Rewolucje - ebook
Rewolucje - ebook
Czy coś poza więzami krwi, imieniem i nazwiskiem łączy osiemnastowiecznego i dwudziestowiecznego Jeana Marro?
Rewolucje - te, wobec których postawiła ich historia. Wielka Rewolucja Francuska, której żołnierzem był Jean Eudes Marro. Wojna algierska, zamieszki w Meksyku i Paryski Maj, których świadkiem był Jean Gildas Marro.
Rewolucje - te, które odbywały się w nich. Te, które spowodowały, że Jean Eudes Marro porzucił szeregi Rewolucji, opuścił Francję i osiadł na Mauritiusie. Te, za sprawą których Jean Gildas Marro miotał się między Niceą a Londynem, Meksykiem a Mauritiusem, szukając swojej drogi.
Oprócz więzów krwi, oprócz wspólnego imienia i nazwiska osiemnastowiecznego i dwudziestowiecznego Jeana Marro łączą marzenia, dążenia i cele, przekazywane z pokolenia na pokolenie, silniejsze niż śmierć.
Rewolucje to długi poemat prozą - o naturze człowieka, o słodyczy i cierpieniu egzystencji.
www.lexpress.fr
Powieść niezwykle głęboka, o delikatnym rytmie, pełna czułości, nostalgii i sceptycyzmu.
pagesperso-orange.fr
Istnieją książki jasne niczym dowody matematyczne, wobec których słowa wydają się niewystarczające. Rewolucje to bez wątpienia jedna z nich.
www.humanite.fr
Le Clézio po raz kolejny pomaga nam dostrzec to, co istnieje; dzieli się wiedzą zdobytą nie dzięki abstrakcyjnej inteligencji, ale dzięki życiu.
www.magazine-litteraire.com
Mnie Nobel dla Le Clézia nie zdziwił. [...] To pisarz, który dotyka prawdziwych problemów współczesności. Pisze o nieludzkim świecie, o tym, że cywilizacja jest w niebezpieczeństwie.
Bernard Pivot
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-1621-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opuściłem Runello w dniu swoich osiemnastych urodzin. Wyjeżdżając, nie wiedziałem, że nigdy już tam nie powrócę. Kiedy człowiek jest młody, nie myśli o skutkach podejmowanych decyzji, postępuje instynktownie, niecierpliwie, bez kalkulacji. Nie tylko ja się zaciągnąłem. Inni, z sąsiednich posiadłości i wiosek, z Neuillac, Pontivy, Le Faouët, Mûr-de-Bretagne, wyjechali wcześniej. Powszechnie mówiło się o wojnie. Młodzi ludzie zostawiali wszystko – zwierzęta, żniwa – i ruszali w drogę. Nikomu o swoim zamyśle nie powiedziałem. Zwłaszcza matka na pewno by tego nie zniosła. Byłem jedynym mężczyzną w domu, nie mogła znaleźć żadnego robotnika, młyn był w kiepskim stanie. Żyliśmy, z czego się dało: z wynajmu domu przy ulicy Fulvy w Loriencie, ze sprzedaży warzyw i mleka. Jednak mojej siostrze Pauline przyznałem się w przeddzień wyjazdu. Chciałem, aby wiedziała, że nie uciekam, lecz wyjeżdżam spełnić obowiązek. Zresztą i tak się domyślała, bo słyszała moje rozmowy o Rewolucji, o lepszym świecie, jaki miał powstać, o upadku tyranii. Ze względu na matkę próbowała mnie odwieść od tych zamiarów, gdy jednak zrozumiała, że podjąłem już decyzję, odwróciła głowę i głos jej się załamał, ale nie chciała płakać. Rzekła: Jedź, skoro tego właśnie pragniesz. Nie zapominaj o nas. Powiedziałem jej również o swojej narzeczonej, Marie Anne, poprosiłem, aby ją ode mnie ucałowała, aby o nią dbała i powiedziała jej, że po moim powrocie weźmiemy ślub. Pauline przygotowała mi rzeczy na drogę, żołnierski tornister przez ramię, do którego włożyła bieliznę, kawałek chleba i sera. Nalegała, żebym wziął jedyną rzecz, jaka nam pozostała po ojcu, srebrny flet, na którym w szkole uczyłem się muzyki. Odmówiłem, mówiąc, że ktoś mi go ukradnie, ale ona nalegała: Kiedy będziesz grać tutejsze melodie, będziesz myśleć o nas. I dodała: Nie zapomnij oliwić elementów ruchomych. Chciałem jeszcze wziąć jakąś książkę, ale znalazłem jedynie podręcznik gramatyki łacińskiej z myślami Marka Aureliusza na końcu, który dostałem od księdza Gendrona na zakończenie kursu retoryki. Wkładając książeczkę do tornistra, sam z siebie szydziłem: Chyba zostanę prawdziwym żołnierzem-filozofem.
Wczesnym rankiem 25 lipca ruszyłem w drogę, maszerując trasą holowania statków wzdłuż rzeki Ellé. W nocy padało, droga stała w kałużach, a krople wody na krzakach głogu błyszczały w porannym słońcu. Po niebie przemykały obłoki i chyba nigdy w życiu nie byłem tak szczęśliwy. Nawet nie pamiętam, czy się obejrzałem, żeby po raz ostatni spojrzeć na dachy Runello, jak podobno czynią ci, którzy na zawsze opuszczają ojczyznę.
*
Kiedy próbuję sobie przypomnieć, co mi się przytrafiło, wszystkie zdarzenia, szczegóły tej przygody, nie potrafię, nie tyle z powodu szwankującej pamięci, ile dlatego, że dni i noce wojny wydają mi się tak długie i brzemienne, iż nie umiałbym odtworzyć ich dokładnego przebiegu.
Niczym czas, którego sam nie przeżyłem, który został mi przez kogoś opowiedziany, który zaczął się dawno przede mną, nie w mojej, ale czyjejś pamięci. Mieszanina snów, obrazów, hałasu, krzyków, złudzeń. Splątany z cudzym czasem, z cudzymi wspomnieniami, nadziejami i rozpaczą. Jedno, co mogę z całą pewnością powiedzieć, to to, że tam byłem. Nie zginąłem w Lesie Argońskim, zdołałem przeżyć tę bezlitosną wojnę. Lecz stałem się kimś innym, na polach bitwy utraciłem cząstkę samego siebie, swoje dzieciństwo, młodość, zapewne i przyszłość.
Do dzisiaj czuję deszcz, dzień i noc padający w lesie, przenikający do kości. Nie mieliśmy o nim pojęcia, zanim się tam zjawiliśmy. W Runello lato jest gorące. Gdy wraz z innymi chłopcami z Ellé przybyliśmy do Lorientu, na placu przed kościołem, gdzie prowadzono zaciąg, panowała świąteczna atmosfera. Przepychaliśmy się jeden przez drugiego, każdy chciał jako pierwszy wpisać się na listę. Nawet teraz, w Lesie Argońskim, nad którym zapada noc, wciąż mam w uszach wszystkie nazwiska: Caban, Nicolas, Sauzon, Bezo, Tinard, Boneau, Kerouarc’h, Kercado, Kervern, Kergas… Nie mogę ich zapomnieć. Nie wiem, co się z tymi chłopcami stało. A przecież wciąż są obok mnie, maszerują w błocie, słyszę odgłos ich kroków, brzęk muszkietów, słyszę ich zasapane, świszczące oddechy, gdy pokonujemy wzgórza i wąwozy.
Na placu przed kościołem wszyscy przywdziali kokardy. Głośno rozmawiali po bretońsku. Słucham ich śpiewnych głosów, słucham tłumacza stojącego obok stołu sierżanta, który prowadzi rekrutację: Nazwisko? Wiek? Skąd jesteś? Zawód? Jesteś żonaty? Nie całkiem rozumieją, śmieją się, przy pytaniu o stan cywilny padają niewybredne żarty po bretońsku. Wpisałem swoje nazwisko, złożyłem parafę i trzy kropki. Sierżant spojrzał na mnie złym wzrokiem spod krzaczastych brwi. Jesteś wolnomularzem, obywatelu? Wiem, że wyglądam inaczej niż pozostali. Nie noszę stroju bretońskiego, jedynie czarną kamizelkę po ojcu. Nie mam czasu odpowiedzieć na pytanie sierżanta. W księdze zaciężnej mój podpis kreśli się nieco śmieszną arabeską obok lasu krzywo postawionych krzyżyków. W rubryce zawód wpisałem handlarz. Handlarz czym? W tornistrze mam tylko kawałek suchego chleba i sera. Handlarz wiatrem i deszczem, błotem, niezliczonymi dróżkami w ciemnym Lesie Argońskim, prochem, kulami i bagnetami, mięsem armatnim i krwią. Ochotnicza Kompania 8. regimentu, kapitan Duquesnel syn, natychmiastowy wymarsz w kierunku północno-wschodnich granic. Na placu przed kościołem panował świąteczny nastrój. Stoły zastawione jadłem, winem i cydrem, spływającym aż do rynsztoków. Śliczne dziewczęta wyglądały przez okna lub stały na ulicy, obserwując nasz przemarsz. Muzykanci grający na dudach i bombardach zaczęli gawota, brzdęknęło kilka nut, po czym melodia zatrzymała się z jękiem – muzykanci byli pijani, czas bezsensownie stracony, zbyt szybko biegnący.
Ile dni maszerowaliśmy? Miesiąc, może nawet dłużej. Odnoszę wrażenie, że całe lata spędziliśmy w drodze. Przemierzaliśmy pola, z daleka omijając miasta. Na brzegu rzeki Vilaine panował ciężki, przedburzowy upał, spaliśmy na rozległym rżysku, na snopkach słomy. Niedaleko La Flèche przez całą noc nad polem kapusty tańczyły błyskawice. Polne myszy i ryjówki szły za nami krok w krok, niewidzialna armia gryzoni. Wieczorami słyszeliśmy, jak chrupią pozostałe po nas resztki. W każdym mieście, na każdym biwaku dołączali kolejni ludzie. Byliśmy ubrani po cywilnemu, w dziurawych butach, okryci łachmanami, z wplątanymi we włosy źdźbłami trawy, nieogoleni, ręce i twarze spalone słońcem. Było nas tak wielu, że sierżanci nie mieli czasu na poranne apele. Wieczorem zjadaliśmy miskę owsianki okraszonej słoniną i szliśmy patrzeć, jak nowi rekruci wpisują swoje nazwiska na listę, opierając się o naprędce sklecony stół, zwykłą deskę na dwóch beczkach, na której sierżanci – może chcąc złagodzić nasz zły nastrój, a może ze zwykłej kokieterii – zamiast obrusów rozkładali prześcieradło i przypinali do niego kokardy. Zawsze słuchałem nazwisk, których przecież nie znałem, ale nie potrafię ich zapomnieć. Lecoq, Trouzé, Vauzé, Pommier, Malon, Jeantot, Rieux, Dujardin, Dupré, Camus, Gabriel, Thénard, Anguerrand. Większość rekrutów to były dzieciaki bez zarostu, z różowymi, dziewczęcymi policzkami i długimi, kręconymi włosami, a kiedy postawili krzyżyk obok swojego nazwiska w księdze, zaczynali biegać po polu, wyrzucając do góry kapelusze i krzycząc: Niech żyje naród! Byli upojeni, choć nic nie wypili. Mervin i ja zaciągnęliśmy się ledwo kilka tygodni wcześniej, a już wyglądaliśmy na weteranów, zwłaszcza kiedy siedzieliśmy na trawie w pobliżu stołu rekrutacyjnego i paląc fajki, rzucaliśmy uwagi o każdym nowo przybyłym. Co do reszty, w naszych łachmanach i dziurawych butach nie wyglądaliśmy zbyt pięknie. Niektórzy chłopcy z okolic Carhaix i z Górnej Bretanii byli tak biedni, że przychodzili na zaciąg boso, w jednej koszuli, bez kapoty czy okrycia na noc, nawet bez chlebaka. Nędza tych chłopców ściskała za serce jeszcze bardziej niż ich poczucie niepewności z powodu opuszczania stron rodzinnych. Z wieloma z tych piętnasto- czy szesnastoletnich smarkaczy, którzy twierdzili, że skończyli osiemnaście lat, aby tylko się zaciągnąć, Mervin i ja dzieliliśmy się chlebem, gdyż pora kolacji już minęła i nie dostaliby nic do jedzenia aż do następnego poranka. Litość brała patrzeć, jak zachłannie rzucali się na nasz czerstwy chleb i pochłaniali ser razem ze skórką. Przyszło mi do głowy, choć z obawy, że się rozniesie, nie powiedziałem tego Mervinowi, iż to bardziej głód niż miłość ojczyzny popycha te dzieciaki do wojska. Jednocześnie czułem wściekłość na widok nędzy, w jaką rządy jaśnie wielmożnych wpędziły naszą Bretanię; uważałem, że gdyby nie zostali rewolucjonistami, chłopcy ci nie mieliby innego wyjścia, tylko stać się rozbójnikami, jak sławetni przypiekacze z Nantes.
Jednak wspomnienie, jakie chciałbym przede wszystkim zachować z tego długiego marszu przez Francję, to ożywiający nas entuzjazm. Było to uczucie nieodległe od religijnego zapału, choć mój przyjaciel Mervin, zagorzały ateista, zapewne wyśmiałby moje słowa. Nawet nie potrafię tego opisać. Chwilami na równinach otaczających Maine czy Chartres nasz oddział ciągnął się aż po horyzont, kolumna ludzi szeroka na dziesięć lub dwanaście stóp, długa na ponad milę, posuwająca się niemal bezgłośnie, tylko szelest tysięcy stóp na pokrytej pyłem ziemi, chrzęst muszkietów i strzelb, dzwonienie szabel i pik. Żadnych okrzyków, żadnych śpiewów, jedynie ten ciężki, pełen determinacji odgłos maszerującego ludu. To nie byli zawodowi żołnierze, lecz młodzi wieśniacy, którzy ruszyli w obronie granic przed najeźdźcą. Nawet nie śniłem, że kiedykolwiek coś takiego zobaczę. Opowiadano mi o wydarzeniach, jakie miały miejsce w Paryżu, gdzie lud powstał jak jeden mąż, aby zburzyć symbol tyranii, i o ogromnym zgromadzeniu na Polu Marsowym. Lecz to, co widziałem na własne oczy, przerastało wielkością wszystko, o czym mi opowiadano. W pierwszym rzędzie ze względu na wszechobecną ciszę, a raczej moje uważne nasłuchiwanie najdrobniejszego dźwięku, stukotu, oddechu, na tak rozległej przestrzeni i w towarzystwie tak wielu ludzi. Wola ludu i los kraju nagle mi się objawiły, i choć nadal byłem sobą, stałem się częścią jakiegoś potężniejszego i bardziej rozległego ruchu.
W tym czasie (był ostatni tydzień lipca) nie cierpieliśmy z powodu zimna i deszczu. Niebo było błękitne, słońce paliło. Od ciągłego przebywania na dworze, na pastwiskach i polach, od spania pod gołym niebem, na wpół nago, zrzuciwszy kamizelki i kurtki, z gołymi głowami, ogorzali od upału, z długimi włosami i brodami, bardziej przypominaliśmy jakichś kanadyjskich dzikusów niż żołnierzy Republiki. Na równinie pod Chartres maszerowaliśmy przez łany częściowo zżętej pszenicy, objadając się ziarnami o nieco kwaskowatym smaku. Było tak gorąco, że nie dawało się spać pod namiotami, które Mervin ochrzcił mianem kloszy na ser. Spaliśmy na gołej ziemi, wśród brzęczenia owadów i nocnych harców ryjówek. Kantyny rozstawiano wzdłuż drogi. Co wieczór dostawaliśmy porcję owsianki lub kaszy jęczmiennej, chleba i słoniny. Wieczorami gawędziliśmy, wyciągnięci na słomie, spoglądając na rozgwieżdżone niebo. Nigdy więcej nie przeżyłem takich chwil. Wietrzyk owiewał nasze twarze, kojąc spaloną za dnia skórę. Noc uśmierzała ból w nogach i stopach zmęczonych godzinami marszu. Toczyły się rozmowy, niekiedy rozbrzmiewał czyjś śmiech lub piosenka. Słuchałem Bretończyków mówiących w swoim języku, w którym mieszały się gardłowe dźwięki i śpiewny akcent. Gdy zapadała noc, ziemia znikała, wszędzie pojawiały się ogniska migoczące na rozległej równinie. Wstawał księżyc, czasem ukryty za wędrującymi chmurami. Przez niebo przemykały spadające gwiazdy. Było pięknie.
Od czasu do czasu ośmielałem się wyjąć z tornistra flet i zagrać pod osłoną nocy. Grałem swoje ulubione melodie – Scarlattiego, Méhula, arie operetkowe. Chłopcy wokół mnie przerywali rozmowy, żeby posłuchać muzyki, dla nich grałem melodie z ich stron, tańce i gawoty z Redon, z Quimper, gigi o wysokich tonach, niektórzy akompaniowali mi, gwiżdżąc lub wystukując rytm stopami. Gdy brałem lekcje muzyki u księdza Quilera w Hennebont, nigdy bym nie przypuścił, że kiedyś przyjdzie mi grać w szczerym polu, jak na wiejskim weselu.
Nie było wieczornego sygnału do gaszenia ognia. Większość oficerów była w naszym wieku, urodzonych wraz z Rewolucją. Siadali razem z nami, słuchali muzyki, po czym kładli głowy na tornistrach i oddawali się marzeniom przy migotliwym blasku ognisk. Chociaż byliśmy znużeni długotrwałym wysiłkiem, nikt tak naprawdę nie spał. Trawiła nas jakaś niecierpliwość, rozgorączkowanie. Wiele oczekiwaliśmy od przyszłości. Czekaliśmy na godzinę walki, nie wiedząc, przeciw komu przyjdzie nam walczyć. Zapewne na nasz nastrój wpływały upalne burze z błyskawicami przebiegającymi między chmurami.
Dzisiaj z pewnym trudem potrafię odtworzyć tamte chwile. To było zwieńczenie wszystkiego, co dotychczas przeżyłem, wszystkich uczuć i idei, jakie mnie od dzieciństwa ogarniały. Książki, które przeczytałem, dyskusje z nauczycielami w gimnazjum w Hennebont, kłótnie z kolegami, gazety, ogłoszenia na ulicach Lorientu, portowe pogłoski. Wszystko, co wydarzyło się we Francji od czasu, gdy skończyłem czternaście lat, niezwykłe zajścia, które wstrząsnęły Paryżem za mojej młodości i napełniły mnie gorączkowym oczekiwaniem: powstanie ludu i zajęcie Bastylii, ogłoszenie Konstytucji, Deklaracja Praw Człowieka, zniesienie przywilejów, ucieczka króla i proklamowanie Republiki, pobór uczniów gimnazjalnych w 1791 roku, przemówienie z okazji rozdania nagród, podczas którego dyrektor odczytał listę ochotników, po każdym nazwisku dodając: Poszedł w obronie ojczyzny; dlatego właśnie Mervin, Lansquer i ja również postanowiliśmy się zaciągnąć – dla tego jednego zdania, dla towarzyszącej mu ciszy, dla okrzyków i wiwatów, jakie później wybuchały. Byli i tacy, którzy jak generalny dzierżawca z Hennebont ośmielali się mówić: W jaki sposób będziecie żyć bez króla? Jesteście szaleńcami lub przestępcami, zmierzacie do chaosu. Pamiętam błysk wściekłości we wzroku Lansquera i jego pełną wzburzenia odpowiedź: Bretończycy są rewolucjonistami, nie potrzebują ani panów, ani króla! A ponieważ dzierżawca nazwał go bezbożnikiem, Lansquer wykrzyczał, tak głośno, aby wszyscy zgromadzeni na placu przed kościołem mogli usłyszeć: Obywatelu dzierżawco, sam jesteś bezbożnikiem, gdyż my nie uznajemy innego króla niż Bóg Najwyższy! Ci, którzy właśnie wychodzili z mszy, zaczęli machać ozdobionymi wstążkami kapeluszami i rzucili się do stołu rekrutacyjnego, żeby do listy ochotników dorzucić swoje nazwisko.
Paryż, 10 sierpnia
Ulice były ciche i opustoszałe. Ochotnicy obozowali na Polu Marsowym, gdzie postawiono namioty, jednak było tak gorąco, że wszyscy spali pod gołym niebem. Doskonale pamiętam, że 10 sierpnia był najgorętszym dniem w roku. Wielmożny król i królowa jechali przez Paryż pod eskortą straży rewolucyjnej uzbrojonej w piki, przy drwiących okrzykach tłumu. Poszedłem na ulicę Meslée, aby się przywitać z bankierem o nazwisku Morand, przyjacielem rodziny Soliman, który obiecał, że po zakończeniu wojny znajdzie mi pracę u siebie w biurze. Nie pamiętam, czy widziałem ponury orszak prowadzący królewską parę do więzienia Temple. Na ulicach panował spokój i jakaś niefrasobliwość, zapewne z powodu upału – jak to bywa przed nawałnicą – a może jak wtedy, kiedy gniew ludu tli się pod popiołami, w każdej chwili gotów wybuchnąć. Rozproszone po ulicach grupki ludzi z zaciętością dyskutowały o tyranie, który zdradził lud i ratując skórę, próbował oddać kraj w ręce nieprzyjaciela. Właśnie tu, w Paryżu, w blaskach lata, pod drzewami na Polu Marsowym, w tym jakże długim dniu, w którym nie było nic innego do roboty, jak tylko jeść, pić i gawędzić, nagle zrozumiałem, że wojna jest nieunikniona, nie tylko na odległych granicach, lecz dużo bliżej Paryża, gotowa ogarnąć nawet tych, którzy zupełnie o niej nie myślą. Było to zgoła odmienne uczucie od tego, jakie mnie przepełniało w dniu, gdy się zaciągnąłem lub kiedy maszerowaliśmy drogami Górnej Bretanii i Maine, przez równiny wokół Orleanu. Do gorączkowego oczekiwania dołączył niepokój wobec nieuchronności zagrożenia. Przyglądałem się tym młodym, radosnym kobietom i mężczyznom, którzy spacerowali po alejkach. Rekrutom, niemal dzieciakom, którzy myśleli jedynie o śpiewie i zabawie, nie zdając sobie sprawy, co ich czeka. Rozdano uniformy i broń. Dla większości rekrutów uniformy były za duże, szable i piki za ciężkie. Wielu z tych, którzy do Paryża przyszli na piechotę, miało krwawiące stopy, zdjęli więc saboty i nieśli je w ręku. Ci, którzy dostali skórzane buty, zawiesili je sobie na szyi i spacerowali na bosaka po alejkach Pola Marsowego. Nie dla wszystkich wystarczyło kapeluszy, niektórzy więc chronili się od słońca, przykrywając głowę zwierzęcymi skórami lub wielkimi chustami zawiązanymi na modłę piratów. Patrzyłem na nich i myślałem o szyderstwach jaśnie wielmożnych na widok naszej armii: obdartusy, wieśniacy w sabotach, pastuchy z kijami w rękach, którzy będą zmykać jak zające na huk pierwszego wystrzału. Wśród ciekawskich, przychodzących na Pole Marsowe, na pewno było sporo jaśnie wielmożnych przebranych za patriotów, którzy obserwowali nas ironicznym wzrokiem i oceniali, jaka jest szansa, że zostaniemy wybici przez Austriaków, a oni odzyskają dawne przywileje.
Zostałem zaproszony przez rodzinę Morand na kolację przy ulicy Meslée. Zostawiłem w namiocie uniform i pomaszerowałem przez ogrody do ich pałacu, po drodze mijając więzienie, w którym zamknięto jaśnie wielmożnego króla z rodziną. Byłem zdziwiony obojętnością przechodniów. W alejkach siedziały kobiety w tiulowych sukniach, jedząc lody i gawędząc jakby nigdy nic. Czułem się nieswojo, jakbym był jedyną osobą świadomą grożącego nam niebezpieczeństwa i zbliżającej się śmierci.
Kiedy wychodziliśmy z Mervinem z domu państwa Morand, zostaliśmy zaczepieni przez dwie dziewczyny o zuchwałym wzroku, ta młodsza miała doprawdy ładną buzię i wdzięczną figurę, choć jej spojrzenie było zdecydowanie zbyt śmiałe. Wzięły nas pod ramię i w niedwuznacznych słowach zaprosiły do siebie, do hotelu na ulicy Meslée. Starsza mówiła do Mervina: Obywatelu, wyglądasz na zgrzanego i zmęczonego, może wpadniesz do nas, aby się ochłodzić i napić dobrego wina? Mervin był gotów ulec, ale odciągnąłem go, choć nie bez trudu; do moich uszu dochodziły przekleństwa, jakimi nas obrzucały z drugiego końca ulicy, co wzbudziło śmiechy i drwiny przechodniów. Opowiadam tę historię, żeby ukazać panujący w Paryżu brak powagi, jakże odległy od zapału i rozdzierających pożegnań ochotników porzucających swoje rodziny i wioski na głębokiej prowincji. Myślałem o matce i o mojej drogiej Pauline, które siedziały same przy młynie w Runello, patrząc na słońce zachodzące nad doliną Ellé. Myślałem o Marie Anne, o jej słodkim głosie, gdy na początku lata gawędziliśmy na progu domu, jakby wiedziała, że pewnego dnia odejdę i bała się okazać swoje uczucia, o słowach, jakie do mnie kierowała za każdym razem, gdy rozstawaliśmy się i wracałem do Hennebont: Codziennie będę o tobie myśleć i modlić się, żebyś szczęśliwie powrócił. Przyznam, że w tamtej chwili, spoglądając na niefrasobliwość Paryża, widząc wiszące nad nami niebezpieczeństwo, miałem ochotę wszystko zostawić i natychmiast wrócić do Runello, do domu.
Tej jednak nocy Pole Marsowe wyglądało inaczej niż zwykle. O zmroku, koło dziesiątej, miasto spowiła mgła. Nowi rekruci rozpalili ogniska, żywiczne pochodnie oświetlały rozstawione tu i ówdzie stoły rekrutacyjne. Przez całą noc kolejni ludzie przychodzili i wpisywali się na listę. Niekiedy z oddali, niekiedy z bliska dochodziły okrzyki i wiwaty tych, którzy właśnie się zaciągnęli. Widok był dość niecodzienny – sylwetki ludzi krążących wokół ogni, w kłębach dymu, wznoszących pełne entuzjazmu okrzyki, wśród stosów broni, jakbyśmy już byli na polu bitwy.
Nikomu nie chciało się spać. Mervin miał dwa dzbanki wina i kilka pęt kiełbasy, podzieliliśmy się tymi smakołykami z dwoma chłopcami z Bretanii; jeden, niejaki Odilon, pochodził z Faouët, drugi, Samson, z Arzano. Nie prowadziliśmy poważnych rozmów, pewnie dlatego, że każdy wiedział o rozkazie wymarszu w kierunku Châlons o świcie, a wbrew pozorom każdy odczuwał to samo nieznośne kręcenie w brzuchu, mieszaninę niecierpliwości i strachu, tworzącą to, co się zwykło nazywać odwagą. Każdy mówił o swojej wiosce, swoim domu, swojej ukochanej, że lato jest zbyt krótkie, a żniwa odbędą się bez nas. Ja opowiadałem o młynie w Runello, o zapachu świeżo zmielonej pszenicy, o łomocie młyńskiego koła. Mervin – o sklepie swojego ojca w Loriencie, Lansquer – o statkach czekających, aby wypłynąć na pełne morze, o angielskiej blokadzie, o towarach leżących w magazynach, o przyprawach z Trinquebar i Kalkuty, o kawie z Moka. Odilon, Samson i paru innych pochodziło z tej części Bretanii, która leży w głębi lądu, więc posługiwali się mieszaniną bretońskiego i francuskiego. Opowiadali o niedawnych wydarzeniach, o księżach, którzy odmówili przysięgi na konstytucję cywilną i zbiegli. Natychmiast jednak urywali, gdyż mimo wypitego wina nieufność brała w nich górę. Mówili o rozbójnikach na drogach prowadzących do Brestu, którzy swoim ofiarom przypalają stopy, żeby się dowiedzieć, gdzie są ukryte wypełnione talarami sakwy. Opowieść ta budziła ich śmiech, a ja przyglądając się jednemu z nich, imieniem Guimarc’h, o ciemnej skórze i krzaczastych jak u Cygana brwiach, zadawałem sobie pytanie, czy zanim się zaciągnął, nie należał aby do słynnej bandy przypiekaczy z Moneuse.
Tej nocy prawie nie spaliśmy. Tuż przed świtem przyłączyła się do nas grupka młodych rekrutów, którzy zaciągnęli się przy Pont Neuf. W oddali trąbki grały na pobudkę, od nabrzeży Sekwany po lasek na końcu Pól Elizejskich. Rozpoczęliśmy wymarsz przez pogrążony we śnie Paryż, wzdłuż ogrodów Tuileries; mijając więzienie Temple, zastanawiałem się, czy z głębi swojej celi jaśnie wielmożny król słucha łomotu kroków republikańskiej armii maszerującej na wojnę, którą tak nieszczęśliwie wywołał.
25 sierpnia
Rozkaz wymarszu został odwołany i nasz oddział wrócił na Pole Marsowe.
Upał stał się nie do wytrzymania. Co noc błyskawice przecinają niebo nad Paryżem. Wymarsz przesunięto ze względu na Konwent, który ogłosił obowiązkowy zaciąg wszystkich obywateli stanu wolnego w wieku między osiemnaście a dwadzieścia pięć lat. Nadejście nowych rekrutów wywołało pewien bałagan, gdyż zabrakło uniformów i namiotów. Na szczęście nie brakuje żywności. Nasz codzienny przydział to funt chleba, plaster słoniny, kawałek sera i litr kiepskiego wina. O jedenastej dostajemy porcję cienkiego rosołu, który jemy we własnych miskach i własnymi łyżkami, bo armii brakuje naczyń i sztućców. Większość rekrutów, z wyjątkiem Bretończyków, przybyła z pustymi rękami, więc Mervin i ja chętnie im pożyczamy nasze miski i łyżki. W oddziale jest coraz więcej chłopców z podparyskich wsi, z Ferté, Milly czy Nemours, ale bardzo mało paryżan, którzy, jak nam mówiono, są już w drodze do granic. Nasz oficer ma dwadzieścia pięć lat, nazywa się Sauzier, jest cieślą i pochodzi z Tours.
26 sierpnia wieczorem
Wymarsz znowu przesunięto, na jutro rano. Żeby zabić nudę wyczekiwania, a pewnie również by oszukać strach, poszliśmy z Mervinem na zabawę u Graffina w Ogrodzie Luksemburskim. Znowu zaskoczyła mnie niefrasobliwość ludzi. W alejkach naprzeciw starego pałacu ustawiono szynkwasy, drzewka pomarańczowe ozdobiono girlandami i lampionami. Przyszło sporo kobiet, niektóre młode i ładne, wystrojone jak na bal; kilka, łatwej do odgadnięcia profesji, tańczyło lub gawędziło pod drzwiami. Nieduża orkiestra we włoskich strojach grała kadryla i różne skoczne melodie. Pojawił się nawet jakiś tenor, który śpiewał wesołe piosenki, ale my słuchaliśmy przede wszystkim pieśni, która zaczyna się tak (reszty nie pamiętam): Żegnaj Babette, jestem żołnierzem…
Na wielkich, ukwieconych stołach wystawiono najróżniejsze dania, których zapach i wygląd budziły w nas dreszcz rozkoszy, gdyż od wielu tygodni żywiliśmy się tylko chlebem, słoniną i owsianką. Kapłony, pieczone pulardy, kremy, ryż z przyprawami i do woli wina, ale kosztowało to dwadzieścia sześć liwrów, których nie mieliśmy. Wreszcie dzięki naszym uniformom zostaliśmy rozpoznani i jakiś mieszczanin zaprosił nas do swego stołu. Kiedyśmy się do syta najedli i napili, zaprosił nas na lody przy bulwarze Montparnasse w towarzystwie swojej córki, ślicznej brunetki, która przez cały czas robiła słodkie oczy do Mervina. W tym miłym towarzystwie upłynęło całe popołudnie. Mieszczanin, jak się okazało notariusz z ulicy Traversière, jest przekonany, że żadnej wojny nie będzie, a Niemcy nie ośmielą się zaatakować Verdun. Na pożegnanie uściskał nas i zaprosił do siebie po powrocie z kampanii. Patrząc na minę Mervina, nie miałem wątpliwości, że chętnie skorzysta z zaproszenia. Nasz mieszczanin zwie się Pierre Paul Bonamy, a jego córka ma na imię Aude.
Oto cała ironia czasów wojny, urządzającej tak miłe spotkania tym, którzy chwilę później mogą stracić życie.
28 i 29 sierpnia
W końcu wyruszyliśmy w kierunku Argonne, forsownym marszem pokonując dziesięciomilowe odcinki. Nasza kompania (2. z Lorientu) połączyła się z przybyłymi z północy i południowego zachodu. W zasadzie dowodzi nami Kellermann, ale oczywiście nigdy się wśród nas nie pojawia. Jeden z naszych towarzyszy twierdzi, że kiedyś widział generała Houcharda, postawnego mężczyznę o twarzy pokiereszowanej bliznami, galopującego drogą. Naczelni dowódcy to marszałek polny Voisin i podpułkownik Daruty, obaj wywodzący się z armii królewskiej, którzy w 1789 roku zostali awansowani. Nasi bezpośredni dowódcy to sierżant Sauzier, o którym już wspominałem, i kwatermistrz Loc’h, w cywilu stolarz, przy czym obaj zostali wybrani przez ludzi z oddziału. Mamy też przewodnika, starego wygę o nazwisku Soulier, który uczy ludzi posługiwać się muszkietem i strzelbą skałkową, pokazuje, jak ładować, czyścić, wymieniać krzesiwo i tak dalej. Mervin, Lansquer i ja jesteśmy z tymi obeznani, gdyż w Loriencie przeszliśmy szkolenie dla ochotników, lecz większość rekrutów nie ma pojęcia o broni. Wszystko to młodzi wieśniacy, którzy lepiej się posługują widłami i motyką, zresztą i tak nie ma dość broni dla wszystkich. Dla niektórych zostały piki i maczety, inni mają tylko kije. Nasza kompania posiada około tysiąca muszkietów i tyleż strzelb wyposażonych w bagnety. Ci, dla których nie starczyło broni, ćwiczą ze swoimi laskami i kijami, defilując na bosaka. Jeśli wśród nas są jacyś austriaccy szpiedzy, nietrudno sobie wyobrazić, jakie raporty składają nieprzyjacielowi. Nieźle musi ich bawić widok tłumu obdartusów i chłopów w łachmanach, szykujących się przeciw cesarskiej armii! Jednak nie da się ukryć, że zapał potrafi w znacznej mierze zrekompensować brak broni, a gdyby Prusacy lub Austriacy usłyszeli pieśni i śmiechy naszych młodych rekrutów, mieliby się czego obawiać mimo swojej liczebności.
6 września
Ciągle pada. Wczoraj przeszliśmy przez Châlons i rozłożyliśmy kwatery w domach zarekwirowanych przez Komitet Rewolucyjny. Mervin i ja ulokowaliśmy się w czarnej izbie dużego obejścia, gdzie zdołaliśmy ogrzać się przy ogniu i porządnie najeść. To, co się działo w Paryżu od dnia naszego wymarszu, dotarło aż tutaj, wyolbrzymione przez pogłoski. Jedni opowiadają o spisku przygotowanym przez arystokratów, którzy ponoć uwolnili więźniów, korzystając z nieobecności armii. Wiadomości o zabitych księżach wzburzyły jednak wielu w naszej kompanii, która w dużym stopniu składa się z wieśniaków, przywiązanych do religii swoich ojców. Doszło nawet do prób buntu. Przez chwilę obawiałem się aresztowań przez przedstawicieli porządku publicznego, bo na pewno doprowadziłoby to do rozlewu krwi, a jedność armii mocno by ucierpiała.
Jednak przewodnicy i podoficerowie stanęli przed szeregami i z zapałem przemówili do ludzi. Wszyscy winowajcy, mówił Sauzier, zostaną surowo ukarani, Rewolucja nie ochrania zabójców, ale broni ofiar. Naród was dzisiaj potrzebuje, jesteście ochotnikami i musicie nimi pozostać.
Kwatermistrz przeczytał sporządzoną po bretońsku deklarację i gniew z wolna ucichł. Lecz tej nocy, ostatniej, jaką mieliśmy spędzić pod dachem, mimo deszczu i zimna wielu żołnierzy czuwało na dworze; chwilami jeszcze dochodziły odległe grzmoty, jakby namiętności rozbudzone przez straszliwe wydarzenia paryskie nie mogły się uspokoić.
Mervin i ja wiele rozmawialiśmy, siedząc przed wielkim kominkiem, w którym tliły się polana. Mervin jest ateistą i wolnomularzem, ale obawia się anarchii, jaką mogłyby wywołać liczne zabójstwa księży, którzy odmówili przysięgi na konstytucję cywilną. Lansquer nie do końca wierzy w spisek uknuty przez jaśnie wielmożnych. Jego zdaniem wróg jest przed nami, to armia księcia Brunszwiku wspierana przez emigrantów, która, jeśli dotrze do Paryża, obali Zgromadzenie i zniesie Konstytucję, a kraj ponownie pogrąży się w mrokach przeszłości.
Zasnęliśmy grubo po północy, ale zaledwie drzemaliśmy, gdyż na dworze bez przerwy słychać było jakieś ruchy, nasi towarzysze w czarnej izbie też nie spali. Od czasu do czasu dochodziły czyjeś głosy, tętent galopujących koni. Teraz dopiero rozumiem, że właśnie zaczynały się przygotowania do wojny.
10 września
Dołączyliśmy do reszty armii w Islettes, w zamkniętej dolinie rzeki Aire, na skraju gęstej puszczy, która przy czarnych chmurach gromadzących się nad wzgórzami nabiera jeszcze groźniejszego wyglądu. Po popasie w Châlons i przemarszu przez Sainte-Menehould odnosimy wrażenie, że dotarliśmy na kraj świata. Mervin mówi, że w dawnych czasach tutaj właśnie przebiegała granica między królestwem Franków a krajem Germanów, w co bez trudu mogę uwierzyć, gdyż dzikość puszczy i gór nadaje temu miejscu charakter naturalnej granicy. Do doliny można się dostać jedynie przez przełęcz Islettes, a my stoimy na jej straży. Miejsca jest tu tak mało, że w dolinie rozłożyła się tylko niewielka część armii, zaledwie około dwóch tysięcy ludzi. Pozostałe oddziały Dumourieza obozują na wzgórzach Sainte-Menehould. Mervina przydzielono do służby u chirurga Aubry’ego, a ja – chociaż nie mam do tego najmniejszego prawa – zająłem wraz z nim kwaterę w wielkim namiocie, który służy za lazaret. Stan zdrowia naszych ludzi jest niepokojący. Wielu choruje na dyzenterię, zapewne od błotnistej wody, jaką pijemy od czasu, gdy przybyliśmy do Argonne. Inni cierpią na reumatyzm lub nieżyt żołądka. Najcięższe przypadki są odsyłane na tyły. Od wielu dni dostajemy tylko spleśniały chleb. Od dawna nie jedliśmy mięsa ani nie mieliśmy w ustach kropli wina. Nadejście armii wypłoszyło wieśniaków z ich obejść. Spodziewając się najgorszego, uciekli do krewnych w dolinie Aisne lub w okolicy Châlons. Aby zdobyć coś do jedzenia, wojsko zmuszone jest rabować, cały region został ogołocony ze wszystkiego: mąki, ziarna, tłuszczu, nawet ze starych łachmanów i koców. Oficerowie przymykają oczy na tę grabież. W niektórych takie postępowanie budzi wstręt, choć większość stara się je usprawiedliwić. Zdarza mi się słyszeć, jak ludzie mówią: Gdyby byli prawdziwymi patriotami, nigdy by stąd nie uciekli, przeciwnie, powitaliby nas, którzy bronimy ojczyzny, i podzielili się tym, co mają. Nie ośmieliłbym się nic na te słowa odpowiedzieć.
Wczoraj wieczorem niejaki Jérôme z Paryża, pracujący w lazarecie, przy drodze do Islettes odkrył kurnik, który chłopi zamaskowali gałęziami. Nie znaleźliśmy w nim żadnej kury, tylko dwadzieścia pięć jaj, które usmażyliśmy i ze smakiem zjedliśmy na kolację.
Dzisiaj dowiedzieliśmy się, że Verdun wpadło w ręce Prusaków. Podobno książę Brunszwiku wraz ze sztabem zainstalował się w forcie Regret, a wojska heskie stacjonują w ufortyfikowanym obozie o milę od nas, w Clermont. Jednak nieuchronność bitwy miała wczoraj mniejsze znaczenie niż konieczność znalezienia jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy ogrzać się przy ognisku i zjeść nasze dwadzieścia pięć smażonych jaj.
Deszcz i chłód odcięły nas od świata. Nie tak dawno temu spaliśmy pod gołym niebem na Polu Marsowym, maszerowaliśmy przez Paryż otoczeni podekscytowanym tłumem, w na poły świątecznej, na poły wojennej atmosferze, która nasze serca napełniała radością. Wspominam ulice Saint-Merri, La Bretonnerie czy Le Temple, prowadzące do ulicy Meslée. Wspominam te dwie dziewczyny o zuchwałym wzroku, które próbowały nas do siebie zwabić, niemal czuję unoszący się wokół nich zapach kwiatów, widzę błysk zębów w roześmianych ustach i żałuję, że do nich nie poszliśmy. Mam wrażenie, że od wielu lat nie spotkało mnie nic przyjemnego, tylko te niekończące się drogi, robactwo w obozowiskach, spleśniały chleb, lodowaty deszcz i mroczny las, w którym wróg czyha jak drapieżny wilk. Aby odgonić złe myśli, zamykam oczy i usiłuję przywołać obraz Marie Anne, jej jasne spojrzenie i ciepły uśmiech, wspomnienie mojej Bretanii.
12 września
Rozeszły się pogłoski, że nieprzyjaciel zamierza przejść przez Argonne od północy, że zatrzymał się w Malancourt, na skraju lasu. Podobno król Prus połączył się z wojskami niemieckimi, które nadeszły z północnego wschodu, od strony Belgii i Holandii. Ci, którzy rozsiewają te wieści, mówią o armii Clairfayta tak, jakby ją na własne oczy widzieli, o tysiącach żołnierzy uzbrojonych w muszkiety, strzelby z trzydziestocalowymi bagnetami i nowiutkie armaty, ciągnących za sobą wozy wyładowane prowiantem. Ponoć stacjonują w Landres i szykują się do przejścia przełęczy nad rzeką Aire.
Dumouriez wraz z większością wojska rozlokował się w wąwozie Grandpré. Słyszano, jak mówił do żołnierzy, że to nowe Termopile, w których będziemy się bronić do ostatniej kropli krwi. Gdyby jednak ktoś zobaczył naszą armię, tych rozczochranych, przemokniętych, zawiniętych w kapoty ludzi, którzy od wielu dni niemal nic nie jedli, których zżera gorączka, z trudem by uwierzył w te heroiczne deklaracje. Jeśli nieprzyjaciel przekroczy przełęcz nad wąwozem Grandpré, nic już nie zatrzyma jego marszu na Paryż.