Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ren - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ren - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 857 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA

Przed kil­ko­ma laty pe­wien pi­sarz, ten mia­no­wi­cie, co kre­śli te sło­wa, po­dró­żo­wał w tym je­dy­nie celu, aby oglą­dać drze­wa i nie­bo, dwie rze­czy, któ­rych nie wi­du­je się w Pa­ry­żu.

Był to jego je­dy­ny cel, co przy­zna­ją ci czy­tel­ni­cy, któ­rzy ze­chcą przej­rzeć kil­ka pierw­szych stro­nic tomu pierw­sze­go.

Po­dą­ża­jąc tak przed sie­bie, zda­ny nie­mal cał­ko­wi­cie na los szczę­ścia, do­tarł do brze­gów Renu.

Wi­dok tej wiel­kiej rze­ki obu­dził w nim chęć, ja­kiej ża­den z przy­pad­ków jego po­dró­ży nie zro­dził aż do tej chwi­li; za­pra­gnął ob­ser­wo­wać i pa­trzeć w celu ści­śle okre­ślo­nym; myśl jego prze­sta­ła się błą­kać, wi­dok ów bo­wiem w spo­sób nie­mal ści­sły okre­ślił cel tej wy­pra­wy zra­zu ka­pry­śnej, wska­zał głów­ną osno­wę do­cie­kań, sło­wem, ka­zał po­rzu­cić ma­rze­nia dla my­śli.

Ren to rze­ka, o któ­rej wszy­scy mó­wią, ale któ­rej nikt nie bada, któ­rej brze­gi wszy­scy zwie­dza­ją, ale nikt jej nie zna, któ­rą oglą­da się prze­lot­nie i za­po­mi­na o niej w po­śpie­chu, któ­rą mu­ska każ­de spoj­rze­nie, ale ża­den umysł nie zgłę­bia. A jed­nak jej nad­brzeż­ne ru­iny za­przą­ta­ją co wznio­śłej­sze wy­obraź­nie, jej los zaj­mu­je umy­sły po­waż­ne; i ta za­chwy­ca­ją­ca rze­ka pod przej­rzy­sto­ścią swo­ich wód uchy­la za­rów­no oczom po­ety, jak pu­bli­cy­sty rąb­ka ta­jem­nic prze­szło­ści i przy­szło­ści Eu­ro­py.

Pi­sarz nie mógł oprzeć się po­ku­sie, by spoj­rzeć na Ren z tego dwo­ja­kie­go sta­no­wi­ska. Kon­tem­pla­cja prze­szło­ści, uka­zu­ją­cej się w jej roz­pa­da­ją­cych się za­byt­kach, ra­chu­by do­ty­czą­ce przy­szło­ści, któ­re wy­ni­ka­ją z sumy zda­rzeń w na­szym ży­ciu, od­po­wia­da­ły jego in­stynk­to­wi ba­da­cza hi­sto­rii i ma­rzy­cie­la. A po­nad­to, nie­za­wod­nie, pew­ne­go dnia, a może na­wet wkrót­ce, Ren sta­nie się pa­lą­cym za­gad­nie­niem na­sze­go kon­ty­nen­tu. Dla­cze­go więc nie skie­ro­wać za­wcza­su do­cie­kań w tę stro­nę? Gdy­by­śmy na­wet byli po­zor­nie jak naj­pil­niej za­ję­ci ja­ki­miś in­ny­mi ba­da­nia­mi, nie mniej do­nio­sły­mi i nie mniej płod­ny­mi, ale mniej ogra­ni­czo­ny­mi cza­sem i prze­strze­nią, po­win­ni­śmy w chwi­li, kie­dy się po­ja­wia­ją, go­dzić się na prze­my­śle­nie nie­któ­rych do­nio­słych za­gad­nień.

Wy­star­czy, by ten, kogo na­zy­wam po­etą, żył w ja­kiejś prze­ło­mo­wej epo­ce cy­wi­li­za­cji, a jego du­sza musi nie­uchron­nie ze­tknąć się ze wszyst­kim, z hi­sto­rią na­tu­ral­ną, z dzie­ja­mi, z fi­lo­zo­fią, z ludź­mi, ze zda­rze­nia­mi i za­wsze musi być go­to­wy, by przy­stą­pić do roz­trzą­sa­nia pro­ble­mów prak­tycz­nych na rów­ni z in­ny­mi. Trze­ba, aby w po­trze­bie umiał od­dać zwy­kłą przy­słu­gę i przy­ło­żyć rękę do dzie­ła. By­wa­ją dni, kie­dy każ­dy czło­wiek musi stać się żoł­nie­rzem, a każ­dy pa­sa­żer – ma­ry­na­rzem. W sław­nym i wiel­kim stu­le­ciu, w ja­kim ży­je­my, je­śli ktoś już pierw­sze­go dnia nie cof­nie się przed pra­co­wi­tą mi­sją pi­sa­rza, na­rzu­ca so­bie obo­wią­zek, że nie cof­nie się nig­dy. Rzą­dzić na­ro­da­mi – to wziąć od­po­wie­dzial­ność; prze­ma­wiać do umy­słów – to wziąć ją rów­nież; a czło­wiek od­waż­ny, choć­by był sła­by, z chwi­lą kie­dy wy­zna­czył so­bie ja­kieś za­da­nie, trak­tu­je je po­waż­nie. Gro­ma­dzić fak­ty, wi­dzieć je wła­sny­mi oczy­ma, do­ce­niać trud­no­ści, współ­uczest­ni­czyć, je­śli moż­na, w roz­wią­za­niach, oto isto­ta jego mi­sji uczci­wie poj­mo­wa­nej. Nie oszczę­dza się, pró­bu­je, usi­łu­je, zmu­sza się, by ro­zu­mieć; a kie­dy po­jął, sta­ra się rzecz wy­ja­śnić. Wie, że wy­trwa­łość to siła. Ową siłę moż­na za­wsze do­dać do sła­bo­ści. Kro­pla spa­da­ją­ca ze ska­ły prze­wier­ca opo­kę, dla­cze­go więc kro­pla, co spły­wa z ludz­kie­go umy­słu, nie mia­ła­by prze­nik­nąć za­gad­nień hi­sto­rii?

Pi­sarz, któ­ry to mówi, od­dał się więc z całą świa­do­mo­ścią i po­świę­ce­niem trud­nej pra­cy, jaka przed nim sta­nę­ła; po trzech mie­sią­cach do­cie­kań, bar­dzo zresz­tą za­gma­twa­nych, wy­da­ło mu się, że z tej po­dró­ży ar­che­olo­ga i ama­to­ra rze­czy cie­ka­wych przy­niósł wraz ze żni­wem po­ezji i wspo­mnień myśl uży­tecz­ną, i to te­raz wła­śnie, dla swo­je­go kra­ju.

Do­cie­ka­nia bar­dzo za­gma­twa­ne – to wła­ści­we sło­wo; ale pi­sarz nie po to go tu­taj uży­wa, by wzię­to je ze złej stro­ny. Po­grą­żo­ny w ba­da­niu za­gad­nień przy­szło­ści, ja­kie na­su­wa Ren, ni­cze­go nie ukry­wa, a czy­tel­nik spo­strze­że, że ba­da­nia prze­szło­ści zaj­mo­wa­ły go nie tyle głę­biej, co po­tocz­niej. To zresz­tą zro­zu­mia­łe. Prze­szłość jest tu w ru­inie; przy­szłość w za­ląż­ku. Wy­star­czy otwo­rzyć okno na Ren, a wi­dzi się prze­szłość; aby do­strzec przy­szłość, trze­ba, pro­szę da­ro­wać nam to wy­ra­że­nie, otwo­rzyć okno w so­bie.

Je­śli mowa o te­raź­niej­szo­ści, po­dróż­ny mógł stwier­dzić dwie rze­czy; po pierw­sze – Ren jest znacz­nie bar­dziej fran­cu­ski, niż są­dzą Niem­cy; po dru­gie – Niem­cy nie są tak nie­przy­jaź­ni wo­bec Fran­cji, jak są­dzą Fran­cu­zi.

Na­braw­szy tego dwo­ja­kie­go prze­ko­na­nia, raz na za­wsze usta­lo­ne­go i nie­zbi­te­go, uczy­nił je punk­tem wyj­ścia do ba­dań zwią­za­nych z tym pro­ble­mem.

A tym­cza­sem roz­ma­ite od­czu­cia i ob­ser­wa­cje w toku tej wy­pra­wy, to, cze­go się do­wie­dział lub od­gadł, po­szu­ki­wał lub zna­lazł, uj­rzał lub do­strzegł prze­lot­nie – wszyst­ko to wy­ło­żył pi­sząc w toku po­dró­ży li­sty, któ­rych for­mę, cał­kiem zwy­kłą i pro­stą, trze­ba jed­nak czy­tel­ni­ko­wi ob­ja­śnić. To daw­ny na­wyk, się­ga­ją­cy lat dwu­na­stu. Ile­kroć opusz­cza Pa­ryż, po­zo­sta­wia od­da­ne­go przy­ja­cie­la, któ­re­go cią­głe obo­wiąz­ki za­trzy­mu­ją w mie­ście, po­zwa­la­jąc je­dy­nie na do­jaz­dy do dwor­ku wiej­skie­go o czte­ry mile za ro­gat­ka­mi. Ów przy­ja­ciel, któ­ry od cza­sów ich wspól­nej mło­do­ści ca­łym ser­cem uczest­ni­czy w dzia­ła­niach pi­sa­rza, jego przed­się­wzię­ciach i ma­rze­niach, do­ma­ga się dłu­gich li­stów od nie­obec­ne­go przy­ja­cie­la i nie­obec­ny przy­ja­ciel je pi­sze. Co one za­wie­ra­ją, już te­raz wi­dać; to co­dzien­ne zwie­rze­nia: po­go­da dzi­siej­sza, wczo­raj­szy za­chód słoń­ca, pięk­ny wie­czór lub desz­czo­wy po­ra­nek; po­jazd, do któ­re­go wsiadł po­dróż­ny, wó­zek pocz­to­wy lub ka­riol­ka; szyld nad za­jaz­dem, wi­dok miast, kształt ja­kie­goś przy­droż­ne­go drze­wa, roz­mo­wa w po­wo­zie lub na im­pe­ria­le; ja­kiś wspa­nia­ły gro­bo­wiec, ja­kaś wspa­nia­ła pa­miąt­ka, zwie­dza­nie ja­kiejś wspa­nia­łej bu­dow­li, ka­te­dry lub wiej­skie­go ko­ścio­ła, gdyż ko­ściół wiej­ski jest rów­nie wspa­nia­ły jak ka­te­dra, bo to sie­dzi­by Boga; ulot­ne dźwię­ki, po­chwy­co­ne uchem, a sko­men­to­wa­ne ma­rze­niem, od­głos dzwo­nu z wie­ży, ryt­micz­ny brzęk ko­wa­dła, trzask bi­cza woź­ni­cy, krzyk usły­sza­ny u bram wię­zie­nia, piosn­ka dziew­czę­cia, prze­kleń­stwa żoł­nie­rza: oto ob­raz wszyst­kich ziem, raz po raz prze­ry­wa­ny wi­do­ka­mi owe­go „słod­kie­go kra­ju fan­ta­zji”, o któ­rym pi­sze Mon­ta­igne, a gdzie tak chęt­nie prze­by­wa­ją ma­rzy­cie­le; mnó­stwo przy­gód, któ­rych do­świad­cza nie tyle po­dróż­ny, co jego umysł; sło­wem, wszyst­ko i nic, dzien­nik ra­czej roz­my­ślań niż po­dró­ży.

I gdy tak cia­ło prze­no­si się z miej­sca na miej­sce ko­le­ją że­la­zną, dy­li­żan­sem albo pa­ro­stat­kiem, wy­obraź­nia po­dą­ża za nim. Ka­prys my­śli prze­by­wa mo­rza bez stat­ku, rze­ki – bez mo­stu, a góry – bez dro­gi. Duch każ­de­go ma­rzy­cie­la przy­wdzie­wa buty sied­mio­mi­lo­we. Obie po­dró­że po­mie­sza­ne ze sobą – oto co za­wie­ra­ją te li­sty.

Po­dróż­ny wę­dro­wał cały dzień, zbie­ra­jąc, otrzy­mu­jąc lub zgar­nia­jąc my­śli, uro­je­nia, przy­pad­ki, do­zna­nia, wi­zje, baj­ki, re­flek­sje, rze­czy­wi­stość i wspo­mnie­nia. O zmierz­chu wcho­dzi do obe­rży i kie­dy przy­go­to­wu­ją mu wie­cze­rzę, każe so­bie po­dać pió­ro, atra­ment i pa­pier, sia­da w rogu sto­łu i pi­sze.

Każ­dy jego list to wo­rek, do któ­re­go zsy­pu­je wszyst­ko, co w cią­gu dnia ze­brał w swo­im umy­śle, to­też do tego wor­ka, cze­mu by­najm­niej nie prze­czy, tra­fia czę­ściej li­chy grosz niż zło­to.

Po po­wro­cie do Pa­ry­ża spo­ty­ka się z przy­ja­cie­lem i nie my­śli wię­cej o swo­im dzien­ni­ku.

Przez dwa­na­ście lat na­pi­sał w ten spo­sób mnó­stwo li­stów z Fran­cji, Bel­gii, Szwaj­ca­rii, o oce­anie i o Mo­rzu Śród­ziem­nym i za­po­mniał o nich. Za­po­mniał na­wet o tych, któ­re na­pi­sał o Re­nie, kie­dy rap­tem ze­szłe­go roku po­ja­wi­ły mu się one w pa­mię­ci skut­kiem na­stę­pu­ją­cych po so­bie wy­da­rzeń, któ­re trze­ba tu­taj wy­ło­żyć.

Jak pa­mię­ta­my, ja­kie sześć, a może osiem mie­się­cy temu za­czę­to na­gle roz­wa­żać kwe­stię Renu. Umy­sły, świa­tłe zresz­tą i szla­chet­ne, żywo wów­czas spie­ra­jąc się o nią we Fran­cji, już na po­cząt­ku, jak to się pra­wie za­wsze zda­rza, za­ję­ły dwa sta­no­wi­ska sprzecz­ne, dwie po­zy­cje skraj­ne. Jed­ni uwa­ża­li trak­ta­ty z roku 1815 za fakt do­ko­na­ny i kie­ru­jąc się tym, od­da­wa­li lewy brzeg Renu Niem­com, do­ma­ga­jąc się je­dy­nie ich przy­jaź­ni; inni, pro­te­stu­jąc bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek, i słusz­nie, na­szym zda­niem, prze­ciw owym trak­ta­tom, do­ma­ga­li się ka­te­go­rycz­nie Renu le­wo­brzeż­ne­go i od­rzu­ca­li przy­jaźń Nie­miec. Pierw­si po­świę­ca­li Ren dla do­bra po­ko­ju, dru­dzy do­bro po­ko­ju dla Renu. Na­szym zda­niem i jed­ni, i dru­dzy mie­li za­ra­zem ra­cję i my­li­li się. Mię­dzy tymi dwo­ma wy­łą­cza­ją­cy­mi się i skraj­nie od­mien­ny­mi po­glą­da­mi było, jak nam się wy­da­je, miej­sce na kom­pro­mis. Za­cho­wać pra­wa Fran­cji, nie ra­niąc uczuć na­ro­do­wych Nie­miec, to do­nio­sły pro­blem, któ­re­go roz­wią­za­nie au­tor tych za­pi­sków zna­lazł, jak są­dzi, pod­czas swo­jej wę­drów­ki brze­giem Renu. Myśl ta, po­ja­wiw­szy się, przy­bra­ła po­stać nie tyl­ko my­śli, ale i obo­wiąz­ku. Zda­niem au­to­ra każ­dy obo­wią­zek po­wi­nien być speł­nio­ny. Sko­ro ja­kieś za­gad­nie­nie do­ty­czą­ce Eu­ro­py, a za­tem ca­łej ludz­ko­ści, po­zo­sta­je nie­ja­sne, na­le­ży je roz­świe­tlić bo­daj tą odro­bi­ną wie­dzy, jaką po­sia­da­my. Ro­zum ludz­ki, zgod­ny w tym wzglę­dzie z pra­wem spar­tań­skim, na­ka­zu­je w pew­nych wy­pad­kach wy­ja­wiać swo­ją opi­nię. Au­tor więc w pro­stym i zwy­kłym po­czu­ciu speł­nio­ne­go obo­wiąz­ku, w pew­nym sen­sie nie trosz­cząc się o stro­nę li­te­rac­ką, na­pi­sał dwie­ście stron, któ­re sta­no­wią za­koń­cze­nie dru­gie­go tomu tej pu­bli­ka­cji, i go­to­wał je do dru­ku.

W chwi­li gdy mia­ły się uka­zać, ogar­nę­ły go skru­pu­ły. Jaki mia­ły­by sens te dwie­ście stro­nic w ode­rwa­niu od ca­łej pra­cy my­ślo­wej, któ­rej au­tor do­ko­nał, zwie­dza­jąc brze­gi Renu?

Czy po­ja­wie­nie się tej tak fa­cho­wej i nie­ocze­ki­wa­nej bro­szu­ry nie bę­dzie czymś nie­spo­dzie­wa­nym i oso­bli­wym? Czy au­tor nie po­wi­nien za­cząć od oświad­cze­nia, że zwie­dził oko­li­ce nad­reń­skie, wte­dy bo­wiem nikt nie miał­by słusz­nych zresz­tą pod­staw do zdzi­wie­nia, iż bę­dąc z na­tchnie­nia po­etą, a z za­mi­ło­wa­nia ar­che­olo­giem, do­strzegł nad Re­nem tyl­ko mię­dzy­na­ro­do­we za­gad­nie­nie po­li­tycz­ne? By­ło­by z pew­no­ścią po­ży­tecz­ne, aby jed­ną z kwe­stii współ­cze­snych na­świe­tlić za po­mo­cą po­rów­nań hi­sto­rycz­nych; ale czy Ren, rze­ka w swo­im ro­dza­ju je­dy­na w świe­cie, nie za­słu­gu­je, by spoj­rzeć na nią jako taką, na jej isto­tę? Czy moż­na by w ogó­le wy­tłu­ma­czyć, że au­tor mi­jał owe ka­te­dry nie zwie­dza­jąc ich, owe for­te­ce – nie wstę­pu­jąc do nich, owe ru­iny – nie ob­da­rza­jąc ich na­wet spoj­rze­niem, ową prze­szłość – nie zgłę­bia­jąc jej, owe ma­rze­nia – nie po­grą­ża­jąc się w nich? Czy nie jest obo­wiąz­kiem każ­de­go pi­sa­rza być za­wsze w zgo­dzie z sobą, „et sibi con­stet”, by two­rzyć tak, jak już dał się po­znać, nie wy­stę­po­wać in­a­czej, niż się po nim spo­dzie­wa­ją? Czy za­cho­wu­jąc się w inny spo­sób nie wy­pro­wa­dzał­by czy­tel­ni­ków w pole i czy rzu­ca­jąc fak­ty tej po­dró­ży na pa­stwę wąt­pli­wo­ści i do­mnie­mań, nie pod­wa­żył­by przez to ich za­ufa­nia?

Spra­wa wy­da­ła się au­to­ro­wi istot­na. Pod­wa­żać za­ufa­nie w chwi­li, kie­dy wszy­scy do­ma­ga­ją się go bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek, do­pu­ścić do zwąt­pie­nia o so­bie wła­śnie w chwi­li, kie­dy pra­gnie się zdo­być za­ufa­nie, nie po­zy­skać peł­nej wia­ry słu­cha­czy, kie­dy za­bie­ra się głos w spra­wie, któ­rej po­ru­sze­nie wy­da­je się obo­wiąz­kiem – to roz­mi­nąć się z ce­lem.

Przy­szły mu wte­dy na myśl li­sty, któ­re pi­sał w cza­sie owej po­dró­ży. Prze­czy­tał je po­now­nie i uznał, że wła­śnie ich re­alizm spra­wia, iż sta­no­wią nie­za­prze­czo­ny i na­tu­ral­ny punkt opar­cia dla jego wnio­sków w kwe­stii Renu; że swoj­skość nie­któ­rych szcze­gó­łów, dro­bia­zgo­wość od­ma­lo­wa­nych pej­za­żów, oso­bi­sty nurt wie­lu wra­żeń były jesz­cze jed­ną oczy­wi­sto­ścią; że wszyst­kie te rze­czy praw­dzi­we mo­gły­by wes­przeć rzecz po­ży­tecz­ną; że pod pew­nym wzglę­dem owa po­dróż ma­rzy­cie­la, kie­ru­ją­ce­go się czę­sto ka­pry­sem, a dla nie­któ­rych umy­słów ko­stycz­nych może ska­żo­na po­ezją, mo­gła­by za­szko­dzić au­to­ry­te­to­wi my­śli­cie­la; że z dru­giej jed­nak stro­ny, bę­dąc bar­dziej su­ro­wym, moż­na by oka­zać się mniej sku­tecz­nym; że ce­lem tej pu­bli­ka­cji, nie­ste­ty dość po­wierz­chow­nej, jest przy­ja­zne roz­wi­kła­nie spra­wy obar­czo­nej nie­na­wi­ścią; że w każ­dym ra­zie z chwi­lą kie­dy myśl au­to­ra, na­wet naj­głę­biej uta­jo­na i naj­bar­dziej przy­sło­nię­ta, zo­sta­nie rze­tel­nie uka­za­na czy­tel­ni­kom bez wzglę­du na sku­tek, to choć­by na­wet nie zgo­dzi­li się z wnio­ska­mi wy­ra­żo­ny­mi w książ­ce, uwie­rzą z pew­no­ścią w prze­ko­na­nia au­to­ra.

A to już sta­no­wi wiel­ki krok na­przód; resz­ta na­le­żeć bę­dzie do przy­szło­ści.

Ta­kie wła­śnie nie­od­par­te, zda­niem au­to­ra, po­bud­ki skło­ni­ły go do ogło­sze­nia tych li­stów i prze­ka­za­nia czy­tel­ni­kom za­miast dwu­stu stro­nic – dwóch to­mów o Re­nie.

Gdy­by au­tor chciał ogło­sić ową ko­re­spon­den­cję po­dróż­ne­go w ce­lach wy­łącz­nie oso­bi­stych, do­ko­nał­by w niej za­pew­ne znacz­nych zmian; usu­nął­by wie­le szcze­gó­łów; za­tarł­by wszę­dzie po­uf­ność i uśmiech; wy­tę­pił­by i wy­ple­wił jak naj­sta­ran­niej owo j a, ten chwast, któ­ry wciąż wy­ra­sta pod pió­rem w chwi­lach wy­nu­rzeń oso­bi­stych; zre­zy­gno­wał­by może, w po­czu­ciu wła­snej niż­szo­ści, z for­my epi­sto­lar­nej, do któ­rej, jego zda­niem, tyl­ko umy­sły na­praw­dę wiel­kie mają pra­wo w ob­co­wa­niu z czy­tel­ni­ka­mi. Ale z przed­sta­wio­ne­go przed chwi­lą punk­tu wi­dze­nia owe zmia­ny by­ły­by fał­szer­stwa­mi; li­sty te, choć z po­zo­ru nic pra­wie nie ma­ją­ce wspól­ne­go z za­koń­cze­niem, sta­no­wią nie­ja­ko do­wo­dy rze­czo­we, każ­dy z nich jest świa­dec­twem po­dró­ży, po­by­tu i obec­no­ści; ja jest tu­taj po­twier­dze­niem. Zmie­nić je to za­stą­pić praw­dę prze­rób­ką li­te­rac­ką. By­ło­by to nad­uży­ciem za­ufa­nia, a za­tem mi­ja­ło­by się z ce­lem.

Na­le­ży pa­mię­tać, że te li­sty, któ­re może na­wet nie będą mia­ły dwóch czy­tel­ni­ków, mają słu­żyć jako sło­wa po­jed­na­nia dla dwóch na­ro­dów. Wo­bec tak waż­ne­go celu cóż zna­czą drob­ne ko­kie­te­rie li­te­rac­kich bla­gie­rów i ich wy­szu­ka­ne przy­bra­nia! Je­dy­ną ozdo­bą tych li­stów jest praw­da.*

Po­sta­no­wił więc opu­bli­ko­wać je pra­wie tak, jak zo­sta­ły na­pi­sa­ne.

* Au­tor w tym wzglę­dzie bar­dzo da­le­ko po­su­nął swo­je skru­pu­ły. Owe li­sty były pi­sa­ne pió­rem swo­bod­nym, bez ksią­żek, a fak­ty hi­sto­rycz­ne lub tek­sty li­te­rac­kie, któ­re gdzie­nieg­dzie się tra­fia­ją, były przy­ta­cza­ne z pa­mię­ci; otóż pa­mięć cza­sem za­wo­dzi. W li­ście dzie­wią­tym na przy­kład au­tor po­wia­da, że Bar­ba­ros­sa chciał wy­ru­szyć na wy­pra­wę krzy­żo­wą po raz dru­gi lub trze­ci, a w li­ście sie­dem­na­stym mówi o licz­nych wy­pra­wach krzy­żo­wych Fry­de­ry­ka Ru­do­bro­de­go. Au­tor za­po­mi­na w obu tych przy­pad­kach, że Fry­de­ryk wy­ru­szał na kru­cja­tę tyl­ko dwu­krot­nie, po raz pierw­szy jesz­cze jako ksią­żę Szwa­bii, w roku 1147, wraz ze swo­im stry­jem Kon­ra­dem III; po raz dru­gi, bę­dąc ce­sa­rzem, w roku 1189. W li­ście czter­na­stym au­tor na­pi­sał: he­re­zjar­cha Do­ucet, a na­le­ża­ło na­pi­sać: he­re­zjar­cha Do­ucin. Nie by­ło­by nic ła­twiej­sze­go, jak po­pra­wić te błę­dy; ale au­to­ro­wi wy­da­wa­ło się, że sko­ro się tam zna­la­zły, na­le­ży je po­zo­sta­wić jako świa­dec­two au­ten­tycz­no­ści owych li­stów. .

Mówi: pra­wie, gdyż nie za­mie­rza by­najm­niej ukry­wać, że mimo wszyst­ko to i owo usu­nął lub zmie­nił; ale owe zmia­ny nie mają zna­cze­nia dla czy­tel­ni­ka. W każ­dym pra­wie wy­pad­ku ich ce­lem jest unik­nię­cie po­wtó­rzeń; chce on też oszczę­dzić oso­bom po­stron­nym, obo­jęt­nym, na­po­tka­nym przy­god­nie już to po­tę­pie­nia, już to nie­dy­skre­cji, już to przy­kro­ści spo­wo­do­wa­nej tym, że się w tych li­stach roz­po­zna­ją. Nie ob­cho­dzi czy­tel­ni­ków na przy­kład, że wszyst­kie za­koń­cze­nia li­stów po­świę­co­ne spra­wom ro­dzin­nym zo­sta­ły usu­nię­te; małe zna­cze­nie ma i to, że na­zwa ja­kie­goś miej­sca, gdzie zda­rzył się ja­kiś wy­pa­dek, zła­ma­ne koło, po­żar w obe­rży itd., zo­sta­ła zmie­nio­na. Aby au­tor sam mógł po­wie­dzieć: to książ­ka uczci­wa, for­ma i treść li­stów po­zo­sta­ły ta­kie, jak były. W ra­zie po­trze­by, gdy­by w spra­wie tak ma­łej wagi zna­lazł się ktoś do­cie­kli­wy, moż­na by mu po­ka­zać wszyst­kie czę­ści skła­do­we owe­go dzien­ni­ka po­dró­ży, opa­trzo­ne ory­gi­nal­ny­mi, da­to­wa­ny­mi pie­czę­cia­mi pocz­to­wy­mi.

Je­śli cho­dzi o wiel­kich pi­sa­rzy, a nie trze­ba tu­taj po­wo­ły­wać się na słyn­ne przy­kła­dy za­pi­sa­ne w pa­mię­ci każ­de­go, to ów ro­dzaj zwie­rzeń ma nie­od­par­ty urok; pięk­ny styl oży­wia wszyst­ko; je­że­li jed­nak cho­dzi o zwy­kłe­go po­dróż­ne­go, mają one war­tość, po­wta­rza­my to, je­dy­nie dzię­ki swej szcze­ro­ści. Dla­te­go, i tyl­ko dla­te­go, mogą być nie­kie­dy cen­ne. Na­le­żą wraz z za­pi­ska­mi mni­cha z Sankt Gal­len, miesz­cza­ni­na pa­ry­skie­go z cza­sów Fi­li­pa Au­gu­sta i Jana de Troy­es do ma­te­ria­łów, któ­re z po­żyt­kiem na­le­ży kon­sul­to­wać; jako do­ku­ment uczci­wy i po­waż­ny do­stą­pią może kie­dyś za­szczy­tu wspo­ma­ga­nia fi­lo­zo­fii i hi­sto­rii w dzie­le cha­rak­te­ry­sty­ki du­cha okre­ślo­nej epo­ki i okre­ślo­ne­go na­ro­du w da­nym mo­men­cie dzie­jo­wym. Gdy­by moż­na było ro­ścić ta­kie am­bi­cje wzglę­dem tych dwóch to­mów, au­tor nie ma­rzył­by o ni­czym in­nym.

Nie­chaj nikt rów­nież nie szu­ka tu dra­ma­tycz­nych przy­gód ani ma­low­ni­czych zda­rzeń. Au­tor, jak sam to wy­ja­śnia na pierw­szych stro­ni­cach tej książ­ki, po­dró­żu­je sa­mot­nie w tym je­dy­nie celu, by wie­le ma­rzyć i tro­chę my­śleć. Za­brał z sobą na te mil­czą­ce wy­pra­wy dwie sta­re książ­ki, a ra­czej, niech mu bę­dzie wol­no przy­to­czyć jego wła­sne sło­wa, swo­ich dwóch przy­ja­ciół: We­rgi­liu­sza i Ta­cy­ta; We­rgi­liusz – to cała po­ezja na­tu­ry, Ta­cyt – to cała myśl hi­sto­rii.

Zresz­tą, jak się to go­dzi, wciąż i wszę­dzie kry­je się w ci­szy i pół­mro­ku, któ­re sprzy­ja­ją ob­ser­wa­cji. Tu­taj trze­ba nie­odzow­nie kil­ku słów wy­ja­śnie­nia.

Jak wia­do­mo, nie­zwy­kły roz­głos pra­sy fran­cu­skiej, tak po­tęż­nej, tak płod­nej i tak zresz­tą po­ży­tecz­nej, spra­wia, że naj­skrom­niej­sze na­wet na­zwi­ska li­te­rac­kie Pa­ry­ża roz­brzmie­wa­ją echem, któ­re nie po­zwa­la naj­skrom­niej­sze­mu i naj­mniej zna­czą­ce­mu pi­sa­rzo­wi, prze­by­wa­ją­ce­mu poza gra­ni­ca­mi Fran­cji, uwie­rzyć, że jest zu­peł­nie nie­zna­ny. W tej sy­tu­acji ob­ser­wa­tor, kim­kol­wiek by był, je­śli tyl­ko raz i dru­gi uległ po­ku­sie roz­gło­su, chcąc utrzy­mać cał­ko­wi­tą nie­za­leż­ność my­śli i czy­nu, musi za­cho­wać in­co­gni­to, jak gdy­by rze­czy­wi­ście był kimś waż­nym, i po­zo­stać nie­zna­ny, jak gdy­by rze­czy­wi­ście ota­cza­ła go sła­wa. Te środ­ki ostroż­no­ści, któ­re po­zwa­la­ją po­dróż­ne­mu ukry­wać się w cie­niu, au­tor sto­so­wał pod­czas ca­łej swo­jej wy­ciecz­ki nad­reń­skiej, choć z pew­no­ścią, gdy o nie­go cho­dzi, były zby­tecz­ne, a sto­so­wa­nie ich uwa­żał za śmiesz­ne. W ten spo­sób mógł ro­bić no­tat­ki we­dle swo­jej woli, z całą swo­bo­dą, i nic nie ogra­ni­cza­ło jego cie­ka­wo­ści ani roz­my­ślań pod­czas tej fan­ta­zyj­nej prze­jażdż­ki – a wy­da­je nam się, że już pod­kre­śli­li­śmy to dość wy­raź­nie – fan­ta­zyj­nej dzię­ki przy­pad­ko­wo­ści na­po­ty­ka­nych oberż i po­sił­ków u wspól­ne­go sto­łu, a tak­że środ­ków ko­mu­ni­ka­cji, od fur­man­ki do ka­ret­ki pocz­to­wej lub ław­ki w dy­li­żan­sie i płót­na roz­cią­gnię­te­go nad po­kła­dem pa­ro­stat­ku.

A co do Nie­miec, któ­re są w jego mnie­ma­niu na­tu­ral­nym współ­pra­cow­ni­kiem Fran­cji, au­tor są­dzi, że w roz­wa­ża­niach za­my­ka­ją­cych dru­gi z obu to­mów oce­nił je spra­wie­dli­wie i uj­rzał je ta­ki­mi, ja­kie są. Nie­chaj czy­tel­nik nie za­trzy­mu­je się dłu­żej przy kil­ku sło­wach roz­sia­nych tu i tam w tych li­stach i za­cho­wa­nych w skru­pu­lat­nej dba­ło­ści o szcze­rość; au­tor pro­te­stu­je ener­gicz­nie prze­ciw po­ma­wia­niu go o ja­ką­kol­wiek iro­nię. Niem­cy, nie ukry­wa tego, są jed­nym z kra­jów, któ­re ko­cha, i jed­nym z na­ro­dów, któ­re po­dzi­wia. Ma uczu­cie nie­mal sy­now­skie dla tej szla­chet­nej i świę­tej oj­czy­zny wszyst­kich my­śli­cie­li. Gdy­by nie był Fran­cu­zem, chciał­by być Niem­cem.

Au­tor mnie­ma, że nie może za­koń­czyć tej wstęp­nej noty, nie mó­wiąc czy­tel­ni­kom o ostat­nim ze skru­pu­łów, jaki mu się na­su­nął. Kie­dy koń­czył się druk tej książ­ki, spo­strzegł, że naj­śwież­sze wy­da­rze­nia, któ­re w chwi­li obec­nej jesz­cze za­przą­ta­ją Pa­ryż, spra­wia­ją, iż dwie li­nij­ki roz­dzia­łu pięt­na­ste­go Za­koń­cze­nia na­bie­ra­ją jak gdy­by ja­kie­goś bez­po­śred­nie­go zna­cze­nia. Otóż au­tor, któ­ry za­wsze wo­lał­by uspo­ka­jać umy­sły niż je pod­nie­cać, za­sta­na­wiał się, czy nie skre­ślić tych dwóch li­ni­jek. Po na­my­śle po­sta­no­wił je za­cho­wać. Wy­star­czy spraw­dzić datę tych za­pi­sków, aby przy­znać, że je­śli go­ści­ło pod­ów­czas co­kol­wiek po­dob­ne­go w umy­śle au­to­ra, było to może prze­wi­dy­wa­nie, ale nie były i nie mo­gły to być prak­tycz­ne wnio­ski.

Je­śli od­nie­sie­my się do ogól­nych wy­da­rzeń doby obec­nej, prze­ko­na­my się, że owo prze­wi­dy­wa­nie mo­gło z nich wy­nik­nąć na­wet do­kład­nie w ta­kiej for­mie, jaką nadał mu przy­pa­dek. Za­kła­da­jąc, że te dwie li­nij­ki mają ja­kiś sens, to nie one na­rzu­ci­ły się fak­tom, lecz fak­ty im się pod­po­rząd­ko­wa­ły. Nie ma pi­sa­rza choć tro­chę zdol­ne­go do re­flek­sji, któ­re­mu by się to nie przy­da­rzy­ło. Cza­sa­mi, me­dy­tu­jąc nad te­raź­niej­szo­ścią, na­po­ty­ka coś, co przy­po­mi­na przy­szłość. Au­tor po­zo­sta­wił więc te dwie li­nij­ki na swo­im miej­scu tak samo, jak w zbio­rze za­ty­tu­ło­wa­nym Les Feu­il­les d'au­tom­ne po­sta­no­wił nie­gdyś po­zo­sta­wić wiersz Rêve­rie d'un pas­sant à pro­pos d'un roi, na­pi­sa­ny w czerw­cu 1830 roku, a za­po­wia­da­ją­cy re­wo­lu­cję lip­co­wą.

Co się ty­czy tych dwóch to­mów, au­tor nie ma nic wię­cej do po­wie­dze­nia. Gdy­by ich nie­wiel­ka war­tość nie od­bie­ra­ła im za­szczy­tu po­pu­lar­no­ści i po­rów­nań, au­tor mu­siał­by zwró­cić uwa­gę, że to dzie­ło, ma­ją­ce za te­mat rze­kę, przez oso­bli­wą zbież­ność samo roz­bu­do­wa­ło się w spo­sób na­tu­ral­ny i ży­wio­ło­wy na po­do­bień­stwo rze­ki; z po­cząt­ku pły­nie jak stru­mień; to­czy swo­je wody w pa­ro­wie nie opo­dal kil­ku chat, pod ka­błą­ko­wa­tym most­kiem; opły­wa za­jazd w ja­kiejś wsi, sta­do na łące, kurę w krza­kach, chło­pa idą­ce­go ścież­ką; po­tem od­da­la się; na­po­ty­ka pole bi­twy, słyn­ną rów­ni­nę, wiel­kie mia­sto, po­sze­rza się, nik­nie w mgłach ho­ry­zon­tu, od­zwier­cie­dla ka­te­dry, zwie­dza sto­li­ce, prze­mie­rza gra­ni­ce i uno­sząc od­bi­cia drzew, pól, gwiazd, ko­ścio­łów, ruin, osie­dli, ło­dzi, ża­gli, lu­dzi i idei, mo­stów łą­czą­cych dwie wsie i mo­stów łą­czą­cych dwa na­ro­dy, na­po­ty­ka wresz­cie jako cel swo­je­go bie­gu, jako kres swo­ich roz­le­głych wód dwo­ja­ki, głę­bo­ki oce­an te­raź­niej­szo­ści i przy­szło­ści, po­li­ty­kę i hi­sto­rię.

Pa­ryż, sty­czeń 1842.LIST I Z PA­RY­ŻA DO LA FER­TE-SOUS-JO­UAR­RE

WY­JAZD Z PA­RY­ŻA. – PA­GÓ­REK S-P. – WY­BRY­KI NISZ­CZY­CIE­LI. – NAN­TEU­IL-LE-HAU­DO­UIN. – VIL­LERS-COT­TE­RETS. – TY­SIĄC SZEŚĆ­SET CIE­KA­WO­STEK DAM­MAR­TI­NU. – PAN BÓG ZSY­ŁA DY­LI­ŻANS TEMU, KTO STRA­CIŁ SWÓJ KA­BRIO­LET. – LA FER­TE-SOUS-JO­UAR­RE. – EPI­SJER SPAD­KO­BIER­CĄ KSIĘ­CIA DE SA­INT-SI­MON. – WI­DOK WSI. – PO­DRÓŻ­NY OPO­WIA­DA O SWO­ICH GU­STACH. – GAR­BUS I ŻAN­DARM. – DLA­CZE­GO JA­KIŚ CZŁO­WIEK JEST DZIEL­NY. – DLA­CZE­GO TEN SAM CZŁO­WIEK JEST TCHÓ­RZEM. – SKÓ­RA I ODZIEŻ. – ROK 1814 I 1830. – ME­AUX. – BAR­DZO PIĘK­NE SCHO­DY. – KA­TE­DRA BOS­SU­ETA. – ME­AUX MIA­ŁO TE­ATR WCZE­ŚNIEJ OD PA­RY­ŻA. – DLA­CZE­GO MIESZ­KAŃ­CY ME­AUX PO­WIE­SI­LI DIA­BŁA. – JAK PO­STĘ­PU­JE KRÓ­LO­WA, ŻEBY WPRO­WA­DZIĆ KRÓ­LA DO RAJU.

La Fer­te-sous-Jo­uar­re, li­piec 1838.

Przed­wczo­raj rano, oko­ło je­de­na­stej, opu­ści­łem Pa­ryż, jak ci to już pi­sa­łem, mój przy­ja­cie­lu. Wy­je­cha­łem dro­gą na Me­aux, po le­wej zo­sta­wi­łem Sa­int-De­nis, Mont­mo­ren­cy i na sa­mym koń­cu wzgórz pa­gó­rek S-P. W tym mo­men­cie prze­ka­za­łem ci za­cną i czu­łą myśl o wszyst­kich i trzy­ma­łem wzrok wbi­ty w to peł­ga­ją­ce świa­teł­ko w głę­bi do­li­ny tak dłu­go, aż znik­nę­ło mi na­gle z oczu za za­krę­tem dro­gi.

Znasz moje upodo­ba­nia w wiel­kich po­dró­żach, któ­re od­by­wam krót­ki­mi eta­pa­mi, bez zmę­cze­nia i ba­ga­żu, w ka­brio­le­cie, z dwo­ma tyl­ko sta­ry­mi przy­ja­ciół­mi z dzie­ciń­stwa, We­rgi­liu­szem i Ta­cy­tem. Wiesz za­tem, jaki mam z sobą ekwi­pu­nek.

Ru­szy­łem do Châlons, zna­jąc już dro­gę na So­is­sons, je­cha­łem nią bo­wiem kil­ka lat temu; a zresz­tą z ła­ski bu­rzy­cie­li jest ona te­raz nie­zbyt in­te­re­su­ją­ca. Nan­teu­il-le-Hau­do­uin stra­ci­ło swój za­mek zbu­do­wa­ny za Fran­cisz­ka I. Vil­lers-Cot­te­rets prze­isto­czy­ło w schro­ni­sko dla że­bra­ków wspa­nia­łą sie­dzi­bę Wa­le­zju­szy i tam, jak pra­wie wszę­dzie, rzeź­ba i ma­lar­stwo, cały duch re­ne­san­su, cały wdzięk szes­na­ste­go stu­le­cia znik­nę­ły wsty­dli­wie pod za­pra­wą mu­rar­ską i kiel­nią.

Dam­mar­tin ścię­ło swo­ją ol­brzy­mią wie­żę, skąd wy­raź­nie wi­dać było Mont­mar­tre, od­le­głe o dzie­więć mil, a jej pio­no­wa szpa­ra zro­dzi­ła owo nig­dy nie­zro­zu­mia­łe dla mnie przy­sło­wie: „Przy­po­mi­na dam­mar­teń­ski za­mek, pę­ka­ją­cy ze śmie­chu.” Owdo­wia­ły dziś po swo­jej sta­rej twier­dzy, gdzie bi­skup Me­aux, kie­dy po­róż­nił się z hra­bią Szam­pa­nii, miał pra­wo schro­nić się wraz z sied­mio­ma oso­ba­mi ze swo­jej świ­ty, Dam­mar­tin nie pło­dzi już przy­słów i jest tyl­ko źró­dłem no­ta­tek li­te­rac­kich w ro­dza­ju tej, któ­rą za swo­jej tam byt­no­ści prze­pi­sa­łem do­słow­nie z ja­kiejś miej­sco­wej książ­ki, le­żą­cej na sto­le w obe­rży:

„Dam­mar­tin (Se­ine-et-Mar­ne), mia­stecz­ko na wzgó­rzu. Wy­ra­bia się tu ko­ron­ki. Ho­tel «Swię­tej Anny». Cie­ka­wost­ki: ko­ściół pa­ra­fial­ny, hale, ty­siąc sze­ściu­set miesz­kań­ców.”

Ty­ran dy­li­żan­sów, zwa­ny kon­duk­to­rem, udzie­lił tak nie­wie­le cza­su na obiad, że nie mo­głem wów­czas spraw­dzić, w ja­kiej mie­rze od­po­wia­da to praw­dzie, że każ­dy z ty­sią­ca sze­ściu­set miesz­kań­ców Dam­mar­tin jest cie­ka­wost­ką. Ru­szy­łem więc w stro­nę Me­aux.

Mię­dzy Claye i Me­aux w naj­pięk­niej­szą po­go­dę i na naj­pięk­niej­szej w świe­cie dro­dze zła­ma­ło się koło u mo­je­go ka­brio­le­tu. Wiesz, że na­le­żę do tych, któ­rzy nie prze­ry­wa­ją po­dró­ży; ka­brio­let zre­zy­gno­wał ze mnie, ja zre­zy­gno­wa­łem z ka­brio­le­tu. Prze­jeż­dżał aku­rat mały dy­li­żans, na­le­żą­cy do przed­się­bior­stwa prze­wo­zo­we­go To­uchar­da. Było tyl­ko jed­no wol­ne miej­sce, za­ją­łem je i wgra­mo­liw­szy się na im­pe­riał, sia­da­jąc mię­dzy ja­kimś gar­bu­sem i ja­kimś żan­dar­mem, nie prze­rwa­łem po­dró­ży.

Je­stem już w tej chwi­li w La Fer­te-sous-Jo­uar­re, ślicz­nym mia­stecz­ku, któ­re chęt­nie oglą­dam po raz czwar­ty z jego trze­ma mo­sta­mi, uro­czy­mi wy­sep­ka­mi, sta­rym mły­nem po­środ­ku rze­ki, po­łą­czo­nym z lą­dem czte­re­ma ar­ka­da­mi, oraz z pięk­nym pa­wi­lo­nem z cza­sów Lu­dwi­ka XIII, któ­ry, jak po­wia­da­ją, na­le­żał do księ­cia de Sa­int-Si­mon, a dziś tra­ci swo­ją uro­dę w rę­kach ja­kie­goś kup­czy­ka.

Je­śli rze­czy­wi­ście pan de Sa­int-Si­mon po­sia­dał ten sta­ry dwo­rek, wąt­pię, czy jego ro­do­wa sie­dzi­ba, La Fertś-Vi­da­me, mia­ła wy­gląd bar­dziej pań­ski i wy­nio­sły, wła­ściw­szy jako tło dla wy­nio­słej po­sta­ci księ­cia i para niż ów uro­czy i pro­sty pa­wi­lon w La Fer­te-sous-Jo­uar­re.

Chwi­la bar­dzo sto­sow­na do po­dró­żo­wa­nia. Pola peł­ne ro­bot­ni­ków. Koń­czą żni­wa. Tu i ów­dzie usta­wio­no wiel­kie sto­gi, przy­po­mi­na­ją­ce, gdy są uło­żo­ne tyl­ko w po­ło­wie, owe wy­pa­tro­szo­ne pi­ra­mi­dy, któ­re spo­ty­ka się w Sy­rii.

Wzgó­rza, gdzie na sto­kach zo­sta­wio­no po­ko­sy, przy­po­mi­na­ją grzbie­ty zebr.

Jak wiesz, dro­gi przy­ja­cie­lu, nie wy­da­rzeń szu­kam w po­dró­ży, lecz my­śli i do­znań, a do tego wy­star­cza no­wość na­po­ty­ka­nych rze­czy. Za­do­wa­lam się ma­łym. By­łem tyl­ko miał drze­wa, tra­wę, po­wie­trze, dro­gę przed sobą i dro­gę za sobą – wszyst­ko mnie cie­szy. Je­śli kraj jest pła­ski, lu­bię roz­le­gły wid­no­krąg. Je­śli gó­rzy­sty, lu­bię nie­ocze­ki­wa­ne wi­do­ki, a da­rzy nas nimi szczyt każ­de­go wzgó­rza. Przed chwi­lą po­dzi­wia­łem ślicz­ną do­li­nę. Z lewa i z pra­wa ka­pry­śne sfa­lo­wa­nia te­re­nu, wy­so­kie wzgó­rza, po­cię­te sza­chow­ni­cą upraw, mnó­stwo kwa­dra­tów, za­baw­nych dla oka; tu i ów­dzie po kil­ka ni­skich chat, któ­rych strze­chy zda­ją się do­ty­kać zie­mi; dnem do­li­ny pły­nął stru­mień, obrze­żo­ny rzu­ca­ją­cą się W oczy dłu­gą li­nią zie­le­ni i prze­cię­ty ka­mien­nym most­kiem, omsza­łym i zwie­trza­łym, u któ­re­go scho­dzą się dwa krań­ce go­ściń­ca.

W chwi­li kie­dy tam by­łem, prze­jeż­dżał przez most wóz cię­ża­ro­wy, wiel­ki wóz nie­miec­ki, na­pęcz­nia­ły, po­prze­pa­sy­wa­ny, po­wią­za­ny sznu­rem, któ­ry wy­glą­dał jak brzuch Gar­gan­tui, cią­gnię­ty na czte­rech ko­łach przez osiem koni. Przede mną, na po­fa­lo­wa­nym prze­ciw­le­głym sto­ku, bie­gła dro­ga ja­śnie­ją­ca w słoń­cu, a rzę­dy drzew rzu­ca­ły na nią czar­ne cie­nie, two­rząc ob­raz wiel­kie­go grze­bie­nia z po­wy­ła­my­wa­ny­mi zę­ba­mi.

A więc te drze­wa, ten grze­bień z cie­nia, z któ­re­go może bę­dziesz się śmiać, ten wóz cię­ża­ro­wy, ta bia­ła dro­ga, ten sta­ry most, ni­skie strze­chy, wszyst­ko to mnie roz­we­se­la i śmie­je się do mnie. Cie­szy mnie taka do­li­na jak ta, z nie­bem nad nią. Tyl­ko ja je­den w tym po­jeź­dzie pa­trzy­łem na nią i cie­szy­łem się. Po­dróż­ni zie­wa­li strasz­li­wie.

Wszyst­ko mnie bawi, kie­dy zmie­nia­my ko­nie. Za­trzy­mu­je­my się u wrót obe­rży. Ko­nie sta­ją, po­dzwa­nia­jąc że­la­stwem. Na go­ściń­cu wi­dać bia­łą kurę, w za­ro­ślach czar­ną kurę, tu leży sta­ra bro­na, tam sta­re, po­ła­ma­ne koło stoi w ką­cie; umo­ru­sa­ne dzie­ci ba­wią się na ku­pie pia­sku, a nad moją gło­wą Ka­rol V, Jó­zef II lub Na­po­le­on, za­wie­sze­ni na sta­rym że­la­znym wspor­ni­ku, zdo­bią szyld za­jaz­du: wiel­cy ce­sa­rze nie­zdat­ni już te­raz do ni­cze­go, tyl­ko do zwa­bia­nia prze­jezd­nych. Dom jest pe­łen wład­czych gło­sów; na pro­gu gru­cha­ją pod­ku­chen­ne ze sta­jen­ny­mi, a na­wóz za­le­ca się do po­myj; ja zaś, ko­rzy­sta­jąc z mo­jej wy­so­kiej po­zy­cji – na im­pe­ria­le – przy­słu­chu­ję się roz­mo­wie gar­bu­sa z żan­dar­mem albo po­dzi­wiam prze­ślicz­ne kęp­ki kar­ło­wa­tych ma­ków, two­rzą­cych oazy na sta­rym da­chu.

Mój żan­darm i mój gar­bus byli zresz­tą fi­lo­zo­fa­mi wca­le nie dum­ny­mi i roz­ma­wia­li z sobą po ludz­ku: żan­darm nie oka­zy­wał lek­ce­wa­że­nia gar­bu­so­wi, gar­bus nie po­gar­dzał żan­dar­mem. Gar­bus pła­ci sześć­set fran­ków po­dat­ku na rzecz Jo­uar­re, daw­ne­go Jo­vis ara, jak uprzej­mie wy­ja­śnił żan­dar­mo­wi. Po­nad­to jego oj­ciec pła­ci dzie­więć­set liw­rów na rzecz Pa­ry­ża i wy­my­śla na rząd, ile­kroć musi wy­su­płać jed­no su za przej­ście przez most na Mar­nie mię­dzy Me­aux i La Fer­te. Żan­darm w ogó­le nie pła­ci po­dat­ków i z na­iw­no­ścią opo­wia­da swo­je dzie­je. W roku 1814 pod Mont­mi­ra­il bił się jak lew: był re­kru­tem. W roku 1830, w dniach lip­co­wych, stchó­rzył i uciekł: był żan­dar­mem. Jego to dzi­wi, a mnie nie. Jako re­krut miał tyl­ko swo­ich dwa­dzie­ścia lat i był dziel­ny. Jako żan­darm miał już żonę i dzie­ci i – do­dał – wła­sne­go ko­nia; był tchó­rzem. Czło­wiek ten sam zresz­tą, ale ży­cie inne. Ży­cie to po­tra­wa, któ­ra sma­ku­je tyl­ko z so­sem. Nikt nie jest tak nie­ulę­kły jak ga­ler­nik. Na tym świe­cie lu­dzie nie dba­ją o swo­ją skó­rę, tyl­ko o odzież. Na­gie­mu na ni­czym nie za­le­ży.

Zgódź­my się też z tym, że były to dwie od­mien­ne epo­ki. To, co wisi w po­wie­trzu, od­dzia­łu­je tak samo na żoł­nie­rza jak na każ­de­go in­ne­go. Nad­cią­ga­ją­ca idea albo go mro­zi, albo roz­grze­wa. W roku 1830 dął wi­cher re­wo­lu­cji. Czuł się jak przy­gię­ty, po­wa­lo­ny siłą idei, sta­no­wią­cej jak­by du­szę siły wszyst­kie­go. A po­nad­to cóż smut­niej­sze­go i bar­dziej przy­kre­go! Bić się za ja­kieś dzi­wacz­ne or­do­nan­se, w imię cie­ni, któ­re prze­mknę­ły przez zmą­co­ny umysł, w imię przy­wi­dzeń i sza­leń­stwa, bra­cia prze­ciw bra­ciom, pie­chu­rzy prze­ciw ro­bot­ni­kom, Fran­cu­zi prze­ciw pa­ry­ża­nom! W roku 1814 prze­ciw­nie, re­krut wal­czył z ob­cy­mi, z wro­giem, bił się o rze­czy ja­sne i pro­ste, za sie­bie, za wszyst­kich, za ojca, za swo­ją mat­kę i sio­stry, za pług, któ­ry po­rzu­cił, za dym uno­szą­cy się z ko­mi­na, za sło­mia­ny dach, za zie­mię, po któ­rej stą­pał w bu­tach na­bi­tych gwoź­dzia­mi, za krwa­wią­cą, żywą oj­czy­znę. W roku 1830 żoł­nierz nie wie­dział, dla­cze­go się bije. W 1814 nie tyl­ko wie­dział, ale ro­zu­miał; nie tyl­ko ro­zu­miał, ale czuł; nie tyl­ko czuł, ale wi­dział.

Trzy rze­czy cie­ka­wi­ły mnie w Me­aux; prze­ślicz­ny, mały por­tal re­ne­san­so­wy, wci­śnię­ty w sta­ry, zruj­no­wa­ny ko­ściół na pra­wo od wjaz­du do mia­sta; po­nad­to ka­te­dra; prócz tego, za ka­te­drą, po­czci­we, sta­re do­mo­stwo z cio­sa­ne­go ka­mie­nia, w po­ło­wie ufor­ty­fi­ko­wa­ne, zbroj­ne po bo­kach wy­so­ki­mi wie­życz­ka­mi, czę­ścio­wo wbu­do­wa­ny­mi w mur. Był tu dzie­dzi­niec. Wsze­dłem śmia­ło na ów dzie­dzi­niec, cho­ciaż po­wi­nie­nem był tam do­strzec sta­rą, szy­deł­ku­ją­cą ko­bie­tę.

Ale po­czci­wa sta­rusz­ka nie pro­te­sto­wa­ła. Chcia­łem obej­rzeć bar­dzo pięk­ne scho­dy ze­wnętrz­ne, wy­ło­żo­ne ka­mien­ny­mi pły­ta­mi i obu­do­wa­ne drze­wem, któ­re wio­dły do sta­re­go domu, wspar­te­go na dwóch pła­sko skle­pio­nych łu­kach i osło­nię­te­go oka­pem wy­cię­tym w elip­sy. Za­bra­kło mi cza­su, by je na­ry­so­wać. Ża­łu­ję tego; po raz pierw­szy wi­dzia­łem ta­kie scho­dy. Wy­da­ło mi się, że po­cho­dzą z pięt­na­ste­go wie­ku.

Ka­te­dra to pięk­ny ko­ściół, któ­re­go bu­do­wę roz­po­czę­to w czter­na­stym wie­ku i pro­wa­dzo­no w pięt­na­stym. Nie­daw­no od­re­stau­ro­wa­no ją szka­rad­nie. Nie skoń­czo­no jej zresz­tą. Z dwóch wież, za­pro­jek­to­wa­nych przez ar­chi­tek­ta, zbu­do­wa­no tyl­ko jed­ną, za­le­d­wie za­ry­so­wa­ny ki­kut dru­giej osła­nia więź­ba kry­ta łup­kiem. Odrzwia środ­ko­we i te po pra­wej stro­nie po­cho­dzą z czter­na­ste­go wie­ku; lewe – z pięt­na­ste­go. Wszyst­kie są pięk­ne, choć ka­mień, z któ­re­go je zro­bio­no, nad­we­rę­ży­ły nie­po­go­dy i desz­cze.

Mia­łem ocho­tę od­cy­fro­wać pła­sko­rzeź­by. Tym­pa­non le­wych drzwi przed­sta­wia dzie­je świę­te­go Jana Chrzci­cie­la; ale słoń­ce, któ­re pra­ży­ło fa­sa­dę, nie po­zwo­li­ło mi dłu­żej pa­trzeć. Wnę­trze ko­ścio­ła jest wspa­nia­le skom­po­no­wa­ne. Pre­zbi­te­rium zdo­bią wiel­kie, trój­list­ne, ażu­ro­we ostro­łu­ki, spra­wia­ją­ce nie­zwy­kłe wra­że­nie. W ab­sy­dzie za­cho­wał się tyl­ko je­den prze­pysz­ny wi­traż, któ­ry każe ża­ło­wać, że brak po­zo­sta­łych. U wej­ścia do pre­zbi­te­rium usta­wia­ją te­raz dwa pięk­ne, pięt­na­sto­wiecz­ne drew­nia­ne oł­ta­rze mi­ster­nej ro­bo­ty; ale pa­prze się to olej­ną far­bą w ko­lo­rze drew­na. Taki mają gust tu­byl­cy. Na lewo od pre­zbi­te­rium, obok uro­czych drzwi o spłasz­czo­nym łuku i z na­sad­ni­kiem, spo­strze­głem pięk­ną rzeź­bę: klę­czą­ce­go ry­ce­rza z szes­na­ste­go wie­ku, bez go­dła zresz­tą i na­pi­su. Nie po­tra­fi­łem od­gad­nąć na­zwi­ska tej po­sta­ci. Ty, co wiesz wszyst­ko, do­wie­dział­byś się pew­nie i tego. Po dru­giej stro­nie jest inna rzeź­ba; ta – z na­pi­sem i niech ją li­cho po­rwie, bo na­wet ty nie roz­po­znał­byś w po­spo­li­tym, cięż­kim mar­mu­rze su­ro­wych lic Be­ni­gnu­sa Bos­su­eta. Gdy mowa o Bos­su­ecie, oba­wiam się, że przy­czy­nił się do znisz­cze­nia wi­tra­ży. Wi­dzia­łem jego tron bi­sku­pi o dość ład­nej okła­dzi­nie drew­nia­nej w sty­lu Lu­dwi­ka XIV z wzo­rzy­stym bal­da­chi­mem. Nie zdą­ży­łem zwie­dzić jego słyn­ne­go ga­bi­ne­tu w pa­ła­cu bi­sku­pim.

Rzecz to oso­bli­wa, że Me­aux mia­ło te­atr wcze­śniej od Pa­ry­ża, praw­dzi­wą salę wi­do­wi­sko­wą, zbu­do­wa­ną w roku 1547, jak gło­si rę­ko­pis znaj­du­ją­cy się w miej­sco­wej bi­blio­te­ce; przy­po­mi­na­ła ona sta­ro­żyt­ny am­fi­te­atr tym, że osła­nia­ło ją ve­la­rium, a te­atr dzi­siej­szy tym, że były w niej za­my­ka­ne na klucz loże, któ­re wy­naj­mo­wa­no miesz­kań­com Me­aux. Wy­sta­wia­no tam mi­ste­ria.

Nie­ja­ki Pa­scu­lus gry­wał dia­bła i za­cho­wał swo­ją rolą jako prze­zwi­sko. W roku 1562 wy­dał mia­sto hu­ge­no­tom i w rok póź­niej ka­to­li­cy po­wie­si­li go tro­chę za to, że wy­dał mia­sto, ale bar­dziej za to, że zwał się Dia­beł. Dziś Pa­ryż ma dwa­dzie­ścia te­atrów, a mia­sto w Szam­pa­nii ani jed­ne­go. Nie­któ­rzy utrzy­mu­ją, że się tym chlu­bi; to tak jak­by Me­aux chlu­bi­ło się, że nie jest Pa­ry­żem.

Zresz­tą oko­li­ca jest peł­na wspo­mnień wie­ku Lu­dwi­ka XIV. Tu ksią­żę de Sa­int-Si­mon; w Me­aux – Bos­su­et; w La Fer­te-Mi­lon – Rad­ne; w Cha­te­au-Thier­ry – La­Fon­ta­ine. Wszyst­ko w pro­mie­niu dwu­na­stu mil. Wiel­ki pan są­sia­du­je z wiel­kim bi­sku­pem. Tra­ge­dia sty­ka się z baj­ką. Wy­szedł­szy z ka­te­dry, spo­strze­głem, że słoń­ce było nie­co przy­sło­nię­te, mo­głem więc przyj­rzeć się fa­sa­dzie. Wiel­ki tym­pa­non środ­ko­we­go por­ta­lu jest bar­dzo cie­ka­wy. Niż­sza część przed­sta­wia Jo­an­nę, żonę Fi­li­pa Pięk­ne­go, za któ­rej pie­nią­dze wy­bu­do­wa­no ko­ściół po jej śmier­ci. Kró­lo­wa Fran­cji, ze swo­ją ka­te­drą w dło­ni, stoi u wrót raju. Świę­ty Piotr otwie­ra je przed nią na oścież. Za kró­lo­wą kuli się król Fi­lip Pięk­ny z za­wsty­dzo­ną miną. Kró­lo­wa, prze­myśl­nie wy­rzeź­bio­na i wy­stro­jo­na, ko­sym spoj­rze­niem i ge­stem wska­zu­je świę­te­mu Pio­tro­wi kró­la nie­bo­ra­ka, zda­jąc się mó­wić: „No, wpuść go na do­kład­kę!”LIST V GI­VET

DWIE CZĘ­ŚCI MIA­STA GI­VET. – ROZ­PRA­WA O AR­CHI­TEK­TACH I O DZBA­NACH W ZWIĄZ­KU Z DZWON­NI­CA­MI FLA­MANDZ­KI­MI. – GI­VET WIE­CZO­REM. – KRA­JO­BRAZ. – WIE­ŻA W MA­ŁYM GI­VET. – JOSE GU­TIE­REZ. – CO MOŻ­NA ZO­BA­CZYĆ Z IM­PE­RIA­ŁU DY­LI­ŻAN­SU PRZED­SIĘ­BIOR­STWA PRZE­WO­ZO­WE­GO VAN GEND.

W przy­droż­nej obe­rży. 1 sierp­nia.

Gi­vet to ład­ne mia­sto, czy­ste, miłe, go­ścin­ne, po­ło­żo­ne po obu brze­gach Mozy, dzie­lą­cej je na małe i duże Gi­vet, u stóp wy­so­kiej, pięk­nej ścia­ny skal­nej, któ­rej szczyt nie­co szpe­cą geo­me­trycz­ne li­nie for­tu Char­le­mont. Tu­tej­sza obe­rża, któ­rą zwą „Pod Zło­tą Górą”, jest bar­dzo do­bra, choć jako je­dy­na mo­gła­by da­wać przy­jezd­nym byle ja­kie schro­nie­nie i ka­zać im jeść byle co.

Dzwon­ni­ca w ma­łym Gi­vet to po pro­stu zwy­kła igli­ca okry­ta łup­kiem; na­to­miast dzwon­ni­ca w du­żym Gi­vet ma kształt bar­dziej skom­pli­ko­wa­ny i wy­myśl­ny. Oto jak stwo­rzył ją ten, co ją wy­my­ślił. Dziel­ny ar­chi­tekt wziął bi­ret księ­ży lub ad­wo­kac­ki. Na tym czwo­ro­kąt­nym bi­re­cie usta­wił do góry dnem mi­skę na sa­ła­tę; na jej dnie, któ­re sta­ło się plat­for­mą, po­sta­wił cu­kier­ni­cę; na cu­kier­ni­cy bu­tel­kę; na bu­tel­ce słoń­ce dol­nym, pro­sto­pa­dłym pro­mie­niem we­tknię­te w jej szyj­kę; wresz­cie na słoń­cu umie­ścił ko­gu­ta, na­dziaw­szy go jak na ro­żen na pro­sto­pa­dły gór­ny pro­mień. Je­śli za­ło­ży­my, że każ­dy z tych po­my­słów za­brał mu je­den dzień, siód­me­go dnia z pew­no­ścią od­po­czął.

Ten ar­ty­sta mu­siał być Fla­man­dem.

Od pra­wie dwóch stu­le­ci ar­chi­tek­ci fla­mandz­cy wy­obra­zi­li so­bie, że nie ma nic pięk­niej­sze­go nad na­czy­nia sto­ło­we i przy­bo­ry ku­chen­ne po­więk­szo­ne do gi­gan­tycz­nych, ty­ta­nicz­nych wy­mia­rów. To­też kie­dy im ka­za­no zbu­do­wać dzwon­ni­cę, w lot chwy­ta­li oka­zję i stro­ili swo­je mia­sta w mnó­stwo ko­lo­sal­nych dzba­nów.

Wi­dok Gi­vet mimo to jest uro­czy, zwłasz­cza kie­dy, jak ja to zro­bi­łem, za­trzy­mać się pod wie­czór po­środ­ku mo­stu i pa­trzeć na po­łu­dnie. Zmrok, któ­ry naj­le­piej kry­je wszel­kie głup­stwa, za­czy­nał prze­sła­niać nie­do­rzecz­ny kon­tur dzwon­ni­cy. Dymy uno­si­ły się po­nad wszyst­ki­mi da­cha­mi. Z le­wej stro­ny nie­skoń­cze­nie ła­god­ny po­szum wiel­kich wią­zów, po­nad któ­ry­mi w ja­snym bla­sku wie­czo­ra ry­so­wa­ła się je­de­na­sto­wiecz­na wie­ża, wzno­szą­ca się w po­ło­wie zbo­cza nad ma­łym Gi­vet. Z pra­wej inna sta­ra wie­ża o stoż­ko­wym wią­za­niu da­cho­wym, zbu­do­wa­na w po­ło­wie z ka­mie­nia, w po­ło­wie z ce­gieł, w ca­ło­ści od­bi­ja­ła się w Mo­zie, w lśnią­cym me­ta­licz­nym zwier­cia­dle, któ­re prze­ci­na­ło cały ten mrocz­ny kra­jo­braz. Da­lej, u stóp groź­nej ska­ły Char­le­mont, do­strze­głem, niby bie­le­ją­cą li­nię, tę dłu­gą bu­dow­lę, wi­dzia­ną wczo­raj przy wjeź­dzie do mia­sta, któ­ra jest po pro­stu opusz­czo­ny­mi ko­sza­ra­mi. Nad mia­stem, nad wie­ża­mi, nad dzwon­ni­cą wzno­si­ła się pio­no­wo ol­brzy­mia ścia­na skal­na, co, jak okiem się­gnąć, cią­gnę­ła się nie­prze­rwa­nie aż do gór na ho­ry­zon­cie i ogra­ni­cza­ła za­sięg spoj­rze­nia ni­czym w am­fi­te­atrze. Cał­kiem w głę­bi, na ja­sno­zie­lo­nym nie­bie, mło­dy księ­życ wscho­dził po­wo­li nad zie­mią, tak sub­tel­ny, czy­sty i wy­kwint­ny, iż moż­na by rzec, że to Bóg uka­zu­je nam po­ło­wę swo­je­go zło­te­go pier­ście­nia.

W cią­gu dnia po­sta­no­wi­łem zwie­dzić tę sza­cow­ną wie­żę, któ­ra nie­gdyś trzy­ma­ła w sza­chu małe Gi­vet. Ścież­ka pnie się stro­mo i zmu­sza do po­słu­gi­wa­nia się za­rów­no rę­ka­mi, jak no­ga­mi; trze­ba wspi­nać się na ska­łę z bar­dzo pięk­ne­go i bar­dzo twar­de­go gra­ni­tu.

Do­tarł­szy nie bez tru­du do stóp już pra­wie zruj­no­wa­nej wie­ży, któ­rej ro­mań­skie oście­że były wy­ła­ma­ne, za­sta­łem ją za­ba­ry­ka­do­wa­ną wro­ta­mi za­mknię­ty­mi na wiel­ką kłód­kę. Wo­ła­łem, stu­ka­łem, nikt nie od­po­wie­dział. Mu­sia­łem więc zejść tak, jak wsze­dłem. A jed­nak moja wspi­nacz­ka nie była cał­kiem da­rem­na. Ob­cho­dząc sta­rą ru­de­rę, któ­rej mury ze­wnętrz­ne z ka­mie­nia cio­so­we­go są nie­mal cał­kiem po­obłu­py­wa­ne, wśród szcząt­ków, któ­re roz­pa­da­jąc się z każ­dym dniem w proch, sta­cza­ją się do pa­ro­wu, za­uwa­ży­łem spo­ry ka­mień, na któ­rym moż­na było jesz­cze od­róż­nić reszt­ki na­pi­su. Przyj­rza­łem się uważ­nie; z na­pi­su nie po­zo­sta­ło nic prócz kil­ku nie­czy­tel­nych li­ter.

Oto, jak były uło­żo­ne: „Lo que sa 1 ombre / Para s mo di s l / / Acav p so­tros."

Te li­te­ry, głę­bo­ko wy­ry­te w ka­mie­niu, zda­wa­ły się być na­kre­ślo­ne gwoź­dziem; i nie­co ni­żej tym sa­mym gwoź­dziem zo­stał wy­ry­ty pod­pis wid­nie­ją­cy w ca­ło­ści: „Iose Gu­tie­rez, 1643.” Za­wsze mia­łem sła­bość do na­pi­sów.

Wy­zna­ję, że ten szcze­gól­nie mnie za­in­te­re­so­wał. Co ozna­czał? W ja­kim był ję­zy­ku? Na pierw­szy rzut oka, ro­biąc pew­ne ustęp­stwa na rzecz or­to­gra­fii, moż­na by od­czy­tać ta­kie ab­sur­dal­ne wy­ra­zy: – Lo­que sale. – Ombre. Pa­ra­sol. – Mo­dis (mau­dis) la cave. – Sot. Ros­se. Ale moż­na by uło­żyć te sło­wa tyl­ko wte­dy, gdy­by nie brać pod uwa­gę li­ter za­tar­tych, a zresz­tą wy­da­wa­ło mi się, że po­waż­ny pod­pis hisz­pań­ski: „Jose Gu­tie­rez”, wid­niał tu niby za­prze­cze­nie ta­kich nie­do­rzecz­no­ści. Ze­sta­wia­jąc ów pod­pis z wy­ra­za­mi: para i otros, na pew­no hisz­pań­ski­mi, do­sze­dłem do wnio­sku, że był to na­pis hisz­pań­ski, a za­sta­no­wiw­szy się głę­biej, spró­bo­wa­łem go od­two­rzyć: „Lo que em­pe­sa el hom­bre / para si­mi­smo Dios le / aca­va para los otros."

To, co czło­wiek za­cznie dla sie­bie, Bóg do­koń­czy dla in­nych.

Wy­da­je mi się to bar­dzo pięk­ną sen­ten­cją, bar­dzo ka­to­lic­ką i bar­dzo hisz­pań­ską. A te­raz kim był ów Gu­tie­rez? Ka­mień na pew­no wy­rwa­no z wnę­trza wie­ży. Rok 1643 to data bi­twy pod Ro­croy. Czy Jose Gu­tie­rez był jed­nym z po­ko­na­nych w tej bi­twie? Czy zo­stał poj­ma­ny? Czy za­mknię­to go tu­taj? Czy zo­sta­wio­no mu tyle swo­bo­dy, że w tym wię­zie­niu zdo­łał za­pi­sać owo me­lan­cho­lij­ne pod­su­mo­wa­nie wła­sne­go ży­cia, a za­ra­zem ży­cia ca­łej ludz­ko­ści? Te przy­pusz­cze­nia są tym bar­dziej praw­do­po­dob­ne, że aby wy­ryć gwoź­dziem w gra­ni­cie tak dłu­gie zda­nie, trze­ba było ca­łej cier­pli­wo­ści więź­niów, na któ­rą skła­da się tyle udręk. A kto tak uszko­dził ów na­pis? Czy sta­ło się to po pro­stu za spra­wą cza­su i przy­pad­ku? A może ja­kiś zło­śli­wy szy­der­ca? Skła­niam się ra­czej ku tej wła­śnie hi­po­te­zie. Ja­kiś pro­stak, kiep­ski bal­wierz, co zo­stał mar­nym żoł­nie­rzem, dys­cy­pli­nar­nie uwię­zio­ny w wie­ży, uznał, że oka­że się nie­zwy­kle dow­cip­ny na­da­jąc bła­zeń­ski sens peł­nej po­wa­gi la­men­ta­cji hi­dal­ga. Czy­ją twarz zo­hy­dził gry­ma­sem? Dziś gbur i szlach­cic, jęk i żart, tra­ge­dia i pa­ro­dia to­czą się ra­zem, zmie­sza­ne z sobą, pod sto­pa­mi tego sa­me­go prze­chod­nia, w tych sa­mych za­ro­ślach, w tym sa­mym pa­ro­wie, w tym sa­mym za­po­mnie­niu!

Na­za­jutrz o pią­tej rano, tym ra­zem wy­god­nie usa­do­wio­ny na ław­ce dy­li­żan­su przed­się­bior­stwa prze­wo­zo­we­go Van Gend, opusz­cza­łem Fran­cję dro­gą wio­dą­cą do Na­mur i wjeż­dża­łem na pierw­szy grzbiet je­dy­ne­go łań­cu­cha wy­so­kich wzgórz, ja­kie są w Bel­gii. Moza bo­wiem, uparł­szy się, że bę­dzie pły­nąć w kie­run­ku prze­ciw­nym niż ob­ni­ża­ją­cy się pła­sko­wyż ar­deń­ski, zdo­ła­ła wy­żło­bić głę­bo­ką do­li­nę w owej roz­le­głej rów­ni­nie, któ­rą zwą Flan­drią, gdzie czło­wiek wzniósł całe mnó­stwo twierdz, po­nie­waż przy­ro­da nie dała mu tu gór.

Po kwa­dran­sie zdy­sza­ne już ko­nie i bar­dzo już spra­gnio­ny pocz­ty­lion bel­gij­ski za obo­pól­ną zgo­dą i z wzru­sza­ją­cą jed­no­myśl­no­ścią za­trzy­ma­li się przed ja­kimś szyn­kiem w bied­nej, ma­low­ni­czej wio­sce, roz­rzu­co­nej po obu stro­nach głę­bo­kie­go pa­ro­wu wrzy­na­ją­ce­go się po­mię­dzy góry. Ten pa­rów, bę­dą­cy ło­ży­skiem stru­mie­nia, jest jed­no­cze­śnie głów­ną uli­cą wsi, wy­bru­ko­wa­ną oczy­wi­sta gra­ni­tem wy­do­by­tym ze złóż góry. Kie­dy tam­tę­dy je­cha­li­śmy, sześć koni w za­przę­gu z łań­cu­chów wspi­na­ło się lub ra­czej wdra­py­wa­ło na tę nie­zwy­kłą, okrop­nie stro­mą uli­cę, cią­gnąc za sobą pu­sty wóz na czte­rech ko­łach. Gdy­by wóz był na­ła­do­wa­ny, mu­sia­ło­by go cią­gnąć dwa­dzie­ścia koni, a ra­czej dwa­dzie­ścia mu­łów. Wła­ści­wie nie wiem, cze­mu może słu­żyć wóz w pa­ro­wie, chy­ba, nie­szczę­snym mło­dym ma­la­rzom ho­len­der­skim jako mo­del do ich nie­praw­do­po­dob­nych szki­ców, bo ma­la­rzy tych spo­ty­ka się tu na dro­dze, z wor­kiem na ple­cach i z ki­jem w ręku.

Co ro­bić na ław­ce dy­li­żan­su, je­śli nie pa­trzeć? Sie­dzia­łem nad­zwy­czaj do­god­nie. Mia­łem przed oczy­ma wiel­ką po­łać do­li­ny Mozy; na po­łu­dniu obie czę­ści Gi­vet uro­czo po­łą­czo­ne mo­stem; na za­cho­dzie roz­pa­da­ją­cą się wiel­ką wie­żę w Agi­mont, któ­ra wzno­sząc się na wzgó­rzu do­sko­na­le z nim li­co­wa­ła i rzu­ca­ła za sie­bie ogrom­ny stoż­ko­wa­ty cień; na pół­no­cy głę­bo­ki pa­rów, w któ­ry za­głę­bia się Moza i skąd uno­sił się świe­tli­sty, błę­kit­ny opar. Na pierw­szym pla­nie, o dwa kro­ki od mo­jej ław­ki, na pod­da­szu szyn­kow­ni ład­na chłop­ka, sie­dząc w ko­szu­li na łóż­ku, ubie­ra­ła się w otwar­tym na oścież oknie, któ­re po­zwa­la­ło wni­kać do wnę­trza za­rów­no pro­mie­niom słoń­ca, jak spoj­rze­niom po­dróż­nych sie­dzą­cych na im­pe­ria­łach dy­li­żan­sów. Nad owym pod­da­szem i nad tą chłop­ką w od­da­li, niby zwień­cze­nie gra­nic Fran­cji, cią­gnę­ły się, jak nie­skoń­czo­na li­nia, groź­ne ba­te­rie for­tu w Char­le­mont.

Kie­dy tak przy­glą­da­łem się pej­za­żo­wi, chłop­ka pod­nio­sła wzrok, spo­strze­gła mnie, uśmiech­nę­ła się, uro­czo ski­nę­ła gło­wą, nie za­mknę­ła okna i po­wo­li koń­czy­ła się ubie­rać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: