero się zaczyna, ale kolejne newsy nie oszczędzają nas. Właśnie na jednym z portali informacyjnych pojawiła się wiadomość: „Strach przed Rosją napędza zbrojenia w Szwecji”. W depeszach i obrazach politycznych ze Stanów Zjednoczonych pobrzmiewa ton zupełnej dezorientacji i obawy przed rewoltą, wywołany coraz poważniejszą możliwością objęcia sterów w Białym Domu przez Donalda Trumpa. Przeglądając przed zaśnięciem tego rodzaju wieści, trudno nie przypomnieć sobie słynnych tekstów Francisa Fukuyamy, który na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych oznajmiał, że oto nastąpiło „całkowite zaspokojenie potrzeb”, że jesteśmy świadkami „końca historii”. Dziwnie się dzisiaj czyta jego entuzjastyczne zapewnienia, że demokracja liberalna jest „jedynym spójnym wewnętrznie celem, który łączy różne regiony i kultury na kuli ziemskiej”.

Zderzmy to z innym cytatem. Tym razem literackim, którego autorem jest sam John Le Carré. W usta niemieckiego agenta Günthera Bachmanna, bohatera świetnej powieści (i całkiem udanej ekranizacji) Bardzo poszukiwany człowiek włożył takie słowa: „Zanim zacząłem się zajmować Arabami, prowadziłem grę z takimi jak ja po sowieckiej stronie. Kupowałem ludzi, sprzedawałem. Przerabiałem podwójnych agentów na potrójnych i tak dalej, aż za cholerę nie wiedziałem, kto jest kim. Tylko że wtedy nikt nie podrzynał mi głowy. Nikt mi nie wysadzał w powietrze żony i dzieci, jak opalały się na Bali albo jechały do szkoły w Madrycie czy w Londynie. Teraz zasady się zmieniły. A my, niestety, nie…”.

No właśnie. Wszyscy to przecież widzimy – Stary Kontynent (i USA także) goni w piętkę. Jak do tego doszło? Czemu po wielkiej erupcji entuzjazmu i wolności, wywołanej tak zwaną jesienią ludów w 1989 roku, nie ma dziś śladu? Czy dawną żelazną kurtynę zastąpiła bariera niemocy i zupełnej dezorientacji? Dlaczego znaleźliśmy się w takiej głębokiej defensywie? Co się stało z nami wszystkimi na przestrzeni ostatniej ćwierci wieku? Czy demokracja przetrwa?

III.

Któregoś dnia stanęliśmy przed wielką płachtą mapy i zaczęliśmy zaznaczać punkty, które jawiły się jako szczególnie niebezpieczne. Świat zaczerwienił się wtedy niepokojąco. „A gdyby tak pogadać z prawdziwymi ekspertami i zapytać ich, jakie oni zaznaczyliby miejsca i dlaczego?” – pomyśleliśmy.

Wkrótce potem postanowiliśmy porozmawiać z tymi, którzy przez ostatnie dekady obserwowali, opisywali i fotografowali punkty zapalne świata. Z reporterami, fotoreporterami, komentatorami politycznymi, czyli z ludźmi, którzy – w taki czy inny sposób – doświadczyli gorączki, na którą cierpi nasza epoka.

Zaczynając cykl rozmów, nie mieliśmy żadnych założeń, dysponowaliśmy przede wszystkim ciekawością, niepokojem i prostymi pytaniami, wśród których były również te zahaczające o możliwość wybuchu nowej wojny światowej. Chcieliśmy się także dowiedzieć, jakie nasi rozmówcy wskażą powody coraz ostrzejszych działań ze strony rozmaitej maści fundamentalistów i terrorystów, a także jak postrzegają zwykłych, niezmobilizowanych mieszkańców Bliskiego Wschodu, centralnej Azji, północnej Afryki. Wreszcie chcieliśmy usłyszeć, co myślą o postawie Zachodu, który – było nie było – reprezentowali oraz którego mieszkańców informowali swoimi reportażami, zdjęciami, komentarzami i analizami.

Siadaliśmy zatem vis-à-vis kolejnych rozmówczyń i rozmówców i mówiliśmy im: „Opowiedzcie nam o swoim świecie, o tym, co widzieliście. Jak zmieniło was i nas to, czego byliście świadkami w Azji, Afryce, na Bliskim Wschodzie? Co będzie dalej?”

I oni opowiedzieli.Piotr Andrews

Urodził się w Nigerii w 1961 roku. Potem przeniósł się do Polski, później zahaczył o Wielką Brytanię, a następnie zamieszkał w Kanadzie, gdzie pracował jako lokalny fotograf. W 1989 roku zaintrygował go wir politycznych przemian i z związku tym pojechał do Berlina, żeby zrobić fotoreportaż z burzenia muru. Wkrótce przyszła propozycja z Associated Press, znanej amerykańskiej agencji prasowej. W efekcie znalazł się na Litwie, gdzie zrobił pierwsze wojenne zdjęcia. W 1991 roku przeszedł do Reutera. W trakcie swojej trwającej ponad 20 lat kariery sfotografował najważniejsze konflikty zbrojne: w Rosji, RPA, Bośni, Iraku, Afganistanie, Izraelu, Autonomii Palestyńskiej… W Południowej Afryce dołączył do słynnego Bang Bang Club, zrzeszającego wybitnych fotoreporterów. Współpracował również z Wojciechem Jagielskim. W 1996 roku został nominowany do nagrody Pulitzera za wstrząsające zdjęcie masakry w Sarajewie. „Ludzie bez nóg leżący na ulicy – tak je opisywał w jednym z felietonów – przewieszony przez barierkę młody człowiek z gigantyczną dziurą w plecach, starszy mężczyzna stojący, jakby skamieniały, ludzie biegający i krzyczący”. W 2011 roku przeszedł poważny kryzys zawodowy, w wyniku którego odbył sześciotygodniową terapię w warszawskiej Klinice Stresu Bojowego. Po gorzkich przemyśleniach postanowił skończyć z dziennikarstwem wojennym. Niedawno się ożenił. Obecnie przebywa na Tobago, gdzie planuje zająć się między innymi fotografią ślubną.Warszawa, 11 grudnia 2015. Wczesny wieczór. Idziemy wzdłuż ulicy Gałczyńskiego. Mijamy Wrzenie Świata, słynną księgarnię założoną przez znanych reporterów. Wchodzimy do jednej z restauracji. Za długim stołem, nad talerzem jarzyn siedzi wysoki, szczupły facet w granatowym swetrze. Spogląda na nas czujnie i od razu wdaje się w rozmowę. Raz po raz podtyka nam pod nos tablet. „Musicie to przeczytać, to bardzo ciekawe” – mówi i tym samym zdradza, że jest tyleż świetnym fotografem, co krytycznym obserwatorem.

W knajpie jest ruchliwie i głośno, co Andrewsowi zupełnie nie przeszkadza. Zadajemy pierwsze pytania. On kiwa głową, zastanawia się chwilę i wyjawia swoje poważne wątpliwości: kto i do czego przez lata używał jego zdjęć.

W pewnym momencie przesiadamy się. Kontynuujemy rozmowę. Fotograf stawia przed nami tablet i puszcza w ruch zdjęcia, które zrobił na frontach wojen i konfliktów w ostatnich przeszło dwudziestu latach. Prywatna fotokronika społecznych przesileń w Afryce, Europie i na Bliskim Wschodzie. W centrum kolejnych fotografii zwykli żołnierze i przeciętni mieszkańcy miejsc dotkniętych przemocą i zabijaniem. Oczy dzieci, kobiet i ludzi w mundurach. Ulice zasłane trupami i gruzami.

– Kończę z tym – mówi, a my patrzymy na niego z niedowierzaniem.

– I co Pan będzie robił?Religia i karabin • Wałęsa w Kanadzie • Wojenny PR • Litwa: zatrzymany czołg • RPA: Bang Bang – co rano trup • Sarajewo: masakra bez winnych • Emocje ma odczuwać widz • Fotografia prasowa umiera • Zachód kontra islam

Trzy religie, trzy karabiny

Przyniósł Pan tablet. Ma Pan na nim swoje zdjęcia?

Proszę zobaczyć te trzy fotografie. Na każdej jest inna religia: muzułmańska, żydowska i chrześcijańska. Każdy z tych ludzi modli się do Boga…

…trzymając w dłoni karabin. Z którego roku pochodzą te zdjęcia?

Zrobiłem je na przestrzeni kilku lat. To zostało zrobione w Nowy Rok 2003, na pustyni, przed wejściem Amerykanów do Iraku.

A tu jest Jerozolima?

Ściana Płaczu.

Który to jest rok?

2000. A to trzecie powstało w Czeczeni w roku 1996.

Świetny koncept: religia i karabin.

Jeżdżąc po świecie i obserwując wojny, przekonałem się, jak łatwo jest manipulować ludźmi za pomocą religii. Sięgali po to ci, którzy mieli pewną wiedzę, władzę i geopolityczne ambicje. Dobrze to ilustruje wojna w byłej Jugosławii, gdzie religijne manipulacje odegrały dużą rolę.

Do czego były używane moje zdjęcia

Wojciech Jagielski mówił nam, że od fotoreporterów nauczył się tego, że aby o czymś pisać, trzeba po prostu podejść bliżej…

Niekoniecznie bliżej. Czasami, gdy się jest zbyt blisko, można czegoś nie dostrzec. Na pewno trzeba dane wydarzenie widzieć na własne oczy. Jest faktem, że w miejscach różnych konfliktów na świecie dziennikarze niejednokrotnie pytali nas, fotoreporterów, o to, co się gdzieś wydarzyło, bo w jakimś miejscu ich nie było i zaistniałe tam wypadki znali tylko z taśm telewizyjnych.

Zdjęcia fotoreporterów, Pańskie zdjęcia z wojen, nieraz miały wpływ na bieg wydarzeń.

Czytam teraz rozmaite wypowiedzi, które wielu zaklasyfikuje do spiskowych teorii dziejów. Polecam na przykład rozmowę z agentem CIA Robertem Baerem, która przynosi zupełnie inne spojrzenie na konflikt na Bałkanach, na zaangażowanie się tam Amerykanów, na to, czym była Srebrenica… . Po wielu latach fotoreporterskiej pracy na wojnach zacząłem sobie zdawać sprawę, że to, co tam robiłem, niekoniecznie było tym, czym mi się wydawało. Okazuje się, że dziennikarstwo i fotografie prasowe związane z wojnami są w pewnym sensie PR. Służą ludziom, którzy kontrolują, czy wręcz reżyserują przebieg tego typu wydarzeń. Oczywiście nie mam dowodów na to, kto tym wszystkim kieruje. Czy są to rządy krajów, mających geopolityczne ambicje? Czy firmy zbrojeniowe, które chcą robić interesy? Dziś nie jestem już do końca pewien, czy te zdjęcia – moje i innych fotoreporterów – które miały mieć wpływ na przebieg wydarzeń, rzeczywiście taką rolę odegrały, czy też były ogniwem z góry zaplanowanej gry wojennej.

Kiedy Pan nabrał takich podejrzeń?

W 2003 roku, kiedy wybrałem się na wycieczkę z Amerykanami do Bagdadu. Spędziłem miesiąc w tym mieście, zanim nastąpiła inwazja na Irak. Widziałem wówczas społeczeństwo, które jakoś funkcjonowało. Oczywiście, był zły dyktator, który rządził tam już jednak od wielu lat i nagle zaczął przeszkadzać. Po jakimś czasie z pewnym kolegą (pracowaliśmy tam razem) zdaliśmy sobie sprawę, że w tym wszystkim chodziło albo o ropę, albo o zdestabilizowanie regionu. Potem przybyłem do stolicy Iraku jako fotograf towarzyszący amerykańskiemu batalionowi czołgów. Jechałem z bardzo młodymi żołnierzami, którzy nie byli jeszcze Amerykanami, ale mieli promesę na obywatelstwo Stanów Zjednoczonych. Pochodzili z Ameryki Środkowej (Honduras, Salwador), a także z innych krajów. Był wśród nich także Polak nazwiskiem Kowalski.

Armia najemna…

…która jechała wprowadzać demokrację. Razem z kolegą robiliśmy wielkie oczy. Jaka demokracja? Przecież to są regiony, w których zainstalowanie demokracji jest niemożliwe. Wszyscy wiemy, jak to się skończyło. Skutkiem inwazji była właściwie wojna domowa w Iraku, która praktycznie trwa do dziś. No i Państwo Islamskie, którego genezy nikt do końca nie potrafi wyjaśnić.

Mógłby Pan rozwinąć ten wątek uwikłania mediów w PR?

Dzisiejsze media są zawsze po czyjejś stronie. Lewej, prawej albo innej. Każda redakcja coś chce ugrać. Jako fotoreporter jestem na miejscu wydarzeń. Robię zdjęcia i wysyłam je do jakiejś redakcji, w której edytor albo ktoś inny zawsze to w coś ubierze. Jedynie dziennikarze i fotoreporterzy agencyjni są w innej sytuacji. Ci jednak, którzy pracują dla konkretnych redakcji, zawsze są po czyjejś stronie. Takie są przynajmniej moje doświadczenia.

Ktoś wykorzystywał Pańskie zdjęcia?

Tak, robiono to wielokrotnie.

W jaki sposób?

Używano ich do propagandy, do antypropagandy. Na przykład jedno z moich zdjęć, dokumentujących konflikt izraelsko-palestyński z czasów drugiej intifady , zobaczyłem na korytarzach palestyńskiego Ministerstwa Informacji. Zrobiono z niego wielki plakat.

Co było na tym zdjęciu?

Palestyński chłopiec odrzucający granat z gazem łzawiącym. Dramatyczne wydarzenie.

Co oznaczała ta fotografia na tym ministerialnym plakacie?

Walkę narodu palestyńskiego z agresorem. Tak się przynajmniej domyślam, bo nigdy nie nauczyłem się arabskiego i nie wiem, jaki napis umieszczono na plakacie. W ogóle starałem się nie uczyć języków stron konfliktów, które fotografowałem. Szczególnie w Izraelu i Autonomii Palestyńskiej. Poznasz bowiem kilka słów i możesz ich potem użyć w niewłaściwy sposób w nieodpowiednim miejscu. No i jest problem.

Czyli wykonał Pan zdjęcie dokumentacyjne…

…które stało się propagandowym, promocyjnym plakatem. I tak czyniły obie strony tego konfliktu.

Obiecałem mamie, że nigdy nie będę fotoreporterem

Co Pana ciągnęło do tych wszystkich miejsc naznaczonych konfliktami i zabijaniem?

Najpierw przypadek. Obiecałem kiedyś mojej mamie, że nigdy nie będę się tym zajmował. Ona była fotoedytorem w Centralnej Agencji Fotograficznej. Od dziecka miałem więc dostęp do zdjęć z agencji UPI , z AP . Pokazywały miejsca tragicznych konfliktów. Na przykład z Biafry. To było trudne. Złożyłem więc obietnicę…

…której Pan nie dotrzymał.

Po kilkunastu latach, gdy mieszkałem już w Kanadzie i zajmowałem się fotografowaniem różnych lokalnych wydarzeń dla tamtejszej prasy, przyleciał tam Lech Wałęsa. To był 1989 rok. Akurat tego dnia upadł pierwszy fragment muru w Berlinie. Byłem jedyną osobą na lotnisku mówiącą w języku polskim. Moi kanadyjscy koledzy wykorzystali mnie więc i zamiast robienia zdjęć rozmawiałem w ich imieniu z Wałęsą, czego on już pewnie teraz nie pamięta. Mówiliśmy o ówczesnych wydarzeniach w Bułgarii, Czechach, wschodnich Niemczech. Wszędzie tam zaczynały się zmiany. Potem wróciłem do agencji. Bez zdjęć. Następnie ze znajomymi poszedłem do knajpy. Telewizja pokazywała właśnie początek burzenia berlińskiego muru. Wtedy sobie pomyślałem: co ja tutaj robię? Umiem mówić po polsku, po rosyjsku. Mam kanadyjski paszport. Jadę!

Gdzie?

Do Berlina. Byłem w nim po dwóch dniach i zrobiłem fotoreportaż o tamtejszych wydarzeniach. Wróciłem do Kanady, lecz nie mogłem się już w niej odnaleźć.

Dlaczego?

Przestało mnie interesować robienie zdjęć z meczów piłki nożnej i hokeja czy lokalnej polityki. Otrzymałem propozycję z Associated Press, żebym pojechał fotografować wydarzenia na Litwie. Postawili mi jeden warunek – musiałem użyć polskiego paszportu.

Czemu zależało im na tym, żeby to był polski paszport?

Bo wszystkich zachodnich dziennikarzy wyrzucono stamtąd. Dla mnie była to trudna decyzja, bo wyjechałem z Polski w 1981 roku z zamiarem niewracania. Zdecydowałem się jednak.

Był Pan pod wieżą telewizyjną w Wilnie podczas zajść, w których zginęli Litwini?

Nie. Dwa dni wcześniej fotografowałem demonstracje i wydarzenia przed Domem Prasy. Pod wieżą telewizyjną byłem dzień przed krwawymi wypadkami. Potem skończyła się moja zmiana i poszedłem do hotelu. Przespałem te najdrastyczniejsze wydarzenia. Wracając do wydarzeń przed Domem Prasy. Zrobiłem tam zdjęcie, które było porównywane do obrazu Josefa Koudelki z Pragi w 1968 roku. Na czeskim zdjęciu facet rozrywa koszulę przed czołgiem. Kilka szwedzkich gazet w 1991 roku opublikowało moje zdjęcie z Wilna, a obok umieściło fotografię Koudelki. Bardzo miło z ich strony.

Czy myślał Pan o zdjęciu Koudelki, fotografując wydarzenia w Wilnie?

Nie. Nawet nie wybrałem tego obrazu. Robiłem po prostu zdjęcia, a filmy wysyłałem kurierem do biura agencji. Fotografię sprzed Domu Prasy wybrał kolega z AP, za co go zresztą skrzyczałem, mówiąc, że ono jest po prostu nieostre. On zwrócił mi jednak uwagę na to, że kompozycyjnie moje zdjęcie świetnie współgra z ujęciem Koudelki.

Co było po Wilnie?

Osetia, Moskwa i obydwa pucze. Także Kaukaz – obalenie Zwiada Gamsachurdii. Górski Karabach. Tadżykistan. Szczególnie trudnym doświadczeniem był drugi pucz wojskowy w Moskwie. W centrum wielkiego miasta przelało się wtedy bardzo dużo krwi. Później była Afryka.

Rytm fotografowania Bang Bang

No właśnie. Wydaje się, że Afryka, a szczególnie wydarzenia w RPA na początku lat dziewięćdziesiątych były ważnym doświadczeniem dla wielu reporterów.

Wynikało to przede wszystkim z toczącej się w Afryce walki z apartheidem. Przebywało tam wielu znanych dziennikarzy i fotoreporterów, w tym słynne bractwo Bang Bang: Kevin Carter, Greg Marinovich, Ken Oosterbroek i João Silva. Zupełnie przez przypadek trafiłem zresztą do ich grona. Przez prawie trzy miesiące jeździłem razem z nimi.

Jak Pan tam trafił?

W 1990 roku mój kolega, David Brauchli pracował dla Reutera, a ja dla AP. Niebawem zamieniliśmy się miejscami. W 1991 roku David obsługiwał wojnę w Słowenii. Na początku 1992 roku został ciężko ranny w Sarajewie. Był osobą łatwo nawiązującą kontakty i kiedy zaczął pracę w RPA, zaprzyjaźnił się z fotoreporterami z Bang Bang. Po jakimś czasie zaprosił mnie do południowej Afryki i w ten sposób poznałem Silvę, Marinovicha i pozostałych. Od razu wszedłem w ich rytm fotografowania. Ruszaliśmy każdego dnia o czwartej rano na przedmieścia Johannesburga, do townshipów Takoza, Alexandra i innych.

Dlaczego tak wcześnie?

Chodziło o światło oraz o fotografowanie ofiar nocnych zajść. Robiliśmy wtedy fantastyczne zdjęcia. Chłopacy z Bang Bang mieli zawsze ze sobą policyjne skanery. Jeździli na dwa samochody. Często docieraliśmy tam przed policją. Codziennie rano był jakiś trup. Czasami wiele trupów. Ofiary przedwyborczej walki – tyle że nie było wiadomo między kim a kim. Czy starć między Zulu i Afrykańskim Kongresem Narodowym, czy też konfliktów prowokowanych i aranżowanych przez policję białego reżimu, dążącego do destabilizacji. To były niezwykle niebezpieczne sytuacje. Proszę spojrzeć na te zdjęcia z Takozy. Widać sprawne i pełne przemocy działania południowoafrykańskiej policji. O! A tu Kevin Carter z Bang Bang, który później popełnił samobójstwo. Tu z kolei Ken Oosterbroek na dwa dni przed swoją śmiercią.

Jak on zginął?

To była popołudniowa strzelanina w townshipie Takoza. Ken zginął od kuli wystrzelonej przez peacekeepera, który spanikował. Ken zginął, a Greg Marinovich został ranny. To była właściwie pierwsza ofiara spośród bractwa Bang Bang. Wcześniej zginął jeszcze jeden chłopak, który z nimi jeździł. Został zastrzelony przez uczestników zamieszek. Nie wiadomo dokładnie przez kogo. W każdym razie nie z rąk policjanta lub żołnierza.

Gdzie Pan był podczas tamtej strzelaniny w Takozie?

30 metrów od Kena. Nikt nie myśli o tym, że akurat tego dnia zginie. Proszę zobaczyć zdjęcie zabitego z Takozy. To był pracownik wodociągów, który najprawdopodobniej wszedł w jakąś sprzeczkę z miejscowymi. Skończyło się to tragicznie – założyli mu „oponę” .

Jakimi ludźmi byli fotoreporterzy z Bang Bang?

Ludzie bardzo z sobą zżyci. Mieli dwie wspólne pasje – fotografować dziejące się wydarzenia i mieć swój udział w tym, aby w południowej Afryce coś się wreszcie zmieniło. Najbardziej lubiłem rozmawiać z João. Na zewnątrz sprawiał wrażenie skupionego, wyciszonego. Było jednak widać, że wewnątrz był jednym wielkim wulkanem, człowiekiem z pasją. Niestrudzenie pokazywał mi swoje zdjęcia, opowiadał o historiach, które za nimi stały. Było to bardzo przejmujące. Mocno się zżyliśmy. Zaprzyjaźniliśmy się i to po jego wypadku przestałem zajmować się fotografią wojenną.

Co on teraz robi?

Mieszka w RPA. Nie ma obu nóg – skutek wejścia na minę w Afganistanie. Jego obecne życie nie jest łatwe. Oprócz tego, że urwało mu nogi, stracił jeszcze parę innych rzeczy. Wszystkie jego organy podtrzymuje specjalna siatka. Ogromna cena za wykonywaną pracę. Ja wolałbym chyba zginąć niż funkcjonować w taki sposób. Ale João ma dwójkę dzieci, kochającą żonę i jest niesamowicie silnym człowiekiem. Zresztą podobnymi ludźmi byli Greg i Kevin. Obaj bardzo refleksyjni, intelektualnie podchodzący do pracy fotoreportera. Tylko że Kevin nadużywał narkotyków i to go w końcu zgubiło.

Dlaczego popełnił samobójstwo? Czy było tak, jak to wynika z książki Marinovicha i Silvy, że nie wytrzymał presji, z jaką spotkał się po zrobieniu zdjęcia z wygłodzonym dzieckiem i czającym się za jego plecami sępem?

Tak. Jak wiadomo, otrzymał za ten obraz Pulitzera. Nie poradził sobie jednak z zarzutami ludzi, którzy twierdzili, że powinien temu dziecku pomóc. A on po prostu sfotografował sytuację, którą zastał w sudańskiej wiosce. Znalazł się tam razem z João, który poszedł szukać rebeliantów. Kevin został w wiosce i znalazł dzieci pozostawione przez matki, które poszły po rozdawaną w pobliżu żywność. Poza tym trzeba przypomnieć, że sęp żywi się nie ludzką padliną, ale odchodami, które pozostawia człowiek. Nie zagrażał więc dziecku, sfotografowanemu przez Cartera. Opinia światowa miała mu jednak za złe, że nie pomógł. A on nie mógł pomóc. Ludzie często oskarżają innych o coś, o czym sami nie mają pojęcia.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: