Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Resurrecturi - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Resurrecturi - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 489 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

W ob­szer­nym po­ko­ju, któ­ry nie­gdyś mógł się sa­lo­nem na­zy­wać za lep­szych cza­sów, u okna, któ­re­go szy­by, daw­no nie myte i od słoń­ca po­prze­pa­la­ne, przy­bra­ły bar­wę męt­ną i mgli­stą – sie­dzia­ła w krze­śle sze­ro­kim, wy­tar­tym, bez ko­lo­ru i pra­wie bez kształ­tu, sku­lo­na nad ja­kimś łach­ma­nem, na ko­la­nach roz­cią­gnię­tym, ko­bie­ta nie­mło­da, o któ­rej wie­ku jed­nak trud­no było są­dzić. Z po­sta­wy, z ry­sów na­wet, po­marsz­czo­ną i zżół­kła skó­rą okry­tych, moż­na jej było dać lat naj­mniej sie­dem­dzie­siąt. Su­che, wy­chu­dłe ręce, wy­cią­gnię­te na ro­bo­cie, drża­ły jak u sta­rusz­ki, ple­cy były zgię­te i przy­gar­bio­ne, jak­by wie­ku cię­ża­rem… Chwi­la­mi jed­nak, gdy myśl ja­kaś czy uczu­cie z głę­bi idą­ce prze­bie­gło ją iskrą elek­trycz­ną, wy­pro­sto­wy­wa­ła się, po­ru­sza­ła żywo, pa­trzy­ła by­stro i zno­wu opa­da­ła, wy­si­lo­na, w stan zwy­kły odrę­twie­nia i ocię­ża­ło­ści. Znać było, że nie sam wiek, lecz i nie­szczę­ścia do­zna­ne, cią­żą­ce na bied­nej sta­rusz­ce, tak ją wy­czer­pa­ły i przy­gnio­tły, choć duch żył w niej cały jesz­cze.

W pal­cach trzy­ma­ła ro­bo­tę i igłę, ale do pra­cy wziąć się nie mo­gła. Za­my­ślo­na pa­trzy­ła w szy­by okna, przez któ­re nic wi­dać nie było; łzy cie­kły z po­wiek i nie otar­te mię­dzy zmarszcz­ka­mi twa­rzy się gu­bi­ły. Zda­wa­ła się nie wie­dzieć, że pła­cze. My­śli gdzieś mu­sia­ły błą­dzić w prze­szło­ści, a usta uśmie­cha­ły się z go­ry­czą temu kie­li­cho­wi, z któ­re­go piła wspo­mnie­nia, co ją po­cie­sza­ły i tru­ły za­ra­zem.

W sal­ce było ci­cho i pu­sto – do­ko­ła mil­cze­nie dziw­ne… jak­by tu wszyst­ko wy­mar­ło. Na świe­cie wie­czór się zbli­żał, ochło­dły po go­rą­cym do zbyt­ku dniu wio­sen­nym. Lecz tu w tej izbie dusz­nej, za­mknię­tej, ani o wio­śnie, ani o dniu sły­chać nie było… wiecz­nie ja­kiś mrok sza­ry pa­no­wał…

W ry­sach twa­rzy ko­bie­ty, któ­rej bar­dzo ubo­ga odzież świad­czy­ła o nie­do­stat­ku, znać było krew szla­chet­niej­szą, zni­kłą pięk­ność, byt lep­szy – coś, co mó­wi­ło, że prze­szłość jej mu­sia­ła być cale inną… szczę­śliw­szą. Sta­ry szla­fro­czek per­ka­lo­wy, pod­wa­to­wa­ny, wi­docz­nie uszy­ty w domu i nie na­zbyt wpraw­ną ręką, wy­śli­zga­ny no­sze­niem, cze­pek z gru­be­go bia­łe­go mu­śli­nu z ta­kim­że pod­wią­za­niem, moc­no zsza­rza­ny i zmię­ty, spod któ­re­go tro­chę po­si­wia­łych do­by­wa­ło się wło­sów, koł­nie­rzyk per­ka­lo­wy nie pierw­szej świe­żo­ści – sta­no­wi­ły całe jej ubra­nie. Obok fo­te­lu, na któ­rym sie­dzia­ła, był mały sto­li­czek o trzech nóż­kach, z na wpół wy­cią­gnię­tą szu­flad­ką, z któ­rej nici, kłęb­ki i gał­gan­ki wy­glą­da­ły. Na nim le­ża­ła gru­ba chust­ka, zrzu­co­ne ze zmę­czo­nych oczu oku­la­ry w mo­siądz opraw­ne, książ­ka od na­bo­żeń­stwa z wy­sta­ją­cy­mi z niej kart­ka­mi i za­kład­ka­mi i róż­ny drob­ny przy­bór do pra­cy słu­żą­cy, sta­ry, zu­ży­ty, bied­ny. Sto­li­czek, któ­ry nie­gdyś był może ład­nym sprzę­tem, dziś jed­ne pod­pór­kę miał bia­łą, wi­docz­nie od sie­kie­ry do­ro­bio­ną, byle tyl­ko na niej mógł się trzy­mać. Mały sto­łe­czek, na któ­rym ko­bie­ta mia­ła nogi opar­te, rów­nie już wy­mę­czo­ny, jak wszyst­ko, co ją ota­cza­ło, spod okry­cia przedar­te­go świe­cił do­by­wa­ją­cym się wło­sem ru­dym.

Sal­ka mia­ła trzy duże okna, z któ­rych jed­no okien­ni­cą we­wnątrz było za­mknię­te, i przed­sta­wia­ła smut­ny wi­dok miesz­kal­nej ru­iny. Ścia­ny jej, nie­gdyś sta­ran­nie przy­ozdo­bio­ne gip­sa­tu­rat­ni wy­zła­ca­ny­mi, z któ­rych po­zło­ta daw­no się star­ła, w wie­lu miej­scach były po­pę­ka­ne. Tynk po­odla­ty­wał z nich ka­wał­ka­mi. W rogu jed­nym od za­cie­ka­nia po­wsta­ła pla­ma i ce­gła ob­na­żo­na wy­glą­da­ła bez­wstyd­nie szpa­rą przez wodę wy­my­tą. Sza­ra bar­wa daw­niej­sza sta­ła się pla­mi­stą i nie­rów­ną. W środ­ku su­fi­tu hak, na któ­rym nie­gdyś za­wie­szo­nym być mu­siał świecz­nik, ob­na­żo­ny, za­rdze­wia­ły, miał tyl­ko reszt­ki ja­kichś strzęp­ków na so­bie. Przy jed­nej ze ścian ko­min, nie­gdyś mar­mu­ro­wy, obi­ty i zma­to­wa­ny, za­mu­ro­wa­ny był na głu­cho; za­sta­wio­no go pa­ra­wa­ni­kiem, okle­jo­nym wy­bla­dłym żół­tym pa­pie­rem, na któ­rym kil­ka pa­pug świe­ci­ło jesz­cze; po in­nym pta­stwie pla­my tyl­ko po­zo­sta­ły, a z kil­ku dziur wi­siał pa­pier wy­bi­ty, któ­re­go nikt nie po­my­ślał za­ła­tać. Nad ko­mi­nem było zwier­cia­dło, dziś strza­ska­ne i bez bla­sku; nie od­bi­ja­ło ono nic już oprócz wid­ma sza­re­go okna… W środ­ku sta­ry ze­gar, z ko­lu­mien­ka­mi ala­ba­stro­wy­mi i za­śnie­dzia­łym brą­zem, po­stra­dał po­ło­wę swych ozdób i stał prze­chy­lo­ny, jak­by wkrót­ce miał ru­nąć. Obok nie­go le­ża­ły ru­pie­cie, któ­rych na­tu­rę trud­no roz­po­znać było – stał pro­sty lich­tarz mo­sięż­ny z ka­wał­kiem świe­cy ło­jo­wej i szczyp­ca­mi i próż­na bu­tel­ka zie­lo­na… Wszę­dzie do­ko­ła wi­dać było toż samo opu­sto­sze­nie i ubó­stwo. Dwo­je drzwi, nie­gdyś bia­ło la­kie­ro­wa­nych, po­tem po­ma­lo­wa­nych kle­jo­wo, nie do­my­ka­ło się szczel­nie; klam­ki były wi­docz­nie now­sze i nie­zgrab­ne… Przy jed­nej ścia­nie sta­ła sta­ra, wy­sie­dzia­na ka­nap­ka, spło­wia­ła, wy­gnie­cio­na, przed nią sto­lik na cien­kich nóż­kach, któ­re­go brą­zy gdzie­nieg­dzie ode­rwa­ne wi­sia­ły… W kąt­ku, na po­obłu­py­wa­nej, mar­mo­ry­zo­wa­nej ko­lum­nie, wi­dać było wa­zon ala­ba­stro­wy, po­tłu­czo­ny, któ­ry kle­ić pró­bo­wa­no; ze­schły bu­kiet od­wiecz­ny wi­siał z nie­go tru­pi­mi ga­łąz­ka­mi, na któ­rych pa­ją­ki po­snu­ły swą przę­dzę. Nic kosz­tow­niej­sze­go już tu nie po­zo­sta­ło, nic oprócz tego, co nie mia­ło żad­nej war­to­ści dla lu­dzi.

Dziw­nie tyl­ko od­bi­ja­ły na ścia­nach dwa wi­ze­run­ki wy­bor­ne­go pędz­la, na tle tego ubó­stwa świe­cą­ce ży­ciem, któ­re te­raź­niej­szość czy­ni­ło strasz­niej­szą jesz­cze. Były to w ra­mach owal­nych, w sma­ku osiem­na­ste­go wie­ku, niby z li­ści ple­cio­nych i wstę­ga­mi prze­wi­ja­nych, a ozdob­nych ko­kar­da­mi – dwie ślicz­ne po­sta­cie mło­de, uśmiech­nię­te, we­so­łe, szczę­śli­we, jak­by je w wi­gi­lią ślu­bu lub na­za­jutrz po nim ma­lo­wa­no. Męż­czy­zna w stro­ju wy­twor­nym, fran­cu­skim, w pięk­nie uło­żo­nej pe­rucz­ce, trzy­mał od nie­chce­nia w ręku ma­leń­ką ksią­żecz­kę; pa­trzył w świat z pew­no­ścią sie­bie nie­zmier­ną i zda­wał się go na bój z sobą wy­zy­wać; ko­bie­ta w ko­ron­kach, w atła­sach, per­łach, ró­żo­wa, bia­ła, uśmiech­nię­ta fi­glar­nie, sta­ła z bu­kie­tem róż w ręku, rów­nie świe­żym jak ona… Ar­ty­sta zda­wał się chcieć po­wie­dzieć pa­trzą­cym, że i ona była cud­nym kwiat­kiem… Mie­nio­na suk­nia, okry­ta ko­ron­ka­mi, od­bi­ja­ła har­mo­nij­nie od ra­mion za­okrą­glo­nych… na szyi uto­czo­nej sznu­rek pe­reł ze szma­rag­do­wą spin­ką zwi­jał się, mru­ga­jąc świa­teł­ka­mi swych oczu.., Dwie te twa­rze wnieść by były mo­gły pro­myk we­se­la do smęt­nej tej trum­ny, gdy­by taką ru­inę co­kol­wiek bądź roz­ja­śnić zdo­ła­ło… Śmierć i znisz­cze­nie po­chła­nia­ły na­wet te dwa ró­żo­we wi­dzia­dła, już je zwol­na po­kry­wa­jąc swy­mi bar­wa­mi po­pio­łu.

Z ćwie­ków ster­czą­cych gdzie­nieg­dzie i dziur po ścia­nach do­my­ślać się było moż­na, że nie­gdyś wi­sia­ły tu i inne ob­ra­zy, któ­re po­zdej­mo­wa­no – tak jak wie­le in­nych rze­czy – i któ­re wy­szły w świat… lep­szej so­bie szu­kać służ­by. Sta­ra ko­mód­ka, któ­rej nogę utrą­co­ną za­stę­po­wa­ła ce­gła, za­rzu­co­na nie­fo­rem­ny­mi pu­deł­ka­mi, tu­li­ła się w ką­cie ciem­nym, pod oknem za­mknię­tym wiecz­nie; kil­ka krze­seł sta­rych, po­ła­ta­nych, roz­pierz­chłych wi­dać było w róż­nych stro­nach. Pod­ło­ga w ta­fle le­d­wie już do­zwa­la­ła roz­po­znać pod war­stwą ku­rzu i bru­du mi­ster­ne sto­lar­skie dzie­ło, po­wy­ry­wa­ne ka­wa­ła­mi, prze­gni­łe i po­ła­ta­ne de­ska­mi pro­sty­mi.

Sal­ka ta przy­sta­ła ko­bie­cie, któ­ra w niej sie­dzia­ła; czuć było, że obie ra­zem się po­sta­rza­ły, za­bru­ka­ły, wy­bla­dły i cze­ka­ły ra­zem ostat­niej go­dzi­ny, nad­cią­ga­ją­cej już z wie­ku­istym po­ko­jem i za­po­mnie­niem wiecz­nym. Bied­na sta­rusz­ka, za­my­ślo­na, prze­wra­ca­ła jak­by z obo­wiąz­ku le­żą­cą na ko­la­nach ro­bo­tę, wziąć się do niej nie mo­gąc… Parę razy otar­ła łzę chust­ką, zda­wa­ła się mieć moc­ne po­sta­no­wie­nie za­ję­cia się czymś, ale sił bra­kło. Ręce opa­da­ły bez­wład­ne, oczy pa­trzy­ły i nie wi­dzia­ły… Wresz­cie po­ło­ży­ła ją na sto­li­ku, z ko­lan zsu­nąw­szy, pod­par­ła się na ręku i za­du­ma­ła głę­bo­ko.

Mrok też nie­znacz­nie, po­wo­li zwięk­sza­ją­cy się co­raz już by pra­co­wać nie dał, ale ko­bie­ta zda­wa­ła się nie wie­dzieć o tym, tak jak o ni­czym, co ją ota­cza­ło, nie wie­dzia­ła.

Dość dłu­go sie­dzia­ła tak za­du­ma­na, gdy ci­cho i ostroż­nie uchy­li­ły się drzwi sal­ki i gło­wa ko­bie­ty wsu­nę­ła się cie­ka­wie – po­pa­trzy­ła na sie­dzą­cą, za­wa­ha­ła się chwi­lę, chcia­ła się cof­nąć, wró­ci­ła zno­wu – aż cała po­stać ma­łe­go wzro­stu, nie­mło­dej, ubo­go ubra­nej jej­mo­ści sta­nę­ła w pro­gu. Słu­ga tak wy­glą­da­ła bied­nie jak pani, twarz mia­ła tyl­ko roz­la­ną, bla­dą, sze­ro­ką, gło­wę dużą, nie okry­tą ni­czym i z przy­sad­ko­wa­tej fi­gu­ry moż­na ją było o zby­tek zdro­wia po­są­dzić, gdy­by cera nie prze­ko­ny­wa­ła o cho­ro­bie. Małe oczy mru­ży­ła nie­ustan­nie; była brzyd­ka, ale cóś po­czci­we­go, li­to­ści­we­go ma­lo­wa­ło się w ry­sach naj­po­spo­lit­szych w świe­cie. Ubiór pro­sto­tą i za­nie­dba­niem nie ustę­po­wał stro­jo­wi sta­rusz­ki, wię­cej był tyl­ko za­sto­so­wa­ny do za­jęć go­spo­dar­skich… Opa­sa­na gru­bym far­tu­chem, w bu – tach na no­gach, z kil­ką klu­cza­mi u pasa, za­ło­żyw­szy ręce na pier­siach, sta­ła przy­by­ła jej­mość nie po­strze­żo­na u drzwi, pa­trzy­ła na sta­rusz­kę, krę­ci­ła gło­wą, wi­docz­nie z niej nie­kon­ten­ta, i od­chrząk­nąw­szy dla oznaj­mie­nia o so­bie u pro­gu, po­czę­ła wol­no się przy­bli­żać do sie­dzą­cej, któ­ra, zo­ba­czyw­szy ją, chwy­ci­ła za ro­bo­tę. Szła nie śpie­sząc, jak­by nic pil­ne­go nie mia­ła – roz­glą­da­ła się po sal­ce, za­trzy­my­wa­ła i tak przy­to­czy­ła się do pani. Spoj­rza­ły na sie­bie mil­cząc.

– A cóż tam – co? moja Pio­tru­ska? – ode­zwa­ła się sła­bym gło­sem, cią­gle pil­no prze­rzu­ca­jąc swą ro­bo­tę, sta­rusz­ka, jak­by się swej bez­czyn­no­ści wsty­dzi­ła.

– Nic, pro­szę pani, nie ma nic… Ja tu so­bie tak przy­szłam zo­ba­czyć, co też pani robi… albo czy cze­go nie po­trze­ba… Bo do tej ro­bo­ty to już ciem­no… wie­czór.

Sta­rusz­ka spoj­rza­ła w okno i spu­ści­ła oczy, od­kła­da­jąc na bok ro­bo­tę. Chwi­lę mil­cza­ła Pio­tru­ska, gło­wą tyl­ko ki­wa­jąc i po­dźwi­gu­jąc ra­mio­na. Po­wtó­rzy­ła po­tem:

– Czy cze­go nie po­trze­ba?

– A cze­góż ja po­trze­bo­wać mogę? – ode­zwa­ła się ci­chym gło­sem sta­rusz­ka – wszak wiesz, że ni­cze­go nie po­trze­bu­ję.

– Może by pani choć do ogro­du wy­szła… czy co… – ode­zwa­ła się od­chrzą­ku­jąc przy­by­ła – wie­czór bar­dzo pięk­ny, po­wie­trze ochło­dło… a tu już robi się ciem­no, że i pa­cie­rzy na książ­ce czy­tać nie moż­na… Nie­chby ja­śnie pani ode­tchnę­ła tro­chę świe­żym po­wie­trzem; ta to ser­ce się ra­du­je, jaki wie­czór ślicz­ny, w ogro­dzie aż miło… a tu…

– Nie mam ocho­ty, nogi mnie bolą… i co mi tam po pięk­nym wie­czo­rze? moja Pio­tru­ska – po­czę­ła sta­rusz­ka. – Dla mnie już nie ma ani dni, ani wie­czo­rów pięk­nych.

– Niech bo pani sta­ro­ści­na da po­kój, co bo to mó­wić ta­kie rze­czy… to… się nie go­dzi…

– Bę­dziesz już na mnie gde­ra­ła – wi­dzisz! Moja do­bra, ko­cha­na Ma­rian­no… to nic nie po­mo­że. Już ty ze mnie nie zro­bisz nic… Kloc je­stem nie­po­trzeb­ny na świe­cie, za­wa­li­dro­ga, ni lu­dziom, ni Bogu…

I głos jej co­raz cich­szy szep­tem, się za­koń­czył, a Pio­tru­ska co­raz moc­niej gło­wą po­trzą­sa­ła.

– Nie wiesz tam cze­go, nie sły­sza­łaś o chłop­cach? Pio­tru­ska ocu­ci­ła się na­gle i pod­chwy­ci­ła pręd­ko:

– Pro­szę pani sta­ro­ści­ny, ich ono tyl­ko co nie wi­dać; pew­nie albo przy­ja­dą oby­dwa, lub choć je­den… Sro­ka krzy­cza­ła na pło­cie i ja taki cały dzień to czu­łam… tyl­ko co ich nie wi­dać, to pew­na… Już kil­ka dni…

– Dłu­gich, dłu­gich dni kil­ka – wes­tchnę­ła sta­ro­ści­na – ale co za dziw, im tu ze mną w tej pu­st­ce nud­no…

– Ano, pew­nie, a od cze­góż mło­dość? – prze­mó­wi­ła Pio­tru­ska – wiek ma swo­je pra­wa… to dar­mo! Dzię­ki Bogu, pa­ni­czów i ko­cha­ją wszy­scy, i przyj­mu­ją, i trzy­ma­ją… że się im i wy­rwać trud­no..

Sta­ro­ści­na, prze­mil­czaw­szy i wes­tchnąw­szy zno­wu, szep­nę­ła nie­śmia­ło:

– Ja bo cie­bie nu­dzę… Ale z pocz­ty, czy nie było z pocz­ty nie?

Pio­tru­ska mu­sia­ła się aż na­chy­lić, aże­by do­sły­szeć le­d­wie wy­szep­ta­ne wy­ra­zy.

– Z pocz­ty, pro­szę pani sta­ro­ści­ny – za­czę­ła gło­śno – z tą pocz­tą to praw­dzi­wy man­ka­ment. Pa­nie Boże od­puść, tam nig­dy nie ma i nie było po­rząd­ku… Ten, co z li­sta­mi cho­dzi, po­sty­lion… pije… go­rzał­ka mu ino pach­nie… Rzad­ko wie, co się z nim dzie­je… Ile to razy od­dał mi list do szew­ca na­pi­sa­ny… A co z nim po­ra­dzić?

– Wszak to od Ce­cyl­ki – wtrą­ci­ła sta­rusz­ka, pod­no­sząc oczy nie­śmia­ło – li­stu już od trzech ty­go­dni nie ma…

– Wiem, wiem, ja to już i sama po­li­czy­łam – ale kto może wie­dzieć, co ten nie­go­dzi­wy z nim zro­bił? Pan­na Ce­cy­lia pi­su­je re­gu­lar­nie, – list pew­nie w ką­cie gdzie leży, a spy­tać tego je­go­mo­ści, to się za­raz na­pu­szy jak in­dyk i fuk­nie. „Ale! li­stu się asa­ni chce! gdy­by był, toby był… Co ja go mam z pal­ca wy­wi­nąć?” Taki or­dy­na­ryj­ny człek, a że to tam ka­wa­łek ja­kie­goś mun­du­ru nosi, to się za­raz ma za wiel­ką fi­gu­rę… ani przy­stę­puj bez kija.

– Byle Ce­cyl­ka cho­rą nie była! – szep­nę­ła sta­ro­ści­na.

– Otóż masz – pla­ska­jąc w gru­be ręce, po­czę­ła Pio­tru­ska – dla­cze­góż ma być cho­ra? Żeby też za­raz przy­pusz­czać, co jest na świe­cie naj­gor­sze­go… Wi­dzi pani, toć to ob­ra­za Boża! Za­raz ma być cho­ra – i gryźć się tym…

– No no! nie gnie­waj­że się, Pio­tru­siu moja, nie gnie­waj – ode­zwa­ła się sta­rusz­ka.

– Na rany Chry­stu­so­we – cią­gle ła­miąc dło­nie sąż­ni­ste, prze­rwa­ła im­pe­tycz­nie klucz­ni­ca – moja ty pani naj­słod­sza – a czyż­bym ja śmia­ła na cie­bie, mój ty anie­le dro­gi, moja ty kró­lo­wo… nie mó­wię już gnie­wać się – Jezu Chry­ste! – ale…

Słów jej za­bra­kło, sta­ro­ści­na ręce obie wy­cią­gnę­ła ku niej.

– No, daj­że po­kój – prze­pra­szam cię… tyś taka do­bra!

Roz­czu­lo­na Pio­tru­ska aż przy­klę­kła, po­cząw­szy ze łza­mi w ręce sta­rusz­kę ca­ło­wać – i po­pła­ka­ły się obie… Ener­gicz­niej­sza jed­nak klucz­ni­ca wsta­ła za­raz, ocie­ra­jąc łzy, za­wi­nę­ła się żywo i chcąc czymś bied­ną swą pa­nią roz­ba­wić, już z przy­mu­szo­nym uśmie­chem otwie­ra­ła usta, gdy drzwi ode­mknę­ły się zwol­na i siwa gło­wa star­ca, okry­ta jar­muł­ką, uka­za­ła się przez nie. Pio­tru­ska po­strze­gła go pierw­sza, twarz się jej roz­ra­do­wa­ła i ob­ró­ci­ła się do pani:

– Szmul, pro­szę pani sta­ro­ści­ny… Szmul sta­ry przy­szedł! – za­wo­ła­ła.

Po­sły­szaw­szy swe na­zwi­sko, Żyd wsu­nął się do sal­ki, sta­ran­nie drzwi przy­my­ka­jąc. Ubra­ny był, sta­rym oby­cza­jem, w płaszcz czar­ny z dłu­gi­mi rę­ka­wa­mi, kro­jem od­wiecz­nym, za­wie­szo­ny na ra­mio­nach; w rę­kach trzy­mał ka­pe­lusz z sze­ro­ki­mi skrzy­dła­mi i la­skę wy­so­ką ze – skuw­ką srebr­ną. Sta­ro­ści­na, uśmie­cha­jąc się, gło­wę ku nie­mu zwró­ci­ła. Żyd pod­niósł jar­muł­kę i ni­sko się skło­nił.

– Jak się masz, pa­nie Szmul, jak się masz? pro­szę tu bli­żej do mnie – prze­mó­wi­ła sta­ro­ści­na. – Sły­sza­łam, że by­łeś cho­ry.

Tro­chę kla­piąc pa­tyn­ka­mi, ale usi­łu­jąc iść jak naj­ci­szej, Szmul przy­stą­pił, a Pio­tru­ska, cof­nąw­szy się, zro­bi­ła mu miej­sce i wska­za­ła, aby pod­su­nął się bli­żej. Ochry­pły był i ci­chym ode­zwał się gło­sem:

– Zwy­czaj­nie, ja­sna pani, sta­rość nie ra­dość. Tro­chę po ko­ściach ła­ma­ło, wiatr mnie znać za­wiał, tom mu­siał dni kil­ka w domu prze­sie­dzieć… Dzię­ku­ję ja­śnie pani za do­bre sło­wo… Jam już zdrów, chwa­lić Boga za wszyst­ko. A cóż tu u ja­śnie pani sły­chać?

Spoj­rzał na Pio­tru­ska, któ­ra mu rę­ka­mi, nic nie mó­wiąc, wska­za­ła sie­dzą­cą i po­czę­ła gło­wą trząść. Sta­ro­ści­na ze spusz­czo­ny­mi oczy­ma mil­cza­ła.

– Po sta­re­mu, mój pa­nie Szmul – ode­zwa­ła się po­cze­kaw­szy. – U mnie za­wsze jed­no: ci­sza, smu­tek, pust­ka…

Żyd gło­wą krę­cił słu­cha­jąc.

– Ale zdro­wa ja­śnie pani?

– Al­boż to zdro­wiem na­zwać moż­na? – ci­cho od­po­wie­dzia­ła sta­ro­ści­na.

Klucz­ni­ca wtrą­ci­ła się do roz­mo­wy.

– Pani sta­ro­ści­na może by się kawy na­pi­ła?

Nie otrzy­ma­ła na to od­po­wie­dzi, bo sta­rusz­ka za­pew­ne i py­ta­nia nie sły­sza­ła; ko­rzy­sta­jąc więc z mil­cze­nia, któ­re wzię­ła za przy­zwo­le­nie, Pio­tru­ska żywo po­to­czy­ła się ku drzwiom.

Szmul, na la­sce pod­par­ty, po­zo­stał, sto­jąc na­prze­ciw go­spo­dy­ni i gła­dząc ma­chi­nal­nie pięk­ną swą, siwą bro­dę.

– Ja – ode­zwał się, ce­dząc wy­ra­zy nie­śmia­ło – przy­sze­dłem się do­wie­dzieć… może… może… cze­go po­trze­ba.

– O nie! nie! mój do­bry, po­czci­wy Szmu­lu, Bóg za­płać… – prze­rwa­ła sta­rusz­ka. – Ja bar­dzo mało po­trze­bu­ję, dla sie­bie tak jak nic… ale mia­ła­bym w isto­cie proś­bę do cie­bie, uczy­nił­byś mi ła­skę…

Żyd, usły­szaw­szy ten wy­raz, żach­nął się.

– A! – rzekł, chu­dą rękę kła­dąc na pier­siach – to ja­śnie pani mi ła­skę zro­bi, je­śli so­bie czym słu­żyć po­zwo­li.

– Pro­si­ła­bym cię o wiel­ką przy­słu­gę – do­koń­czy­ła sta­ro­ści­na – aże­byś się do­wie­dział na po­czcie – bom bar­dzo daw­no nie mia­ła li­stu od Ce­cyl­ki. Je­stem o nią nie­spo­koj­na… Pio­tru­ska się skar­ży na roz­no­si­cie­la… On tam o nas nie­wie­le dba… list może gdzie za­rzu­co­ny leży, a mnie on tak po­trzeb­ny! Ty wiesz, mój do­bry Szmu­lu, jak mi się to po­czci­we dziec­ko wy­rwa­ło z domu, a sześć lat go nie wi­dzia­łam… sześć lat!

Szmul, trzę­sąc gło­wą, po­wtó­rzył:

– Sześć lat! Za­mil­kli…

– Niech ja­śnie pani bę­dzie spo­koj­na – do­rzu­cił po krót­kim prze­stan­ku – ja pój­dę do sa­me­go pocz­t­maj – stra, ja z nim je­stem do­brze… Je­że­li list na po­czcie za­le­żał, to go dziś jesz­cze wy­szu­ka­ją i za­raz przy­nio­są.

– Ale nie fa­ty­guj­że się sam.

– Ach! co za fa­ty­ga? – za­wo­łał Szmul – albo to tak od mia­stecz­ka da­le­ko? U mnie też, chwa­lić Boga, jest kogo po­słać, wnu­ków jak maku!

I po­wtó­rzył swo­je „chwa­lić Boga” nie z na­ło­gu, ale z po­boż­no­ści, bo miał zwy­czaj tym wy­ra­zem w szczę­ściu i w bie­dzie po­czy­nać i koń­czyć.

Sta­ro­ści­na spoj­rza­ła nań ukrad­kiem.

– Mój Boże – ode­zwa­ła się – ty o swo­ich wnu­ków, choć ich wię­cej masz, nie trosz­czysz się jak ja… Dla cie­bie one bło­go­sła­wień­stwem Bo­żym, a dla mnie taką tro­ską!

Spar­ty na kiju, Żyd ja­kiś czas mil­czał. Zda­wał się na­my­ślać, co od­po­wie­dzieć, aby przy­kre­go cze­goś nie przy­po­mnieć.

– Niech to ja­śnie pani nie ob­ra­ża – rzekł zwol­na, ostroż­nie zdo­by­wa­jąc się na wy­raz każ­dy. – U nas inny oby­czaj… U nas – tu się jesz­cze za­wa­hał – byle chło­pak do­rósł, wie, że sam musi pra­co­wać na sie­bie. Moja rzecz do­pil­no­wać, aby się zdro­wo wy­cho­wał i Pana Boga swe­go znał, moja rzecz dać mu po­moc małą – a po­tem, jak pra­wo każe – musi so­bie iść szu­kać chle­ba i musi go zna­leźć.

Sta­ro­ści­na za­my­ślo­na słu­cha­ła, Szmul cią­gnął da­lej:

– U nas oby­czaj inny, bo ubo­gi Ży­dek, byle za­ro­bić ka­wa­łek chle­ba, nie wzdry­gnie się ni­cze­go… a u ja­śnie pań­stwa pa­ni­czo­wi tego nie wol­no ro­bić, bo wstyd – tam­te­go nie może, bo cięż­ko, in­ne­go zno­wu, że ani dziad, ani oj­ciec tego nie prak­ty­ko­wa­li…

I po­strze­gł­szy, że twarz sta­rusz­ki po­smut­nia­ła, w my­ślach za­to­pio­na – nie do­koń­czył Szmul.

– Praw­da, praw­da – ode­zwa­ła się sta­ro­ści­na – wam w ży­ciu ła­twiej da­le­ko.

Żyd uczuł po­trze­bą zmie­nie­nia roz­mo­wy; przed­miot był do zbyt­ku draż­li­wy.

– Bar­dzo mamy tego roku pięk­ną wio­snę – wtrą­cił… – zbo­ża na po­lach ślicz­ne… drze­wa owo­co­we kwi­tły, oso­bli­wie ja­bło­nie, co dziw, wszy­scy się uro­dza­ju spo­dzie­wa­ją…

– To do­brze, mój Szmu­lu, dla bied­nych jak my lu­dzi. Chleb może po­ta­nie­je…

– A pew­nie! – po­twier­dził sta­ry.

Ale już go­spo­dy­ni je­dy­na myśl wra­ca­ła od ser­ca na usta.

– Mo­ich chłop­ców nie ma od ty­go­dnia… – rze­kła. – Gdzie się to roz­bie­gło?… Nic nie wiem… nie sły­sza­łeś ty cza­sem?

Szmul zyg­zak ręką za­kre­ślił w po­wie­trzu i gło­wą po­ru­szył zna­czą­co.

– O pa­ni­czów nie ma się co fra­so­wać – ode­zwał się z fleg­mą. – To mło­de… Są­siedz­two u nas licz­ne, a wszy­scy ich lu­bią, ko­cha­ją, na rę­kach no­szą, za­trzy­mu­ją, gdzie­kol­wiek przy­ja­dą. Nie dziw, że się za­ba­wić mo­gli. Tam po­lo­wa­nie, tu we­se­le, a imie­ni­ny, a to i owo… Chwa­lić Boga, niech się ba­wią…

– Nie­chby się ba­wi­li, by­łem wie­dzia­ła, gdzie są, bo mi na­wet znać nie dali – za­wo­ła­ła sta­ro­ści­na.

– Kie­dy nie pi­sa­li, toć to naj­lep­szy znak, że pew­nie sami – ry­chło będą, tyl­ko co ich nie wi­dać.

Na te sło­wa we­szła Pio­tru­ska za­ma­szy­sto, try­um­fu­ją­co, nio­sąc na ręku wy­so­ko w górę pod­nie­sio­ną sta­rą tac­kę czar­ną, z któ­rej się wszel­kie daw­ne po­ście­ra­ły la­kie­ry, a na niej ma­leń­ki ka­mien­ny im­bry­czek z kawą, gar­nu­sze­czek ze śmie­tan­ką i ni­ziuch­ną fi­li­żan­kę sa­ską.

– Praw­da – ode­zwa­ła się, wcho­dząc we drzwi – że na kawę to za póź­na go­dzi­na, ale kie­dy pani sta­ro­ści­na wie­cze­rzy żad­nej jeść nie chce, trze­ba, żeby się choć tym po­si­li­ła.

Sta­rusz­ka spoj­rza­ła z ja­kąś trwo­gą.

– Moja Pio­tru­ska – cóż bo ty mnie kawą poić my­ślisz? – toć prze­cież pią­tek.

– To nie ma nic do tego – od­po­wie­dzia­ła re­zo­lut­nie klucz­ni­ca – jak mi Bóg miły, że to czy­nię z wy­raź­ne­go roz­ka­zu księ­dza wi­ka­re­go. Sło­wo pani daję… wy­raź­nie mi po­wie­dział, że­bym do­pil­no­wa­ła, aby się pani gło­dem nie mo­rzy­ła. Nie może być in­a­czej, musi pani pić!

To mó­wiąc, po­śpiesz­nie spod okna wy­cią­gnę­ła dru­gi mały sto­li­czek, po­sta­wi­ła go przed sta­ro­ści­ną, spod ręki do­by­ła gru­bą ser­wet­kę i kawę przy­su­nę­ła.

Szmul się skło­nił.

– A ja pój­dę na pocz­tę – do­dał ci­cho. – Do­bra­noc ja­śnie pani!

– Do­bra­noc ci, pa­nie Szmul – do­bra­noc! Bóg za­płać za pa­mięć!

Żyd wy­cho­dził, gdy Pio­tru­ska ja­kiś mu ta­jem­ni­czy znak dała i za­krę­ciw­szy się tyl­ko, wy­to­czy­ła się za­raz za nim do sie­ni.

Sta­ry pa­łac w Za­wie­cho­wie, któ­re­go tyl­ko małą cząst­kę wi­dzie­li­śmy, cały był w tym sta­nie, w ja­kim się znaj­do­wa­ła sal­ka sta­ro­ści­ny, któ­rej ona ani tknąć, ani po­pra­wiać nie po­zwa­la­ła. Trud­no też było re­stau­ro­wać, nie ma­jąc o czym.

Sień, do któ­rej przez wiel­ki, pu­sty przed­po­kój wy­szła Pio­tru­ska, do­ga­nia­jąc Szmu­la – była ob­szer­ną do zbyt­ku. Wscho­dy z niej ka­mien­ne, nie­gdyś wspa­nia­łe, pro­wa­dzi­ły na pierw­sze pię­tro… I one, jak wszyst­ko, były w ru­inie.

Po­mi­mo wio­sen­ne­go cie­pła na dwo­rze w mu­rach wia­ło tru­pim chło­dem. Szmul stał tu, roz­glą­da­jąc się smut­nie i ocze­ku­jąc na pa­nią Pio­tru­ska. Zo­ba­czyw­szy go, a oba­wia­jąc się prze­mó­wić gło­śno, aby jej nie po­sły­sza­ła sta­ro­ści­na, po­czę­ła mu da­wać zna­ki rę­ka­mi i po­pro­wa­dzi­ła za sobą.

We­szli ra­zem do ma­łe­go przed­po­ko­iku, za­sta­wio­ne­go dwo­ma odra­pa­ny­mi sta­ry­mi pa­ra­wa­ni­ka­mi, a z nie­go do wy­so­kiej izby o dwóch oknach, no­szą­cej śla­dy tej sa­mej or­na­men­ta­cji, co sal­ka, w któ­rej zo­sta­wi­li­śmy sta­ro­ści­nę. Tu ubó­stwo na inny spo­sób, ale rów­nie sku­tecz­nie, oszpe­ci­ło pięk­ną nie­gdyś bu­do­wę. Wznie­sio­no z po­trze­by ogrom­ny piec nie­zgrab­ny, któ­ry za kuch­nię słu­żył, za­sta­wio­ny te­raz garn­ka­mi, ron­dla­mi i do­syć li­chym sprzę­tem ku­char­skim. Wi­sia­ły na nim schną­ce ścier­ki, a po­wie­trze prze­peł­nio­ne było wy­zie­wa­mi tłu­sto­ści róż­nych i su­ro­wi­zny… Pod oknem stał ce­be­rek pe­łen bu­ra­ków, w ką­cie nie­cuł­ka z mok­ną­cą w niej na­my­dlo­ną bie­li­zną, da­lej dzież­ka płót­nem okry­ta.

Prze­szedł­szy ten tak spro­fa­no­wa­ny ga­bi­net, w któ­re­go przy­le­głej al­ko­wie wi­dać było wor­ki z mąką i wsze­la­ki sta­tek drew­nia­ny, Pio­tru­ska wpro­wa­dzi­ła Szmu­la do wła­sne­go, tuż przy­ty­ka­ją­ce­go miesz­ka­nia. Prze­forsz­to­wa­nie z tar­cic z więk­sze­go ja­kie­goś po­ko­ju stwo­rzy­ło tę cia­sną a dłu­gą sy­pial­nię, w któ­rej na stoł­ku drze­mią­ca dziew­czy­na ką­dziel niby przę­dła. Na wi­dok Pio­tru­skiej i dany przez nią znak ką­dziel szyb­ko po­sta­wi­ła przy ścia­nie i za­bie­ra­ła się do wyj­ścia.

– Idź­że ty mi za­raz doj­rzyj, co się z ku­ra­mi dzie­je – po­czę­ła klucz­ni­ca – i czy już spać po­szły – a ob­licz, czy któ­ra gdzie nie za­bie­gła; bo to u nas, dzię­ki do­brym są­sia­dom, jak się kura o trzy kro­ki tyl­ko od­da­li, za­raz jej łeb ukrę­cą.

Szmul nie­do­wie­rza­ją­co gło­wą po­trząsł.

– A, jak mi Bóg miły – cią­gnę­ła za­pal­czy­wie Pio­tru­ska – ta­kich my tu lu­dzi mamy! Co praw­da, to praw­da! Ska­ra­nie Boże tu z nimi żyć!… Tyl­ko patrz a pil­nuj się. Choć­byś oczów dzie­się­cio­ro miał, i tego by­ło­by za mało… Kar­to­fle po no­cach krad­ną… ce­bu­li nie upil­no­wać…

Tym­cza­sem dziew­czy­na wy­szła, a klucz­ni­ca prze­rwa­ła na­gle i zu­peł­nie zmie­nio­nym, słod­kim gło­sem ode­zwa­ła się do Szmu­la:

– Pro­szę też pana Szmu­la, nie sły­sze­li­ście cze­go o na­szych pa­ni­czach? Ty­dzień już jak ża­den w domu nosa nie po­ka­zał. Sta­ro­ści­na, nie­spo­koj­na, gry­zie się, nie je… stę­ka… ręce ła­mie. A tu jesz­cze, jak­by na złość, i od pan­ny Ce­cy­lii żad­ne­go li­stu. Choć zwa­riuj, po­wia­dam panu Szmu­lo­wi… Że mi się w gło­wie nie za­pró­szy­ło, to ja­kaś ła­ska Boża. Jej­mość sa­miu­teń­ka jed­na wciąż, ani do kogo sło­wa prze­mó­wić i… za­gry­za się my­śla­mi… Gdy­by nie po­czci­wy ksiądz wi­ka­ry, co cza­sem zaj­rzy… pu­sty­nia… aż strach! – A jej ani do ogro­du nie na­mó­wisz, ani do roz­mo­wy.

Szmul słu­chał z uwa­gą na­tę­żo­ną.

– O pa­ni­czach ja nie wiem nic, ale każę się mię­dzy na­szy­mi prze­py­tać, może któ­ry ich gdzie w są­siedz­twie spo­tkał. Gdzieś się pew­nie ba­wić mu­szą do­brze, kie­dy o bab­ce za­po­mnie­li.

– Żeby mie­li za­po­mnieć, to nie – od­par­ła Pio­tru­ska. – Chłop­cy po­czci­we z ko­ścia­mi; ale się to za­du­rzy­ło… wiatr. fiu, fiu! w gło­wie. Boże mi­ło­sier­ny!… a ta za­raz w stra­chu o ga­gat­ków.

Szmul jej prze­rwał.

– Cóż mają ro­bić? mu­szą się ba­wić! Go­spo­da­ro­wać po szla­chec­ku nie ma na czym, do woj­ska ocho­ty nie mie­li, w kan­ce­la­rii też ta­kim pa­ni­czom nie do twa­rzy… Co ro­bić? Chy­ba któ­ry się z ma­jąt­kiem oże­ni.

Pio­tru­ska w okno się za­pa­trzy­ła, smut­nie za­du­ma­na.

– Eh, to jesz­cze ta­kie mło­de, je­den i dru­gi: le­d­wie mle­ko spod nosa ze­szło… – za­czę­ła. – Hen­ryś, star­szy, do­pie­ro ma lat dwa­dzie­ścia, Ju­lek nie­speł­na dzie­więt­na­ście. Niech Bóg bro­ni, żeby już mie­li my­śleć o oże­nie­niu się! To tyl­ko u was, pa­nie Szmul.

– A tak, u nas – od­parł Szmul spo­koj­nie – u nas. ale to co in­ne­go.

– Po­tem – koń­czy­ła Pio­tru­ska – gdzie by to dla nich na­wet ta­kich jak na­le­ży pa­nien wy­szu­kać? Z bo­ga­tą, choć­by z naj­bo­gat­szą, jaką cór­ką rząd­cy albo ple­ni­po­ten­ta, a choć­by i po­se­so­ra, ża­den się Ho­rysz­ko nie oże­ni… toć to prze­cie fa­mi­lian­ci… a zno­wu księż­nicz­ki…

Po­krę­ci­ła gło­wą.

– E! co to o tym i my­śleć!

Szmul stał, cze­ka­jąc i do­my­śla­jąc się, iż cóś waż­niej­sze­go nad to ma mu do po­wie­dze­nia Pio­tru­ska. Ona się ja­koś wa­ha­ła i spo­glą­da­ła mu tyl­ko w oczy, ba­da­jąc uspo­so­bie­nie.

– Niech no jej­mość po­wie – za­py­tał sta­ry – może cze­go po­trze­ba?

Klucz­ni­ca mu się do ucha przy­su­nę­ła, któ­re mu­siał ku niej po­chy­lić.

– Ani zła­ma­ne­go sze­lą­ga w domu! – za­wo­ła­ła, ręce za­ła­mu­jąc. – Tak mi Boże do­po­móż!… Ostat­nie kil­ka gro­szy trze­ba było za sól za­pła­cić… Mar­sza­łek, któ­ry nam tę nie­szczę­śli­wą jał­muż­nę przy­sy­ła, od pół roku mil­czy – ani fe­ni­ga… Sta­ro­ści­na, żeby z gło­du umar­ła, nie na­pi­sze, nie po­pro­si – mnie nie wy­pa­da… Co jesz­cze było za­pa­su na czar­ną go­dzi­nę, to za­bra­li chłop­cy; jak po­czę­li pro­sić i za­kli­nać – co było ro­bić?… Pan my­śli, pa­nie Szmul, że ona dla po­stu nie chce jeść wie­cze­rzy? Post po­stem, a ona so­bie od ust odej­mu­je, aby co oszczę­dzić, i gło­dem się mo­rzy.

Pio­tru­ska wes­tchnę­ła tak cięż­ko, że się aż za­kasz­la­ła. Szmul już do kie­sze­ni się­gał.

– Tyl­ko pro­szę jej­mo­ści nie mó­wić jej tego, ucho­waj Boże, że­ście wzię­li ode mnie… – szep­nął ci­cho.

Klucz­ni­ca nie zro­zu­mia­ła czy nie do­sły­sza­ła i za­wo­ła­ła go­rącz­ko­wo:

– Jak mar­sza­łek przy­szłe, do gro­sza od­dam… Pie­nią­dze u mnie… już niech pan Szmul bę­dzie spo­koj­ny.

Ob­ra­ził się sta­ry i gło­wę pod­niósł dum­nie.

– Ech! – za­wo­łał – jej­mość mnie źle zro­zu­mia­ła! Mnie o tych kil­ka ru­bli nie cho­dzi, tyl­ko nie chcę, żeby wie­dzia­ła, że­ście u Żyda po­ży­cza­li, boby ją to bo­la­ło. O, pa­mię­tam lep­sze cza­sy! Za­ra­bia­łem ja przez nich i przy nich!…

I gło­wą ki­wać po­czął, ręce pod­nió­sł­szy do góry, cho­ciaż w jed­nej z nich trzy­mał dłu­gą sa­kwę ni­cia­ną.

– Ja dla sta­ro­ści­ny… że­bym ża­ło­wał! Nu – co mam dać? – spy­tał.

Za­wa­ha­ła się Pio­tru­ska i ręką pod­par­ła za­my­ślo­na.

– No – co mo­że­cie – kil­ka ru­bli. Chłop­com nie dam z tego nic, do­pó­ki od mar­szał­ka pie­nią­dze nie na­dej­dą – a już­cić kie­dyś na­dejść mu­szą. Kawy ostat­nie ćwierć fun­ta wy­cho­dzi, szczę­dzę jak sza­fra­nu… ja już, Bóg wi­dzi, sma­ku jej za­po­mnia­łam… Cu­kru le­d­wie się cóś świe­ci w cu­kier­ni­cy… to samo z mię­sem i z mąką, nie mó­wiąc już o ma­śle… świe­ce na kre­dyt trze­ci funt bio­rę, to mi dają śmier­dzą­ce.

Wes­tchnę­li ze Szmu­lem obo­je. Sta­ry po­ło­żył rzę­dem na sto­li­ku dzie­sięć ru­bli i wziął za ka­pe­lusz.

– Ja o to tyl­ko pro­szę pani Pio­tru­skiej, żeby nie brać u kogo in­ne­go, bo z tego kło­pot być może… a o n a ma i tak ich do­syć… Ja dam…

Pio­tru­ska skwa­pli­wie ru­ble zgar­nę­ła.

– Otoś mnie wy­ba­wił z man­ka­men­tu, pa­nie Szmul. – wes­tchnę­ła i bla­da jej, na­la­na twarz aż się nie­co za­ru­mie­ni­ła. – Niech ci Bóg mi­lio­na­mi pła­ci! – Aż mi lżej ode­tchnąć.

– To jest mała rzecz – szep­nął Szmul wy­cho­dząc – byle pani sta­ro­ści­na była spo­koj­na, a żeby jej na czym nie zby­wa­ło…

Z po­sza­no­wa­niem na­leż­nym dla ka­pi­ta­li­sty klucz – nica prze­pro­wa­dzi­ła go aż do sie­ni. Sta­ła w niej jesz­cze, spo­glą­da­jąc w uli­cę ku mia­stu wio­dą­cą, gdy we drzwiach zja­wił się ogrom­ny męż­czy­zna, w dłu­giej wy­sza­rza­nej su­tan­nie, w ko­zło­wych bu­tach za­bło­co­nych, sło­mia­nym ka­pe­lu­szu na gło­wie i z ki­jem w ręku.

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny – za­wo­łał do­no­śnym bar­dzo, ja­snym i we­so­łym gło­sem.

Męż­czy­zna był sta­ry, ale jak dąb zbu­do­wa­ny, ogo­rza­ły jak wie­śniak, oczy ciem­ne, żywe, twarz na po­zór po­spo­li­ta, lecz ude­rza­ją­ca ener­gicz­nym wy­ra­zem, rysy ru­cha­we, czo­ło fał­du­ją­ce, się i wy­gła­dza­ją­ce za lada wzru­sze­niem. Nie­spo­koj­ne gę­sta ozna­cza­ły tem­pe­ra­ment, z górą pięć­dzie­się­cią laty wca­le nie uko­ły­sa­ny… Pan Bóg go pono na żoł­nie­rza stwo­rzył, a lu­dzie i losy księ­dza z nie­go uczy­ni­ły.

– A co tu u asińdź­ki sły­chać? – za­py­tał przy­bli­ża­jąc się. – Jest co no­we­go? Chłop­cy przy­je­cha­li?

– Ani sły­chać – mruk­nę­ła upo­ko­rzo­na Pio­tru­ska.

– To do­pie­ro! – krzyk­nął ksiądz, ki­jem stu­ka­jąc. – A to wi­su­sy! pro­szę ja kogo! Ale niech no wró­cą, na­tręż im uszu, na­trę!… Sta­ro­ści­na pew­nie się nie­po­koi, bo to u niej aby oka­zyj­ka… a te war­to­gło­wy hu­la­ją gdzieś.

Żal się zro­bi­ło Pio­tru­skiej pa­ni­czów tak za­gro­żo­nych.

– Wi­dzi ksiądz do­bro­dziej – rze­kła – oni tego ze złej woli nie uczy­ni­li… Kto to może wie­dzieć? pew­nie ich gdzie za­trzy­ma­no gwał­tem.. nie umie­li się wy­mó­wić… Ja sama zła na nich je­stem… ale… przy­się­gła­bym, że oni temu nie win­ni.

Wi­ka­ry tyl­ko gło­wą po­krę­cił, po­mru­czał cóś nie­wy­raź­nie i skie­ro­wał się ku drzwiom wio­dą­cym do sta­ro­ści­ny.

– Moż­na? – za­py­tał.

– A już­ci! a dla­cze­góż nie? owszem, niech je­go­mość za­ga­da, a we­so­ło, bo – do­da­ła, zbli­ża­jąc się, klucz­ni­ca i zni­ża­jąc głos – dziś było go­rzej niż zwy­czaj­nie: pła­ka­ła a pła­ka­ła cały dzień. Do kawy le­d­wie na­mó­wić ją mo­głam, i to tyl­ko, że je­go­mość ka­za­łeś i że przed Szmu­lem nie chcia­ła się tak wy­ga­dy­wać… Sie­dzia­ła, niby ro­bo­tę ob­ra­ca­jąc w rę­kach, a nie mo­gła za łza­mi doj­rzeć nic… Chłop­cy chłop­ca­mi, ale od pan­ny Ce­cy­lii daw­no też li­stu nie mie­li­śmy, ze trzy ty­go­dnie… Mar­sza­łek tak­że ani sło­wa, ani pie­nię­dzy, jak­by go na świe­cie nie było.

Wi­ka­ry się za­wró­cił.

– Pew­nie wy­szło wam wszyst­ko… chłop­cy wy­są­czy­li do gro­sza.

– Cho­waj Boże! – ofuk­nę­ła się Pio­tru­ska, któ­rej znać szło o chłop­ców. – Za­pas jesz­cze mamy… ni­cze­go nie trze­ba… Tyl­ko to dziw­na rzecz, że prze­cie mar­sza­łek daw­niej się czę­ściej do­wia­dy­wał, a te­raz…

Za­czę­ła gło­wą po­trzą­sać i by­ła­by za­pew­ne dłu­żej prze­cią­gnę­ła roz­mo­wę, gdy­by wi­ka­ry, ręką mach­nąw­szy, jak­by już wie­dział wszyst­ko, cze­go mu było po­trze­ba, nie zwró­cił się na­gle ku drzwiom i z we­so­łym po­zdro­wie­niem nie wszedł do sal­ki, w któ­rej sta­ro­ści­na jesz­cze w swo­im fo­te­lu sie­dzia­ła nie­ru­cho­ma.

Ksiądz wi­ka­ry Ku­le­bia­ka za­wsze był rzeź­wy i we­so­łej my­śli, nie lu­bił smut­ków i na­rze­kań, któ­ry­mi, jak ego­izmem, się brzy­dził – ale do sta­ro­ści­ny przy­no­sił po­dwój­ny za­pas hu­mo­ru, aby ją zmu­sić do roz­ch­mu­rze­nia się tak­że choć na chwi­lę. Sta­rusz­ka po­zna­ła go po cho­dzie i wy­pro­sto­wa­ła się tro­chę; uśmiech mdły prze­su­nął się po jej ustach.

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny! Wi­tam pa­nią sta­ro­ści­nę do­bro­dziej­kę… Chwa­ła Bogu, wi­dzę, zdro­wa… wszyst­ko do­brze! wszyst­ko do­brze! I Pio­tru­ska mój roz­kaz speł­ni­ła, bo oto fi­li­żan­ka po ka­wie stoi, wi­dzę. To ślicz­nie… po­słu­szeń­stwo lep­sze niż na­bo­żeń­stwo…

a kie­dyś mnie pani so­bie za ojca du­cho­we­go wy­bra­ła… słu­chać po­trze­ba.

Usiadł na­prze­ciw. Sta­ro­ści­nie łzy się w oczach krę­ci­ły, za­ła­ma­ła ręce, nic nie mó­wiąc, spoj­rza­ła tyl­ko, jak­by wzy­wa­jąc li­to­ści.

– Chłop­cy się za­hu­la­li, wi­dzę, u pań­stwa Sław­czyń­skich – do­dał, jak­by nie chcąc łez wi­dzieć, wi­ka­ry – bo tam za­rę­czy­ny, ale so­len­ne, po sta­ro­świec­ku. Dru­dzy dziś tak i we­se­la nie wy­pra­wia­ją, jak sę­dzia zrę­ko­wi­ny swo­jej Han­nie. Go­ścin­ność jego to praw­dzi­we utra­pie­nie, mia­ry w niej nie ma… Koła zdej­mu­je, ko­nie za­my­ka, czap­ki i ka­pe­lu­sze krad­nie, poi, do­pó­ki choć kro­pla jest w domu. Bied­ne chło­pa­ki, choć­by z du­szy chcie­li, uciec nie mogą.

Sta­ro­ści­na gło­wę żywo pod­nio­sła. – Czyż je­go­mość wiesz, że są u Sław­czyń­skich? – spy­ta­ła gło­sem pod­nie­sio­nym nie­co.

– A jak­że! a gdzież­by mie­li być? Tam całe są­siedz­two, kto żyw tyl­ko! Mu­zy­ka rznie od ucha, a mło­dzież ho­łub­ca wy­wi­ja… aż się ścia­ny trzę­są.

Urwał wi­ka­ry na­gle i po­tarł wy­ły­sia­ła gło­wę.

– Mu­szę się też pani sta­ro­ści­nie po­skar­żyć – po­czął niby od nie­chce­nia – co to u nas za nie­ład we wszyst­kim. Umó­wi­li­śmy się z moim bra­tem o re­gu­lar­ne pi­sa­nie… wiem, że mój Ru­dolf pi­sze, bo to czło­wiek jak ze­ga­rek, ale na po­czcie mi li­sty gu­bią i oto trze­ci ty­dzień nie mam nic.

– To tak jak ja! – po­śpiesz­nie do­da­ła sta­rusz­ka – od Ce­cyl­ki nic – od mar­szał­ka nic… a tu nie­po­kój ogar­nia z każ­dym dniem więk­szy.

– Ale cze­go się tur­bo­wać, cze­go? Pan Bóg ła­skaw – rzekł wi­ka­ry. – Li­sty się znaj­dą na pew­no… Ksiądz ka­no­nik i ja, i kil­ka do­mów bę­dzie­my się skar­ży­li, to mu­szą za­pro­wa­dzić lep­szy po­rzą­dek. Ja rę­czę, że li­sty za­le­ża­ły albo je po­gu­bio­no; my wszy­scy je­ste­śmy w tym sa­mym po­ło­że­niu.

– Tro­chę mnie to uspo­ka­ja – szep­nę­ła sta­ro­ści­na – gdy mi ksiądz wi­ka­ry za­rę­czasz… Pro­si­łam i Szmu­la i ten mi obie­cał iść do pocz­t­maj­stra.

– Znaj­dzie się ta zgu­ba, znaj­dzie, niech tyl­ko pani sta­ro­ści­na bę­dzie do­brej my­śli – po­sta­ra­my się wszy­scy, aby temu raz ko­niec po­ło­żyć… Sta­ry roz­no­si­ciel, naj­le­piej, żeby po­szedł na zie­lo­ną pa­szę, bo już z nie­go nic… Za­ło­ży so­bie szyn­czek, bę­dzie mu z tym naj­le­piej. U Sław­czyń­skich dziś jesz­cze pew­nie całą noc ska­kać będą… chłop­cy chy­ba ju­tro przy­ja­dą.

Wstał z krze­sła.

– Nie chcę pani do­bro­dziej­ki dłu­go za­trzy­my­wać – do­koń­czył – bom się tyl­ko do­wie­dzieć przy­szedł, co tu sły­chać. Te­raz, po­nie­waż już rosa pada i na prze­chadz­kę za póź­no, tyl­ko pa­cior­ki od­mó­wić, zdro­waś­kę na in­ten­cją ojca du­chow­ne­go i pójść do łóż­ka spo­cząć… A w Bogu ufać! w Bogu ufać – rzekł, ca­łu­jąc sta­ro­ści­nę w rękę. – Do­brej nocy!… za­wo­łam Pio­tru­ską – do­ło­żył we drzwiach.

Ja­koż klucz­ni­cę za­stał ksiądz Ku­le­bia­ka sto­ją­cą we drzwiach ku uli­cy i mia­stecz­ku zwró­co­nych, co było zwy­kłą jej po tru­dach dnia re­kre­acją… Stąd wi­dać było ja­dą­cych i wra­ca­ją­cych i wszel­kie pul­sa­cje ma­łej pro­win­cjo­nal­nej mie­ści­ny, w któ­rej wszy­scy się zna­ją, wie­dzą o so­bie i mogą od­gad­nąć, po co, z czym i do­kąd kto dąży.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: