Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

4 pustynie. Biegnij i znajdź własną drogę - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
27,99

4 pustynie. Biegnij i znajdź własną drogę - ebook

Wadi Rum, słynna pustynna dolina w Jordanii znana z udawania kosmicznych krajobrazów w „Marsjaninie”. Pustynia Gobi z eurazjatyckim biegunem niedostępności. Chilijska Atacama, która atakuje przybyszów chorobą wysokościową i uchodzi za jedno z najsuchszych miejsce na Ziemi. Antarktyda – żeby się na nią dostać, trzeba opłynąć przylądek Horn, wokół którego wiedzie najtrudniejsza morska trasa świata. Przebiegnięcie tych czterech pustyń to ekstremalny wyczyn. W dodatku Daniel Lewczuk dokonał tego w ciągu jednego roku, a zanim stanął do zawodów, prowadził statyczne życie mieszczucha, które zakłócała mu tylko… własna tusza. 185 centymetrów wzrostu i 116 kilogramów – coś wreszcie należało z tym zrobić. Oczywiście, by pozbyć się zbędnych kilogramów nie trzeba od razu zaczynać morderczego biegu po czterech pustyniach, ale w Danielu tkwiła potrzeba wielkiej przygody. Tkwi w niemal każdym z nas? Jasne, ale nie każdy jest tak zdeterminowany, by ją przeżyć!
„4 pustynie” to barwna opowieść o Wielkiej Przygodzie oraz imponującej sile ciała i harcie ducha. Każdemu z nas da do myślenia. Bez obawy jednak : nie jest to kolejny irytujący poradnik o tym, jak być doskonałym, bo… nikt nie jest!

O Autorze: Daniel Lewczuk (ur. 1975) – przedsiębiorca i ultramaratończyk. Działa w branży executive serach, co oznacza, że zajmuje się obsadzaniem stanowisk kierowniczych w firmach z Polski i Europy. Anioł biznesu, inwestor i mówca motywacyjny.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-1888-2
Rozmiar pliku: 15 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Nigdy nie jesteś za stary, żeby wyznaczyć kolejny cel lub wyśnić nowy sen.

Anonim

Dochodzi czwarta rano. Patrzę w czarne, bezchmurne niebo pokryte milionami gwiazd. Jest chłodno, poniżej 8 stopni Celsjusza. Po 19 godzinach i 41 minutach biegu leżę na ziemi. Oddycham ciężko. Przy każdym wydechu z moich ust wydobywa się para. Przed chwilą dotarłem do mety Sahara Race – międzynarodowego wyścigu, który wbrew temu, co sugeruje nazwa, w 2014 roku odbywa się nie w Afryce, ale w Jordanii na Bliskim Wschodzie. Za mną najdłuższy, prawie 90-kilometrowy odcinek.

Lekko podźwigam się na łokciach i z trudem sięgam do nóg. Chwytam za uda, łydki, wreszcie łapię za cholewę buta – jednego, potem drugiego. Zzuwam je z wysiłkiem. Nogi mam tak opuchnięte, że buty nie chcą zejść. Fioletowe paznokcie i skóra odchodząca płatami. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak zmęczony i boję się zasnąć, bo mógłbym chyba dostać ataku serca. Z ekstremalnego wysiłku do stanu letargu – to by się skończyło tragicznie.

W półotwartym beduińskim namiocie leży kilkudziesięciu biegaczy. Jedni na karimatach, inni na rozłożonych wewnątrz perskich dywanach, jeszcze inni na gołej ziemi. Wszystko jedno. Niektórzy już zasnęli, ale wielu, tak jak ja, ze zmęczenia spać nie może. Przybywali falami. Pierwsi dotarli na metę o dobrych kilka godzin wcześniej, po 12, 13 godzinach biegu. Zjawienie się każdego obwieszczały głośne uderzenia w bębny. Teraz też je słychać. Kolejni biegacze docierają do obozu. Wielu wciąż jest w drodze. Zastanawiam się, czy dotrą niebawem, czy o poranku. Zastanawiam się, czy dotrą w ogóle, skoro mają czas tylko do południa.

Mija szósta i zaczyna się robić widniej. Świat na dole wciąż jest ciemny i cichy, ale niebo nad pustynią bierze we władanie blady świt. Galaktyki odpłynęły, a moim oczom ukazuje się ten pozaziemski krajobraz: obozujemy u stóp górskiego łańcucha, którego nagie zbocza wyglądają jak kawałki pokruszonego biszkoptu. Gdzieś tu, nieopodal Petry, podobno znajduje się biblijna góra Synaj. Przekrzywiam głowę, czując, jak ziarna piachu przylepiają mi się do karku, i nagle nie tylko słyszę, ale wreszcie widzę: ludzie w agonii po przekroczeniu mety. Niektórzy byli w trasie 20 godzin i więcej. Cały dzień i calutką noc.

Oddycham teraz spokojnie, miarowo. Zastanawiam się, kiedy mój organizm zacznie się domagać snu i regeneracji. Biegnąc, regularnie zażywałem pastylki z solą i kofeiną, by uzupełnić wypacane elektrolity. Wciąż jeszcze odczuwam ich działanie i choć z minuty na minutę odprężam się coraz bardziej, adrenalina wciąż szumi mi w skroniach. Więc nadal tylko leżę na wystygłym piachu, a w głowie przewija mi się film o ostatnich kilkunastu miesiącach mojego życia. Nadal nie mogę uwierzyć. Wydaje mi się nieprawdopodobne, że dobiegłem. Leżę uśmiechnięty. To niesamowite, ile się zmieniło przez półtora roku.

Przypominam sobie początki: lata zaniedbań i lenistwa. Jeszcze przed czterdziestką waga dobiła do 116 kilogramów, a potem zaczęło dokuczać kolano. Frustracja przeplatała się z rojeniami, że już za chwilę, już za moment wezmę się za siebie, zacznę działać i wrócę do formy. Ale zamiast cokolwiek robić, żyłem wspomnieniami – o sukcesach koszykarskich w college’u w Stanach, o wysportowanym ciele, o MŁODOŚCI. Tak jakbym był już zniedołężniałym staruszkiem, który kurczowo trzyma się chwały dni minionych.

Operacji kolana nie dało się uniknąć. Otyłość była przyczyną rozwarstwienia i rozerwania łąkotki. Miałem już dość tego, że nawet spacer z psami sprawia mi ból i oznacza wysiłek ponad miarę. Ale informacja, że jeszcze przed zabiegiem będę musiał zrzucić kilka kilogramów, trochę mnie zaskoczyła. Operacja odbywała się pod narkozą, a lekarze obawiali się o moje nadciśnienie. Byłem trzydziestoparoletnim facetem, a musieli się ze mną pieścić jak z niedołęgą! Ależ mi było wtedy wstyd.

I pomyśleć, że jeszcze parę lat wcześniej snułem ambitne plany: pójdę w ślady mojego przyjaciela Stéfana i zacznę wyczynowo biegać. Przeżyję prawdziwą męską przygodę. Udowodnię coś sobie i innym. To był rok 2009. Wybrałem się za granicę, na konferencję biznesową, na której Stéfan Danis, kanadyjski przedsiębiorca, opowiedział mi swoją historię: gdy wybuchł kryzys, nad jego firmą zawisło widmo grupowych zwolnień. Trzeba było zmienić model działania, poszukać nowych obszarów rozwoju. Kiedy udawało się ugasić jeden pożar, płonęły już dwa następne. Na wiele czynników, takich jak koniunktura, firma nie miała przecież wpływu i to była cenna nauczka. Stéfan przejrzał na oczy i postanowił zadbać o to, o co mógł – o swoje zdrowie. Zdecydował, że dojdzie do formy. Miał 44 lata i uznał, że to dobry czas, by zacząć biegać. Potrzebował jednak namacalnego celu. Musiał znaleźć projekt, który pomoże mu wytrwać w postanowieniu. Wstukał więc w wyszukiwarkę frazę „największe wyzwanie” i zaczął przeglądać rezultaty: wejście na Mount Everest, Badwater Ultramarathon w Dolinie Śmierci, bieg przez pustynię Gobi... To ostatnie przykuło jego uwagę. Bieg przez Gobi w Chinach na dystansie 250 kilometrów raz do roku organizowała 4 Deserts Race Series, firma z siedzibą w Hongkongu. 4 Deserts miała w swoim portfolio również trzy inne pustynne wyścigi: Sahara Race, Atacama Crossing i The Last Desert, czyli wyścig w warunkach polarnych. W każdym przypadku zawodnicy konkurowali na dystansie 250 kilometrów, które musieli pokonać w zaledwie kilka dni. W praktyce znaczyło to przebiegnięcie jeden po drugim sześciu maratonów, w pełnym ekwipunku i formule samowystarczalności, czyli bez niczyjej pomocy.

Stéfan zdecydował, że weźmie udział w wyścigu Gobi March. Przygotowywał się kilka miesięcy, schudł dziesięć kilo, podczas treningów doznał paru kontuzji i długo się rehabilitował. Wreszcie jednak stawił się na linii startowej w Chinach, pobiegł i wygrał w swojej kategorii wiekowej.

Na konferencji, na której się spotkaliśmy, pokazywał zdjęcia z Gobi, opowiadał, jak tam było, czego doświadczył oraz czego się nauczył. Siedziałem jak przyspawany do krzesła i słuchałem w oszołomieniu. W wyobraźni przerabiałem na gorąco wszystko, co mówił. Byłem pod ogromnym wrażeniem. Powiedziałem sobie: „Pewnego dnia zrobię to samo”.

A potem dalej żyłem tak, że zamiast na jednej z czterech pustyń w 2012 roku stawiłem się na stole operacyjnym. Lekarze, w tym niezastąpiony doktor Ściński z Centrum Medycyny Sportowej, zachęcali mnie do półrocznej rehabilitacji. Wytrwałem dwa, może trzy tygodnie. Chodziłem o kulach z usztywnioną nogą, wszędzie musiałem jeździć taksówką, a podróż na zabiegi trwała dwie godziny. Nie było mnie na to stać. Biznes miał się wtedy nie najlepiej, firma znów pochłaniała mi większość czasu i wymagała mojej stałej obecności. Obiecałem sobie jednak, że gdy tylko kolano przestanie tak piekielnie boleć, wrócę do sportu. Kilka tygodni później chodziłem już bez pomocy kul. Miałem wrażenie, że moje kolano ma się odrobinę lepiej. To był właściwy moment, żeby wznowić rehabilitację albo przynajmniej rozpocząć delikatny trening na własną rękę, ale postanowienia odkładane na później nie tak łatwo jest potem wcielić w życie.

Któregoś ciepłego wrześniowego dnia, gdy fale upałów miały się już ku końcowi, ale temperatura w południe wciąż była nie do wytrzymania, na spacerze z żoną zauważyłem, że zostawiam na asfalcie ślady, jakbym pod nogami miał błoto po wczorajszym deszczu. Zbaraniałem. A więc do tego doszło? Jestem jak jakiś potwór z bajki, Yeti, którego rzadko można zobaczyć, a gdy już wyjdzie ze swojej nory, zostają po nim tylko wielkie odciski stóp? 185 centymetrów wzrostu i 116 kilogramów – coś wreszcie należało z tym zrobić.

Zapisałem się do klubu sportowego. Były tam korty do tenisa i squasha, siłownia, sala do aerobiku, jogi i basen. Zdecydowałem, że na początku potrenuję pływanie. To przecież taki przyjemny wysiłek – ciało samo składa się do ruchu, trochę jak w tańcu, no, na pewno bardziej chodzi tu o wyczucie estetyki i koordynację niż formę i siłę mięśni. Pierwszego dnia całej reszty mojego życia założyłem więc slipy, czepek, naciągnąłem na czaszkę okularki i tak wyekwipowany udałem się do wody. Ale woda nie była ciepła i nie łaskotała przyjemnie jak w jacuzzi. Pachniała po ozonowaniu czy innego rodzaju odkażaniu, a gdy zamoczyłem palec, okazała się przeraźliwie zimna. Wprawdzie tablica informacyjna wskazywała, że ma 28 stopni, ale to na pewno była jakaś pomyłka. Na moje oko miała nie więcej niż pięć, no, może sześć stopni. Makabra. Postawiłem jedną stopę na schodku, złapałem się barierki, potem postawiłem drugą. Woda sięgała mi do kostek. Zacząłem schodzić niżej. Piszczele, kolana, schaby i... Kiedy zanurzyłem się do slipek, stwierdziłem, że ta tortura nie ma sensu, więc lepiej zdobyć się na odwagę, wskoczyć na raz, a potem rozgrzać się, pływając. Tak też zrobiłem. Odepchnąłem się od drabinki i z pluskiem wpadłem do basenu. Pierwsze wrażenie było nieprzyjemne, ale trwało ledwie sekundę, bo od razu złożyłem się do kraula i zacząłem przebierać rękami oraz nogami. Woda bardzo szybko wypełniła moje „superszczelne” okularki, więc kolejnych kilka machnięć wykonałem na ślepo. Musiałem się wynurzyć, by zaczerpnąć tchu, a że wiele nie widziałem, obiłem się o ścianę. Wykorzystałem jednak impet i odepchnąwszy się nogami od kafelków, popłynąłem dalej. Szło mi nieźle, czułem jednak pierwsze oznaki zmęczenia, więc aby poprawnie ocenić odległość, zdarłem z twarzy zalane okularki i... z rozpaczą ujrzałem, że nie jestem nawet w połowie 25-metrowej pływalni. Zacząłem więc machać mocniej, agresywniej, głównie jednak rozchlapując wodę wokół siebie, a gdy wreszcie, po nie wiem jak długim czasie – zapewne minucie – dotarłem na drugą stronę, prawie wyplułem płuca. Z trudem oddychałem.

Byłem załamany, ale nie zamierzałem się poddać. Wróciłem następnego dnia i przepłynąłem dwie długości. To jednak było na razie maksimum moich możliwości. Trzeciego dnia, w nadziei na lepsze rezultaty, postanowiłem zmienić dyscyplinę. Wybrałem się na bieżnię. Dwie maszyny były zajęte, jedna stała wolna. Zainstalowałem się na tej wolnej. Obok truchtała drobna, niepozorna brunetka. Licznik na jej maszynie wskazywał dystans 7 kilometrów. Byłoby mi wstyd ustawić mniej, więc wklepałem w maszynę dziesiątkę i zacząłem biec. Szybko jednak przekonałem się, że nie 10, ale już 1 kilometr stanowi dla mnie duże wyzwanie. Po 400 metrach miałem potworną zadyszkę i z przerażeniem utkwiłem wzrok w liczniku. Gdy tylko maszyna pokazała „1000 m”, panicznie wbiłem przycisk „stop”. Taśma zatrzymała się raptownie, mało nie zdmuchując mnie przy tym z bieżni.

Sapałem jak parowóz i rozglądałem się po sali. Według ściennego zegara minął dopiero kwadrans z wykupionej godziny, a ja miałem już dość. Na kolejne 45 minut musiałem znaleźć jakąś bezpieczną przystań. Padło na rower stacjonarny, który przekonał mnie wbudowanym monitorem z porannymi wiadomościami. I rzeczywiście: to miało sens! Resztę treningu spędziłem, pedałując. Trochę się zmęczyłem, ale nie na tyle, by wyzionąć ducha. Z satysfakcją odnotowałem pierwszy mały sukces w mojej sportowej karierze i wreszcie wyszedłem z klubu zadowolony.

Właściwe skutki treningu na rowerze poczułem następnego dnia. Wstałem z łóżka, wyszorowałem zęby, powlokłem się do kuchni, odsunąłem sobie krzesło, usiadłem i... o mało nie odskoczyłem! Okazało się, że nogi jak nogi, ale to moje cztery litery nie są przyzwyczajone do jazdy na rowerze. Z tych trzech kwadransów treningu wyszły tak pokiereszowane, że w pracy nawet nie robiłem przymiarek do obrotowego fotela, tylko od razu ustawiłem na biurku karton, położyłem na nim laptop i cały dzień przepracowałem na stojąco.

Tak właśnie wyglądały moje początki w sporcie wyczynowym. „Niezachęcająco” to mało powiedziane. W wodzie nieomal się utopiłem, na bieżni wyplułem płuca, a na rowerze nie byłem nawet w stanie usiedzieć. Wniosek? Wróciłem z pracy do domu, stanąłem przed żoną i oświadczyłem:

– Kochanie, zapisuję się na triatlon!

Żona zmierzyła mnie spojrzeniem przeznaczonym dla sześciolatka, który właśnie oznajmił, że wyrusza w podróż dookoła świata, a potem łagodnie odpowiedziała:

– Mężu, pójdź do łazienki, spójrz w lusterko i zapytaj, czy aby na pewno jesteś najbardziej wysportowany na świecie.

Jak mi polecono, tak zrobiłem. Patrząc w swoje żałosne oblicze, jeszcze bardziej utwierdziłem się w przekonaniu, że chcę TO zrobić. Nie umiałem dobrze pływać, biegać ani pedałować – trudno byłoby mi znaleźć lepszą motywację. No bo co – ja nie dam rady? JA?

Wróciłem więc do salonu i powiedziałem:

– Zmieniłem zdanie. Nie zrobię triatlonu. W ciągu 12 miesięcy zrobię Ironmana!

A teraz, półtora roku później, leżę na czerwonym piasku pustyni, który wcale nie jest ciepły ani miękki, słońce powoli rozgrzewa powietrze, wokół mnie zaś tężeje gwar. Jest siódma rano. Wreszcie powinienem się zdrzemnąć, ale wcale nie chcę spać, nie chcę przestać myśleć. Myśli o tym, co się właśnie wydarzyło, czynią mnie szczęśliwym. Do niedawna pomysł, że czeka na mnie jeszcze jakieś alternatywne życie, życie obieżyświata i biegacza, był tylko mrzonką. Ale teraz jestem setki, tysiące kilometrów od salek konferencyjnych, komfortowych foteli, które fundują nieuleczalne skrzywienie kręgosłupa, i innych wygód, którymi człowiek obrasta, do chwili kiedy zdaje sobie sprawę, że jest już za późno, by pozbyć się ich z organizmu. Jestem tu, bo przebyłem pieszo 245 kilometrów. Przede mną jeszcze pięć. Najkrótszy etap Sahara Race, na którym nie liczy się już czas ani kolejność. Tego ostatniego dnia wystarczy tylko dotrzeć do mety, nieważne jak, można biec, można iść, cholera, można się tam nawet dowlec na czworaka. Ale najpierw trzeba się ruszyć. Trzeba się przekręcić z pleców na brzuch, a potem spróbować wstać. Więc to właśnie muszę teraz zrobić – muszę zdobyć się na ten wysiłek.

Próbuję i... wciąż leżę.

No dobra, nikt nie mówił, że będzie łatwo, że podnoszenie się z piasków pustyni po 19-godzinnym biegu to bułka z masłem. Ale przez ostatnie półtora roku nauczyłem się nie odpuszczać. Choćby wszystko wskazywało mi, że sobie nie poradzę. Choćbym ja sam w to uwierzył. Więc ukończę jutro ten wyścig! Ukończę go, nawet jeśli miałbym się do mety doczołgać. Po prostu dam radę!Rozdział 1

Zaczynamy trening!

Życie nie robi się łatwiejsze ani bardziej wyrozumiałe, to my stajemy się silniejsi i bardziej odporni.

Steve Maraboli

Dzień po tym, jak oświadczyłem żonie, że wezmę udział w zawodach ironmanów, postanowiłem zawalczyć na siłowni. Na początek poszło wyciskanie sztangi i wiosła. Po dwóch seriach opadałem z sił, ale każdego dnia szło mi trochę lepiej niż poprzedniego. Ćwiczyłem trzy, cztery razy w tygodniu. Zaczynałem od krótkiej rozgrzewki, a potem pływałem 20–30 minut. Po basenie jednego dnia szedłem na siłownię, drugiego na rower stacjonarny. Za każdym razem starałem się zrobić coś lepiej, szybciej – choćby o metr czy sekundę. Zwykle spędzałem w klubie około półtorej godziny.

Oczywiście z początku te moje treningi były nieprofesjonalne i pewnie nieodpowiednie dla kogoś, kto przeszedł operację i powinien ćwiczyć pod okiem rehabilitanta. Kolano cały czas bolało, a ja wciąż kulałem. Kiepsko też radziłem sobie w wodzie. W niedługim czasie doszedłem do formy, która pozwalała mi przepłynąć bez przerwy osiem długości, ale na tej ósmej się zatrzymałem. Płuca nie dawały rady i czułem, że przede mną jest jakaś ściana. Całe szczęście któregoś dnia podszedł do mnie jeden z trenerów klubu, Tomek Brzózka, przedstawił się i zaoferował pomoc. Wysłuchałem jego uwag, a potem, jeżdżąc na stacjonarnym rowerze, przyglądałem się z uśmiechem, jak katuje swoich klientów. Postękiwali, jęczeli, czasem nawet krzyczeli. Z każdego lał się pot. Ale po tak intensywnym treningu wszyscy szczęśliwi i zdrowi szli grzecznie do pracy na dziewiątą. Spodobało mi się to.

Postanowiłem wziąć dziesięć lekcji pływania. Wkrótce okazało się, że kluczem do sukcesu nie jest siła, ale technika. Przestałem walczyć z żywiołem. Moje ruchy stały się skoordynowane i płynne, nogi lekko poruszały się w wodzie. Po jakimś czasie byłem już w stanie przepłynąć bez przystanków 20 długości, a jak ktoś robi tyle, to znaczy, że może zrobić i sto, a nawet więcej.

Zimę spędziłem, trenując coraz intensywniej. Ćwiczyłem już pięć razy w tygodniu. Narzuciłem sobie następujący rygor:

5 – pobudka

5.30 – śniadanie i spacer z psami

6.15 – wyjazd do klubu

7–8.30 – trening

9–17 – praca

18 – powrót do domu i spacer z psami

18.30 – kolacja

19–23 – czas w domu

23 – do łóżka i spać

Jeździłem więc na siłownię przed wschodem słońca, a do domu wracałem już po jego zachodzie. I tak całą zimę. Choć przez pierwsze trzy, cztery miesiące treningów nie mogłem w zasadzie biegać, bo wciąż czułem skutki operacji, udało mi się zgubić kilka kilogramów.

Początki. Weekendowe przygotowania pod okiem trenera Tomka Brzózki

Oczywiście wciąż największą część doby zajmowała mi praca. Od 12 lat jestem przedsiębiorcą, zarządzam firmą z obszaru executive search (prowadzimy poszukiwania ludzi do pracy na wysokich i wyspecjalizowanych stanowiskach). Inwestuję też w spółki na wczesnym etapie rozwoju, a to oznacza stres i presję na wynik. Godziny pędzą, dni zlewają się ze sobą, wreszcie wkrada się monotonia. Codzienne treningi według ustalonego harmonogramu to też rodzaj obowiązku, więc starałem się jakoś je sobie urozmaicić. Któregoś ranka wybrałem się truchtem do lasu. Miejscami wciąż jeszcze leżał śnieg i było na tyle ciemno, że musiałem założyć na głowę latarkę czołową. Przebiegłem kilkaset metrów i zatrzymałem się w obawie, że niewłaściwie postawiony krok skończy się paskudną kontuzją. Ścieżkę przecinały korzenie, teren był pofałdowany i pełen dziur. To nie było warte ryzyka. Zawróciłem do domu i następnego dnia znowu stawiłem się w klubie.

Sobotnie bieganie z przyjaciółmi w Lesie Kabackim

Wieczorami, gdy załatwiłem już wszystkie sprawy, dla relaksu oglądałem filmy o zawodach Ironman. Historia tych zmagań sięgała drugiej połowy lat siedemdziesiątych i pewnej zażartej dyskusji między członkami dwóch hawajskich klubów sportowych – Waikiki Swim Club i Mid-Pacific Road Runners – którzy próbowali dociec prawdy: kto jest bardziej wysportowany – idealny pływak czy idealny biegacz? Podczas kuluarowych rozmów towarzyszących ceremonii rozdania nagród za udział w wyścigu na wyspie Oahu podpułkownik John Collins, triatlonista, zaproponował, by rozstrzygnąć spór w praktyce. A że w branżowej prasie pojawiały się sugestie, iż najbardziej wysportowani są tak naprawdę cykliści, do zestawienia „bieganie i pływanie” dołożono jazdę na rowerze. Trzy dyscypliny postanowiono połączyć na zasadzie triatlonu, ale korzystając z dystansów najbardziej wymagających wyścigów, jakie odbywały się wówczas na Hawajach: zawodów pływackich Waikiki Roughwater Swim (3,86 kilometra), rowerowych Around-Oahu Bike Race (185,07 kilometra) i maratonu Honolulu (42,195 kilometra). Zwycięzca takiej kombinacji byłby prawdziwym człowiekiem z żelaza, ironmanem.

Dystanse jeszcze dopracowano – ostatecznie stanęło na, odpowiednio, 3,8, 180 oraz 42 kilometrach – i pierwsze zawody Ironman odbyły się 18 lutego 1978 roku na Hawajach. Wzięło w nich udział 15 zawodników. Od tego czasu format rozprzestrzenił się na całym świecie i zyskał prestiż najbardziej wymagających zawodów triatlonowych. Marką Ironman może się posługiwać jedynie WTC – World Triathlon Corporation – ale wyścigi na zbliżonych dystansach pod przeróżnymi innymi szyldami są również organizowane lokalnie. Kogo interesuje odpowiedź na pytanie, jakie zadawali sobie 40 lat temu członkowie Waikiki Swim Club i Mid-Pacific Road Runners, nie napotka więc przeszkód natury formalnej, potrzeba mu będzie tylko odpowiednio dużo silnej woli. A że wola jest w tym wszystkim najważniejsza, chyba nawet ważniejsza od kondycji, zmagania prawdziwych ironmanów pokazały nie raz. Jak choćby te w 1989 roku, kiedy dwóch zawodników, Dave Scott i Mark Allen, ścigało się ramię w ramię przez 224 kilometry, by dobiec do mety w odstępie zaledwie 58 sekund. Albo te, w których bierze udział Team Hoyt, czyli drużyna składająca się z Dicka i Ricka Hoytów, ojca i syna. Ojciec jest byłym wojskowym, ma już 76 lat, a jego syn, 54-letni Rick, cierpi od urodzenia z powodu porażenia mózgowego – nie może się ruszać, mówić, komunikuje się ze światem przy użyciu specjalnego komputera. I właśnie ta dwójka wystartowała już w ponad tysiącu wyścigów, w tym w wielu wyścigach Ironman. W wodzie Dick holuje Ricka, który płynie w specjalnym pontonie; na rowerze Rick siedzi w koszu umieszczonym na przedzie, podczas gdy Dick pedałuje za nim; biegnąc, Dick popycha rikszę z Rickiem. Jest ich dwóch, ale za obu pracują mięśnie tylko jednego. Mimo to Team Hoyt nie korzysta z żadnej taryfy ulgowej. Innym ewenementem tych wyścigów jest James Lawrence, który ukończył 50 Ironmanów w 50 dni w 50 stanach Ameryki Północnej. Startował dzień po dniu, śpiąc ledwie pięć godzin na dobę, a resztę czasu poświęcał na przemieszczanie się od mety jednego wyścigu do linii startu kolejnego.

I ja miałem się ścigać z takimi kosmitami? To się w głowie nie mieściło, ale z drugiej strony fakt, że James Lawrence w niespełna dwa miesiące zrobił ponad 11 tysięcy kilometrów, też był lekko abstrakcyjny. Skoro oni mogli nagiąć swoją wolę do wyczynów o wiele większego kalibru, dlaczego ja miałbym nie zmusić się do tego, żeby chociaż wziąć udział w zawodach i je ukończyć? Nieważne, z jakim wynikiem, choćby i ostatni w klasyfikacji generalnej. Liczyłoby się moje prywatne zwycięstwo.

Aby wzmocnić swoje postanowienie, postanowiłem się zapisać na zawody. Znalazłem najkrótszy dystans triatlonu, tak zwany supersprint: 200 metrów w wodzie, 8 kilometrów na rowerze i 2 kilometry biegu. Na początek. Odtąd trenowałem, wiedząc, do czego zmierzam i po co to robię.

Start miał się odbyć w maju 2013 roku. Strasznie się stresowałem. W jeziorze ostatnio pływałem ćwierć wieku wcześniej, na obozie letnim dla dzieciaków. A do tego moja technika wciąż pozostawiała wiele do życzenia.

Treningi tradycyjnie uwzględniały rower, ale tym razem w warunkach miejskich. Czytałem o wypadkach, jakie zdarzają się rowerzystom na zatłoczonych ulicach miast, i rzeczywiście: już w drugim tygodniu jeżdżenia poza bezpieczną przestrzenią klubu czarne bmw wyprzedziło mnie, by za chwilę wykonać gwałtowny skręt w prawo i przeciąć mi drogę. Ostro dałem po hamulcach, ale byłem zbyt blisko i zbyt szybko jechałem, by się zatrzymać w miejscu. Przednim kołem roweru uderzyłem w zderzak samochodu i straciłem równowagę. Wpięty w pedały wyrżnąłem na asfalt. Konkretnie się pościerałem. Awaryjne wypięcie było dopiero na mojej liście umiejętności do zdobycia... Leżałem więc przypięty do roweru i patrzyłem, jak na skrzyżowaniu mijają mnie samochody. Sprzęt był cały, a adrenalina kazała mi ruszyć za tym skubańcem, który nawet się nie zatrzymał, by sprawdzić, czy nic mi nie jest. Zebrałem się z asfaltu, wsiadłem z powrotem na rower i pognałem w boczną ulicę w ślad za czarnym bmw. Cisnąłem pedały ile sił w nogach, ale forma była jeszcze zbyt licha, żeby dogonić sportowy samochód... Miałem kolejną motywację do wytężonych treningów.

Jeździłem z przedmieść Warszawy do Kołbieli, a czasem jeszcze dalej, do Garwolina. To ponad 60 kilometrów w jedną stronę. Robiłem nawrotkę przy trasie szybkiego ruchu i wracałem. Pokonałem ten dystans kilkanaście razy. Poza tym wciąż ćwiczyłem w klubie, musiałem poprawić pływanie i wyrównać kondycję, jeśli chodzi o bieg.

Czas do zawodów minął, ani się obejrzałem. Nadszedł maj, więc ruszyłem do Olsztyna na Elemental Triathlon. Mój pierwszy start, a tu nowinka: na dystansie olimpijskim wystartuje srebrny medalista mistrzostw świata ironmanów z 2008 roku Andreas Raelert. Wcześniej oglądałem jego starty na YouTubie, inspirowałem się nimi, a teraz Raelert przeszedł ledwie metr ode mnie. Wow! To, co kiedyś wirtualne, teraz stało się realne. Pomyślałem: „Od dziś jestem częścią triatlonowego świata!”.

Dystans był krótki, więc uznałem, że po wytężonym treningu zimą to będzie dla mnie pikuś. A gdy usłyszałem, że niektórzy zawodnicy nawet nie zakładają pianki, bo na supersprincie szkoda im na to czasu, stwierdziłem, że zrobię jak oni. Za dużo z tym zachodu, niewygodne to i w ogóle, a przecież na 200 metrach nie zdążę się nawet porządnie rozpływać, prawda? Otóż nie. Brak pianki był dużym błędem. Zamiast skoncentrować się na nawigacji i koordynacji ruchów, głównie myślałem o glonach smyrgających mnie po brzuchu... Ledwo wystartowaliśmy i ktoś mnie potraktował piętą, inny pięścią. Spadły mi okulary pływackie. Zawrócić byłoby głupio, bo przecież z brzegu obserwują nas ludzie. Masakra. Przy pierwszej bojce byłem przekonany, że nie dopłynę do drugiej. Ale metr po metrze posuwałem się naprzód i co wynurzenie opijałem się zmąconej przez zawodników wody. Gdy wreszcie dotarłem do strefy wyjścia, nie miałem siły, żeby stanąć na nogach. A przede mną aparaty, kamery... Cały w glonach wreszcie się wynurzyłem. Wyglądało to pewnie tak, jakby na polskie pojezierze zabłąkała się wielka, sina orka... Trochę się bałem, że jeśli wyskoczę z wody raptownie, to jej poziom w zbiorniku spadnie o co najmniej pięć centymetrów. Dlatego powoli, dystyngowanie ruszyłem w kierunku strefy zmian, by dosiąść mojego rumaka z włókna węglowego. Nie mogłem złapać oddechu. Byłem cały mokry, więc skarpetki nie chciały wejść na stopy. Walcząc z czasem, coraz bardziej zdenerwowany, porwałem jedną i poddałem się przy drugiej. Założyłem więc buty na gołe stopy. To zestresowało mnie do tego stopnia, że na rowerze nie mogłem nawet wpiąć się w pedały. Przebierałem nogami, nie zwiększając prędkości, i pewnie wyglądało to tak, jakby spadł mi łańcuch albo popsuły się przerzutki. Wreszcie się udało! Jadę. Może w końcu wyrównam oddech? Ale zaraz... trzeba by się napić. Uff... bidon. Sięgam w dół, wyjmuję naczynie z koszyka, pociągam kilka łyków izotonika i odkładam bidon na miejsce. Ale odkładając, źle go wsadzam. Bidon wypada na drogę. Zatrzymać się, wracać? A może nie? Może w drodze powrotnej? Ale 8 kilometrów to tylko 20–25 minut jazdy, więc może wytrzymam... Nacisnąłem na pedały. Rozpędziłem się, ile miałem sił. Trzeba było nadrobić stracony czas, tu, na tym wyścigu, i w ogóle. Wszystko przez skarpetki i tych, którzy namówili mnie, żebym nie wkładał pianki. Przecież przez nich o mało się nie utopiłem! Miałem więcej wody w płucach niż ludzie izotonika w bidonach. Dobrze jest znaleźć sobie jakieś wytłumaczenie. A tymczasem mijali mnie inni zawodnicy, faceci i dziewczyny. I to z jaką gracją, z jaką łatwością. Porażka psychiczna. Zamach na ego. Fizycznie nie mogłem nic z tym zrobić, wyciskałem z siebie tyle, ile fabryka dała.

Mój pierwszy Półmaraton Warszawski, 2013 rok

Wreszcie nawrót i jedziemy z powrotem. Szukałem nerwowo miejsca, w którym zgubiłem bidon. Bidonu nie było. Do strefy zmian dotarłem, ciężko sapiąc. A przede mną jeszcze 2 kilometry biegu. Radość pomieszała mi się z przerażeniem: jeszcze TYLKO 2 kilometry i moja agonia dobiegnie końca, ale to przecież AŻ 2 kilometry biegu. Po zejściu z roweru nogi ważyły po parę ton każda. A przynajmniej tak się czułem. Mimo to ruszyłem naprzód. Piekło skończy się za jakieś 20 minut – mówiłem sam do siebie. Ale te 20 minut zdawało się trwać całe godziny. Inni zawodnicy urządzili sobie czasówkę, zabawiali się w sprinterów, a ja biegłem, by przeżyć! Jakbym w trasie był od co najmniej 40 lat, bez przerwy.

Bramka mety wyglądała jak brama do raju. Skoro już umarłem, to zabierzcie mnie teraz na zielone równiny, będę sobie hasał i zrywał rumianek, plótł wianki, byle tylko ten koszmar się skończył. Nigdy więcej. Żadnych Ironmanów. Ironman jest dla ludzi ze stali, a ja wszystkie narządy mam z pluszu. Jestem na to za ciężki, za stary, za słaby psychicznie. Pa, pa, marzenie, ani nam witać się, ani żegnać, żyjemy na archipelagach.

A potem dobiegłem.

Potem padłem na ziemię.

Potem dostałem medal.

I gdy po wszystkim znalazłem się w samochodzie, gotów wyruszyć w drogę powrotną do domu, pierwsze, co zrobiłem, to wyciągnąłem telefon, odpaliłem internet i zacząłem szukać terminu najbliższych zawodów triatlonowych. Najlepiej coś za dwa, trzy tygodnie. Dłużej nie wytrzymam!

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: