Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Reguła - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,90

Reguła - ebook

„Reguła” autorstwa Leszka Mieszczaka to książka, którą zaliczyć można po części do literatury pięknej jak i powieści filozoficznej.
Często zastanawiamy się, dlaczego skręciliśmy w przecznicę, chociaż przed nami droga wydawała się prosta i wygodna. Naszych irracjonalnych decyzji nie potrafimy sensownie uzasadnić. Przeszłość, jaka by nie była, jest stwórcą przyszłości i implikuje na wszystkich płaszczyznach naszego życia, począwszy od miłości a skończywszy na pracy, doprowadzając do powrotu spraw, które nie zostały zakończone po to, aby mogły zaistnieć, tak jak były zaplanowane otwierając i zamykając drzwi do innych wymiarów i płaszczyzn, tak jak Judasz musiał zdradzić swojego Mistrza, bo jeśli nie on, to kto?... Możemy przeznaczeniu powiedzieć nie, ale czy potrafimy się od niego uwolnić? Reguła przekracza pozornie wymiar rzeczywistości, ale jest bardziej realna od życia, ponieważ splata się z nim sięgając korzeniami poza strefę naszych zmysłów, jakby tworzyła z nią jedność od początku świata.

Kategoria: Inne
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7900-605-2
Rozmiar pliku: 361 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

Często zastanawiamy się, dlaczego skręciliśmy w przecznicę, chociaż przed nami droga wydawała się prosta i wygodna. Naszych irracjonalnych decyzji nie potrafimy sensownie uzasadnić. Przeszłość, jaka by nie była, jest stwórcą przyszłości i implikuje na wszystkich płaszczyznach naszego życia, począwszy od miłości a skończywszy na pracy, doprowadzając do powrotu spraw, które nie zostały zakończone po to, aby mogły zaistnieć, tak jak były zaplanowane otwierając i zamykając drzwi do innych wymiarów i płaszczyzn, tak jak Judasz musiał zdradzić swojego Mistrza, bo jeśli nie on, to kto?... Możemy przeznaczeniu powiedzieć nie, ale czy potrafimy się od niego uwolnić? Reguła przekracza pozornie wymiar rzeczywistości, ale jest bardziej realna od życia, ponieważ splata się z nim sięgając korzeniami poza strefę naszych zmysłów, jakby tworzyła z nią jedność od początku świata.

Chociaż wszystko, co widzimy, może się wydawać wieczne, to wkrótce rozpadnie się na kawałki i zniknie. Wczoraj miał ktoś wszystkiego pod dostatkiem lub jeszcze więcej, dzisiaj wszystko przeminęło i nic nie pozostało.

Milarapa, poeta tybetański, XI wiek24 grudnia 2007 roku, Łodygowice

Spędził ten dzień w gronie rodzinnym. Jego myśli krążyły wokół wigilii Bożego Narodzenia. Wielkie i wyjątkowe święto, którego obchodzenie stało się szczególną tradycją, jaką otrzymał w darze od swoich przodków. W ostatnich dniach pisanie wierszy zeszło na dalszy plan. Ogarniała go pustka, ale dotykała tylko jego twórczej strony. Codzienność powodowała, że nie miał czasu na nic. Praca zahaczała o pracę, jakby nie było jej końca, a w międzyczasie dodatkowe lekcje języka angielskiego. Wór, który wysypywał mu Bóg pod nogi do codziennego przerzucania, ciągle był pełny. Zasypiał o północy i budził się o trzeciej nad ranem, wyspany i gotowy do działania. Fizykoterapia stanowiąca upartą codzienną pracę fizyczną oddalała go jednostajnie od filozoficznych myśli o egzystencji. Jednocześnie oddalała go od rzeczywistości, z którą czasem sobie nie radził, ale tylko w sensie duchowym, i to na poziomie dosięgającym ulotnego, aczkolwiek ważnego dla zdrowego samopoczucia - stanu łączącego jego duszę z uniwersum wszechświata.

List od wydawnictwa leżał na stole. Nie miał ochoty odpisywać na niego, a zresztą musiał się zastanowić, co właściwie ma odpisać. Z jednej strony cieszył się, że marzenia o książce wreszcie się spełnią a z drugiej strony nachodziło go momentami olśnienie utwierdzające w marności swoich słów. Pocieszał się jednak opiniami przyjaciół i przechodził nad tym do codzienności. Nie miał przecież nic do stracenia. Wbrew pozorom codzienność była złożona, i to z bardzo wielu warstw.

Przed południem zajął się światełkami na choince przed domem, tonącej w śniegowej bieli. W czasie zabawy, za jaką uważał wieszanie światełek, poślizgnął się i spadł z dachu pergoli. Nic sobie nie zrobił, ale nieźle się uśmiał sam do siebie. Gdyby ktoś się temu przyglądał, pomyślałby, że jest wariatem. Chwilę później, schodząc z drabiny, gdzieś w ulotnym zapamiętaniu stwierdził, że to już ostatni szczebel, a kiedy okazało się, że jest zupełnie inaczej, leżał już na ziemi. W taki świąteczny dzień sponiewierany przez naturę i własny umysł wrócił do domu zmarznięty, ale pełen wewnętrznej radości. Zaświecił lampki, a efekt zaskoczył i jego, i rodzinę.

Właściwie wszystkie prace zaplanowane na dzisiejszy dzień zostały wykonane, pozostało wdychać przyjemne zapachy dobiegające z kuchni, wziąć prysznic i zajechać do Straconki po rodziców. Bez nich wigilia nie miałaby świątecznego uroku. Mieszkali samotnie w piętrowym domu, odkąd w 1999 roku zmarł dziadek Antoni. Spotkanie z wnukami sprawiało, że na ich ustach pojawiał się uśmiech, tak zawsze wyczekiwany przez nich, a także przez bliskich, czasem zupełnie nieświadomie. Jakże mogło być inaczej. Uśmiech seniorów zmieniał otoczenie w znaczący sposób, czyniąc go bardziej pozytywnym.

Dobiegał końca rok, który pod wieloma względami należał do udanych, ale nie we wszystkim. Wiedział o tym doskonale. Wielkim plusem okazały się narodziny małego Mateuszka, który wniósł dużo radosnych chwil w jego szarą egzystencję. Codziennie dziękuje mu za to, że urodził się w Dzień Dziadka - teraz oboje będą o sobie pamiętali w szczególny sposób do końca życia. Podobnie było z Dawidem, pierwszym wnukiem. Przyszedł na świat 9 dnia miesiąca, zupełnie tak samo jak on, tylko dwa miesiące później, ale jego urodziny udało mu się ustalić wahadełkiem, z czego był bardzo dumny i we wspomnieniach nieraz przytaczał to zdarzenie.

Wspomnienia wiązały go z przeszłością i stawały się podwalinami tego, co nastąpi. Sekret przyszłości nie do końca był całkowicie zakryty całunem mroku. Ten sekret odkrywał w swoich myślach jeszcze zanim wyruszył w drogę zamieniającą słowo wysłane przez Boga w jego ciało. Przeczuwał, że to mogą być mrzonki i pobożne życzenia intelektu chcącego wierzyć w istnienie świata innego niż ten wokół niego, pełnego życia i pełnego śmierci. Wymiar przystający do jego wymiaru, powiązany z nim, a jednak nie do przekroczenia dla fizycznej budowy jego ciała. Co innego dla ducha, który -jak myślał - wypełniał go bezgranicznie w całości i doskonale tak, jak to sobie mógł wymyślić tylko Bóg. Często jednak zapominał o Nim, tarzając się w materialnym światku otaczającym wszystkich i wszystko, światku, który sam sobie tworzył, począwszy od najmniejszego szczegółu, a skończywszy na gwiazdach, do których pragnął dolecieć w poszukiwaniu innego życia. Fantazje te towarzyszą mu od dzieciństwa.

Na początku wystarczał mu, jak innym – mały i czasem ciepły kąt pokoju, potem dalsza przestrzeń, zielona polana i stadko sarenek uciekające przed każdym jego ruchem. W miarę wytężania wzroku świat stawał się coraz większy i większy, a dalsze kroki pozwalały dochodzić do coraz odleglejszych jego zakątków. Prędkość, z jaką świat się powiększał, wzrastała do kwadratu nabywania wiedzy i wytężania myśli malutkiej, kruchej istotki i zarazem mocną chęcią poznawania. Nic nie działo się bez jego duchowego wnętrza połączonego z Nim. Zanim Go poznał, z ust swojej matki wiedział z pewnością, że jest. Jak dotrzeć do Jego świata, nie opuszczając drogi, na której się jest i którą musi się dojść do kresu wędrówki kończącej poznanie - ta myśl zaprzątała mu umysł. Życie z tą świadomością nie pozwalało mu przejść do codzienności i zaczynał gorączkowe poszukiwanie reguły, która sprawi, że zajrzy w źrenice Stworzenia rządzącego każdym szczegółem jego postępowania, wzrostem, wegetacją i przyszłą śmiercią, która nastąpi. Chciał poznać wyrocznię, która najmniejszego mikroba na jego planecie powołuje do życia i skazuje tym samym na śmierć.

Uderzyła go pewna myśl, na którą się natknął w czasie jazdy samochodem po rodziców, a dotycząca dziwnych skojarzeń. Dopadały go w przeszłości irracjonalne obrazy śmierci osób, na które przypadkiem spojrzał, i nieważne gdzie był i kto to był, śmierć była wyraźna, miała namacalny kształt i kres istnienia dla tej osoby. Miał dziewięć lat, kiedy spotkał się ze śmiercią po raz drugi. Jego babcia Maria zmarła na raka żołądka. Do dziś pamięta ten ranek 15 maja 1969 toku. Silne uderzenie w szybę okna wyrwało wszystkich z pościeli. Na drodze biegnącej koło domu nie było nikogo. Absolutna cisza i spokój. Słowa rodziców zawisły w powietrzu.

– Oby coś złego się nie stało z twoją mamą – zaniepokoiła się jego mama.

– Oby – z obawą w głosie powiedział ojciec i wszyscy wrócili do łóżek.

W niedzielne popołudnie w drzwi zastukał goniec z telegramem. Wiedział, że jego babcia już nie żyła. Spojrzał na twarze rodziców i przeszył go lęk związany z nieuchronnością śmierci. Nie mógł się wewnętrznie uspokoić, a wieczór przyniósł bezsenność. Nie mógł uzmysłowić sobie, jak babcia mogła dać znać o końcu swojego życia, uderzając w szybę, będąc już martwą. Coś niewidzialnego stało się słyszalną mocą tłukącą z taką wielką siłą. Dlaczego chciała go przestraszyć, a może tylko uprzedzić? Rozmowy dorosłych zahaczały o to wydarzenie, ale nie wnosiły niczego nowego. Panicznie zaczął się martwić o swoje życie, chociaż powodów żadnych nie było.

Dojeżdżał do domu rodziców. Wspomnienia umknęły. Nawrócił na górce, a kiedy był już blisko bramki, zobaczył jak tata wychodzi na drogę.

– Cześć, tato - rzucił radośnie, wysiadając z auta. – Pomogę wam wsiąść. Witaj, mamo.

– Mamy trochę paczek – oznajmiła. – Zamknę bramkę i możemy jechać.

W drodze powrotnej słuchali kolęd nadawanych przez radio i dyskutowali o dniu dzisiejszym, o przeziębieniu taty, o wigilii. Bronisław, bo tak miał na imię, cieszył się, że jadą razem, że kolejne ważne wżyciu spotkanie świąteczne spędzą razem. Dni uciekały, a pytań o przeszłość i przyszłość było coraz więcej. Tylko teraźniejszość wydawała się niezagrożona. Trwała ułamek sekundy i nie potrzeba było reguły, aby ją określić. Myśl o przeszłości powróciła, kiedy skręcił w ulicę Żywiecką. Było puściej niż zwykle o tej porze. Jechało się łatwiej i umysł częściowo mógł popłynąć w inną stronę. Przypomniał sobie pradziadka. Czas, jaki minął od tamtej niezapomnianej chwili, wydawał się odległy. Rok 1965 to przecież 43 lata.

Wigilia Bożego Narodzenia zgromadziła wokół stołu w małym drewnianym domku całą rodzinę. Senior rodziny Jan Chrobak usiadł z lewej strony Bronka. Chłopiec dostrzegł błyszczące oczy dziadka, sumiaste wąsy i jakąś ciepłotę płynącą z jego strony. Nie rozmawiał z nim, tylko przyglądał się, jak spod włosów otaczających usta co jakiś czas można było zobaczyć bladoczerwone wargi. To dziwne: dzisiaj nie pamiętał, czy dziadek miał włosy na głowie, a jeśli tak, to z pewnością musiały być siwe. Teraz uświadomił sobie, że przeszłość mocno porysowała mu twarz głębokimi zmarszczkami, które chowały się okryte siwymi włosami aż do białości. Obok pradziadka siedziała jego żona Stefania, potem dziadek Antoni, babcia Emilia, tata, brat, a obok niego mama. Z drugiego pokoju do nosa docierał zapach palących się świeczek na choince. Tata co pewien czas zaglądał, czy wszystko jest w porządku. Na stole białe talerze, miska z sałatką, jabłka, miód i opłatki, które tak uwielbiał jeść. Dziadek uśmiechał się i ciągle zagadywał Bronka, czy aby był grzeczny i czy aniołek trafi pod choinkę.

– Jak pięknie oświetliłeś choinkę przed domem – z podziwem przerwała rozmyślania Bronka mama.

–Trochę się napracowałem, zdążyłem spaść z pergoli, ale mnie też się podoba.

Po tych słowach skręcił w bramę i zatrzymał się na podwórku.

Wigilia toczyła się tym samym rytmem, jakby czas nie upływał. Te same kultywowane zwyczaje powtarzane od lat, tylko osoby zasiadające stanowiły o jej płynności, przemijaniu i nadchodzeniu nowego. Myślał o tym, jak wielu bliskich już odeszło, widział ich uśmiechy, słyszał śpiew kolęd, opowiadania o czasach tak bardzo odległych, o ludziach, których nie znał, o wydarzeniach istotnych dla życia jego rodziny. Bez nich pewnie krzesło, na którym siedział, stałoby puste, a wokół stołu siedzieli zupełnie inni ludzie.

Nagle ogarnęło go przerażenie. Życie, które znał, zakryła ciemna kotara pytań bez odpowiedzi. Od dawna szukał ich, ilekroć ta kotara przysłaniała mu świat. Co jakiś czas odchylał ją, a ona, jakby sterowana gdzieś z góry, opadała, na nowo przysłaniając wydawałoby się odkryte przestrzenie i zdarzenia.

– Dzieciaki już się niecierpliwią- wtrąciła mama. – Może pora już zobaczyć, czy aniołek tego roku nie zapomniał o nas?

– No to ruszamy pod choinkę – zadecydował. – Wydaje mi się, jakby coś się tam ruszało. Myślę, że to nasz aniołek.

Dzieci tylko na to czekały. Ruszyły pełne niespodziewanej energii, jakby nagle otrzymały dodatkowych sił, które zaprzeczyły chwilowemu znudzeniu i pojawiającym się na twarzy oznakom senności. Po chwili dobiegły okrzyki radości. Zanim dorośli zdążyli usiąść na rogówce, prezenty znalazły swoich właścicieli. Małe energiczne rączki pośpiesznie rozrywały papier kryjący jakąś cudowną świąteczną tajemnicę. Dla tej radości warto czekać cały rok. Dla dorosłych też coś zostało. Aniołek pamiętał o każdym. Po kilku minutach wszystko wróciło do normy. Opadły emocje wigilijnej nocy.

– Mamo, pamiętasz listy pradziadka Jana? Czy mogłabyś mi je dać? Muszę je raz jeszcze przejrzeć – zagadnął, czekając rychłej odpowiedzi.

– Myślałam, że są u ciebie – odpowiedziała.

– Nie mam ich - oznajmił, biorąc małego Mateuszka na kolana.

– Bronek teraz pracuje nad wydaniem swoich wierszy – wtrąciła żona, zabierając malca z jego kolan. Wyciągnął dłonie w jej stronę, jakby był znudzony kolanami dziadka.

– Dostałem list z wydawnictwa. Muszę dopisać parę wierszy i dosłać zdjęcie z projektem okładki, ale teraz mam na uwadze zupełnie coś innego - zastanowił się przez chwilę i dodał - no może nie projekt, a raczej studium nad pewnym zagadnieniem, które mnie nurtuje może od samych narodzin. Nie będę cię zanudzał. Cała sprawa jest zagmatwana. Lepiej pomyślmy o pasterce.

– My nie idziemy – odezwał się tata. – Jest ślisko i jesteśmy zmęczeni, i chyba za chwilę trzeba będzie wracać do domu.

– Zawiozę was, a w drugi dzień świąt przyjedziemy wszyscy po kolędzie. Będzie wesoło.

– Poszukasz sobie tych listów – zagadnęła mama.

Spojrzał na palące się drwa w kominku. Lubił ogień. Oczyszczał jego umysł i uspokajał, dając poczucie ciepła.

– No to ubierajmy się jeśli już pora – zaproponował, ale nie bardzo miał ochotę wstawać. Lubił tę atmosferę i ogólne zadowolenie unoszące się w powietrzu, zmieszane z zapachem palących się drew.26 grudnia 2007 roku, Bielsko-Biała

Nie było już starej szafy dziadka w jego pokoju. Spłonęła, jak reszta niepotrzebnych sprzętów podzieliła los nocnej szafki pełnej lekarstw i starego łóżka, na którym spoczywał siennik wypchany prawdziwą słomą (jej zapach zawsze unosił się w pokoju). Bronisław pamiętał, jak sam spał na podobnym sprzęcie, dzisiaj wydającym się tak odległym dziwadłem, prawie nierealnym światem. Zawsze po wypchaniu wsypów nowym sianem wraz z bratem urządzali sobie pokazy skoków, czasem nawet wariackich, z odległego stołu. W tym pokoju mieszkała już jego córka. Wszystko zmieniło się tak, że przeszłości już nie było widać ani czuć. Dziadek Antoni przechowywał w tej szafie wszystkie swoje perełki dotyczące jego życia. Po jego śmierci w czasie sprzątania znalazły się nawet pieniądze ze sprzedaży domu. Ich wartość nabywcza zmalała do zera. Zdjęcia, medale i ogrom papierów mama Bronisława przeniosła do swoich zbiorów w tapczanie.

Minęło dziewięć lat od tamtej pory. Był wtedy pierwszy października 1999 roku. Po niedzielnym obiedzie Bronisław zabrał żonę z teściową do szpitala w Żywcu, aby odwiedzić ciężko chorego teścia. Coś jednak nie dawało mu spokoju. Myśli kierowały się w stronę Straconki, do dziadka. Jakiś wewnętrzny niepokój nie pozwolił mu dłużej stać w miejscu. Wsiadł do samochodu i ruszył do rodziców. Zaparkował przed domem. Bramka była otwarta, więc łatwo przedostał się do ogrodu. Na schodach minął się z sąsiadką, która była ordynatorem w szpitalu w Bystrej. Przeszyła go straszna myśl. Po kilku następnych krokach był już przy łóżku swojego dziadka.

– Zmarł przed paroma minutami – oznajmiła mama Bronisława. W jej oczach tliły się szkliste łzy. – Odszedł tak po cichu – zaczęła mama. – W piątek stracił przytomność, a teraz odszedł.

– Nie płacz - odezwał się tata.

Bronisław stanął jak wryty. Zrozumiał, że dziadek chciał, aby tu był właśnie teraz, kiedy wybrał się w ostatnią drogę, zostawiając przeszłość za sobą. Leżał spokojny, jakby nic się nie stało, jakby zaraz miał otworzyć zamknięte oczy i zawołać wesołym głosem na widok przybyłego wnuka. Bronisław zdał sobie sprawę, że dziadek już nie zawoła, nie usłyszy jego głosu już na tej ziemi. Nagle rozdzieliła ich granica, której żaden z nich nie mógł przekroczyć, granica oddzielająca śmiertelność od nieśmiertelności.

– Musimy go ubrać ładnie na tę ostatnią drogę – przerwała jego rozważania mama.

Po raz pierwszy uczestniczył w ubieraniu zmarłego. Był spokojny, nie wiedział nawet dlaczego. Trzymał głowę dziadka opierającą się na jego ramieniu, jednocześnie pomagając włożyć rękę do białej koszuli. Ciało było jeszcze ciepłe i robił to z wielką troską i delikatnością, mówiąc do niego, jakby go mógł usłyszeć.

– Dziadziu, jeszcze ręka, zegnij ją, proszę, o tak, dziękuję. Jeszcze jedna.

Jego skóra była delikatna i aksamitna, chociaż 94 lata, j akie miał, nie oszczędziły go. Zwłaszcza druga wojna światowa. Przez ostatnie lata stał się strażnikiem czasu. Na minuty wstawał, jadł, golił się, a nawet chodził do toalety.

Myśli Bronisława wróciły do chwili, w której był właśnie teraz w pokoju dziadka dziewięć lat później. Zamknął drzwi i skierował się na piętro, gdzie mama przygotowywała poczęstunek dla oczekiwanych gości.

– Co robiłeś na parterze? – zapytała syna wchodzącego do pokoju zastawionego stołem ze smakołykami.

– Byłem w pokoju dziadka i przyszło mi na wspominki nie tak strasznie odległe, ale przepojone sentymentem i żalem za tym czasem, który minął.

– Musimy żyć tym, co mamy – wtrącił się tata.

– Czy mogę przejrzeć tę teczkę z dokumentami po dziadku? – zapytał Bronisław, ucinając dalsze dyskusje.

– Jest na półce. Wczoraj ją dostałam z tapczanu.

Podszedł do segmentu i zabrał pożółkłą teczkę zapinaną na gumkę. Nie była zbyt gruba, co świadczyło o znikomej zawartości jej wnętrza.

– Właśnie o to mi chodziło – właściwie szepnął do siebie.

Otworzył teczkę i usiadł za stołem.

– Chyba teraz nie będziesz przeglądał tej teczki? – zaprotestowała mama. – Mamy święta i nie czas na pracę.

– Masz rację – odparł. – Zaśpiewajmy lepiej kolędę „Betlejemskie pole śpi".

Kolęda popłynęła, jakby unosiła się nad polami i biegła w stronę, z której wypłynęła, do jego ust. Spojrzał przez okno, za którym już szarzało i ledwo można było zauważyć szczyt Łysej.27 grudnia

Nie czuł się najlepiej. Dopadło go przeziębienie i ten ból ucha, tak nieznośny zwłaszcza w nocy. Przespał zaledwie cztery godziny, ale czuł się wyspany, chociaż słaby. Myślał o teczce, którą przywiózł od mamy. Jeszcze do niej nie zaglądał. Wydawało mu się, że zna jej zawartość, ale nie był pewny, czy są tam te same dokumenty, już raz oglądane po śmierci dziadka. Nie wytrzymał dłużej tej niepewności. Otworzył ją pośpiesznie i usiadł na swoim ulubionym fotelu. Na górze życiorys dziadka Antoniego, potem stary testament jego mamy. Przełożył go na drugą stronę, odsłaniając akty urodzin i śmierci. Spojrzał na nie przelotnie. Pod nimi leżały sobie pożółkłe kartki zapisane niewyraźnym pismem pradziadka Jana Chrobaka. Wyblakły ołówek ledwo można było zobaczyć. Tu i ówdzie kartki były porwane i wytarte. Mama powiedziała mu, że dziadek spisał je na prośbę syna Stanisława jakiś czas przed śmiercią. Miał już wtedy osiemdziesiąt lat. Wyraźnie było widać trzęsącą się rękę staruszka i wysiłek, jaki włożył w pisanie tych słów. Jan był teściem dziadka Antoniego i on któregoś dnia po śmierci teściowej w czasie sprzątania domu znalazł te słowa i przyniósł je do domu. Bronisław był podekscytowany oryginalnym tekstem, jaki znalazł w teczce.

– Przynieś mi, Bartuś, okulary! – zawołał donośnym głosem tak, że syn nie miał problemów z usłyszeniem jego wołania, mimo iż siedział przy komputerze w drugim pokoju.

– Dzięki – podziękował po chwili z uśmiechem, zakładając okulary swojej żony. Jego recepta na szkła leżała od dwóch lat w półce samochodowej. Nie miał czasu albo po prostu nie chciało mu się kupić okularów, a może ich brak nie doskwierał mu aż tak bardzo. Spojrzał na list i rozpoczął czytanie.

Spisałem te słowa na prośbą mojego syna Stanisława Chrobaka. Dotyczą one mojej siedmioletniej tułaczki po Rosji rządzonej przez cara, a potem przez czerwonych. Wszystko zaczęło się w 1914 roku. Miałem 29 łat, żonę i troje dzieci: Stanisława, Emilię i Władysława. Mieszkałem w Straconce, austrowęgierskiej wiosce tlącej w sobie resztkę polskiej duszy. Wybuchła wojna, wcielono mnie do austriackiego wojska. Oddziały, w których służyłem, przetransportowano w stronę frontu. Nie było wyjścia. Front albo kula. Koszmar rozpoczął się o świcie pierwszego frontowego dnia. Nasze naprędce wybudowane okopy stały się celem dla ruskich armat. Prawdziwe piekło, jakie zapanowało, nie miało końca. Huk wybuchów, świst kuł i strach, że to już koniec mojego życia. Mocno przycisnąłem kieszeń munduru, w której trzymałem zdjęcie Stefci. Boże - pomyślałem - pozwól mi żyć. Przy-lgnąłem do mokrej ziemi jak do matki, szukając w jej ramionach ratunku. - Janek, uważaj! - usłyszałem głos Stacha. Potężny huk wstrząsnął przestrzenią, ziemią, moimi wnętrznościami, a potem nastała zupełna cisza. Ocknąłem się, kiedy było już ciemno, albo tak mi się tylko wydawało. Leżałem przywalony czymś, czego nie mogłem rozpoznać. Wyciągnąłem ręce wzdłuż ciała. Otwarłem szeroko oczy i zamarłem z przerażenia. Leżałem na stercie trupów w niewielkim dole. Woda, jaka wypełniała nieckę, dosięgała moich pleców. Próby wydostania nóg nie dawały rezultatów. Byłem potwornie słaby i wychłodzony. Ciało zaczęło się trząść z zimna, ze strachu, z tej grozy otaczającej mnie ze wszystkich stron. W umyśle zapłonęła nadzieja. Przecież żyję, jestem i będę żył. Myśl o domu podsyciła wiarę, że wszystko będzie dobrze, że wystarczy krzyknąć, aby zakończyć czarną wizję śmierci. Ktoś wyrwie mnie z kleszczy trupich ciał, które jeszcze niedawno miały w sobie marzenia, może wiarę w możliwość powrotu do domu z tej bezsensownej wojny. Nie wiem, jak długo krzyczałem, ale w tym krzyku odpłynąłem.

Obudził mnie świt. Promienie słońca opierały się na ścianach niecki. Teraz można było zobaczyć, że to był lej po potwornym wybuchu. Na dłoniach miałem krew. Nie była moja. Nade mną leżało czyjeś ciało, a na nim jeszcze jedno i jeszcze jedno. Z roztrzaskanej głowy, która w niczym jej nie przypominała, spłukana deszczem spływała rozmyta krew. Chwilę potem usłyszałem strzępy ruskiej mowy. Były coraz bliższe. Jeszcze raz przekręciłem szyję, odwracając spojrzenie do góry. W tej sekundzie grudy lecącej ziemi zasypały mi oczy. Jęknąłem z bólu. Ten przerażający jęk wyrwał mnie z rąk śmierci. Jeden z ruskich natychmiast zareagował. Wy-szarpali mnie z dołu i zmokniętego, opływającego z krwi wrzucili na furmankę. Nie wiem, dlaczego mnie nie zabili. Byłem tak wyczerpany, że niczego nie pamiętałem. Obudziłem się na drewnianej pryczy w jakimś baraku, wyścielonej sianem. Było ciemno, ponuro i przejmujące zimno przeszywało mnie do samych kości. Przez dwa małe okienka światło dzienne wpadało na gliniastą podłogę. Między słupami podpierającymi dach a pryczami przesuwały się umorusane postacie w obdartych mundurach. Ktoś nachylił się nade mną. Wróciłem do życia. Niewola dawała złudną myśl, że jestem uratowany, jednak ta myśl była tylko myślą rzuconą w samo centrum wielkiego oceanu, tak nieprzewidzialnego jak Rosja, kraj, do którego trafiłem.

Byłem jeńcem, do tego z pochodzenia Polakiem - moje szansę przeżycia stawały się coraz mniejsze. Przesłuchiwany bez końca, wyczerpany z zimna i głodu, przestałem myśleć, że uda mi się szybko uwolnić, nawet perspektywa końca wojny niczego nie zmieniała. Z przecieków od strażników nie zanosiło się na rychłe jej zakończenie. Codziennie modliłem się do Boga, do Matki Boskiej, prosząc o następny dzień. Kurczowo trzymałem się życia i jakiejś wewnętrznej nadziei, która pobudzała mój instynkt przetrwania. Nie Uczyłem dni, może na początku, później ważny był tylko nowy wschód słońca. Moją dolę podzielali ze mną Austriacy, Czesi i inni Polacy. My byliśmy najgorzej traktowani, gorzej niż psy, które nas pilnowały.

Pewnego deszczowego dnia, wczesnym rankiem wygnali nas z baraków i kazali ustawić się narodowościami. Austriaków zabrali od razu. My staliśmy do popołudnia, zmoknięci i wyczerpani. Dwóch moich znajomych z Białej osunęło się na ziemię. Strażnicy wrzeszczeli i nie pozwolili ich podnieść. Dzień powoli dobiegał końca. W końcu podje-chały cztery ciężarówki. Wyskoczyło z nich kilku uzbrojonych żołnierzy. Wepchano nas do nich jak zwierzęta. Obejrzałem się za siebie. Na mokrej ziemi w kałużach deszczu leżały trzy osoby. Zaraz potem opuszczono drelichową plandekę i samochody ruszyły. Po chwili słychać było strzały i potem już tylko wycie silników. Późną nocą dotarliśmy do rampy kolejowej. Mój przyjaciel Stach kucał koło mnie. Opowiadaliśmy o przeszłości, naszej robocie, domach. Było przez to raźniej i cieplej, ale tylko w myślach. Trzęśliśmy się jak osiki na wietrze i nie było szans na ogrzanie. Nasze ubrania podeschły, jednak na niewiele się to zdało. Na rampie nie było jeszcze pociągu. O świcie, pokurczonych, obudził nas gwizd parowozu. Zapanował chwilowy gwar. Wszystko ucichło w momencie, kiedy dwóch strażników wystrzeliło - chyba w powietrze, bo nie wybuchła panika. Postawiło nas to jednak na równe nogi i zmogło nadwątloną czujność. Od jednego z kolejarzy dowiedzieliśmy się, że jedziemy na Syberię, chyba do Trusgen. Koszmar dopiero się zaczął. Szybko plotka rozeszła się między nami. Jedni pomstowali zrezygnowani, inni przeklinali, a jeszcze inni zamilkli. Tak było ze Stachem. Przestał się odzywać. Starałem się go pocieszyć, ale wszystkie moje wysiłki poszły na marne. Wtłoczeni do jednego wagonu zdaliśmy się na łaskę losu. Brakuje słów, aby opisać tę tragiczną podróż na Syberię. Dni ciągnęły się w nieskończoność, a strach o własne życie koczował razem z nami, ogrodzony drewnianymi ścianami wagonu, który stał się naszym domem na bardzo wiele dni. Jechała z nami i ta znienawidzona biała pani, zabierając słabszych spośród nas. Stach trawiony gorączką, która zmagała się przez kilka dni, zmarł. Pamiętam, jak ocknąłem się w nocy i nie słysząc jego charczenia, przestraszyłem się. Mój powód był uzasadniony. Stach zamknął oczy i odszedł, kiedy spałem w najlepsze. Musiał czuć nadchodzący koniec. Dzień wcześniej wydawało się, że wraca do życia, ale jego słowa, które właściwie wykrztuszał, były zwyczajnym pożegnaniem. Był dobrym przyjacielem. Jego śmierć przyszła zaproszona przez rezygnację, której uległ od chwili usłyszenia wyroku. Strach przed cierpieniem, słabość jego ciała pozwoliły mu szybko uwolnić się z pęt niewoli. Wojna zbierała żniwo. W czasie postoju w leśnej głuszy zgłosiliśmy jego śmierć. Nie było czasu na kopanie grobu, zwłaszcza że śnieg pokrywał już zmarzniętą ziemię. Nie było nawet krzyża, a jego oczy ciągłe otwarte widzę jeszcze dzisiaj. Z Heńkiem przysypaliśmy ciało śniegiem, a strażnik pogonił nas strzałami z dubeltówki. Droga zamieniła się w myśli. Myślałem, a myśli same napływały do mnie. Kiedy leżałem, kiedy harowałem, kiedy spałem. Niekończąca się wędrówka dobiegła końca. W Trusgen była zima. Mróz sięgał czterdziestu stopni. Wałka o życie rozgorzała.

Rok 1915 trwał w najlepsze. Gdzieś tam w oddali była Straconka, a w niej wszystko, co kochałem i co miałem. Nie mogłem nawet uzmysłowić sobie, gdzie jestem, w moim małym rozumie odnaleźć miejsce mojego pobytu. Odległość od świata była niewyobrażalna, od mojego świata, od mojej rzeczywistości, w której wyrosłem i dojrzałem. Wiara pozwalała istnieć w tym świecie bez norm. Jego surowość jeszcze dzisiaj nie daje mi spokojnie spać. Człowiek cofa się w rozwoju do źródeł swojej egzystencji. Niczym zwierzę podporządkowuje się rytmowi czasu, bez słów, zbędnych gestów wyszarpuje pożywienie z zamarzniętej tundry. Nieraz wałczy z przyjacielem, a natura staje się jego sprzymierzeńcem.

Długa zima ustąpiła w końcu czemuś, co nazywało się wiosną a w niczym nie przypominało mojej kochanej wiosny. Jednak i ta wiosna miała swój urok. Dotrwałem do łata, ale nie wiedziałem, czy moi wiedzą o tym, gdzie jestem i czy w ogóle żyję. Wyobrażałem sobie Emilkę, miała już sześć łat, a ja nie mogłem jej przytulić, ukochać, pogłaskać po jej włosach moimi stwardniałymi palcami.

W lecie przydzielili mnie do bogatego chłopa, jeśli można było tak mówić o kimś, kto zajmował się hodowlą w tych niezwykle trudnych warunkach. Pierwsze myślałem, że tu nic nie wyrośnie i nikt nie przeżyje. Myliłem się. Żyło tu sporo zwierząt, a w śród nich wtopieni ludzie. Surowi jak natura, nieznoszący sprzeciwu, zahartowani zimnem i codzienną wałka o przetrwanie. Zesłani stanowili różnorodność narodową, ludzką - to prawdziwa mozaika obyczajów i zachowań. Harowałem od świtu do zmierzchu, jednak mój organizm wszystko znosił. Skąd otrzymywałem tyle sił, nie wiem nawet dzisiaj, z perspektywy tylu lat. Ucieczka równała się ze śmiercią a ja chciałem żyć. Pamiętam moją orkę i poła, które nie miały końca. Rano ruszałem za pługiem w jedną stronę, a w południe dochodziłem z powrotem w miejsce, z którego rano wyruszałem. Ogromne połacie przestrzeni dla mnie, wychowanego w małej miejscowości rozciągającej się między trzema zboczami gór, które można było osiągnąć w góra pół godziny - stanowiło o tym, że nie mogłem się odnaleźć i zaaklimatyzować, po ludzku przyzwyczaić do takiej wielkości. Nawet wyprawa po siano stanowiła ogromne zagrożenie dla życia. Wielkie watahy drapieżnych wilków niszczyły każde życie, na jakie trafiły. Szukaliśmy najsłabszego konia, właściwie szkapy którą można było poświęcić, aby zająć wilki na jakiś czas darmową ucztą. Sztuka udawała się od czasu do czasu. Zdarzało się jednak czasami, że nie dawało to należytego skutku i kończyło się śmiertelną walką o życie, z której często natura wychodziła zwycięsko. Dni były krótkie, a noce bez końca. Zimą przedostawaliśmy się do zagród tunelami wykopanymi w ścianach śniegu. Niewidzialni dla świata, przemykaliśmy niezauważeni. Przyglądałem się tamtejszym osadnikom, zesłańcom: byli i trwali - i uczyłem się od nich tej najcenniejszej sztuki, sztuki przetrwania. Przyznam, byłem w tym coraz lepszy. Zyskiwałem przyjaciół nawet tam, gdzie byli wrogowie.

– Tato, telefon – przerwał mu czytanie syn, podając słuchawkę Odłożył list na ławę.

– Proszę – spokojnie, bez emocji rozpoczął rozmowę.

– Dzień dobry panu – odezwał się kobiecy głos. – Ustaliliśmy już termin warsztatów z regresingu na 17 stycznia. Jeśli pan się zdecyduje, proszę potwierdzić uczestnictwo do 5 stycznia.

– Dziękuję za informację – zastanowił się chwilę – odezwę się po Nowym Roku.

– Do usłyszenia – odpowiedziała i rozłączyła się.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: