Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rodzina bez granic w Ameryce Środkowej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Rodzina bez granic w Ameryce Środkowej - ebook

Anna i Thomas Albothowie zabrali swoje córki, Hanię i Milę w niezwykłą podróż. Przez kilka miesięcy podróżowali samochodem przez Meksyk, Belize, Gwatemalę i Honduras. Opowieść o ludziach, których spotkali, miejscach, które zobaczyli i przygodach, które w tym czasie przeżyli, znalazła się najpierw po angielsku na blogu RodzinaBezGranic, a teraz po raz pierwszy po polsku pojawiła się w książce. To nie tylko reportersko-fotograficzny zapis ich rodzinnej podróży, ale też zbiór porad, przydatnych rodzicom, którzy chcą pokazywać świat swoim dzieciom, nawet tym bardzo małym.
Anna jest dziennikarką prasową. W ciągu ostatnich 12 lat pracowała w różnych mediach w Polsce (najdłużej dla „Gazety Wyborczej”). Od 2000 roku była związana ze Stowarzyszeniem Młodych Dziennikarzy „Polis”, a potem przez wiele lat – na poziomie międzynarodowym – z organizacją European Youth Press.
Thomas jest współwłaścicielem berlińskiej agencji internetowej undkonsorten. Poza tym jest fotografem oraz prowadzi warsztaty fotograficzne i blogowe. W European Youth Press działał jako fotograf.
Razem prowadzą blog o podróżach RodzinaBezGranic.pl, który zwyciężył w konkursie na blog roku „National Geographic Traveler”, znalazł się wśród pięciu najlepszych blogów podróżniczych magazynu „Press”, a Anna i Thomas trafili do złotej dziesiątki najbardziej wpływowych blogerów w Polsce.

„Bez awanturników, jak wiadomo, marzenia pozostają marzeniami. Ale jak połączyć marzenie o podróżowaniu z pragnieniem posiadania dzieci? Zadanie, wydawałoby się, karkołomne, niemożliwe. A jednak kto nie dąży do rzeczy niemożliwych, nigdy ich nie osiągnie. Niemożliwe historie, niemożliwy wdzięk, uroda i cała ta brygada. Nie do uwierzenia” – Jacek Hugo-Bader, reporter

„Można powiedzieć, że mnie i Anię Alboth wszystko różni: ja mam już swoje lata, ona jest młodą mamą. Ja podróżuję w samotności, ona zabiera ze sobą całą rodzinę. Ja walczę z falami oceanu, a ona z potrzebami małych dzieci. Ale jedno nas łączy – spełniamy nasze szalone marzenia. Mam nadzieję, że książka Ani zainspiruje was do przesuwania waszych granic” – Aleksander Doba, podróżnik

„Nagle – błysk gdzieś w oddali. – Tom, ktoś tam idzie z latarką! – mówię. Głęboki wdech. Nie jest mi wesoło. Znów będziemy musieli naszym łamanym hiszpańskim przepraszać i tłumaczyć, że my tylko viajamos con niños (podróżujemy z dziećmi). To w najlepszym wypadku. Wolę nie myśleć, co w najgorszym. Błyska bliżej, ale wciąż daleko. – Zobacz, stamtąd też ktoś idzie! – Tom pokazuje palcem w drugą stronę. Patrzę na mrugające światełko. – I jeszcze tam! – z trzeciej strony to samo. To już nie jest ani trochę fajne uczucie. Uzależniona od adrenaliny podróżniczka ściera się we mnie z odpowiedzialną matką. Jestem ciekawa, ale też przerażona. Zamykamy drzwi samochodu ze śpiącymi dziećmi w środku. Sami czekamy na zewnątrz. Światełek robi się coraz więcej, mrugają to bliżej, to dalej. I nagle: olśnienie! Tom wybucha śmiechem. To, co braliśmy za otaczającą nas z każdej strony górską armię gwatemalską, to tylko... świetliki” – fragment książki

Kategoria: Reportaże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-1862-2
Rozmiar pliku: 19 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Ściemnia się. W Ameryce Środkowej szybko się ściemnia. Około 17.30 zachodzi słońce i – pstryk, jakby ktoś dotknął wyłącznika. Zazwyczaj długo przed 17.30 zaczynamy szukać dobrego miejsca, żeby zaparkować na noc nasz samochododom. Śpimy w nim od dwóch miesięcy i do perfekcji doprowadziliśmy już zmienianie opcji „do jazdy” na opcję „do spania”. Zajmuje nam to chwilę. Dziś mamy ze wszystkim opóźnienie. Dzieci jakieś marudne, obiad zajął nam całą wieczność, spacer przez góry też. Za chwilę 17, a my wciąż jesteśmy na głównej drodze przecinającej Gwatemalę. Gwatemalę, którą nas straszono: karabiny na ulicach, napady na turystów, brak wsparcia ze strony policji. Ściemnia się, a my coraz bardziej nerwowo rozglądamy się za dobrym miejscem do spania. Dobrym, czyli albo na totalnym odludziu, albo bardzo blisko ludzi. Tu, w Ameryce Środkowej, niechętnie wybieramy pierwszą opcję. Jeśli tylko w promieniu kilku kilometrów są ludzie, zawsze idziemy do nich zapytać, czy nasza obecność nie będzie nikomu przeszkadzała, gdzie najlepiej rozbić nasze małe obozowisko, gdzie znajdziemy wodę. Zazwyczaj zostajemy zaproszeni do czyjegoś ogródka – wtedy jest najmilej i najciekawiej, tylko nocne robienie siusiu czasem wprawia nas w zakłopotanie. Ale dziś będzie inaczej. Od pół godziny nie widzieliśmy żywego ducha. Zaraz nam zgaszą słońce. Trzeba podjąć decyzję, co dalej, bo jazda przez Gwatemalę po ciemku jest niemądra przynajmniej z kilku powodów. Uzbrojeni bandyci, którzy w ciągu dnia nic nie robią, a w nocy – owszem, to jeden z nich. Słabe mapy i możliwość wjechania w nie wiadomo co – to drugi. Najgorsze są czarne, nieoświetlone drogi z dziurami w asfalcie. Dziurami wielkości naszego auta. Jeśli asfalt w ogóle jest, oczywiście.

– Kotku, już naprawdę czas się zatrzymać – mówię tak spokojnie, jak to tylko możliwe. Dzieciaki zawsze wyczuwają, że coś się dzieje, ale na razie wypatrują przez okno papug. Nie ma nic gorszego niż podenerwowane dzieci, kiedy i nam jest nie do śmiechu. O głupie spory wtedy nietrudno.

– Wiem przecież – odburkuje Tom. Oho, już się zaczyna.

Tak więc szybko, póki jeszcze cokolwiek widać. Zjeżdżamy z głównej drogi. Teren wygląda jak gigantyczna plantacja palm. Ale ziemia ubita, jedzie się dobrze, kto wie, może dotrzemy do czyjejś hacjendy? Jedziemy może ze dwa kilometry. Wciąż takie same palmy, tylko coraz ciemniej. Wciskamy się między dwie, tak żeby nie zagradzać naszym autem tej pseudodrogi, i gasimy silnik. Robi się cicho. I trochę strasznie.

Nie lubimy w Ameryce Środkowej spać na dziko. To nie Kaukaz, to nie Pacyfik. Gwatemala po wojnie domowej nigdy nie została rozbrojona, każdy chłop oprócz maczety nosi też karabin. Ale z dwojga złego lepiej spać tu niż przy głównej drodze.

Dziewczynki już śpiące, zaraz będzie cisza. Trzeba szybko przepakować samochód. W wersji standardowej zajmuje nam to jakieś dziesięć minut. W wersji z deszczem: pięć. W ciągu dnia wszystkie bagaże, trzymane z tyłu auta, lądują na przednich siedzeniach. Opuszczamy oparcia siedzeń dziewczynek i na całej powierzchni bagażnika układamy materac. Daje nam to sporo miejsca. Mamy duże, rodzinne łóżko. Śpimy wszyscy obok siebie: Tom, ja i Mila z głowami w jedną stronę, a Hania nogami styka się z siostrą (mają w sumie mniej niż 190 cm). Nadmuchujemy materac, który w ciągu dnia jeździ złożony pomiędzy skrzynkami z ubraniami a skrzynkami z jedzeniem. Wyjmujemy prześcieradła i poduszki z wodoszczelnych worków. Ciemno już bardzo i dzieci zmęczone, więc dziś kolejny Dzień Dziecka, umyjemy się rano. Zabawne, jak one łatwo przystosowały się do tego cyklu długich nocy – jak tylko zachodzi słońce, robią się śpiące. Półprzytomne dziewczynki przebieramy w piżamki, jeszcze tylko pociągnąć sznurek misia pozytywki i padną na poduszki. Mila przytula zajączka, którego uszy następnego dnia po praniu są już tak utytłane, że nie mogę na nie patrzeć. Hania szuka jeszcze misia, którego dostała od dziadka, a który zwiedził z nią już ponad dwadzieścia krajów. A my grzejemy wodę na herbatę, siedząc na kocu przed autem.

Nagle – błysk gdzieś w oddali.

– Tom, ktoś tam idzie z latarką! – mówię. Głęboki wdech. Nie jest mi wesoło. Znów będziemy musieli naszym łamanym hiszpańskim przepraszać i tłumaczyć, że my tylko viajamos con niños (podróżujemy z dziećmi). To w najlepszym przypadku. Wolę nie myśleć, co w najgorszym. Błyska bliżej, ale wciąż daleko.

– Zobacz, stamtąd też ktoś idzie! – Tom pokazuje palcem w drugą stronę. Patrzę na mrugające światełko. – I jeszcze tam! – z trzeciej strony to samo. To już nie jest ani trochę fajne uczucie. Uzależniona od adrenaliny podróżniczka ściera się we mnie z odpowiedzialną matką. Jestem ciekawa, ale też przerażona. Zamykamy drzwi samochodu ze śpiącymi dziećmi w środku. Sami czekamy na zewnątrz. Światełek robi się coraz więcej, mrugają to bliżej, to dalej. I nagle: olśnienie! Tom wybucha śmiechem. To, co braliśmy za otaczającą nas z każdej strony górską armię gwatemalską, to tylko... świetliki. Te z bajek z przedszkola, których w Warszawie się już nie widuje. A tu pojawiają się i znikają. To tu, to tam. Siedzimy i wciąż walącymi sercami wpatrujemy się w to widowisko. Ale z nas głupki.

Wskakujemy do auta. Przykrywamy się prześcieradłem (kupiliśmy je gdzieś po drodze, za ciepło tu na śpiwory). Jeszcze tylko rzut oka na śpiące dziewczynki. Hania oczywiście rozkopana, Mila z zaciśniętymi rączkami wokół zajączkowej szyi. Kraje i łóżka się zmieniają, a one nocami wyglądają zawsze tak samo. Zasypiamy błyskawicznie. Nie wiem, jak to się dzieje, ale w podróży zazwyczaj śpi nam się wyśmienicie.

Budzi nas upał. Zaparkowaliśmy wczoraj auto pod palmą, ale znowu zapomnieliśmy, że tu, bliżej równika, od samego rana robi się gorąco. Kolejny raz stoimy w zamkniętym aucie w pełnym słońcu. Okno jest uchylone, ale nie ma czym oddychać. Za szybą siadają motyle wielkości dłoni. Na oknach, na masce. Słychać przedziwne dźwięki ptaków. Dzień dobry! Pora wstać. Wychodzimy z samochodu, na ziemi rozkładamy koc. Zaspane dziewczynki wysypują się na poduszki. Rozglądamy się, gdzie wylądowaliśmy tym razem. Niskie palmy rosną w idealnie równych rzędach, a końca rzędów nie widać. Tu i ówdzie znad palm wystają niewielkie pagórki obrośnięte ciemniejszym bluszczem. Jednak przerwy między palmami są na tyle duże, że pusta okolica nie robi wrażenia przerażającej, ale jasnej i spokojnej. Jest może 25 stopni w cieniu. Ptaki wciąż śpiewają, ale są dalej niż wtedy, gdy byliśmy jeszcze w aucie. Nie sposób ich dojrzeć, bo słońce razi zaspane oczy. Poranek jakich wiele. Najpierw mleko dla Mili. Trzeba podpalić naszą benzynową kuchenkę, zagotować wodę w czajniku, zmieszać z tą z baniaka i dosypać proszku. Mila dobrze wie, co te czynności znaczą. Zaraz jest blisko nas, uśmiecha się pod nosem i wesoło uderza rączkami w kolana. Ale Mila wie też, co znaczy gorący płomień, siada więc kawałek od niego i nie przeszkadza w szykowaniu śniadania. Kroimy melona i papaję i dorzucamy do misek pełnych musli. Hania jak zwykle chce we wszystkim pomagać. Przekłada owoce z miski do miski, żeby w każdej na pewno było po równo. Obok każdej miski układa plastikowe łyżki i jeszcze kamyczki i listki, które znalazła w okolicy. Dla ozdoby. Kolejny garnek zagotowanej wody będzie dla nas. W cieniu palmy pijemy kawę. Ciepła kawa z metalowego kubka o poranku, kiedy można spokojnie gapić się na motyle, smakuje najlepiej.

Gwatemala, gdzieś na północy. Najbardziej w podróżach lubimy to, że jesteśmy wszyscy razem. I to jest chyba najlepsza odpowiedź na pytanie, dlaczego podróżujemy

Po śniadaniu kąpiel. Jest na tyle ciepło, że nie będziemy gotować wody, sama ogrzeje się na słońcu. Stawiamy rozkładaną miskę (niektóre podróżnicze gadżety mają sens), nalewamy wody. Buzia, rączki, szyja, potem cała Mila siedzi już w misce. I zmiana, Hania wskakuje do środka. Pluskają się tak długo, jak tylko chcą. „I nie trzeba uważać, żeby woda nie wylewała się na podłogę” – przychodzi mi na myśl obrazek z domu. My z Tomem do miski się nie mieścimy. Mydlimy się więc na stojąco, a potem nawzajem polewamy wodą. Oto kolejny plus bycia na odludziu. Potem czeszemy włosy, siedząc na kocu. Szukamy w samochodzie czystych ubrań (gdzieś jeszcze powinny być!). I jesteśmy gotowi do dalszej podróży.

Przez ostatnie dni było gorąco. Dziś jest przyjemnie ciepło. Nie chce nam się ruszać z miejsca. Ale zaraz, zaraz – przecież nie musimy! Możemy tu zostać pół godziny albo i trzy, jeśli tylko mamy ochotę. Tom robi sesję zdjęciową pokręconych liści palmy. Mila, leżąc na kocu, wesoło wierzga nogami, kopiąc latynoskie powietrze. Ja obcinam Hani paznokcie. Jeden paznokieć, rundka wokół palmy, drugi paznokieć, jemy ciasteczko, trzeci paznokieć...

Trudno sobie wyobrazić, że jeszcze kilka miesięcy temu byliśmy w sytuacji tak skrajnie różnej od tej słonecznej sielanki. Po sześciu dramatycznych tygodniach walki o każdy dodatkowy dzień ciąży Mila urodziła się siedem tygodni przed terminem. Wyglądała przerażająco. Cała fioletowa, jak pomarszczony kurczak. Ważyła 1600 gramów. Mogłam ją zobaczyć przez ułamek sekundy, zanim lekarze zabrali ją w kąt pokoju. Tam kłuli igłami, podłączali kable i naklejali plastry. Nawet nie płakała. Była zbyt słaba.

Kolejne długie tygodnie spędziła w inkubatorze podpięta pod zwoje kabelków. Przez dobre cztery dni po porodzie lekarze pozwolili mi ją dotykać tylko przez dziurkę w szybie, głaskać po minirączce albo mininóżce. Na oddziale intensywnej terapii wcześniaków co chwila włączał się alarm. Któreś z dzieci zapominało oddychać. „Czy to moja Mila?” – słysząc ten dźwięk, za każdym razem podrywałam się na równe nogi z łóżka. Tego samego, w którym spędziłam sześć tygodni oczekiwań. „Całe szczęście, że udało się utrzymać ją w środku tak długo – myślałam sobie. – Ale czemu, do cholery, nie dało się jeszcze dłużej?!”. Zastanawiałam się, czy moja mała córeczka nauczy się sama oddychać, czy jej serce będzie pracować, a co z wylewami do mózgu, o których mówią wszystkie mamy na oddziale podczas ściągania pokarmu?

A przecież byłam na to przygotowana. Wcześniej, jeszcze przed porodem, kiedy przez dwa miesiące zagrożonej ciąży leżałam w szpitalu z nogami w górze (też podłączona do kabelków), przychodziła do mnie pani psycholog, żeby przygotować mnie na te pierwsze chwile. Wiedziałam, że lekarze od razu zabiorą mi dziecko, że nie będzie czasu spędzonego we trójkę – z córeczką i Tomem. (Wszyscy znamy ten obrazek z romantycznych filmów). Że wiele dni będzie bardzo trudnych. Że niby będę miała dziecko, ale trochę jakby nie. Poza głaskaniem po rączce – i to też tylko czasami – nie będę mogła z moim dzieckiem nic zrobić.

Więc byłam przygotowana. Nawet podwójnie, bo półtora roku wcześniej przechodziliśmy dokładnie przez to samo z Hanią. Też urodziła się dużo za wcześnie, też długo leżała w inkubatorze. Takie te nasze dzieci szybkie – śpieszyło im się na świat. Jedne matki mają słabe nerwy, inne słabe mięśnie macicy. Fachowo lekarze określili to tak: skracająca się szyjka macicy. Po pierwszym porodzie jeszcze nie było tego wiadomo, dopiero drugi to potwierdził.

Z Hanią wszystko skończyło się dobrze. Wiedziałam, że to możliwe. A jednak, gdy siedziałam przy inkubatorze Mili, serce waliło mi bez przerwy. Samą siebie przekonywałam, że Hania też spędziła długie tygodnie w szpitalu, ale w końcu nauczyła się ssać i oddychać. „Z Milą też tak będzie – powtarzałam sobie. – Daj jej czas, daj jej czas”.

Wcześniaki w zwolnionym tempie przyzwyczajają się do świata po drugiej stronie brzucha. Tylko że ja nie lubię zwolnionego tempa. Nigdy nie byłam w tym dobra. Sto zadań w biegu – proszę bardzo! Ale godzinami siedzieć przy śpiącym kurczaku i nie móc nawet zmienić plastra czy pieluchy?! Po dwóch tygodniach nareszcie miałam coś do roboty. Mogłam ją wyjąć z inkubatora i leżąc na fotelu, całymi dniami trzymać pod bluzką. Nazywa się to kangurowaniem i lekarze od wcześniaków mówią, że potrafi zdziałać cuda. Zresztą intuicja podpowiadała to samo: bądź blisko, jak najbliżej. Kolejny krok to nauka ssania. Bez tego nie ma mowy o dobiciu do magicznych 2 kilogramów wagi. Dopiero wtedy można dostać wypis ze szpitala. Wszystko to wiedzieliśmy i dawaliśmy Mili tyle czasu, ile potrzebowała. Ale też bardzo chcieliśmy już iść do domu. Marzyliśmy o tym, żeby siostry mogły się poznać. Małe dzieci nie mogą wchodzić na oddział dla zagrożonych noworodków, Hania nie widziała więc siostry przez długie tygodnie od porodu. Chcieliśmy sobie spokojnie we czwórkę pobyć. Bo czas w szpitalu był posiekany na kawałki: jedno z nas kangurowało Milę, drugie bawiło się w poczekali z Hanią. I zmiana.

Ten koszmar skończył się po ponad dwóch miesiącach. Wreszcie przyjechaliśmy w domu. Wiedzieliśmy przecież, że wszystko musi być okej. I było. Tylko to czekanie na „normalny czas” zjadło strasznie dużo energii. Po trudnych narodzinach Hani daliśmy sobie prezent: pół roku bez przerwy we trójkę, spędzone w wymarzonych miejscach i w wymarzony sposób. Czyli w drodze. Wyjechaliśmy wtedy w sześciomiesięczną podróż wokół Morza Czarnego, przez dziewięć krajów, samochodem. Biały van, błękitne morze, zielony namiot i radosna mała Hania, która w tej drodze wspaniale się rozwijała. To było sześć najpiękniejszych miesięcy naszego życia. Z Milą postanowiliśmy to powtórzyć. Podjęliśmy decyzję, że jak tylko będzie zdrowa i gotowa – jedziemy razem w kolejną półroczną podróż. Po szpitalnych doświadczeniach z Milą zasługiwaliśmy na to jeszcze bardziej. A że po podróżach przez Europę Wschodnią, Kaukaz i Bałkany mieliśmy już sporo odwagi, postawiliśmy na Amerykę Środkową. Siedząc przy inkubatorze Mili, czytałam na głos przewodniki po południowym Meksyku, opowiadałam córce o kolorowych papugach i piramidach Majów. Jej było wszystko jedno, co mówiłam, mnie te obrazki rozjaśniały szarość szpitala. A potem – już w domu – jeździliśmy małym autkiem, zabawką Hani, po mapach Meksyku, Gwatemali, hen, aż do Panamy. Zastanawialiśmy się, co ze sobą zabrać.

Berlin. – Miluś, powiedz: Gwa-te-ma-la! – maleńka Mila nie ma pojęcia, co to za przygotowania nad mapą

Na przygotowania było niewiele czasu. Tom miał do skończenia duży projekt w firmie, ja – zalegającą od paru lat magisterkę. Trzeba było znaleźć kogoś, kto wynajmie na czas wyjazdu nasze mieszkanie, załatwić ubezpieczenia. Ostatni miesiąc przed wylotem zlał się w jakiś posklejany, robiony w biegu teledysk: zakupy, pakowanie plecaków, pakowanie mieszkania, żeby można było je wynająć, kupowanie map, mało zabaw, brak snu. Do tego lekarze, badania, ostatnie obowiązkowe szczepionki, zdjęcia do paszportów (robiliście kiedyś zdjęcie paszportowe ośmiomiesięcznemu dziecku? Powodzenia!). I jednak nerwy.

To, że lecimy do Ameryki, dotarło do nas chyba dopiero w samolocie. Po nieprzespanej nocy, biegu przez lotnisko i walce o miejsce z przodu samolotu – niby takie wykupiliśmy, ale coś się komuś pomyliło. Mila zasnęła w rozkładanym łóżeczku (dla dzieci do lat dwóch są takie z przodu samolotu), a Hania w foteliku samochodowym (zabraliśmy nasze ze sobą). Zamówiliśmy z Tomem wódkę z sokiem pomarańczowym i wznieśliśmy toast:

– Przeżyć dużo! Spotkać tylko dobrych ludzi! Dowiedzieć się więcej o świecie! I zrobić to razem, przez duże R.

Jak przygotować dziecko do podróży?

Jeśli podróż ma być dla dziecka frajdą, trzeba je do tej podróży przygotować. Oto parę przetestowanych przez nas pomysłów:

1. Niech dziecko ma wpływ na to, co się będzie działo w podróży: pozwólmy mu brać udział w planowaniu wyjazdu i pakowaniu się.

2. Niech dziecko wie, co je spotka: jakie imiona mogą mieć dzieci, jakim językiem będą mówić (niech wcześniej usłyszy ten język), co będzie jeść, jakie miejsca odwiedzi.

3. Niech się cieszy na to, co je spotka: może ulubiony deser pochodzi akurat z tego kraju? Albo ulubiony bohater książki? Znajdźmy jakieś powiązanie.

4. Niech ma możliwość powiedzenia, czego się boi: może huku w samolocie? Może całusów od obcych ludzi? Poznajmy te lęki i spróbujmy je oswoić.

5. Niech poczuje entuzjazm rodziców! Dzieciom nastroje rodziców udzielają się natychmiast – jeśli jest wesoło i na luzie, tak właśnie będą się zachowywać dzieci. Nawet podczas żmudnego pakowania i długiego lotu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: