Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rdza. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rdza. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 313 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Pro­fe­so­ra To­ma­sza Ro­li­cza znał cały Lwów, cho­ciaż on pra­wie z ni­kim sto­sun­ków oso­bi­stych nie utrzy­my­wał. Żył w zu­peł­nem od­osob­nie­niu, za­ję­ty tyl­ko pra­cą na­uko­wą. Miesz­kał w dwor­ku wła­snym, oto­czo­nym ogro­dem, na jed­nej z bocz­nych uli­czek, w po­bli­żu uni­wer­sy­te­tu, któ­rą do­pie­ro od nie­daw­na ochrzczo­no imie­niem jed­ne­go z wiel­kich uczo­nych.

Jest bo­wiem jed­ną z wła­ści­wo­ści Lwo­wa, ii naj­mniej­sze ulicz­ki otrzy­mu­ją w nim na­zwi­ska lu­dzi naj­więk­szych. Jaka myśl kie­ru­je w tym wzglę­dzie oj­ca­mi mia­sta, nie od­gadł jesz­cze nikt. Jest to za­rów­no nie­prze­wi­dzia­ne, jak przy­pa­dek.

Pro­fe­sor Ro­licz cie­szył się jed­nak nie­zmier­nie, gdy ta ulicz­ka, za­nie­dba­na do­tych­czas i, jak się zda­wa­ło, za­po­mnia­na zu­peł­nie, otrzy­ma­ła tak świet­ną na­zwę. Od­tąd co­dzien­nie, wra­ca­jąc ze zwy­kłe­go spa­ce­ru, za­trzy­my­wał się na rogu uli­cy i z lu­bo­ścią od­czy­ty­wał na­zwi­sko uczo­ne­go, wy – pi­sa­ne czar­ne­mi, wiel­kie­mi li­te­ra­mi na bia­łej ta­bli­cy; uśmie­chał się też z za­do­wo­le­niem, gdy na fron­to­wej ścia­nie jego dwor­ku przy­bi­to rów­nież małą, owal­ną ta­blicz­kę z nu­me­rem domu i na­zwą ulicz­ki.

Ta­blicz­ka ta sta­ła się przed­mio­tem jego szcze­gól­nej pie­czo­ło­wi­to­ści. Ka­zał dać nad nią da­szek bla­sza­ny, aby ją uchro­nić od wpły­wu wil­go­ci i pyłu; mar­twił się, gdy to nie po­ma­ga­ło, gdy bia­łe tło i czar­ne li­te­ry tra­ci­ły swą bar­wę, i co­rocz­nie też od­na­wiać ją ka­zał.

Sio­stra jego, znacz­nie od nie­go star­sza, bez­dziet­na wdo­wa, nie­co gder­li­wa, pani Na­dol­ska, któ­ra po śmier­ci rnę­ża za­miesz­ka­ła przy bra­cie i pro­wa­dzi­ła mu go­spo­dar­stwo do­mo­we, wzru­sza­ła ra­mio­na­mi, szep­cąc:

– Zdzi­wa­czał, do resz­ty zdzi­wa­czał… I skar­ży­ła się przed są­siad­ka­mi:

– On ani o sie­bie, ani o mnie tak nie dba, jak o tę głu­pią ta­bli­cę. Gdy­bym mu sur­du­ta nie ka­za­ła spra­wić, lub nie ku­pi­ła kra­wat­ki, toby w dziu­rach i ła­chach cały Boży rok cho­dził i ani­by się spo­strzegł. A ta­bli­cę la­kie­ru­je i la­kie­ru­je…

Pani Ka­sprzyc­ka, oso­ba nie­mło­da ale ru­chli­wa, by­wa­ją­ca wszę­dzie i wszyst­ko wie­dzą­ca, od­rze­kła na to;

– Co pani ko­cha­na chce? Uczo­ny i już. Zna­łam ja ta­kich do­syć po świe­cie; każ­de­go z nich ucze­pi­ło się ja­kieś dzi­wac­two. Bo mózg, ko­cha­na pani, nie może tego wy­trzy­mać bez­kar­nie, aby go cią­gle w na­tę­że­niu trzy­ma­no, i krzy­wi się… Zna­łam jed­ne­go ta­kie­go, co ode­rwa­ny od książ­ki, o Bo­żym świe­cie nie wie­dział, tyl­ko na wszyst­ko uśmie­chał się i gło­wą trząsł… Aż wresz­cie umarł…

Pani Na­dol­ska nie­mal z gnie­wem spoj­rza­ła na ga­da­tli­wą są­siad­kę.

– O, prze­pra­szam bar­dzo! Mój brat, cho­ciaż uczo­ny…

– Wiem, wiem, pani ko­cha­na, że uczo­ny, wszy­scy o tem wie­dzą. Te­raz po­dob­no ja­kieś dzie­ło na­pi­sał i mó­wią, że jesz­cze ta­kie­go nie było…

– A pew­nie! – od­par­ła z dumą pani Na­dol­ska. I za­czę­ła wy­chwa­lać bra­ta. On był dla niej wszyst­kiem na świe­cie: bo­żysz­czem, chlu­bą, szczę­ściem. Ile on do­bre­go czy­nił, ilu uczniom ubo­gim po­ma­gał – tego nie zli­czyć…

– To czło­wiek świę­ty! – za­wo­ła­ła wresz­cie w unie­sie­niu.

Pani Ka­sprzyc­ka, któ­ra była tak­że nie­gdyś żoną pro­fe­so­ra, lecz z nim się ro­ze­szła, mia­ła snadź wszyst­kich uczo­nych w po­dej­rze­niu, bo te po – chwa­ły, od­da­wa­ne Ro­li­czo­wi, draż­ni­ły ją wi­docz­nie.

– Świę­ty, nie świę­ty – od­par­ła ale ży­cie to chy­ba ko­cha­na pani ma z nim nie­we­so­łe. Jak ja na­przy­kład przyj­dę, to pan Ro­licz ani ust nie otwo­rzy – i gdy­by nie ja, co prze­ry­wam mil­cze­nie, toby się głu­cho­nie­mi co chwi­la ro­dzi­li… Bo ko­cha­na pani wie, że jak jest kil­ka osób w po­ko­ju i mil­czą, to się taki bie­dak głu­cho­nie­my wte­dy ro­dzi…

Pani Na­dol­ska uśmiech­nę­ła się nie­znacz­nie. Wie­dzia­ła ona, że brat nie zno­sił Ka­sprzyc­kiej za jej ga­da­tli­wość, i dla­te­go zwy­kle mil­czał przy niej.

– A co do tej świę­to­ści – mó­wi­ła da­lej pani Ka­sprzyc­ka… – to ja ko­cha­nej pani po­wiem: w świę­tych męż­czyzn nie Wie­rzę! Może byli kie­dyś, jak ka­len­darz ukła­da­no, ale co te­raz to nie. Ja się na­wet do ka­len­da­rzo­wych męż­czyzn nie mo­dlę; świę­te nie­wia­sty mi wy­star­cza­ją…

– Co też pani wy­ga­du­je! – prze­rwa­ła pani Na­dol­ska.

– E, pani ko­cha­na, wiem, co mó­wię. Niech się pani gor­szy, ale to mu­szę po­wie­dzieć, że ko­cha­na pani, oso­ba taka miła i roz­sąd­na, przy tym bra­cie kom­plet­nie rdze­wie­je… Al­boż­to ży­cie?

Ra­niut­ko, sko­ro świt, do ko­ścio­ła, wie­czo­rem zno­wu do ko­ścio­ła, a w cią­gu ca­łe­go dnia uro­czy­ste mil­cze­nie. Brat nad książ­ką, a sio­stra my­śli tyl­ko o tem, aby mu cze­go, Boże broń, nie za­bra­kło… Ja by­wam w świe­cie, to wiem, co lu­dzie mó­wią. Że pan Ro­licz uczo­ny, że po­czci­wy, że za­cny, to wszy­scy przy­zna­ją; ale z tych jego na­bo­żeństw i pu­stel­ni­cze­go ży­cia śmie­ją się. Na­zy­wa­ją go… wie ko­cha­na pani jak: gry­zi-oł­tarz!…

Pani Na­dol­ska z obu­rze­niem za­pro­te­sto­wać chcia­ła, gdy wtem we drzwiach dwor­ku uka­zał się Ro­licz.

Roz­mo­wa dwóch są­sia­dek to­czy­ła się przy furt­ce ogro­do­wej; pani Ka­sprzyc­ka bo­wiem naj­bar­dziej oży­wio­ną roz­mo­wę zwy­kle roz­po­czy­na­ła na wy­chod­nem.

Ro­licz wy­bie­rał się do mia­sta. Przy­wi­taw­szy się z pa­nią Ka­sprzyc­ka, któ­ra na jego wi­dok na­gle umil­kła, zwró­cił się ku sio­strze.

– Moja Te­re­niu – rzekł – spo­dzie­wam się, że przyj­dzie tu do mnie Zyg­munt Wil­ski. Po­wiedz mu, aby na mnie po­cze­kał; ja nie­ba­wem wró­cę.

Ukło­nił się i wy­szedł.

Był to czło­wiek nie sta­ry jesz­cze, ale, wi­docz­nie, spra­co­wa­ny, znu­żo­ny. Nie­wiel­kie­go wzro­stu, chu­dy nie­zmier­nie, twarz miał peł­ną zmarsz­czek, za­su­szo­ną. Tyl­ko wzrok za­cho­wał blask mło­dzień­czy i by­strość. Wło­sy miał zu­peł­nie siwe, ale buj­ne i dość dłu­gie; za­cze­sa­ne do góry, oka­la­ły czo­ło ro­zum­ne, po­god­ne.

– A co, wi­dzi pani! – za­wo­ła­ła Ka­sprzyc­ka, sko­ro tyl­ko Ro­licz furt­kę za­mknął za sobą. – Pani ko­cha­na mówi: świę­ty. A z ta­kim Wil­skim zna się i pro­te­gu­je go…

– Wil­ski – od­par­ła pani Na­dol­ska – to bar­dzo daw­ny zna­jo­my mego bra­ta. Z ro­dzi­ca­mi jego łą­czy­ły To­ma­sza bar­dzo ści­słe sto­sun­ki; po ich śmier­ci brat mój był nie­ja­ko opie­ku­nem Wil­skie­go, przy­wią­zał się, ma do nie­go sła­bość…

– Oj co sła­bość, to sła­bość. Uszy więd­ną, gdy słu­chać, co lu­dzie o tym Wil­skim ga­da­ją! Przed dwo­ma laty jak owdo­wiał, to, po­dob­no, okrut­nie roz­pa­czał, ale po­cie­szył się ry­chło. Ro­mans, sły­szę, pro­wa­dzi z ja­kąś tam mę­żat­ką, a je­dy­ne­go syn­ka, któ­re­go mu żona zo­sta­wi­ła, cał­ko­wi­cie za­nie­dbu­je…

– E, to mu­szą być plot­ki…

– Nie­ma dymu, ko­cha­na pani, bez ognia. Jest ja­kiś pan Cze­piel, bu­chal­ter, czy coś po­dob­ne­go; czło­wiek nie­mło­dy, brzyd­ki, po­spo­li­ty. A oże­nił się z ko­bie­tą – cud pięk­no­ści. Wi­dzia­łam ją i po­wia­dam ko­cha­nej pani: cud! A jak ja mó­wię, to już musi być praw­da. Wło­sy ja­sne, a oczy i brwi czar­ne, jak ma­lo­wa­ne. Ja na­wet po­są­dzam, że ma­lo­wa­ne. Przy­tem usta, no­sek, fi­gu­ra… no, sło­wem – ślicz­na! Otoż Wil­ski wkrę­cił się tam do tych Cze­pie­lów i za­wią­zał ro­mans, co się zo­wie… Całe mia­sto o tem gada… Niech się ko­cha­na pani bra­ta spy­ta, on musi o tem wie­dzieć, sko­ro taki przy­ja­ciel…

Ode­szła wresz­cie, po­zo­sta­wia­jąc pa­nią Na­dol­ską w praw­dzi­wem po­mie­sza­niu…

Mo­głoż to być praw­dą? Ona nig­dy nie mia­ła do Wil­skie­go sym­pa­tyi; o lek­ko­myśl­ność po­są­dza­ła go za­wsze; wie­dzia­ła też, iż Ro­licz nie­raz z cięż­kich wy­do­by­wał go kło­po­tów. Ale ta­kie­go ze­psu­cia nie przy­pusz­cza­ła w nim nig­dy. Czło­wiek, ma­ją­cy już bli­sko lat czter­dzie­ści i obo­wiąz­ki wzglę­dem syna, czyż mógł tak da­le­ce się za­po­mnieć?…II.

Wszyst­ko było praw­dą. Wil­ski sam so­bie nie zda­wał spra­wy, jak i kie­dy za­szedł nad brzeg prze­pa­ści, któ­ra go te­raz po­cią­ga­ła nie­prze­par­tą siłą. Całe ży­cie sła­by i lek­ko­myśl­ny, zna­lazł nie­co rów­no­wa­gi dzię­ki do­brej bar­dzo, ko­cha­ją­cej i ro­zum­nej żo­nie. Wpływ jej i sta­ra­nia Ro­li­cza spra­wi­ły, że Wil­ski, któ­ry żył przed­tem mar­no­traw­nie, zdo­łał z resz­tek znacz­ne­go ongi ma­jąt­ku oca­lić tyle, że przy pra­cy mógł je­dy­na­ka syna przy­zwo­icie wy­cho­wać. Smierć żony była cio­sem sta­now­czym, któ­ry tę dość sła­bą rów­no­wa­gę mo­ral­ną i ma­te­ry­al­ną za­chwiał.

Wil­ski roz­pa­czał bar­dzo, nie­uko­jo­nym się zda­wał. Po­tem na­stą­pi­ła apa­tya, a gdy z cza­sem ob­ra­zy prze­szło­ści i wra­że­nia po­czę­ły się za­cie­rać, w ustro­ju jego mo­ral­nym po­zo­sta­ła nie­uko­jo­na tę­sk­no­ta do tego, co on na­zy­wał cie­płem do­mo­we­go ogni­ska, a co wła­ści­wie było sa­mo­lub­nem przy­zwy­cza­je­niem, aby się nim zaj­mo­wa­no i do­ga­dza­no. Mały dzie­się­cio­let­ni sy­nek iego, Staś, przy­czy­niał mu tyl­ko kło­po­tu a pust­ki w domu nie za­peł­niał. Wil­ski ko­chał moie syna, ale ko­chał sa­mo­lub­nie; za­jąć się nim nie umiał i nie chciał; nu­ży­ło go to; on z dziec­kiem na­wet roz­ma­wiać nie po­tra­fił. Pra­gnął jesz­cze ży­cia i uży­wa­nia dla sie­bie, więc celu swe­go w wy­cho­wa­niu syna nie wi­dział i dla nie­go sie­bie od­dać i po­świę­cić nie my­ślał. Cie­szył się nim, do­pó­ki go ba­wił, ucie­kał, gdy za­czy­nał wy­ma­gać sta­rań, gdy sta­wał się tro­ską.

Ro­licz znał Wil­skie­go do­brze i stan jego psy­chicz­ny wy­bor­nie ro­zu­miał. Sko­rzy­stał też raz z nada­rzo­nej spo­sob­no­ści, aby mu pod­dać le­kar­stwo, je­dy­nie, zda­niem jego, sku­tecz­ne.

– Weź się do pra­cy… – rzekł mu.

– Do ja­kiej pra­cy? Wszak wiesz, żem do niej nie­przy­go­to­wa­ny; chy­ba za to, co jesz­cze po­sia­dam, we­zmę dzier­ża­wę lub ku­pię jaki fol­war­czek i znów go­spo­da­ro­wać będę…

Ro­li­czo­wi nie wy­da­ło się to od­po­wied­niem, znał już bo­wiem sys­tem go­spo­da­ro­wa­nia Wil­skie­go.

– Stra­cisz wszyst­ko – od­parł. – Na wsi pra­co­wać nie bę­dziesz, bo go­spo­dar­stwa nie lu­bisz. Ze sprze­da­ży ma­jąt­ku, po spła­ce­niu dłu­gów, zo­stał ci jesz­cze mały ka­pi­ta­lik… Po­szu­kaj tu w mie­ście za­ję­cia, któ­re­by ci jaki taki da­wa­ło do­chód. Choć­by to było bar­dzo mało, za­wsze bę­dzie do­dat­kiem do tego, co ci przy­no­si w pro­cen­cie ka­pi­ta­lik, a przedew­szyst­kiem bę­dziesz miał wte­dy za­ję­cie, któ­re za­bie­rze ci co­dzień kil­ka go­dzin cza­su, za­peł­ni pust­kę.

Wil­ski apa­tycz­nie go­dził się na wszyst­ko. Wo­lał zresz­tą zo­stać we Lwo­wie, niż wy­jeż­dżać na wieś, któ­rej nie cier­piał; by­le­by tyl­ko nie mu­siał sam kło­po­tać się szu­ka­niem po­sa­dy.

Pod­jął się tego Ro­licz w prze­ko­na­niu, że "Wil­skie­go oca­li. A nie było to ła­twe za­da­nie. Wil­ski uni­wer­sy­te­tu nie skoń­czył, nie mógł więc ubie­gać się o po­sa­dę w wyż­szych urzę­dach. Wy­bit­nych zdol­no­ści w żad­nym kie­run­ku nie po­sia­dał; moż­na więc tyl­ko było sta­rać się dla nie­go o pod­rzęd­ne za­ję­cie, któ­re­by wyż­szych kwa­li­fi­ka­cyi nie wy­ma­ga­ło.

– Pra­ca go uzdro­wi – my­ślał – obu­dzi wolę, za­chę­ci do ży­cia. Tym­cza­sem syn do­ro­śnie i sta­nie się dla nie­go ce­lem. Je­śli go tak zo­sta­wię sa­mo­pas, ze­rwie się ztąd, stra­ci wszyst­ko i zmar­nie­je. Trze­ba więc ko­niecz­nie coś dla nie­go wy­szu­kać.

Tak go ta myśl za­ję­ła, że dla niej po­świę­cił na czas ja­kiś swo­je przy­zwy­cza­je­nia; od­no­wił daw­ne sto­sun­ki, przy­po­mniał się lu­dziom wpły­wo­wym; szu­kał dla Wil­skie­go pro­tek­cyi.

I zdzia­łał tyle, że w jed­nej z in­sty­tu­cyj przy­ję­to go na pró­bę do wy­dzia­łu ra­chun­ko­we­go, któ­re­go na­czel­ni­kiem był pan Fi­lip Cze­piel.

Wil­ski roz­po­czął urzę­do­wa­nie bez wiel­kiej ocho­ty, ale i bez wstrę­tu. Był pod­ów­czas w ta­kiem uspo­so­bie­niu, że wszyst­ko zda­wa­ło mu się obo­jęt­nem. Ra­zi­ło go wpraw­dzie nie­raz oto­cze­nie, gnie­wał gder­li­wy i nie­zbyt grzecz­ny na­czel­nik, ale, za­to­pio­ny w swej tę­sk­no­cie, od­osab­niał się. Mil­czą­cy, nie sty­kał się bli­żej pra­wie z ni­kim z ko­le­gów biu­ro­wych, głu­chy na ich przy­cin­ki, nie­raz bar­dzo zło­śli­we, któ­re­mi do­ku­czyć chcia­no po­nu­re­mu "szlach­ci­co­wi". In­a­czej go nie na­zy­wa­no, a że zra­zu nie wie­dzia­no o tem, iż Wil­ski miał jesz­cze swój wła­sny ka­pi­ta­lik, trak­to­wa­no go więc, jako naj­niż­sze­go w urzę­dzie, z po­gar­dą.

Zmie­ni­ło się to tro­chę od cza­su, gdy je­den ze star­szych urzęd­ni­ków, Klucz­kie­wicz, przy­niósł nie­praw­do­po­dob­ną z po­zo­ru wia­do­mość, że Wil­ski miał sto­sun­ko­wo znacz­ny fun­dusz, i że jest pro­te­go­wa­ny przez dy­rek­cyę głów­ną, któ­ra, na­wet bez wie­dzy na­czel­ni­ka Cze­pie­la, przy­ję­ła go i na­rzu­ci­ła.

– To "Pro­tec­tions-Kind" – mó­wił Klucz­kie­wicz. – Zo­ba­czy­cie, do cze­go do­pro­wa­dzić go­tów. Na­czel­ni­kiem albo i dy­rek­to­rem zo­sta­nie. Niech no się tyl­ko tu­taj za­gnieź­dzi…

Od tego cza­su, je­że­li za­wiść się wzmo­gła, to za to po­zo­ry znacz­nie się ulep­szy­ły. Oprócz kil­ku nie­prze­jed­na­nych, więk­szość za­czę­ła na Wil­skie­go pa­trzeć in­nem okiem. Pro­po­zy­cye ma­łych po­ży­czek "na dni kil­ka", sta­le uwzględ­nia­ne przez Wil­skie­go, do resz­ty wy­rów­na­ły po­ło­że­nie; jak­kol­wiek "po­nu­ry szlach­cic" nie zmie­nił swe­go za­cho­wa­nia i po daw­ne­mu był mil­czą­cy, za­my­ślo­ny, za­mknię­ty w so­bie, stał się jed­nak, sam nie wie­dząc o tem, oso­bi­sto­ścią, z któ­rą się li­czo­no.

Raz otwar­cie po­wie­dział mu to Oset­kow­ski. Cho­ciaż ran­gą o całe nie­bo wyż­szy, ujął Wil­skie­go po­ufa­le pod ra­mię i rzekł, wy­cho­dząc z nim ra­zem z biu­ra:

– Ja, da­li­bóg, nie wiem, po co się pan tu mar­nu­jesz… Tu, pa­nie, żad­nej przy­szło­ści nie­ma. Świat za­mu­ro­wa­ny. Gdy­bym miał pań­skie pie­nią­dze, ho, ho, ani mego śla­du by tu nie było… Szko­da cza­su…

W grun­cie rze­czy tego sa­me­go prze­ko­na­nia był i Wil­ski. Pra­ca w tem biu­rze była nud­na i nu­żą­ca: zli­cza­nie nie­skoń­czo­nych ko­lumn cyfr i wpi­sy­wa­nie ich do roz­ma­itych ksiąg, pod roz­ma­ite ru­bry­ki. Za­bi­ja­ło to wpraw­dzie my­śli wszel­kie, ale też nu­ży­ło nie­zmier­nie, zwłasz­cza tego, któ­ry, jak on, ani wpra­wy, ani wy­trwa­ło­ści nie miał. Już też po trzech mie­sią­cach wy­bie­rał się oświad­czyć Ro­li­czo­wi, że z ta­kiej po­sa­dy, przy­no­szą­cej mu za­le­d­wie kil­ka­dzie­siąt zło­tych reń­skich mie­sięcz­nie, kwi­tu­je, gdy za­szły oko­licz­no­ści, któ­re go po­wstrzy­ma­ły.

Było uświę­co­nym zwy­cza­jem, że na imie­ni­ny na­czel­ni­ka wszy­scy urzęd­ni­cy pod­wład­ni uda­wa­li się do nie­go, do domu, dla zło­że­nia ży­czeń. Za­no­szo­no mu przy­tem ol­brzy­mi ar­kusz, ozdo­bio­ny ry­sun­ka­mi i ma­lo­wa­ne­mi kwiat­ka­mi, wśród któ­rych wid­niał na­pis: "Z po­win­szo­wa­niem Imie­nin*. U spodu były pod­pi­sy.

Cze­piel, zwy­kle bar­dzo prze­ję­ty swo­ją god­no­ścią, w dniu tym po­zby­wał się ma­je­sta­tu. Na prze­mo­wę jed­ne­go ze star­szych urzęd­ni­ków, wy­gła­sza­ną z nie­zmier­nym pa­to­sem, od­po­wia­dał z na­le­ży­tem wzru­sze­niem, dzię­ku­jąc za nie­za­słu­żo­ne uzna­nie i "nie­spo­dzian­kę". Nie­spo­dzian­ką był po­wta­rza­ją­cy się co roku ar­kusz.

W owa­cyi tej uczest­ni­czył i Wil­ski. Wszedł do sa­lo­nu na­czel­ni­ka na sa­mym koń­cu, jako urzę­dem naj­niż­szy, śmie­jąc się w du­chu z uro­czy­ste­go na­stro­ju, jaki pa­no­wał. Ba­wi­ły go od­święt­ne ubra­nia, od któ­rych biła woń naf­ta­li­ny, ol­brzy­mie bia­łe kra­wa­ty i ta­kież rę­ka­wicz­ki, for­sow­nie na­cią­gnię­te na nie­przy­wy­kłe do ta­kie­go ucie­mię­że­nia ręce; ba­wił go cały ten apa­rat uro­czy­sty, pom­pa­tycz­ny a nie­szcze­ry, bo z do­świad­cze­nia, z tego, co sły­szał co­dzien­nie, wie­dział, iż Cze­piel sym­pa­tyą pod­wład­nych wca­le się nie cie­szył.

Prze­mo­wa gra­tu­la­cyj­na była i tym ra­zem peł­na na­masz­cze­nia, a od­po­wiedź wzru­sza­ją­ca. Wil­ski z roz­tar­gnie­niem słu­chał, przy­pa­tru­jąc się na­to­miast z za­ję­ciem urzą­dze­niu sa­lo­nu. Było nie­zmier­nie sta­ran­ne; czu­ło się tu rękę ko­bie­cą, któ­ra nad wszyst­kiem czu­wa­ła. Wszyst­ko się lśni­ło, cho­ciaż szcze­gó­ły nie świad­czy­ły o ar­ty­stycz­nym sma­ku. Mnó­stwo kwia­tów sztucz­nych w do­nicz­kach, włócz­ko­we kapy z fren­zel­ka­mi na sto­li­kach, brzyd­kie lu­stra w po­spo­li­tych ra­mach nad ka­na­pa­mi, a na ścia­nach śmiesz­ne oleo­dru­ki, śród któ­rych wid­niał, kred­ką ro­bio­ny, wi­ze­ru­nek pana domu. Nad dłu­gim, sta­rym for­te­pia­nem wi­sia­ły owe co­rocz­ne "nie­spo­dzian­ki", opraw­ne w ram­ki czar­ne ze zło­co­ną ob­wód­ką.

Skoń­czy­ła się wresz­cie ce­re­mo­nia. Wzru­szo­ny pan Cze­piel dzię­ko­wał uści­skiem dło­ni; na koń­cu

Wil­skie­mu po­dał dwa pal­ce i za­pro­sił wszyst­kich do ja­dal­ne­go po­ko­ju, któ­ry, jak świad­czy­ły łóż­ka i ob­ra­zy świę­tych nad nie­mi za­wie­szo­ne, słu­żył za­ra­zem za sy­pial­nią.

Tu jed­nak opu­ścił od­ra­zu Wil­skie­go zmysł spo­strze­gaw­czy. Stra­cił z oczu oto­cze­nie i wszel­kie szcze­gó­ły przy­ję­cia, całą bo­wiem jego uwa­gę po­chło­nę­ła pani Cze­pie­lo­wa. Im mniej mógł się w tem oto­cze­niu spo­dzie­wać ta­kie­go zja­wi­ska, tem bar­dziej było dlań ude­rza­ją­cem.

Ka­sprzyc­ka, opo­wia­da­jąc sio­strze Ro­li­cza o wdzię­kach pani Cze­pie­lo­wej, nie prze­sa­dzi­ła wca­le, a ra­czej nie do­po­wie­dzia­ła wszyst­kie­go. W tej ko­bie­cie nie­tyl­ko rysy, nie­tyl­ko wło­sy i fi­gu­ra były pięk­ne, ota­cza­ła ją ja­kaś at­mos­fe­ra upa­ja­ją­ca; dźwięk jej gło­su wa­bił, wa­bi­ły ręce de­li­kat­ne, wy­piesz­czo­ne, o dłu­gich, ró­żo­wych pa­lusz­kach, wa­bi­ło spoj­rze­nie ciem­nych oczu, cza­sem omdle­wa­ją­ce, spo­wi­te niby mgłą przej­rzy­stą, to znów rzu­ca­ją­ce bły­ski fos­fo­rycz­ne, mie­nią­ce się, jak bry­lan­to­we. Spoj­rze­nie to zda­wa­ło się mó­wić o nie­na­sy­co­nem pra­gnie­niu, o tra­wią­cej tę­sk­no­cie – po­cią­ga­ło obiet­ni­cą, któ­ra sama przez się była roz­ko­szą.

I oto stał się cud. Wil­ski, ów po­nu­ry szlach­cic, któ­ry w biu­rze sen­sa­ta uda­wał, stał się na­gle mi­łym, roz­mow­nym, dow­cip­nym. Oży­wił całe to­wa­rzy­stwo, śmie­li się wszy­scy, na­wet pan Cze­piel, a naj­szcze­rzej i naj­ser­decz­niej pani Cze­pie­lo­wa. Dla go­ścia, któ­ry po raz pierw­szy, jak oświad­czy­ła, za­szczy­cił dom jej swo­ją obec­no­ścią, mia­ła naj­wy­mow­niej­sze spoj­rze­nia, na­grzecz­niej­sze słów­ka.

Za­zdro­sny Klucz­kie­wicz spo­glą­dał z uko­sa i przy­gry­zał wąsy.

– Ja tak­że by­łem kie­dyś po raz pierw­szy, a nie do­świad­czy­łem ta­kiej ła­ski – szep­nął na ucho pani domu.

Po­gar­dli­wy ruch ra­mion był je­dy­ną od­po­wie­dzią. Pani Cze­pie­lo­wa nie ra­czy­ła na­wet spoj­rzeć w tę stro­nę.

Po ob­fi­tem śnia­da­niu i licz­nych to­a­stach, sła­wią­cych przy­mio­ty za­cne­go so­le­ni­zan­ta, któ­ry był wzo­rem prze­ło­żo­nych i naj­mil­szym go­spo­da­rzem, wy­cho­dzo­no tłum­nie. Wil­ski był cał­ko­wi­cie oszo­ło­mio­ny; nie sły­szał, co do nie­go mó­wio­no. W uszach dźwię­czał mu sre­brzy­sty głos Cze­pie­lo­wej, pa­trzy­ły nań oczy ciem­ne, to za­mglo­ne, to sie­ją­ce iskry bry­lan­to­we.

– Z pana fi­lut! – mó­wił Oset­kow­ski, idąc z nim pod ra­mię. – Kto­by mógł przy­pu­ścić, żeś pan taki "ba­wi­da­ma"…

Wil­ski uśmie­chał się, nie od­po­wia­da­jąc. Było mu bar­dzo lek­ko na du­szy, po raz pierw­szy od lat wie­lu. Ci nie­zno­śni, po­spo­li­ci ko­le­dzy wy­da­wa­li mu się mili, ser­decz­ni, po­czci­wi. Cały dzień spę­dził z nimi, cho­dząc od re­stau­ra­cyi do re­stau­ra­cyi, od ka­wiar­ni do ka­wiar­ni. W noc póź­ną wró­cił do domu, nie bar­dzo trzeź­wy, ale bar­dzo za­do­wo­lo­ny.

Od tej pory ani my­ślał już wy­stę­po­wać z urzę­du. Na trze­ci dzień po­szedł z wi­zy­tą do pań­stwa Cze­pie­lów. Na­czel­ni­ka nie za­stał, ale pani go przy­ję­ła i w pół go­dzi­ny opo­wie­dzia­ła mu całą swo­ją hi­sto­ryę.

He­le­na Za­mor­ska, ze szla­chec­kiej i, jak twier­dzi­ła, bar­dzo nie­gdyś za­moż­nej, lecz zu­peł­nie zu­bo­ża­łej ro­dzi­ny, mu­sia­ła od­dać swo­ją rękę Cze­pie­lo­wi, któ­re­go nie ko­cha­ła nig­dy. Bo jak­że moż­na było ko­chać czło­wie­ka tak po­spo­li­te­go, któ­ry na­do­miar był od niej star­szy przy­najm­niej o ja­kie lat dwa­dzie­ścia! Czu­ła się też bar­dzo nie­szczę­śli­wą – to fakt. Pra­gnę­ła po­dzia­łu my­śli i uczuć; pra­gnę­ła ser­ca, któ­re­by jej tę­sk­no­ty od­czuć umia­ło; pra­gnę­ła umy­słu, któ­ry­by poj­mo­wał jej dą­że­nia; pra­gnę­ła sil­nej dło­ni, na któ­rej­by się oprzeć mo­gła…

Czyż mogę żyć w ta­kiem oto­cze­niu? –

mó­wi­ła z roz­pa­czą, wska­zu­jąc na kapy włócz­ko­we z frę­dzel­ka­mi i na "nie­spo­dzian­ki", za­wie­szo­ne w ram­kach na ścia­nach.

Wil­ski, oczy­wi­ście, był tego sa­me­go zda­nia i współ­czuł go­rą­co. A na do­wód współ­czu­cia, spo­wia­dał się jej tak­że ze swo­ich tę­sk­not i nie­do­li.

On szu­kał zno­wu wy­ma­rzo­ne­go cie­pła do­mo­we­go ogni­ska, któ­re­go mu na­gle za­bra­kło. Pra­gnął jesz­cze ży­cia, czuł, że mo­gło­by być pięk­ne roz­kosz­ne…

I w tych dwóch isto­tach, po­zba­wio­nych pod staw etycz­nych, sła­bych mo­ral­nie, ro­sło wśród tych zwie­rzeń pra­gnie­nie nie ży­cia ale uży­cia…

Pięk­nej pani He­le­nie ży­cie w wa­run­kach skrom­nych, do­tych­cza­so­wych nie wy­star­cza­ło. Ona już od­daw­ni dą­ży­ła do tego, aby ze­rwać krę­pu­ją­ce ją pęta i wy­do­stać się na świat sze­ro­ki. W jej oto­cze­niu zwy­kłem nie było ni­ko­go, kto­by w tej ry­zy­kow­nej wę­drów­ce chciał jej to­wa­rzy­szyć. Znaj­do­wa­ła wpraw­dzie skrom­nych, jak Klucz­kie­wicz, wiel­bi­cie­li; lecz ci nie wy­ma­ga­li he­ro­icz­nych po­świę­ceń, i nie byli sko­rzy do po­świę­ce­nia sie­bie; nie było wśród nich ta­kie­go bo­ha­te­ra wy­stęp­ku", o ja­kim ze­psu­ta wy­obraź­nia Cze­pie­lo­wej ma­rzy­ła.

Nada­rzył się wresz­cie Wil­ski. Był to, bądź – co­bądź, czło­wiek z in­nej sfe­ry, niż Cze­piel lub Klucz­kie­wicz. Po­do­bał się też od­ra­zu i od­ra­zu wy­dał się po­żą­da­nym wy­ba­wi­cie­lem z cia­sne­go świat­ka, w ja­kim ją za­mknię­to.

Nie­bo­ga­ty wpraw­dzie, lecz za­wsze po­sia­da­ją­cy tyle, ile było trze­ba, aby pięk­nej pani He­le­nie uła­twić wy­fru­nię­cie na szer­szą wi­dow­nię, oka­zy­wał się przy­tem po­żą­da­nem i po­dat­nem na­rzę­dziem przez swą sła­bość woli i nad­mier­ną wraż­li­wość na wdzię­ki ko­bie­ce.

Od­tąd dla Wil­skie­go roz­po­czę­ło się ist­nie­nie dziw­ne a peł­ne uro­ku. Zna­lazł to, cze­go szu­kał. Cze­pie­lo­wa in­stynk­tow­nie od­ga­dła sa­mo­lub­stwo jego uspo­so­bie­nia i sta­ra­ła się mu do­go­dzić owem po­chleb­stwem nie­ustan­nem i ową pa­mię­cią o drob­nost­kach, któ­re­mi na­tu­ry sła­be naj­ła­twiej usi­dlić się dają, bio­rąc za do­wód uczu­cia to, co ze stro­ny ko­bie­ty jest tyl­ko wy­ra­fi­no­wa­ną za­lot­no­ścią. Ko­bie­ta, z na­tu­ry swej dro­bia­zgo­wa, o drob­nost­kach, gdy chce, pa­mię­ta ła­two; męż­czy­znę zaś taka pa­mięć zdu­mie­wa i uj­mu­je…

Od­tąd wi­zy­ty Wil­skie­go u pani He­le­ny były co­raz częst­sze. Nie wie­dział o nich zwy­kle Cze­piel, co było tem ła­twiej­sze, że ży­cie pana na­czel­ni­ka było ure­gu­lo­wa­ne, jak ze­ga­rek.

Przed ósmą rano wy­cho­dził, o dru­giej wra­cał do domu; po obie­dzie mała drzem­ka, po­tem mały spa­cer, po­tem biu­ro do siód­mej, po­tem knajp­ka i trzy ku­fel­ki piwa, a o dzie­sią­tej spo­czy­nek…

Wil­ski, dzię­ki "kil­ku­dnio­wym" po­życz­kom, któ­re się co­raz czę­ściej po­na­wia­ły, ła­two wy­jed­ny­wał uprzej­me za­stęp­stwo i wy­my­kał się z biu­ra, albo też wca­le tam nie przy­cho­dził, jako cho­ry. Cały zaś czas "knajp­ki" pana Cze­pie­la, do dzie­sią­tej wie­czo­rem, był co­dzien­nie wol­ny i prze­zna­czo­ny na upa­ja­nie się "cie­płem do­mo­we­go ogni­ska".

Nie­raz też zra­na wy­my­ka­no się na dal­sze prze­chadz­ki, za mia­sto. Uro­cze to były chwi­le! Nikt bo­wiem tak, jak pani He­le­na, nie od­czu­wał pięk­no­ści przy­ro­dy.

Je­sień w tym roku była po­god­na i cie­pła. Z góry Zam­ko­wej cu­dow­ny roz­ta­czał się wi­dok. Słoń­ce, pro­mien­ne a nie pa­lą­ce, rzu­ca­ło swe bla­ski na róż­no­barw­ną zie­lo­ność. W zbłę­kit­nio­nem, przej­rzy­stem po­wie­trzu, po za do­ma­mi przed­mieść, wid­nia­ły od­da­lo­ne pola i wio­ski, peł­ne spo­ko­ju, jak zie­mia obie­ca­na dla znu­żo­nych wrza­wą i ha­ła­sem miesz­kań­ców mia­sta…

Sto­jąc z Wil­skim u sto­ku góry, za­pa­trzo­na w prze­strzeń, pani He­le­na wy­cią­gnę­ła ku niej ra­mio­na. Wie­trzyk lek­ki roz­wie­wał ja­sne jej wło­sy nad czo­łem; za­ró­żo­wio­na twa­rzycz­ka pro­mie­nia­ła szczę­ściem, de­li­kat­ne noz­drza po­ru­sza­ły się gwał­tow­nie, roz­chy­li­ły się usta.

– W świat! w świat! – mó­wi­ła pół­gło­sem w unie­sie­niu. – Tam swo­bo­da, tam roz­kosz, tam szczę­ście!…

Wil­ski oto­czył ją ra­mie­niem, a ona przy­tu­li­ła się na­gle do nie­go, jak go­łąb­ka.

– Uko­cha­nie moje! – szep­tał, ca­łu­jąc jej usta, wło­sy i oczy. – Wszę­dzie, gdzie ze­chcesz… z tobą wszę­dzie!…

He­le­na na­gle oczy otwar­ła. A gdy on, roz­ko­cha­ny, upo­jo­ny, przy­rze­kał, ona ba­daw­czem spoj­rze­niem prze­ni­ka­ła jego my­śli. Czy mó­wił praw­dę? czy już doj­rzał na bo­ha­te­ra wy­stęp­ku?…

Obo­je nie do­strze­gli, że mie­li świad­ka. Sto­ją­cy opo­dal, po za drze­wa­mi, Klucz­kie­wicz słów nie sły­szał i nie wi­dział uści­sków, lecz prze­ko­nał się, że była schadz­ka i po­sta­no­wił sko­rzy­stać z tego we wła­ści­wej chwi­li.III.

Ra­nek póź­nej je­sie­ni, chmur­ny i mgli­sty. Na uli­cach Lwo­wa mrok jesz­cze i nie­wie­lu prze­chod­niów. Tyl­ko słu­żą­ce z ko­szy­ka­mi dążą na ry­nek, oraz gro­mad­ki ro­bot­ni­ków, w osmo­lo­nych blu­zach, idą ku dwor­co­wi ko­lei lub wra­ca­ją do mia­sta ze służ­by noc­nej. Sły­chać cza­sem roz­mo­wy ich gwar­ne i od­głos cięż­kich kro­ków, mia­ro­wych, niby żoł­nie­rzy w sze­re­gu.

Prze­szli i zno­wu ci­sza…

Przez mgli­ste po­wie­trze prze­nik­nął drżą­cy dźwięk ra­tu­szo­we­go ze­ga­ra, wy­dzwa­nia­ją­ce­go go­dzi­nę ósmą.

Rów­no­cze­śnie oży­wił się tur­kot do­ro­żek, spie­szą­cych na dwo­rzec do od­cho­dzą­ce­go nie­ba­wem po­cią­gu. I z wiel­kim ha­ła­sem po­to­czył się uli­ca­mi nie­zgrab­ny żół­ty wóz pocz­to­wy z ostat­nią ko­re­spon­den­cya miesz­kań­ców Lwo­wa.

To­czył się po­waż­nie, ma­je­sta­tycz­nie, środ­kiem uli­cy, omi­ja­ny z usza­no­wa­niem przez inne poją – zdy, nie ustę­pu­jąc ni­ko­mu, świa­do­my waż­ne­go swe­go po­słan­nic­twa. Ileż w tym wo­zie dzi­wacz­nym mie­ści­ło się ta­jem­nic! Obok spraw bez zna­cze­nia, obok czczej wy­mia­ny grzecz­no­ści i ba­nal­nych fra­ze­sów, ileż trosk, ile bo­lów istot­nych, ile skarg, za­wo­dów, go­ry­czy, ile roz­po­czy­na­ją­cych się uśmie­chem na­dziei, a krwa­wo nie­raz za­koń­czyć się ma­ją­cych dra­ma­tów. Mie­ści­ło się tam całe ży­cie ludz­kie we wszyst­kich swo­ich ob­ja­wach…

Prze­chod­nie co­raz już licz­niej­si, obo­jęt­nem okiem spo­glą­da­li na wóz pocz­to­wy, nie my­śląc wca­le o ta­jem­ni­cach, ja­kie mógł mie­ścić.

Byli to prze­waż­nie urzęd­ni­cy niż­szej ka­te­go­ryi, spóź­nie­ni dziś nie­co, i spie­szą­cy z pew­nem za­nie­po­ko­je­niem do biur, roz­po­czy­na­ją­cych czyn­no­ści o go­dzi­nie 8 ej zra­na.

Cóż ta­kie­go bie­da­ka ob­cho­dzić mo­gły cu­dze ta­jem­ni­ce, ukry­te we wnę­trzu wozu pocz­to­we­go? Ta­jem­nic w jego wła­snem ży­ciu nie było; była za to jaw­na bie­da i jaw­na tro­ska i jed­na tyl­ko co mie­siąc po­wta­rza­ją­ca się i nig­dy nie­roz­strzy­gnię­ta za­gad­ka: w jaki spo­sób do przy­szłe­go mie­sią­ca do­cią­gnąć bez po­mo­cy kre­dy­tu, któ­ry co­raz sta­wał się trud­niej­szym, co­raz droż­szym? Wo­bec tej naj­bliż­szej i naj­bar­dziej pie­ką­cej, cóż mo­gły go ob­cho­dzić inne, obce za­gad­ki lub tro­ski? Zwłasz­cza dzi­siaj, gdy spóź­nił się do biu­ra, a myśl, ode­rwa­na od kło­po­tów ro­dzin­nych, wy­łącz­nie tem była za­ję­ta: co po­wie­dzieć na­czel­ni­ko­wi? jak przed nim uspra­wie­dli­wić swe opóź­nie­nie?

Pan Cze­piel, do­bry w grun­cie czło­wiek, cza­sem na­wet za­po­mo­gę lub gra­ty­fi­ka­cyę wy­ro­bi; ale co do tych go­dzin urzę­do­wych ist­ny man­jak! I ma jesz­cze dru­gą wadę: że się zbyt­nio nie­uza­sad­nio­ne­mi sym­pa­ty­ami lub nie­chę­cia­mi po­wo­do­wać daje.

Ten Klucz­kie­wicz na­przy­kład. Do ni­cze­go: leń, próż­niak, o "kon­to­wa­niu", ani o pro­wa­dze­niu ksiąg po­ję­cia nie ma. Na­wet zli­czyć cyfr' po­rząd­nie mu się nie chce! A jed­nak pan Cze­piel za nim prze­pa­da. Od sa­me­go rana woła go do sie­bie i z nim roz­mo­wy pro­wa­dzi – plo­tek słu­cha. A za Klucz­kie­wi­cza inni ro­bić mu­szą!

Jak przyj­dzie rocz­ne za­mknię­cie ra­chun­ków, albo ukła­da­nie bu­dże­tu, to Klucz­kie­wicz w po­ko­ju na­czel­ni­ka ni­by­to "kon­cep­to­we ka­wał­ki" wy­ra­bia, a ty, czło­wie­cze, la­te­ruj za nie­go, kon­tuj, za­my­kaj ru­bry­ki – i w do­dat­ku słu­chaj wy­my­ślań na­czel­ni­ka!

– A któ­ra to u pana go­dzi­na, pa­nie Kwarc?

My tu z pa­nem Klucz­kie­wi­czem od siód­mej pra­cu­je­my; a pan, pa­nie Kwarc, wy­sy­piasz się po wczo­raj­szem piw­ku z pod "Czar­ne­go Raka".

Gdy­byź to przy­najm­niej! Ale ten prze­myśl­ny go­spo­darz z pod "Czar­ne­go Raka" tyl­ko przez ty­dzień kre­dy­tu­je, po­tem ani szkla­necz­ki piwa bez pie­nię­dzy nie da, a na pierw­sze­go wszyst­ko ścią­ga nie­mi­ło­sier­nie.

Tego dnia pan Cze­piel był w szcze­gól­nie złym hu­mo­rze. Przy­szedł do biu­ra wcze­śniej jesz­cze, niż zwy­kle, za­le­d­wie pół do ósmej wy­bi­ło. Od­ra­zu zwy­my­ślał stró­ża za zim­no w po­ko­ju i woź­ne­go za kop­cą­cą lam­pę. Po­tem, chrzą­ka­jąc gło­śno i splu­wa­jąc od cza­su do cza­su, roz­po­czął urzę­do­wa­nie od cho­dze­nia po po­ko­ju wiel­kie­mi kro­ka­mi.

Po­kój był duży, ciem­na­wy, o dwóch oknach, wy­cho­dzą­cy na za­ro­słe krze­wa­mi po­dwór­ko. Na środ­ku po­ko­ju sta­ło wiel­kie biu­ro, wy­su­nię­te i usta­wio­ne tak, aby świa­tło z obu okien z po za ple­ców pana na­czel­ni­ka pa­da­ło. Na biur­ku, z le­wej stro­ny, stos pa­pie­rów urzę­do­wych, zło­żo­nych po­dłuż­nie i po­wią­za­nych sznur­ka­mi. Z pra­wej ogrom­ny ka­ła­marz, na pod­staw­ce peł­nej sza­fi­ro­we­go pia­sku, z któ­re­go ster­cza­ła rę­ko­jeść czar­nej, drew­nia­nej ły­żecz­ki do za­sy­py­wa­nia pi – sma. Przed biur­kiem ol­brzy­mi fo­tel, sta­rą, po­pę­ka­ną ce­ra­tą obi­ty, bar­dzo głę­bo­ki, z wy­so­kiem opar­ciem. Ze zaś pan Cze­piel nie­wiel­kie­go był wzro­stu, więc sie­dze­nie było pod­wyż­szo­ne sta­rym "con­to-bu­chem", na któ­rym spo­czy­wa­ła jesz­cze, bez­po­śred­nią już stycz­no­ścią z pa­nem na­czel­ni­kiem za­szczy­co­na, ce­ra­to­wa zie­lo­na po­dusz­ka, o for­mie – hy­gie­nicz­nej.Ścia­ny po­ko­ju były za­sta­wio­ne wiel­kie­mi sza­fa­mi, po­ko­sto­wa­ne­mi na ko­lor bron­zo­wy, w któ­rych mie­ści­ły się sta­re księ­gi i akty. Szaf tych nie otwie­ra­no pra­wie nig­dy; w rzad­kich chy­ba wy­pad­kach, gdy od­wo­łać się było trze­ba do od­le­glej­szej prze­szło­ści, po­grze­ba­nej pod war­stwa­mi wil­got­nej ple­śni, pa­ję­czy­ny i ku­rzu. To też w wy­jąt­ko­wych tych wy­pad­kach pan na­czel­nik ucie­kał z biu­ra. A wów­czas woź­ny otwie­rał sza­fę wiel­kim za­rdze­wia­łym klu­czem, dwóch zaś stró­żów do­by­wa­ło za­ple­śnia­łe księ­gi. Ob­mia­ta­no pyły i prze­wie­trza­no po­kój, po­czem za­ufa­ny Klucz­kie­wicz szu­kał po­trzeb­ne­go do­wo­du, skła­dał znów księ­gi na dłu­go­let­ni spo­czy­nek i za­my­kał sza­fę.

Jed­na wszak­że z tych szaf słu­ży­ła do co­dzien­ne­go użyt­ku; w niej bo­wiem prze­cho­wy­wa­na była gar­de­ro­ba biu­ro­wa pana Cze­pie­la, skła­da­ją­ca się z dłu­gie­go sur­du­ta, od lat nie­pa­mięt­nych tego sa­me­go, tak spło­wia­łej, brud­no – po­pie­la­tej bar­wy, że zmie­nić się już nie mo­gła.

Obok tej sza­fy, umy­wal­nia za­wsze otwar­ta, z wiel­ką mied­ni­cą cy­no­wą. Na ma­łym sto­licz­ku przy umy­wal­ni duża ka­raf­ka z nad­bi­tą szyj­ką i nad­szczer­bio­nym kor­kiem; nad nią za­wie­szo­ny na ćwie­ku gru­by ręcz­nik, nie od­zna­cza­ją­cy się świe­żo­ścią.

Po dru­giej stro­nie, przy­su­nię­ta do ścia­ny, po­mię­dzy dwie­ma sza­fa­mi tu­li­ła się ka­nap­ka, obi­ta czar­ną wy­sza­rza­ną ce­ra­tą; przed nią sto­lik owal­ny i dwa rów­nież ce­ra­tą po­kry­te fo­te­li­ki z wi­docz­nie uszko­dzo­ne­mi i groź­nie z sie­dze­nia wy­sta­ją­ce­mi sprę­ży­na­mi.

Jesz­cze jed­na pól­ka pod oknem, pa­pie­ra­mi za­rzu­co­na, a przy niej pul­pit wy­so­ki z roz­ło­żo­ną na nim księ­gą ra­chun­ko­wą – i ko­niec ume­blo­wa­nia ga­bi­ne­tu pana na­czel­ni­ka.

Dzi­siaj – znak szcze­gól­nie złe­go uspo­so­bie­nia – prze­chadz­ka pana Cze­pie­la po po­ko­ju trwa­ła nie­zwy­kle dłu­go. Woź­ny, w ocze­ki­wa­niu roz­ka­zów, stał chwi­lę we drzwiach.

– Idź, dra­bie! – krzyk­nął ochry­płym gło­sem na­czel­nik.

Woź­ny wy­pro­sto­wał się po woj­sko­we­mu (był wy­słu­żo­nym sier­żan­tem), zro­bił zwrot na lewo i znik­nął za drzwia­mi.

A pan Cze­piel cho­dził cią­gle wszerz i wzdłuż z za­ło­żo­ne­mi w tył rę­ko­ma. Po­cią­gał no­sem, chrzą­kał, splu­wał i od cza­su do cza­su rzu­cał gniew­nym wzro­kiem na ścia­ny, ma­lo­wa­ne w de­seń po­pie­la­ty, a do po­ło­wy nie­mal od dołu po­zna­czo­ne wił­got­ne­mi pla­ma­mi. W po­wie­trzu tez czuć było nie­mi­łą woń stę­chli­zny, zmie­sza­ną z odo­rem za­ple­śnia­łych pa­pie­rów, ksią­żek i kop­cą­cej lam­py.

– Chor­ro­ba cięż­ka! – mruk­nął wresz­cie na­czel­nik, za­trzy­mu­jąc się przed biur­kiem i pa­trząc ze zło­ścią na wil­got­ne pla­my. – Ja im mó­wię: me­ine Her­ren, nie wy­trzy­mam! Dziu­ra jest, sło­wo noru, śmier­dzą­ca, wil­got­na… Ka­szel mam, chry­pę mam… mó­wić le­d­wo mogę… A oni nic! Trak­tu­ją czło­wie­ka, sło­wo – noru, jak by­dlę. Cały dzień, od świ­tu do nocy tu sie­dzę, a oni jesz­cze py­ta­ją: po co? tego nie wi­dać… A co ma być wi­dać? Za­mknię­cie ra­chun­ków jest; bu­dżet w porę jest; "ka­wał­ków" róż­nych, jak śmie­cia. A oni jesz­cze: nie wi­dać!Świa­tło lam­py pa­da­ło te­raz na opa­słą, przy­sad­ko­wa­tą po­stać pana Cze­pie­la, na ły­si­nę jego, oko­lo­ną si­wie­ją­ce­mi, ru­da­we­mi wło­sa­mi, i twarz o ry­sach du­żych, gru­bych, roz­pły­nię­tych, wśród któ­rych gó­ro­wał nos po­tęż­ny, mię­si­sty, zwie­sza­ją­cy się po nad wą­sem dość nie­sfor­nie roz­strzę­pio­nym, i świe­ci­ły się w tej chwi­li ogniem obu­rze­nia, z pod oku­la­rów, duże, nie­co wy­trzesz­czo­ne oczy, nie­okre­ślo­nej bar­wy, męt­ne, błę­kit­no po­pie­la­te.

– Chor­ro­ba cięż­ka.. sło­wo-noru! – za­klął raz jesz­cze i po­to­czył się ku sza­fie z odzie­żą biu­ro­wą. Otwo­rzył ją i spoj­rzał na wi­szą­cy sa­mot­nie w jej wnę­trzu sur­dut po­pie­la­ty. Zdjął z sie­bie ten, w któ­rym przy­szedł, ciem­no gra­na­to­wy, sta­ran­nie ręką otrze­pał i po­wie­sił na koł­ku, a na­cią­gnął biu­ro­wy, wy­sza­rza­ny, spo­glą­da­jąc z uko­sa, z pod oku­la­rów, na licz­ne pla­my atra­men­tu na rę­ka­wach i roz­ma­itej bar­wy zna­ki na kla­pach.

W sur­du­cie tym zro­bi­ło mu się wnet raź­niej. Ode­tchnął, chrząk­nął, za­mknął sza­fę, po­szedł do biur­ka i usiadł przy niem, za­głę­bia­jąc się wy­god­nie w fo­te­lu.

– A-aa – wy­mó­wił z wi­docz­nem za­do­wo­le­niem. Wszak­że myśl jego upar­ta cią­gle jesz­cze wra­ca­ła do owej nie­go­dzi­wej dy­rek­cyi, któ­ra nie chcia­ła uwzględ­nić żą­dań pana na­czel­ni­ka i dać mu in­ne­go, mniej wil­got­ne­go lo­ka­lu na po­mie – szcze­nię biu­ra, nie ba­cząc na stan jego zdro­wia i ty­lo­let­nie za­słu­gi.

Wczo­raj wie­czo­rem otrzy­mał z ust na­czel­ne­go dy­rek­to­ra sta­now­czą w tej spra­wie od­mo­wę, całą noc z tego po­wo­du spać nie mógł i wcze­śniej, niż zwy­kle, zja­wił się w swem wil­got­nem biu­rze, na złość dy­rek­cyi.

– Niech zdech­nę!… – mru­czał za­głę­bio­ny w fo­te­lu, wska­zu­ją­cym pal­cem pra­wej ręki, ozdo­bio­nym ol­brzy­mim zło­tym sy­gne­tem z mo­no­gra­mem, stu­ka­jąc w zie­lo­ne suk­no biur­ka – niech zdech­nę, a prze­ko­na­ją się, sło­wo nor u, co bę­dzie bez­em­nie!

Po­mi­mo wszak­że żą­dzy ze­msty i głę­bo­kie­go prze­ko­na­nia, że in­sty­tu­cya stra­tę jego bo­le­śnie od­czuć­by mu­sia­ła, pan na­czel­nik gi­nąć przed­wcze­śnie wca­le nie my­ślał. Le­piej­by już może było pro­sić o eme­ry­tu­rę…

Lecz myśl ta, jak na­gle przy­szła, tak rów­nież szyb­ko pierz­chła. Cho­ciaż pan Cze­piel w sa­mot­no­ści zwy­kle gło­śno my­ślał, jed­nak wy­ra­zu: "dy­mi­sya" lub "eme­ry­tu­ra" nig­dy­by wy­po­wie­dzieć nie zdo­łał.

– Sło­wo-noru! – mruk­nął tyl­ko. – Gdy­by nie to… że… że to… to­bym – to!

Na­tem dość nie­ja­snem, choć sta­now­czo wy – gło­szo­nem, okre­śle­niu swe­go sta­no­wi­ska, pan na­czel­nik za­koń­czył dzi­siej­szy mo­no­log.

Pod­niósł się nie­co i spoj­rzał na ze­ga­rek. Była już ósma.

– Co to zna­czy, że Klucz­kie­wi­cza nie­ma? –

mruk­nął.

Aby czas so­bie skró­cić do przy­by­cia fa­wo­ry­ta, pan Cze­piel, pod­krę­ciw­szy pło­mień lam­py, któ­ry przy wdzie­ra­ją­cym się przez okna świe­tle dzien­nem co­raz bled­nął, wziął do ręki pierw­szy z brze­ga "ka­wa­łek".

Ale dziś wszyst­ko sprzy­się­gło się na to, aby iry­to­wać pana na­czel­ni­ka.

Za po­ru­sze­niem pa­pie­rów ozwał się w ich wnę­trzu głu­chy, prze­cią­gły szmer, i na zie­lo­ne suk­no biur­ka a, co gor­sza, na ubra­nie na­czel­ni­ka po­sy­pał się żół­ty, gru­by pia­sek.

– A to osieł Kwarc, sło­wo – noru! – krzyk­nął na­czel­nik, zry­wa­jąc się i otrze­pu­jąc gniew­nie – ba­zgrze be­stya, jak kura, i za­sy­pu­je całą górą pia­sku…

W tej­że chwi­li ozwa­ło się skrzyp­nię­cie drzwi, i dały się sły­szeć kro­ki w ciem­nym ko­ry­ta­rzy­ku, od­dzie­la­ją­cym przy­by­tek na­czel­ni­ka od po­ko­jów, zaj­mo­wa­nych przez pod­wład­nych urzęd­ni­ków. Kto tam? – spy­tał pan Cze­piel.

– Do usług pana na­czel­ni­ka… – ozwał się cie­niut­ki, przy­mi­lo­ny gło­sik – to ja, Klucz­kie­wicz.

Pan Cze­piel ode­tchnął, jak­by mu ka­mień spadł z ser­ca. I, za­głę­biw­szy się w fo­te­lu, spoj­rzał z uśmie­chem na wcho­dzą­ce­go ulu­bień­ca.

Klucz­kie­wicz mógł mieć lat czter­dzie­ści, a wy­glą­dał mło­do. Dość niz­kie­go wzro­stu, do­brej tu­szy, twarz miał okrą­głą i ru­mia­ną, oży­wio­ną ma­łe­mi i by­stre­mi oczka­mi, sta­ran­nie ogo­lo­ną; nie no­sił ani bro­dy, ani wą­sów, tyl­ko małe bacz­ki, któ­re czę­sto tar­gał ner­wo­wym ru­chem.

Wszedł do po­ko­ju na­czel­ni­ka, zgię­ty w ukło­nie, za­cie­ra­jąc ręce. Nie­tyl­ko twarz ogo­lo­na, lecz i cała jego po­stać zda­wa­ła się uśmie­chać.

Na­czel­nik po­wi­tał go uprzej­mem ski­nie­niem gło­wy, nie po­da­jąc wszak­że ręki.

– Dzień do­bry panu, pa­nie Klucz­kie­wicz! – rzekł pro­tek­cy­onal­nie.

Odło­żył pió­ro, któ­re w ręce trzy­mał, i za­głę­bił się jesz­cze bar­dziej w fo­te­lu. Znak nie­myl­ny, że miał ocho­tę do dłuż­szej ga­wę­dy.

Klucz­kie­wicz ro­zu­mie­ją­cy wy­bor­nie zna­cze­nie wszel­kich ru­chów sze­fa, za­jął też od­ra­zu zwy­kłą w cza­sie ta­kich ga­węd po­zy­cyę. Sta­nął obok biur­ka z le­wej stro­ny i, opie­ra­jąc się nie­co o jego kra­wędź, z przy­mi­lo­nym wy­ra­zem twa­rzy, cze­kał na po­czą­tek.

– Spóź­ni­łeś się tro­chę dzi­siaj, pa­nie Klucz­kie­wicz – za­czął na­czel­nik to­nem ła­god­nej wy­mów­ki.

Klucz­kie­wicz przy­jął ją bez pro­te­stu. Mógł wpraw­dzie od­po­wie­dzieć, że ósma le­d­wo co wy­bi­ła; zna­jąc jed­nak sze­fa, wo­lał się uspra­wie­dli­wiać.

– Chcia­łem – rzekł po­kor­nie – chcia­łem wła­śnie prze­pro­sić…

– No, no… – prze­rwał pan Cze­piel – gdy­by jesz­cze wszy­scy tak, jak pan… Ale pan wi­dzisz, ro­bo­ty sło­wo-noru huk, a w biu­rze pust­ki. Gdzie­by to któ­ry zro­bił cza­sem coś wię­cej po nad to, co do nie­go ści­śle na­le­ży; żeby się choć pięć mi­nut do ro­bo­ty po­spie­szył… A czło­wiek, sło­wo – noru, nie wie, co w rękę prę­dzej chwy­cić, dy­rek­cya zaś wy­ma­ga…

– Już to, praw­dę po­wie­dziaw­szy – wtrą­cił Klucz­kie­wicz – pan na­czel­nik za­nad­to pra­cu­je… za­bi­ja się pra­cą… Ja­bym na miej­scu pana na­czel­ni­ka…

– A my­ślisz pan – prze­rwał za­do­wo­lo­ny z tego uzna­nia Cze­piel – że tam na gó­rze (wska­zał ręką na su­fit, gdyż na pierw­szem pię­trze mie­ści­ła się dy­rek­cya)… że tam to oce­nia­ją?… Gdzie zaś… sło­wo ho­no­ru!

Po­now­ne skrzyp­nię­cie drzwi zwia­sto­wa­ło w tej chwi­li wej­ście dru­gie­go urzęd­ni­ka i prze­rwa­ło roz­mo­wę.

Na­czel­nik spoj­rzał na ze­ga­rek i zro­bił su­ro­wą minę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: