Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rewolucje - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
3 września 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Rewolucje - ebook

Czy coś poza więzami krwi, imieniem i nazwiskiem łączy osiemnastowiecznego i dwudziestowiecznego Jeana Marro?

Rewolucje - te, wobec których postawiła ich historia. Wielka Rewolucja Francuska, której żołnierzem był Jean Eudes Marro. Wojna algierska, zamieszki w Meksyku i Paryski Maj, których świadkiem był Jean Gildas Marro.

Rewolucje - te, które odbywały się w nich. Te, które spowodowały, że Jean Eudes Marro porzucił szeregi Rewolucji, opuścił Francję i osiadł na Mauritiusie. Te, za sprawą których Jean Gildas Marro miotał się między Niceą a Londynem, Meksykiem a Mauritiusem, szukając swojej drogi.

Oprócz więzów krwi, oprócz wspólnego imienia i nazwiska osiemnastowiecznego i dwudziestowiecznego Jeana Marro łączą marzenia, dążenia i cele, przekazywane z pokolenia na pokolenie, silniejsze niż śmierć.

Rewolucje to długi poemat prozą - o naturze człowieka, o słodyczy i cierpieniu egzystencji.

www.lexpress.fr

Powieść niezwykle głęboka, o delikatnym rytmie, pełna czułości, nostalgii i sceptycyzmu.

pagesperso-orange.fr

Istnieją książki jasne niczym dowody matematyczne, wobec których słowa wydają się niewystarczające. Rewolucje to bez wątpienia jedna z nich.

www.humanite.fr

Le Clézio po raz kolejny pomaga nam dostrzec to, co istnieje; dzieli się wiedzą zdobytą nie dzięki abstrakcyjnej inteligencji, ale dzięki życiu.

www.magazine-litteraire.com

Mnie Nobel dla Le Clézia nie zdziwił. [...] To pisarz, który dotyka prawdziwych problemów współczesności. Pisze o nieludzkim świecie, o tym, że cywilizacja jest w niebezpieczeństwie.

Bernard Pivot

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1621-7
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Li­piec 1792

Opuściłem Ru­nel­lo w dniu swo­ich osiem­na­stych uro­dzin. Wyjeżdżając, nie wie­działem, że nig­dy już tam nie powrócę. Kie­dy człowiek jest młody, nie myśli o skut­kach po­dej­mo­wa­nych de­cy­zji, postępuje in­stynk­tow­nie, nie­cier­pli­wie, bez kal­ku­la­cji. Nie tyl­ko ja się zaciągnąłem. Inni, z sąsied­nich po­siadłości i wio­sek, z Neu­il­lac, Pon­ti­vy, Le Faouët, Mûr-de-Bre­ta­gne, wy­je­cha­li wcześniej. Po­wszech­nie mówiło się o woj­nie. Młodzi lu­dzie zo­sta­wia­li wszyst­ko – zwierzęta, żniwa – i ru­sza­li w drogę. Ni­ko­mu o swo­im zamyśle nie powie­działem. Zwłasz­cza mat­ka na pew­no by tego nie zniosła. Byłem je­dy­nym mężczyzną w domu, nie mogła zna­leźć żad­ne­go ro­bot­ni­ka, młyn był w kiep­skim sta­nie. Żyliśmy, z cze­go się dało: z wy­naj­mu domu przy uli­cy Fu­lvy w Lo­rien­cie, ze sprze­daży wa­rzyw i mle­ka. Jed­nak mo­jej sio­strze Pau­li­ne przy­znałem się w przed­dzień wy­jaz­du. Chciałem, aby wie­działa, że nie ucie­kam, lecz wyjeżdżam spełnić obo­wiązek. Zresztą i tak się domyślała, bo słyszała moje roz­mo­wy o Re­wo­lu­cji, o lep­szym świe­cie, jaki miał po­wstać, o upad­ku ty­ra­nii. Ze względu na matkę próbowała mnie od­wieść od tych za­miarów, gdy jed­nak zro­zu­miała, że podjąłem już de­cyzję, odwróciła głowę i głos jej się załamał, ale nie chciała płakać. Rzekła: Jedź, sko­ro tego właśnie pra­gniesz. Nie za­po­mi­naj o nas. Powie­działem jej również o swo­jej na­rze­czo­nej, Ma­rie Anne, po­pro­siłem, aby ją ode mnie ucałowała, aby o nią dbała i powie­działa jej, że po moim po­wro­cie weźmie­my ślub. Pau­li­ne przy­go­to­wała mi rze­czy na drogę, żołnie­rski tor­ni­ster przez ramię, do którego włożyła bie­liznę, kawałek chle­ba i sera. Na­le­gała, żebym wziął je­dyną rzecz, jaka nam po­zo­stała po ojcu, srebr­ny flet, na którym w szko­le uczyłem się mu­zy­ki. Odmówiłem, mówiąc, że ktoś mi go ukrad­nie, ale ona na­le­gała: Kie­dy będziesz grać tu­tej­sze me­lo­die, będziesz myśleć o nas. I dodała: Nie za­po­mnij oli­wić ele­mentów ru­cho­mych. Chciałem jesz­cze wziąć jakąś książkę, ale zna­lazłem je­dynie podręcznik gra­ma­ty­ki łacińskiej z myślami Mar­ka Au­re­liu­sza na końcu, który do­stałem od księdza Gen­dro­na na zakończe­nie kur­su re­to­ry­ki. Wkładając książeczkę do tor­ni­stra, sam z sie­bie szy­dziłem: Chy­ba zo­stanę praw­dzi­wym żołnie­rzem-fi­lo­zo­fem.

Wcze­snym ran­kiem 25 lip­ca ru­szyłem w drogę, ma­sze­rując trasą ho­lo­wa­nia statków wzdłuż rze­ki Ellé. W nocy padało, dro­ga stała w kałużach, a kro­ple wody na krza­kach głogu błysz­czały w po­ran­nym słońcu. Po nie­bie prze­my­kały obłoki i chy­ba nig­dy w życiu nie byłem tak szczęśliwy. Na­wet nie pamiętam, czy się obej­rzałem, żeby po raz ostat­ni spoj­rzeć na da­chy Ru­nel­lo, jak po­dob­no czy­nią ci, którzy na za­wsze opusz­czają oj­czyznę.

*

Kie­dy próbuję so­bie przy­po­mnieć, co mi się przy­tra­fiło, wszyst­kie zda­rze­nia, szczegóły tej przy­go­dy, nie po­tra­fię, nie tyle z po­wo­du szwan­kującej pamięci, ile dla­te­go, że dni i noce woj­ny wy­dają mi się tak długie i brze­mien­ne, iż nie umiałbym od­two­rzyć ich dokład­ne­go prze­bie­gu.

Ni­czym czas, którego sam nie przeżyłem, który zo­stał mi przez kogoś opo­wie­dzia­ny, który zaczął się daw­no przede mną, nie w mo­jej, ale czy­jejś pamięci. Mie­sza­ni­na snów, ob­razów, hałasu, krzyków, złudzeń. Splątany z cu­dzym cza­sem, z cu­dzymi wspo­mnie­nia­mi, na­dzie­ja­mi i roz­paczą. Jed­no, co mogę z całą pew­nością po­wie­dzieć, to to, że tam byłem. Nie zginąłem w Le­sie Argońskim, zdołałem przeżyć tę bez­li­tosną wojnę. Lecz stałem się kimś in­nym, na po­lach bi­twy utra­ciłem cząstkę sa­me­go sie­bie, swo­je dzie­ciństwo, młodość, za­pew­ne i przyszłość.

Do dzi­siaj czuję deszcz, dzień i noc pa­dający w le­sie, prze­ni­kający do kości. Nie mie­liśmy o nim pojęcia, za­nim się tam zja­wi­liśmy. W Ru­nel­lo lato jest gorące. Gdy wraz z in­ny­mi chłopca­mi z Ellé przy­by­liśmy do Lo­rien­tu, na pla­cu przed kościołem, gdzie pro­wa­dzo­no zaciąg, pa­no­wała świątecz­na at­mos­fe­ra. Prze­py­cha­liśmy się je­den przez dru­gie­go, każdy chciał jako pierw­szy wpi­sać się na listę. Na­wet te­raz, w Le­sie Argońskim, nad którym za­pa­da noc, wciąż mam w uszach wszyst­kie na­zwi­ska: Ca­ban, Ni­co­las, Sau­zon, Bezo, Ti­nard, Bo­ne­au, Ke­ro­uarc’h, Ker­ca­do, Ke­rvern, Ker­gas… Nie mogę ich za­po­mnieć. Nie wiem, co się z tymi chłopca­mi stało. A prze­cież wciąż są obok mnie, ma­sze­rują w błocie, słyszę odgłos ich kroków, brzęk musz­kietów, słyszę ich za­sa­pa­ne, świszczące od­de­chy, gdy po­ko­nu­je­my wzgórza i wąwozy.

Na pla­cu przed kościołem wszy­scy przy­wdzia­li ko­kar­dy. Głośno roz­ma­wia­li po bre­tońsku. Słucham ich śpiew­nych głosów, słucham tłuma­cza stojącego obok stołu sierżanta, który pro­wa­dzi re­kru­tację: Na­zwi­sko? Wiek? Skąd je­steś? Zawód? Je­steś żona­ty? Nie całkiem ro­zu­mieją, śmieją się, przy py­ta­niu o stan cy­wil­ny pa­dają nie­wy­bred­ne żarty po bre­tońsku. Wpi­sałem swo­je na­zwi­sko, złożyłem pa­rafę i trzy krop­ki. Sierżant spoj­rzał na mnie złym wzro­kiem spod krza­cza­stych brwi. Je­steś wol­no­mu­la­rzem, oby­wa­te­lu? Wiem, że wyglądam in­a­czej niż po­zo­sta­li. Nie noszę stro­ju bre­tońskie­go, je­dy­nie czarną ka­mi­zelkę po ojcu. Nie mam cza­su od­po­wie­dzieć na py­ta­nie sierżanta. W księdze zaciężnej mój pod­pis kreśli się nie­co śmieszną ara­beską obok lasu krzy­wo po­sta­wio­nych krzyżyków. W ru­bry­ce zawód wpi­sałem han­dlarz. Han­dlarz czym? W tor­ni­strze mam tyl­ko kawałek su­che­go chle­ba i sera. Han­dlarz wia­trem i desz­czem, błotem, nie­zli­czo­ny­mi dróżkami w ciem­nym Le­sie Argońskim, pro­chem, ku­la­mi i ba­gne­ta­mi, mięsem ar­mat­nim i krwią. Ochot­ni­cza Kom­pa­nia 8. re­gi­men­tu, ka­pi­tan Du­qu­esnel syn, na­tych­mia­sto­wy wy­marsz w kie­run­ku północ­no-wschod­nich gra­nic. Na pla­cu przed kościołem pa­no­wał świątecz­ny nastrój. Stoły za­sta­wio­ne jadłem, wi­nem i cy­drem, spływającym aż do rynsz­toków. Ślicz­ne dziewczęta wyglądały przez okna lub stały na uli­cy, ob­ser­wując nasz prze­marsz. Mu­zy­kan­ci grający na du­dach i bom­bar­dach zaczęli ga­wo­ta, brzdęknęło kil­ka nut, po czym me­lo­dia za­trzy­mała się z jękiem – mu­zy­kan­ci byli pi­ja­ni, czas bez­sen­sow­nie stra­co­ny, zbyt szyb­ko biegnący.

Ile dni ma­sze­ro­wa­liśmy? Mie­siąc, może na­wet dłużej. Od­noszę wrażenie, że całe lata spędzi­liśmy w dro­dze. Prze­mie­rza­liśmy pola, z da­le­ka omi­jając mia­sta. Na brze­gu rze­ki Vi­la­ine pa­no­wał ciężki, przed­bu­rzo­wy upał, spa­liśmy na roz­ległym rżysku, na snop­kach słomy. Nie­da­le­ko La Flèche przez całą noc nad po­lem ka­pu­sty tańczyły błyska­wi­ce. Po­lne my­szy i ryjówki szły za nami krok w krok, nie­wi­dzial­na ar­mia gry­zo­ni. Wie­czo­ra­mi słysze­liśmy, jak chru­pią po­zo­stałe po nas reszt­ki. W każdym mieście, na każdym bi­wa­ku dołącza­li ko­lej­ni lu­dzie. Byliśmy ubra­ni po cy­wil­ne­mu, w dziu­ra­wych bu­tach, okry­ci łach­ma­na­mi, z wpląta­ny­mi we włosy źdźbłami tra­wy, nie­ogo­le­ni, ręce i twa­rze spa­lo­ne słońcem. Było nas tak wie­lu, że sierżanci nie mie­li cza­su na po­ran­ne ape­le. Wie­czo­rem zja­da­liśmy miskę owsian­ki okra­szo­nej słoniną i szliśmy pa­trzeć, jak nowi re­kru­ci wpi­sują swo­je na­zwi­ska na listę, opie­rając się o naprędce skle­co­ny stół, zwykłą deskę na dwóch becz­kach, na której sierżanci – może chcąc złago­dzić nasz zły nastrój, a może ze zwykłej ko­kie­te­rii – za­miast ob­rusów rozkłada­li przeście­radło i przy­pi­na­li do nie­go ko­kar­dy. Za­wsze słuchałem na­zwisk, których prze­cież nie znałem, ale nie po­tra­fię ich za­po­mnieć. Le­coq, Tro­uzé, Vauzé, Pom­mier, Ma­lon, Je­an­tot, Rieux, Du­jar­din, Dupré, Ca­mus, Ga­briel, Thénard, An­gu­er­rand. Większość re­krutów to były dzie­cia­ki bez za­ro­stu, z różowy­mi, dziewczęcymi po­licz­ka­mi i długi­mi, kręco­ny­mi włosa­mi, a kie­dy po­sta­wi­li krzyżyk obok swo­jego na­zwi­ska w księdze, za­czy­na­li bie­gać po polu, wy­rzu­cając do góry ka­pe­lu­sze i krzycząc: Niech żyje naród! Byli upo­je­ni, choć nic nie wy­pi­li. Me­rvin i ja zaciągnęliśmy się le­d­wo kil­ka ty­go­dni wcześniej, a już wyglądaliśmy na we­te­ranów, zwłasz­cza kie­dy sie­dzie­liśmy na tra­wie w po­bliżu stołu re­krutacyjnego i paląc faj­ki, rzu­ca­liśmy uwa­gi o każdym nowo przy­byłym. Co do resz­ty, w na­szych łach­ma­nach i dziu­ra­wych bu­tach nie wyglądaliśmy zbyt pięknie. Niektórzy chłopcy z oko­lic Car­ha­ix i z Górnej Bre­ta­nii byli tak bied­ni, że przychodzi­li na zaciąg boso, w jed­nej ko­szu­li, bez ka­po­ty czy okry­cia na noc, na­wet bez chle­ba­ka. Nędza tych chłopców ści­skała za ser­ce jesz­cze bar­dziej niż ich po­czu­cie nie­pew­ności z po­wo­du opusz­cza­nia stron ro­dzin­nych. Z wie­lo­ma z tych piętna­sto- czy szes­na­sto­let­nich smar­ka­czy, którzy twierdzi­li, że skończy­li osiem­naście lat, aby tyl­ko się zaciągnąć, Me­rvin i ja dzie­li­liśmy się chle­bem, gdyż pora ko­la­cji już minęła i nie do­sta­li­by nic do je­dze­nia aż do następne­go po­ran­ka. Litość brała pa­trzeć, jak zachłan­nie rzu­ca­li się na nasz czer­stwy chleb i pochłania­li ser ra­zem ze skórką. Przyszło mi do głowy, choć z oba­wy, że się roz­nie­sie, nie po­wie­działem tego Me­rvinowi, iż to bar­dziej głód niż miłość oj­czy­zny po­py­cha te dzie­cia­ki do woj­ska. Jed­no­cześnie czułem wściekłość na wi­dok nędzy, w jaką rządy jaśnie wiel­możnych wpędziły naszą Bre­ta­nię; uważałem, że gdy­by nie zo­sta­li re­wo­lu­cjo­ni­sta­mi, chłopcy ci nie mie­liby in­ne­go wyjścia, tyl­ko stać się rozbójni­ka­mi, jak sławet­ni przy­pie­ka­cze z Nan­tes.

Jed­nak wspo­mnie­nie, ja­kie chciałbym przede wszyst­kim za­cho­wać z tego długie­go mar­szu przez Francję, to ożywiający nas en­tu­zjazm. Było to uczu­cie nie­od­ległe od re­li­gij­ne­go zapału, choć mój przy­ja­ciel Me­rvin, za­go­rzały ate­ista, za­pew­ne wyśmiałby moje słowa. Na­wet nie po­tra­fię tego opi­sać. Chwi­la­mi na równi­nach ota­czających Ma­ine czy Char­tres nasz od­dział ciągnął się aż po ho­ry­zont, ko­lum­na lu­dzi sze­ro­ka na dzie­sięć lub dwa­naście stóp, długa na po­nad milę, po­su­wająca się nie­mal bezgłośnie, tyl­ko sze­lest tysięcy stóp na po­kry­tej pyłem zie­mi, chrzęst musz­kietów i strzelb, dzwo­nie­nie sza­bel i pik. Żad­nych okrzyków, żad­nych śpiewów, je­dy­nie ten ciężki, pełen de­ter­mi­na­cji odgłos ma­sze­rującego ludu. To nie byli za­wo­do­wi żołnie­rze, lecz młodzi wieśnia­cy, którzy ru­szy­li w obro­nie gra­nic przed najeźdźcą. Na­wet nie śniłem, że kie­dy­kol­wiek coś ta­kie­go zo­baczę. Opo­wia­da­no mi o wy­da­rze­niach, ja­kie miały miej­sce w Paryżu, gdzie lud po­wstał jak je­den mąż, aby zbu­rzyć sym­bol ty­ra­nii, i o ogrom­nym zgro­ma­dze­niu na Polu Mar­so­wym. Lecz to, co wi­działem na własne oczy, prze­ra­stało wiel­kością wszyst­ko, o czym mi opo­wia­da­no. W pierw­szym rzędzie ze względu na wszech­obecną ciszę, a ra­czej moje uważne nasłuchi­wa­nie naj­drob­niej­sze­go dźwięku, stu­ko­tu, od­de­chu, na tak roz­ległej prze­strze­ni i w to­wa­rzy­stwie tak wie­lu lu­dzi. Wola ludu i los kra­ju na­gle mi się ob­ja­wiły, i choć nadal byłem sobą, stałem się częścią ja­kiegoś potężniej­sze­go i bar­dziej roz­ległego ru­chu.

W tym cza­sie (był ostat­ni ty­dzień lip­ca) nie cier­pie­liśmy z po­wo­du zim­na i desz­czu. Nie­bo było błękit­ne, słońce paliło. Od ciągłego prze­by­wa­nia na dwo­rze, na pa­stwi­skach i po­lach, od spa­nia pod gołym nie­bem, na wpół nago, zrzu­ciw­szy ka­mi­zel­ki i kurt­ki, z gołymi głowa­mi, ogo­rza­li od upału, z długi­mi włosa­mi i bro­da­mi, bar­dziej przy­po­mi­na­liśmy ja­kichś ka­na­dyj­skich dzi­kusów niż żołnie­rzy Re­pu­bli­ki. Na równi­nie pod Char­tres ma­sze­ro­wa­liśmy przez łany częścio­wo zżętej psze­ni­cy, ob­ja­dając się ziar­na­mi o nie­co kwa­sko­wa­tym sma­ku. Było tak gorąco, że nie dawało się spać pod na­mio­ta­mi, które Me­rvin ochrzcił mia­nem klo­szy na ser. Spa­liśmy na gołej zie­mi, wśród brzęcze­nia owadów i noc­nych harców ryjówek. Kan­ty­ny roz­sta­wia­no wzdłuż dro­gi. Co wieczór do­sta­wa­liśmy porcję owsian­ki lub ka­szy jęczmien­nej, chle­ba i słoni­ny. Wie­czo­ra­mi gawędzi­liśmy, wyciągnięci na słomie, spoglądając na roz­gwieżdżone nie­bo. Nig­dy więcej nie przeżyłem ta­kich chwil. Wie­trzyk owie­wał na­sze twa­rze, kojąc spa­loną za dnia skórę. Noc uśmie­rzała ból w no­gach i sto­pach zmęczo­nych go­dzi­na­mi mar­szu. To­czyły się roz­mo­wy, nie­kie­dy roz­brzmie­wał czyjś śmiech lub pio­sen­ka. Słuchałem Bre­tończyków mówiących w swo­im języku, w którym mie­szały się gardłowe dźwięki i śpiew­ny ak­cent. Gdy za­pa­dała noc, zie­mia zni­kała, wszędzie po­ja­wiały się ogni­ska mi­goczące na roz­ległej równi­nie. Wsta­wał księżyc, cza­sem ukry­ty za wędrującymi chmu­ra­mi. Przez nie­bo prze­my­kały spa­dające gwiaz­dy. Było pięknie.

Od cza­su do cza­su ośmie­lałem się wyjąć z tor­ni­stra flet i za­grać pod osłoną nocy. Grałem swo­je ulu­bio­ne me­lo­die – Scar­lat­tie­go, Méhula, arie ope­ret­ko­we. Chłopcy wokół mnie prze­ry­wa­li roz­mo­wy, żeby posłuchać mu­zy­ki, dla nich grałem me­lo­die z ich stron, tańce i ga­wo­ty z Re­don, z Qu­im­per, gigi o wy­so­kich to­nach, niektórzy akom­pa­nio­wa­li mi, gwiżdżąc lub wy­stu­kując rytm sto­pa­mi. Gdy brałem lek­cje mu­zy­ki u księdza Qu­ile­ra w Hen­ne­bont, nig­dy bym nie przy­puścił, że kie­dyś przyj­dzie mi grać w szcze­rym polu, jak na wiej­skim we­se­lu.

Nie było wie­czor­ne­go sy­gnału do ga­sze­nia ognia. Większość ofi­cerów była w na­szym wie­ku, uro­dzo­nych wraz z Re­wo­lucją. Sia­da­li ra­zem z nami, słucha­li mu­zy­ki, po czym kładli głowy na tor­ni­strach i od­da­wa­li się ma­rze­niom przy mi­go­tli­wym bla­sku ognisk. Cho­ciaż byliśmy znużeni długo­tr­wałym wysiłkiem, nikt tak na­prawdę nie spał. Tra­wiła nas jakaś nie­cier­pli­wość, roz­gorączko­wa­nie. Wie­le ocze­ki­wa­liśmy od przyszłości. Cze­ka­liśmy na go­dzinę wal­ki, nie wiedząc, prze­ciw komu przyj­dzie nam wal­czyć. Za­pew­ne na nasz nastrój wpływały upal­ne bu­rze z błyska­wi­ca­mi prze­bie­gającymi między chmu­ra­mi.

Dzi­siaj z pew­nym tru­dem po­tra­fię od­two­rzyć tam­te chwi­le. To było zwieńcze­nie wszyst­kie­go, co do­tych­czas przeżyłem, wszyst­kich uczuć i idei, ja­kie mnie od dzie­ciństwa ogar­niały. Książki, które prze­czy­tałem, dys­ku­sje z na­uczy­cie­la­mi w gim­na­zjum w Hen­ne­bont, kłótnie z ko­le­ga­mi, ga­ze­ty, ogłosze­nia na uli­cach Lo­rien­tu, por­to­we pogłoski. Wszyst­ko, co wy­da­rzyło się we Fran­cji od cza­su, gdy skończyłem czter­naście lat, nie­zwykłe zajścia, które wstrząsnęły Paryżem za mo­jej młodości i napełniły mnie gorączko­wym ocze­ki­wa­niem: po­wsta­nie ludu i zajęcie Ba­sty­lii, ogłosze­nie Kon­sty­tu­cji, De­kla­ra­cja Praw Człowie­ka, znie­sie­nie przy­wi­lejów, uciecz­ka króla i pro­kla­mo­wa­nie Re­pu­bli­ki, pobór uczniów gim­na­zjal­nych w 1791 roku, przemówie­nie z oka­zji roz­da­nia nagród, pod­czas którego dy­rek­tor od­czy­tał listę ochot­ników, po każdym na­zwi­sku do­dając: Po­szedł w obro­nie oj­czy­zny; dla­te­go właśnie Me­rvin, Lan­squ­er i ja również po­sta­no­wi­liśmy się zaciągnąć – dla tego jed­ne­go zda­nia, dla to­wa­rzyszącej mu ci­szy, dla okrzyków i wi­watów, ja­kie później wy­bu­chały. Byli i tacy, którzy jak ge­ne­ral­ny dzierżawca z Hen­ne­bont ośmie­la­li się mówić: W jaki sposób będzie­cie żyć bez króla? Je­steście sza­leńcami lub przestępca­mi, zmier­za­cie do cha­osu. Pamiętam błysk wściekłości we wzro­ku Lan­squ­era i jego pełną wzbu­rze­nia od­po­wiedź: Bre­tończy­cy są re­wo­lu­cjo­ni­sta­mi, nie po­trze­bują ani panów, ani króla! A po­nie­waż dzierżawca na­zwał go bez­bożni­kiem, Lan­squ­er wy­krzy­czał, tak głośno, aby wszy­scy zgro­ma­dze­ni na pla­cu przed kościołem mo­gli usłyszeć: Oby­wa­te­lu dzierżawco, sam je­steś bez­bożni­kiem, gdyż my nie uzna­je­my in­ne­go króla niż Bóg Naj­wyższy! Ci, którzy właśnie wy­cho­dzi­li z mszy, zaczęli ma­chać ozdo­bio­ny­mi wstążkami ka­pe­lu­sza­mi i rzu­ci­li się do stołu re­kru­ta­cyj­ne­go, żeby do li­sty ochot­ników do­rzu­cić swo­je na­zwi­sko.

Paryż, 10 sierp­nia

Uli­ce były ci­che i opu­sto­szałe. Ochot­ni­cy obo­zo­wa­li na Polu Mar­so­wym, gdzie po­sta­wio­no na­mio­ty, jed­nak było tak gorąco, że wszy­scy spa­li pod gołym nie­bem. Do­sko­na­le pamiętam, że 10 sierp­nia był naj­gorętszym dniem w roku. Wiel­możny król i królowa je­cha­li przez Paryż pod eskortą straży re­wo­lu­cyj­nej uzbro­jo­nej w piki, przy drwiących okrzy­kach tłumu. Po­szedłem na ulicę Meslée, aby się przy­wi­tać z ban­kie­rem o na­zwi­sku Mo­rand, przy­ja­cie­lem ro­dzi­ny So­li­man, który obie­cał, że po zakończe­niu woj­ny znaj­dzie mi pracę u sie­bie w biu­rze. Nie pamiętam, czy wi­działem po­nu­ry or­szak pro­wadzący królewską parę do więzie­nia Tem­ple. Na uli­cach pa­no­wał spokój i jakaś nie­fra­so­bli­wość, za­pew­ne z po­wo­du upału – jak to bywa przed nawałnicą – a może jak wte­dy, kie­dy gniew ludu tli się pod po­piołami, w każdej chwi­li gotów wy­buchnąć. Roz­pro­szo­ne po uli­cach grup­ki lu­dzi z zaciętością dys­ku­to­wały o ty­ra­nie, który zdra­dził lud i ra­tując skórę, próbował oddać kraj w ręce nie­przy­ja­cie­la. Właśnie tu, w Paryżu, w bla­skach lata, pod drze­wa­mi na Polu Mar­so­wym, w tym jakże długim dniu, w którym nie było nic in­ne­go do ro­bo­ty, jak tyl­ko jeść, pić i gawędzić, na­gle zro­zu­miałem, że woj­na jest nie­unik­nio­na, nie tyl­ko na od­ległych gra­ni­cach, lecz dużo bliżej Paryża, go­to­wa ogarnąć na­wet tych, którzy zupełnie o niej nie myślą. Było to zgoła od­mien­ne uczu­cie od tego, ja­kie mnie prze­pełniało w dniu, gdy się zaciągnąłem lub kie­dy ma­sze­ro­wa­liśmy dro­ga­mi Górnej Bre­ta­nii i Ma­ine, przez równi­ny wokół Or­le­anu. Do gorączko­we­go ocze­ki­wa­nia dołączył nie­pokój wo­bec nie­uchron­ności za­grożenia. Przyglądałem się tym młodym, ra­do­snym ko­bie­tom i mężczy­znom, którzy spa­ce­ro­wa­li po alej­kach. Re­kru­tom, nie­mal dzie­cia­kom, którzy myśleli je­dy­nie o śpie­wie i za­ba­wie, nie zdając so­bie spra­wy, co ich cze­ka. Roz­da­no uni­for­my i broń. Dla większości re­krutów uni­for­my były za duże, sza­ble i piki za ciężkie. Wie­lu z tych, którzy do Paryża przy­szli na pie­chotę, miało krwa­wiące sto­py, zdjęli więc sa­bo­ty i nieśli je w ręku. Ci, którzy do­sta­li skórza­ne buty, za­wie­si­li je so­bie na szyi i spa­ce­ro­wa­li na bo­sa­ka po alej­kach Pola Mar­so­we­go. Nie dla wszyst­kich wy­star­czyło ka­pe­lu­szy, niektórzy więc chro­ni­li się od słońca, przy­kry­wając głowę zwierzęcymi skórami lub wiel­ki­mi chu­s­ta­mi zawiąza­ny­mi na modłę pi­ratów. Pa­trzyłem na nich i myślałem o szy­der­stwach jaśnie wiel­możnych na wi­dok na­szej ar­mii: ob­dar­tu­sy, wieśnia­cy w sa­bo­tach, pa­stu­chy z ki­ja­mi w rękach, którzy będą zmy­kać jak zające na huk pierw­sze­go wy­strzału. Wśród cie­kaw­skich, przy­chodzących na Pole Mar­so­we, na pew­no było spo­ro jaśnie wiel­możnych prze­bra­nych za pa­triotów, którzy ob­ser­wo­wa­li nas iro­nicz­nym wzro­kiem i oce­nia­li, jaka jest szan­sa, że zo­sta­nie­my wy­bi­ci przez Au­striaków, a oni od­zy­skają daw­ne przy­wi­le­je.

Zo­stałem za­pro­szo­ny przez ro­dzinę Mo­rand na ko­lację przy uli­cy Meslée. Zo­stawiłem w na­mio­cie uni­form i po­ma­sze­ro­wałem przez ogro­dy do ich pałacu, po dro­dze mi­jając więzie­nie, w którym za­mknięto jaśnie wiel­możnego króla z ro­dziną. Byłem zdzi­wio­ny obojętnością prze­chod­niów. W alej­kach sie­działy ko­bie­ty w tiu­lo­wych suk­niach, jedząc lody i gawędząc jak­by nig­dy nic. Czułem się nie­swo­jo, jak­bym był je­dyną osobą świa­domą grożącego nam nie­bez­pie­czeństwa i zbliżającej się śmier­ci.

Kie­dy wy­cho­dzi­liśmy z Me­rvi­nem z domu państwa Mo­rand, zo­sta­liśmy za­cze­pie­ni przez dwie dziew­czy­ny o zu­chwałym wzro­ku, ta młod­sza miała do­praw­dy ładną buzię i wdzięczną fi­gurę, choć jej spoj­rze­nie było zde­cy­do­wa­nie zbyt śmiałe. Wzięły nas pod ramię i w nie­dwu­znacz­nych słowach za­pro­siły do sie­bie, do ho­te­lu na uli­cy Meslée. Star­sza mówiła do Me­rvi­na: Oby­wa­te­lu, wyglądasz na zgrza­ne­go i zmęczo­ne­go, może wpad­niesz do nas, aby się ochłodzić i napić do­bre­go wina? Me­rvin był gotów ulec, ale odciągnąłem go, choć nie bez tru­du; do mo­ich uszu do­cho­dziły prze­kleństwa, ja­ki­mi nas ob­rzu­cały z dru­gie­go końca uli­cy, co wzbu­dziło śmie­chy i drwi­ny prze­chod­niów. Opo­wia­dam tę hi­sto­rię, żeby uka­zać pa­nujący w Paryżu brak po­wa­gi, jakże od­legły od zapału i roz­dzie­rających pożegnań ochot­ników po­rzu­cających swo­je ro­dzi­ny i wio­ski na głębo­kiej pro­win­cji. Myślałem o mat­ce i o mo­jej dro­giej Pau­li­ne, które sie­działy same przy młynie w Ru­nel­lo, patrząc na słońce za­chodzące nad do­liną Ellé. Myślałem o Ma­rie Anne, o jej słod­kim głosie, gdy na początku lata gawędzi­liśmy na pro­gu domu, jak­by wie­działa, że pew­ne­go dnia odejdę i bała się oka­zać swo­je uczu­cia, o słowach, ja­kie do mnie kie­ro­wała za każdym ra­zem, gdy roz­sta­wa­liśmy się i wra­całem do Hen­ne­bont: Co­dzien­nie będę o to­bie myśleć i mo­dlić się, żebyś szczęśli­wie powrócił. Przy­znam, że w tam­tej chwi­li, spoglądając na nie­fra­so­bli­wość Paryża, widząc wiszące nad nami nie­bez­pie­czeństwo, miałem ochotę wszyst­ko zo­sta­wić i na­tych­miast wrócić do Ru­nel­lo, do domu.

Tej jed­nak nocy Pole Mar­so­we wyglądało in­a­czej niż zwy­kle. O zmro­ku, koło dzie­siątej, mia­sto spo­wiła mgła. Nowi re­kru­ci roz­pa­li­li ogni­ska, żywicz­ne po­chod­nie oświe­tlały roz­sta­wio­ne tu i ówdzie stoły re­kru­ta­cyj­ne. Przez całą noc ko­lej­ni lu­dzie przy­cho­dzi­li i wpi­sy­wa­li się na listę. Nie­kie­dy z od­da­li, nie­kie­dy z bli­ska do­cho­dziły okrzy­ki i wi­wa­ty tych, którzy właśnie się zaciągnęli. Wi­dok był dość nie­co­dzien­ny – syl­wet­ki lu­dzi krążących wokół ogni, w kłębach dymu, wznoszących pełne en­tu­zja­zmu okrzy­ki, wśród stosów bro­ni, jak­byśmy już byli na polu bi­twy.

Ni­ko­mu nie chciało się spać. Me­rvin miał dwa dzban­ki wina i kil­ka pęt kiełbasy, po­dzie­li­liśmy się tymi sma­kołyka­mi z dwo­ma chłopca­mi z Bre­ta­nii; je­den, nie­ja­ki Od­ilon, po­cho­dził z Faouët, dru­gi, Sam­son, z Arza­no. Nie pro­wa­dzi­liśmy poważnych rozmów, pew­nie dla­te­go, że każdy wie­dział o roz­ka­zie wy­mar­szu w kie­run­ku Châlons o świ­cie, a wbrew po­zo­rom każdy od­czu­wał to samo nie­znośne kręce­nie w brzu­chu, mie­sza­ninę nie­cier­pli­wości i stra­chu, tworzącą to, co się zwykło na­zy­wać od­wagą. Każdy mówił o swo­jej wio­sce, swo­im domu, swo­jej uko­cha­nej, że lato jest zbyt krótkie, a żniwa odbędą się bez nas. Ja opo­wia­dałem o młynie w Ru­nel­lo, o za­pa­chu świeżo zmie­lo­nej psze­ni­cy, o łomo­cie młyńskie­go koła. Me­rvin – o skle­pie swo­je­go ojca w Lo­rien­cie, Lan­squ­er – o stat­kach cze­kających, aby wypłynąć na pełne mo­rze, o an­giel­skiej blo­ka­dzie, o to­wa­rach leżących w ma­ga­zy­nach, o przy­pra­wach z Tri­nqu­ebar i Kal­ku­ty, o ka­wie z Moka. Od­ilon, Sam­son i paru in­nych po­cho­dziło z tej części Bre­ta­nii, która leży w głębi lądu, więc posługi­wa­li się mie­sza­niną bre­tońskie­go i francuskie­go. Opo­wia­da­li o nie­daw­nych wy­da­rze­niach, o księżach, którzy odmówili przy­sięgi na kon­sty­tucję cy­wilną i zbie­gli. Na­tych­miast jed­nak ury­wa­li, gdyż mimo wy­pi­te­go wina nie­uf­ność brała w nich górę. Mówili o rozbójni­kach na dro­gach pro­wadzących do Bre­stu, którzy swo­im ofia­rom przy­pa­lają sto­py, żeby się do­wie­dzieć, gdzie są ukry­te wypełnio­ne ta­la­ra­mi sa­kwy. Opo­wieść ta bu­dziła ich śmiech, a ja przyglądając się jed­ne­mu z nich, imie­niem Gu­imarc’h, o ciem­nej skórze i krza­cza­stych jak u Cy­ga­na brwiach, za­da­wałem so­bie py­ta­nie, czy za­nim się zaciągnął, nie należał aby do słyn­nej ban­dy przy­pie­ka­czy z Mo­neu­se.

Tej nocy pra­wie nie spa­liśmy. Tuż przed świ­tem przyłączyła się do nas grup­ka młodych re­krutów, którzy zaciągnęli się przy Pont Neuf. W od­da­li trąbki grały na po­budkę, od na­brzeży Se­kwa­ny po la­sek na końcu Pól Eli­zej­skich. Roz­poczęliśmy wy­marsz przez pogrążony we śnie Paryż, wzdłuż ogrodów Tu­ile­ries; mi­jając więzie­nie Tem­ple, za­sta­na­wiałem się, czy z głębi swo­jej celi jaśnie wiel­możny król słucha łomo­tu kroków re­pu­bli­kańskiej ar­mii ma­sze­rującej na wojnę, którą tak nieszczęśli­wie wywołał.

25 sierp­nia

Roz­kaz wy­mar­szu zo­stał odwołany i nasz od­dział wrócił na Pole Mar­so­we.

Upał stał się nie do wy­trzy­ma­nia. Co noc błyska­wi­ce prze­ci­nają nie­bo nad Paryżem. Wy­marsz prze­su­nięto ze względu na Kon­went, który ogłosił obo­wiązko­wy zaciąg wszyst­kich oby­wa­te­li sta­nu wol­ne­go w wie­ku między osiem­naście a dwa­dzieścia pięć lat. Na­dejście no­wych re­krutów wywołało pe­wien bałagan, gdyż za­brakło uni­formów i na­miotów. Na szczęście nie bra­ku­je żywności. Nasz co­dzien­ny przy­dział to funt chle­ba, pla­ster słoni­ny, kawałek sera i litr kiep­skie­go wina. O je­de­na­stej do­sta­je­my porcję cien­kie­go rosołu, który jemy we własnych mi­skach i własny­mi łyżkami, bo ar­mii bra­ku­je na­czyń i sztućców. Większość re­krutów, z wyjątkiem Bre­tończyków, przy­była z pu­sty­mi rękami, więc Me­rvin i ja chętnie im pożycza­my na­sze mi­ski i łyżki. W od­dzia­le jest co­raz więcej chłopców z pod­pa­ry­skich wsi, z Ferté, Mil­ly czy Ne­mo­urs, ale bar­dzo mało paryżan, którzy, jak nam mówio­no, są już w dro­dze do gra­nic. Nasz ofi­cer ma dwa­dzieścia pięć lat, na­zy­wa się Sau­zier, jest cieślą i po­cho­dzi z To­urs.

26 sierp­nia wie­czo­rem

Wy­marsz zno­wu prze­su­nięto, na ju­tro rano. Żeby zabić nudę wy­cze­ki­wa­nia, a pew­nie również by oszu­kać strach, po­szliśmy z Me­rvi­nem na za­bawę u Graf­fi­na w Ogro­dzie Luk­sem­bur­skim. Zno­wu za­sko­czyła mnie nie­fra­so­bli­wość lu­dzi. W alej­kach na­prze­ciw sta­re­go pałacu usta­wio­no szynk­wa­sy, drzew­ka po­ma­rańczo­we ozdo­bio­no gir­lan­da­mi i lam­pio­na­mi. Przyszło spo­ro ko­biet, niektóre młode i ładne, wy­stro­jo­ne jak na bal; kil­ka, łatwej do od­gad­nięcia pro­fe­sji, tańczyło lub gawędziło pod drzwia­mi. Nie­duża or­kie­stra we włoskich stro­jach grała ka­dry­la i różne skocz­ne me­lo­die. Po­ja­wił się na­wet jakiś te­nor, który śpie­wał wesołe pio­sen­ki, ale my słucha­liśmy przede wszyst­kim pieśni, która za­czy­na się tak (resz­ty nie pamiętam): Żegnaj Ba­bet­te, je­stem żołnie­rzem…

Na wiel­kich, ukwie­co­nych stołach wy­sta­wio­no najróżniej­sze da­nia, których za­pach i wygląd bu­dziły w nas dreszcz roz­ko­szy, gdyż od wie­lu ty­go­dni żywi­liśmy się tyl­ko chle­bem, słoniną i owsianką. Kapłony, pie­czo­ne pu­lar­dy, kre­my, ryż z przy­pra­wa­mi i do woli wina, ale kosz­to­wało to dwa­dzieścia sześć liwrów, których nie mie­liśmy. Wresz­cie dzięki na­szym uni­for­mom zo­sta­liśmy roz­po­zna­ni i jakiś miesz­cza­nin za­pro­sił nas do swe­go stołu. Kie­dyśmy się do syta na­je­dli i na­pi­li, za­pro­sił nas na lody przy bul­wa­rze Mont­par­nas­se w to­wa­rzy­stwie swo­jej córki, ślicz­nej bru­net­ki, która przez cały czas robiła słod­kie oczy do Me­rvi­na. W tym miłym to­wa­rzy­stwie upłynęło całe popołudnie. Miesz­cza­nin, jak się oka­zało no­ta­riusz z uli­cy Tra­ver­sière, jest prze­ko­na­ny, że żad­nej woj­ny nie będzie, a Niem­cy nie ośmielą się za­ata­ko­wać Ver­dun. Na pożegna­nie uści­skał nas i za­pro­sił do sie­bie po po­wro­cie z kam­pa­nii. Patrząc na minę Me­rvi­na, nie miałem wątpli­wości, że chętnie sko­rzy­sta z za­pro­sze­nia. Nasz miesz­cza­nin zwie się Pier­re Paul Bo­na­my, a jego córka ma na imię Aude.

Oto cała iro­nia czasów woj­ny, urządzającej tak miłe spo­tka­nia tym, którzy chwilę później mogą stra­cić życie.

28 i 29 sierp­nia

W końcu wy­ru­szy­liśmy w kie­run­ku Ar­gon­ne, for­sow­nym mar­szem po­ko­nując dzie­sięcio­mi­lo­we od­cin­ki. Na­sza kom­pa­nia (2. z Lo­rien­tu) połączyła się z przy­byłymi z północy i południo­we­go za­cho­du. W za­sa­dzie do­wo­dzi nami Kel­ler­mann, ale oczy­wiście nig­dy się wśród nas nie po­ja­wia. Je­den z na­szych to­wa­rzy­szy twier­dzi, że kie­dyś wi­dział ge­ne­rała Ho­uchar­da, po­staw­ne­go mężczyznę o twa­rzy po­kie­re­szo­wa­nej bli­zna­mi, ga­lo­pującego drogą. Na­czel­ni dowódcy to mar­szałek po­lny Vo­isin i pod­pułkow­nik Da­ru­ty, obaj wy­wodzący się z ar­mii królew­skiej, którzy w 1789 roku zo­sta­li awan­so­wa­ni. Nasi bez­pośred­ni dowódcy to sierżant Sau­zier, o którym już wspo­mi­nałem, i kwa­ter­mistrz Loc’h, w cy­wi­lu sto­larz, przy czym obaj zo­sta­li wy­bra­ni przez lu­dzi z od­działu. Mamy też prze­wod­ni­ka, sta­re­go wygę o na­zwi­sku So­ulier, który uczy lu­dzi posługi­wać się musz­kie­tem i strzelbą skałkową, po­ka­zu­je, jak łado­wać, czyścić, wy­mie­niać krze­si­wo i tak da­lej. Me­rvin, Lan­squ­er i ja je­steśmy z tymi obe­zna­ni, gdyż w Lo­rien­cie prze­szliśmy szko­le­nie dla ochot­ników, lecz większość re­krutów nie ma pojęcia o bro­ni. Wszyst­ko to młodzi wieśnia­cy, którzy le­piej się posługują widłami i mo­tyką, zresztą i tak nie ma dość bro­ni dla wszyst­kich. Dla niektórych zo­stały piki i ma­cze­ty, inni mają tyl­ko kije. Na­sza kom­pa­nia po­sia­da około tysiąca musz­kietów i tyleż strzelb wy­po­sażonych w ba­gne­ty. Ci, dla których nie star­czyło bro­ni, ćwiczą ze swo­imi la­ska­mi i ki­ja­mi, de­fi­lując na bo­sa­ka. Jeśli wśród nas są jacyś au­striac­cy szpie­dzy, nie­trud­no so­bie wy­obra­zić, ja­kie ra­por­ty składają nie­przy­ja­cie­lo­wi. Nieźle musi ich bawić wi­dok tłumu ob­dar­tusów i chłopów w łach­ma­nach, szy­kujących się prze­ciw ce­sar­skiej ar­mii! Jed­nak nie da się ukryć, że zapał po­tra­fi w znacz­nej mie­rze zre­kom­pen­so­wać brak bro­ni, a gdy­by Pru­sa­cy lub Au­stria­cy usłysze­li pieśni i śmie­chy na­szych młodych re­krutów, mie­li­by się cze­go oba­wiać mimo swo­jej li­czeb­ności.

6 września

Ciągle pada. Wczo­raj prze­szliśmy przez Châlons i rozłożyliśmy kwa­te­ry w do­mach za­re­kwi­ro­wa­nych przez Ko­mi­tet Re­wo­lu­cyj­ny. Me­rvin i ja ulo­ko­wa­liśmy się w czar­nej izbie dużego obejścia, gdzie zdołaliśmy ogrzać się przy ogniu i porządnie najeść. To, co się działo w Paryżu od dnia na­sze­go wy­mar­szu, do­tarło aż tu­taj, wy­ol­brzy­mio­ne przez pogłoski. Jed­ni opo­wia­dają o spi­sku przy­go­to­wa­nym przez ary­sto­kratów, którzy ponoć uwol­ni­li więźniów, ko­rzy­stając z nie­obec­ności ar­mii. Wia­do­mości o za­bi­tych księżach wzbu­rzyły jed­nak wie­lu w na­szej kom­pa­nii, która w dużym stop­niu składa się z wieśniaków, przy­wiąza­nych do re­li­gii swo­ich ojców. Doszło na­wet do prób bun­tu. Przez chwilę oba­wiałem się aresz­to­wań przez przed­sta­wi­cie­li porządku pu­blicz­ne­go, bo na pew­no do­pro­wa­dziłoby to do roz­le­wu krwi, a jed­ność ar­mii moc­no by ucier­piała.

Jed­nak prze­wod­ni­cy i pod­ofi­ce­ro­wie stanęli przed sze­re­ga­mi i z zapałem przemówili do lu­dzi. Wszy­scy wi­no­waj­cy, mówił Sau­zier, zo­staną su­ro­wo uka­ra­ni, Re­wo­lu­cja nie ochra­nia zabójców, ale bro­ni ofiar. Naród was dzi­siaj po­trze­bu­je, je­steście ochot­ni­ka­mi i mu­si­cie nimi po­zo­stać.

Kwa­ter­mistrz prze­czy­tał sporządzoną po bre­tońsku de­kla­rację i gniew z wol­na ucichł. Lecz tej nocy, ostat­niej, jaką mie­liśmy spędzić pod da­chem, mimo desz­czu i zim­na wie­lu żołnie­rzy czu­wało na dwo­rze; chwi­la­mi jesz­cze do­cho­dziły od­ległe grzmo­ty, jak­by namiętności roz­bu­dzo­ne przez strasz­li­we wy­da­rze­nia pa­ry­skie nie mogły się uspo­koić.

Me­rvin i ja wie­le roz­ma­wia­liśmy, siedząc przed wiel­kim ko­min­kiem, w którym tliły się po­la­na. Me­rvin jest ate­istą i wol­no­mu­la­rzem, ale oba­wia się anar­chii, jaką mogłyby wywołać licz­ne zabójstwa księży, którzy odmówili przy­sięgi na kon­sty­tucję cy­wilną. Lan­squ­er nie do końca wie­rzy w spi­sek uknu­ty przez jaśnie wiel­możnych. Jego zda­niem wróg jest przed nami, to ar­mia księcia Brunsz­wi­ku wspie­ra­na przez emi­grantów, która, jeśli do­trze do Paryża, oba­li Zgro­ma­dze­nie i znie­sie Kon­sty­tucję, a kraj po­now­nie pogrąży się w mro­kach przeszłości.

Zasnęliśmy gru­bo po północy, ale za­le­d­wie drze­ma­liśmy, gdyż na dwo­rze bez prze­rwy słychać było ja­kieś ru­chy, nasi to­wa­rzy­sze w czar­nej izbie też nie spa­li. Od cza­su do cza­su do­cho­dziły czy­jeś głosy, tętent ga­lo­pujących koni. Te­raz do­pie­ro ro­zu­miem, że właśnie za­czy­nały się przy­go­to­wa­nia do woj­ny.

10 września

Dołączy­liśmy do resz­ty ar­mii w Is­let­tes, w za­mkniętej do­li­nie rze­ki Aire, na skra­ju gęstej pusz­czy, która przy czar­nych chmu­rach gro­madzących się nad wzgórza­mi na­bie­ra jesz­cze groźniej­sze­go wyglądu. Po po­pa­sie w Châlons i prze­mar­szu przez Sa­in­te-Me­ne­ho­uld od­no­si­my wrażenie, że do­tar­liśmy na kraj świa­ta. Me­rvin mówi, że w daw­nych cza­sach tu­taj właśnie prze­bie­gała gra­ni­ca między króle­stwem Franków a kra­jem Ger­manów, w co bez tru­du mogę uwie­rzyć, gdyż dzi­kość pusz­czy i gór na­da­je temu miej­scu cha­rak­ter na­tu­ral­nej gra­ni­cy. Do do­li­ny można się do­stać je­dy­nie przez przełęcz Is­let­tes, a my sto­imy na jej straży. Miej­sca jest tu tak mało, że w do­li­nie rozłożyła się tyl­ko nie­wiel­ka część ar­mii, za­le­d­wie około dwóch tysięcy lu­dzi. Po­zo­stałe od­działy Du­mo­urie­za obo­zują na wzgórzach Sa­in­te-Me­ne­ho­uld. Me­rvina przy­dzie­lo­no do służby u chi­rur­ga Au­bry’ego, a ja – cho­ciaż nie mam do tego najmniej­sze­go pra­wa – zająłem wraz z nim kwa­terę w wiel­kim na­mio­cie, który służy za la­za­ret. Stan zdro­wia na­szych lu­dzi jest nie­po­kojący. Wie­lu cho­ru­je na dy­zen­te­rię, za­pew­ne od błotni­stej wody, jaką pi­je­my od cza­su, gdy przy­by­liśmy do Ar­gon­ne. Inni cier­pią na reu­ma­tyzm lub nieżyt żołądka. Naj­cięższe przy­pad­ki są odsyłane na tyły. Od wie­lu dni do­stajemy tyl­ko spleśniały chleb. Od daw­na nie je­dliśmy mięsa ani nie mie­liśmy w ustach kro­pli wina. Na­dejście ar­mii wypłoszyło wieśniaków z ich obejść. Spo­dzie­wając się naj­gor­sze­go, ucie­kli do krew­nych w do­li­nie Aisne lub w oko­li­cy Châlons. Aby zdo­być coś do je­dze­nia, woj­sko zmu­szo­ne jest ra­bo­wać, cały re­gion zo­stał ogołoco­ny ze wszyst­kie­go: mąki, ziar­na, tłuszczu, na­wet ze sta­rych łach­manów i koców. Ofi­ce­ro­wie przy­my­kają oczy na tę gra­bież. W niektórych ta­kie postępo­wa­nie bu­dzi wstręt, choć większość sta­ra się je uspra­wie­dli­wić. Zda­rza mi się słyszeć, jak lu­dzie mówią: Gdy­by byli praw­dzi­wy­mi pa­trio­ta­mi, nig­dy by stąd nie ucie­kli, prze­ciw­nie, po­wi­ta­li­by nas, którzy bro­ni­my oj­czy­zny, i po­dzie­li­li się tym, co mają. Nie ośmie­liłbym się nic na te słowa od­po­wie­dzieć.

Wczo­raj wie­czo­rem nie­ja­ki Jérôme z Paryża, pra­cujący w la­za­re­cie, przy dro­dze do Is­let­tes od­krył kur­nik, który chłopi za­ma­sko­wa­li gałęzia­mi. Nie zna­leźliśmy w nim żad­nej kury, tyl­ko dwa­dzieścia pięć jaj, które usmażyliśmy i ze sma­kiem zje­dliśmy na ko­lację.

Dzi­siaj do­wie­dzie­liśmy się, że Ver­dun wpadło w ręce Pru­saków. Po­dob­no książę Brunsz­wi­ku wraz ze szta­bem za­in­sta­lo­wał się w for­cie Re­gret, a woj­ska he­skie sta­cjo­nują w ufor­ty­fi­ko­wa­nym obo­zie o milę od nas, w Cler­mont. Jed­nak nie­uchron­ność bi­twy miała wczo­raj mniej­sze zna­cze­nie niż ko­niecz­ność zna­le­zie­nia ja­kie­goś miej­sca, gdzie mo­gli­byśmy ogrzać się przy ogni­sku i zjeść na­sze dwa­dzieścia pięć smażonych jaj.

Deszcz i chłód odcięły nas od świa­ta. Nie tak daw­no temu spa­liśmy pod gołym nie­bem na Polu Mar­so­wym, ma­sze­ro­wa­liśmy przez Paryż oto­cze­ni pod­eks­cy­to­wa­nym tłumem, w na poły świątecz­nej, na poły wo­jen­nej at­mos­fe­rze, która na­sze ser­ca napełniała radością. Wspo­mi­nam uli­ce Sa­int-Mer­ri, La Bre­ton­ne­rie czy Le Tem­ple, pro­wadzące do uli­cy Meslée. Wspo­mi­nam te dwie dziew­czy­ny o zu­chwałym wzro­ku, które próbowały nas do sie­bie zwa­bić, nie­mal czuję unoszący się wokół nich za­pach kwiatów, widzę błysk zębów w roześmia­nych ustach i żałuję, że do nich nie po­szliśmy. Mam wrażenie, że od wie­lu lat nie spo­tkało mnie nic przy­jem­ne­go, tyl­ko te nie­kończące się dro­gi, ro­bac­two w obo­zo­wi­skach, spleśniały chleb, lo­do­wa­ty deszcz i mrocz­ny las, w którym wróg czy­ha jak dra­pieżny wilk. Aby od­go­nić złe myśli, za­my­kam oczy i usiłuję przy­wołać ob­raz Ma­rie Anne, jej ja­sne spoj­rze­nie i ciepły uśmiech, wspo­mnie­nie mo­jej Bre­ta­nii.

12 września

Ro­zeszły się pogłoski, że nie­przy­ja­ciel za­mie­rza przejść przez Ar­gon­ne od północy, że za­trzy­mał się w Ma­lan­co­urt, na skra­ju lasu. Po­dob­no król Prus połączył się z woj­ska­mi nie­miec­ki­mi, które na­deszły z północ­ne­go wscho­du, od stro­ny Bel­gii i Ho­lan­dii. Ci, którzy roz­sie­wają te wieści, mówią o ar­mii Cla­ir­fay­ta tak, jak­by ją na własne oczy wi­dzie­li, o tysiącach żołnie­rzy uzbro­jo­nych w musz­kie­ty, strzel­by z trzy­dzie­sto­ca­lo­wy­mi ba­gne­ta­mi i no­wiut­kie ar­ma­ty, ciągnących za sobą wozy wyłado­wa­ne pro­wian­tem. Ponoć sta­cjo­nują w Lan­dres i szy­kują się do przejścia przełęczy nad rzeką Aire.

Du­mo­uriez wraz z większością woj­ska roz­lo­ko­wał się w wąwo­zie Grandpré. Słysza­no, jak mówił do żołnie­rzy, że to nowe Ter­mo­pi­le, w których będzie­my się bro­nić do ostat­niej kro­pli krwi. Gdy­by jed­nak ktoś zo­ba­czył naszą armię, tych roz­czo­chra­nych, prze­mok­niętych, za­wi­niętych w ka­po­ty lu­dzi, którzy od wie­lu dni nie­mal nic nie je­dli, których zżera gorączka, z tru­dem by uwie­rzył w te he­ro­icz­ne de­kla­ra­cje. Jeśli nie­przy­ja­ciel prze­kro­czy przełęcz nad wąwo­zem Grandpré, nic już nie za­trzy­ma jego mar­szu na Paryż.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: