Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z rodzinnej kroniki: dwa obrazki z przeszłości - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z rodzinnej kroniki: dwa obrazki z przeszłości - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 278 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dzi­siej­szy stan na­szej oświa­ty wy­ma­ga nie­tyl­ko wy­daw­nictw do­brych, kom­plet­nych, ala i ta­nich – od­po­wied­nio do po­wszech­ne­go ubó­stwa, obok po­wszech­nej chę­ci czy­ta­nia. Wszyst­kie tez na­ro­dy po­sia­da­ją ta­kie ta­nie wy­daw­nic­twa ar­cy­dzieł li­te­ra­tu­ry wła­snej i ob­cej, od­na­wia­ją­ce się nie­mal co­rocz­nie, dla mi­lio­nów co chwi­la przy­by­wa­ją­cych do sto­łu oświa­ty. An­gli­cy cie­szą się, swe­mi pen­no­we­mi bi­blio­te­ka­mi, a Fi­lip Eec­lam swą „Uni­wer­sal Bi­blio-tchek”, któ­rej każ­dy to­mik kosz­tu­je 20 fe­ni­gów, za­sie­wa ob­fi­te ziar­no po ca­łych Niem­czech. Do­ko­nać cze­goś po­dob­ne­go dla li­te­ra­tu­ry pol­skiej jest go­rą­cą na­szą chę­cią, świę­tym obo­wiąz­kiem, gdyż tego pil­na za­cho­dzi po­trze­ba, gdyż co­raz bar­dziej nowe po­ko­le­nia ze słu­chu tyl­ko po­wta­rza­ją wie­ści o wła­snych i ob­cych ar­cy­dzie­łach. Czy taki stan ma się na­zy­wać oświa­tą – czyż ma od­po­wia­dać god­no­ści oświe­co­ne­go na­ro­du?

Trze­ba temu za­ra­dzić!

Wy­daw­nic­two któ­re ni­niej­szym pro­spek­tem ogła­sza­my, skła­dać się bę­dzie z ar­cy­dzieł wła­snych i ob­cych li­te­ra­tur wy­bra­nych z dzie­dzin naj­ob­szer­niej­szych i naj­roz­ma­it­szych. Po­nie­waż nie two­rzy­my żad­ne­go zbio­ro­we­go wy­da­nia, a je­dy­nym związ­kiem mię­dzy po­je­dyn­czy­mi to­ma­mi bę­dzie jed­no­staj­ność for­ma­tu i okład­ki, prze­to nie ogła­sza­my żad­nej pe-ry­odycz­no­ści w wy­cho­dze­niu to­mów, ani żad­nej z góry uisz­czać się ma­ją­cej pre­nu­me­ra­ty. Każ­dy to­mik zło­żo­ny z pię­ciu do sze­ściu ar­ku­szy dru­ku, szes­nast­ki wy­raź­nym bo­ur­go­isem za­dru­ko­wa­nej, na czy-

KA­RO­LI­NA ŚWIE­TLA.

(JO­AN­NA MU­ŻA­KO­WA)

dwa ob­raz­ki z prze­szło­ści.

prze­ło­żył z cze­skie­go

Bro­ni­sław Gra­bow­ski.

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ Âàðøàâà 23 Àïðâëÿ 1880 ã.

KIL­KA KAR­TEK

Z RO­DZIN­NEJ KRO­NI­KI.

Za pa­no­wa­nia sław­nej pa­mię­ci ce­sa­rza Jó­ze­fa II w Cze­skim Bro­dzie przy sa­mym go­ściń­cu, sta­ła mała go­spo­da, któ­ra przy bu­do­wa­niu dwor­ca ko­lei że­la­znej, pięk­niej­sze­mu, re­gu­lar­niej­sze­mu, ale za lo mniej zaj­mu­ją­ce­mu bu­dyn­ko­wi ustą­pić mu­sia­ła.

Ta go­spo­da na­le­ża­ła do mego pra­dziad­ka i była chlu­bą ca­łej ro­dzi­ny.

Do dziś dnia opo­wia­da­my o niej ze łza­mi w oczach, niby o stra­co­nym raju, a kto­by nas sły­szał, mógł­by snad­no mnie­mać, że nad nią nio było roz­kosz­niej­sze­go miej­sca na świe­cie. Wsze­la­ko obo­jęt­ne oczy, dla któ­rych nie była oto­czo­na owym cza­row­nym bla­skiem, w ja­kim dom ro­dzin­ny uka­zu­je się ser­com tkli­wym, od­wró­ci­ły­by się pew­nie z po­gar­dą, lub szy­der­stwem od nie­po­cze­sne­go, nie­sy­me­trycz­ne­go i wiecz­nie bło­tem obry­zga­ne­go dom­ku, coby im, praw­dę mó­wiąc, nie moż­na bar­dzo brać za złe.

Sta­ry bu­dy­nek był jed­no­pię­tro­wy i pra­wy bok jego był tak wy­pu­kły, że zda­wa­ło się, jak­by go jaki nie­wi­dzial­ny ol­brzym bez­u­stan­nie na­dy­mał. Część jego lewa była wpraw­dzie rów­niej­sza, ale nie mia­ła ani jed­ne­go okna; snadź w na­gro­dę za ten brak znaj­do­wa­ły się w naj­dal­szym jej koń­cu, wła­śnie jak­by z domu umknąć chcia­ły – wro­ta. Spodnie ich skrzy­dła były rze­czą naj­bar­dziej zby­tecz­ną w ca­łym domu, gdyż gór­nych mniej­szych czę­ści nie było wca­le, Bóg wie, w sku­tek cze­go. Tro­chę zwin­ny czło­wie­czek mogł przez nie prze­sko­czyć przez igrasz­kę, ale na­wet tego wy­si­le­nia nie po­trze­bo­wał ten, kto chciał do­stać się do domu; niech tyl­ko skur­czył się nie­co, a prze­lazł pod nie­mi. Wjazd tak wy­żło­bio­ny, po­dob­ny był ra­czej do rowu, w któ­rym czło­wiek mógł­by się zimą i la­tem uto­pić w bło­cie. Wi­dać, że stróż przy­szedł do prze­świad­cze­nia, że w ta­kich oko­licz­no­ściach wszel­kie za­my­ka­nie jest da­rem­nem, i dla tego wro­ta były naj­czę­ściej dniem i nocą w każ­dej po­rze roku otwar­te, co im nada­wa­ło ja­kieś przy­jem­ne go­ścin­no­ści pięt­no.

We­wnątrz do­mek nie był po­rząd­niej­szym; na nie bru­ko­wa­nem po­dwó­rzu wzno­si­ło się śmie­ci­sko wy­so­kie jak wie­ża, a obok czer­ni­ła się ka­łu­ża roz­le­gła jak je­zio­ro. W tyle, kil­ka na pół zbu­twia­łych scho­dów pro­wa­dzi­ło do ogród­ka, je­śli na to imię za… słu­gi­wał traw­nik prze­gni­łym oto­czo­ny pło­tem i kil ka bzo­wych i la­sko­wych krza­ków.

Wszyst­ko we­wnątrz i ze­wnątrz dom­ku było opusz­czo­ne i za­nie­dba­ne. Drzwi i okna nie za­my­ka­ły się, w pod­ło­gach były dziu­ry wiel­kie jak moja gło­wa, pu­ła­py gro­zi­ły upad­kiem, każ­de­mu no­wo­cze­sne­mu go­spo­da­rzo­wi wło­sy po­wsta­ły­by ze zgro­zy nad ca­łem tem nie­dbal­stwem, w któ­rem lu­bo­wa­li się wszy­scy za­pew­ne oj­co­wie nasi z ma­łe­mi wy­jąt­ka­mi. Ale bądź co bądź, w tej ru­inie była ja­kaś szcze­gól­niej­sza po­ezya; z niej wiał taki świe­ży po­wiew wol­no-Sci, że ar­ty­sta mu­siał w jed­nej chwi­li przy­wyk­nąć do sta­re­go dom­ku, a po­tom­stwo mego pra­dziad­ka po więk­szej czę­ści na­le­ża­ło, nie­ste­ty, do tej nie­szczę­śli­wej kla­sy, przed któ­rą każ­dy roz­sąd­ny czło­wiek się że­gna. I dla tego tak cię oni ko­cha­li, sta­ry, miły da­chu!

Co rok za ko­mi­nem, na gon­cia­nei strze­sze osie­dlał się po­waż­ny bo­cian; pod ryn­ną, z któ­rej zbu­twia­łe­go, zie­lo­ne­go drze­wa, wy­ra­sta­ły ład­niut­kie zio­ła, cze­pia­ło się ja­skół­cze gniaz­do obok gniaz­da; na ka­łu­ży go­ni­ły się sta­da ka­czek o szma­rag­do­wych szy­jach i skrzy­dłach; na pa­lach gru­cha­ły gro­ma­dy go­łę­bi wszel­kich ko­lo­rów, a po śmie­ci­sku prze­cha­dza­ły się naj­sro­kat­sze ko­gu­ty i kury cze­skie­go ga­tun­ku. Pra­dzia­dek in­nych nie zno­sił; są­sie­dzi mo­gli na­sa­dzić ty­rol­skie, sty­ryj­skie, an­giel­skie i inne jesz­cze rzad­sze kur­czę­ta, on zo­stał przy kra­jo­wych; nic ob­ce­go nie mo­gło być w domu.

Pra­bab­ka mia­ła z nim krzyż Pań­ski! na­wet w do­nicz­kach za okna­mi nie mogł mu się cu­dzo­ziem­ski kwiat po­ka­zać, a ona tak lu­bi­ła ba­wić się ogrod­nic­twem. Tyl­ko róże, tu­li­pa­ny, gwoź­dzi­ki i fioł­ki, któ­re miał za czy­sto cze­skie kwia­ty, al­bo­wiem mogł je na­zwać po cze­sku, zna­la­zły ła­skę u nie­go. Wszyst­kie inne wy­ry­wał, jak tyl­ko je zona po­sa­dzi­ła, choć­by na­wet dro­go za płon­ki lub na­sion­ka za­pła­ci­ła olej­ka­rzo­wi, któ­ry dwa razy do roku za­opa­try­wał ją w ko­rze­nie i do­mo­we leki. Ale cóż ro­bić; pra­dzia­dek już się nie zmie­nił: co choć tro­chę cu­dzo-ziem­sczy­zną pach­nia­ło, to miał w obrzy­dze­niu i z tego Śmiał się bez mi­ło­sier­dzia; u in­nych łu­dzi, jak mó­wią, ma się zno­wu dziać zu­peł­nie prze­ciw­nie.

Pan oj­ciec (tak mó­wio­no pra­dzia­do­wi w ca­łem mia­stecz­ku) miał za­wsze peł­no go­ści; lu­dzie wte­dy nie­dba­li jesz­cze o pięk­ne Ścia­ny; byle tyl­ko mie­li coś smacz­ne­go przed sobą na ta­le­rzu. O pani ma­mie gło­szo­no sze­ro­ko, da­le­ko, iako o wy­bor­ne) ku­char­ce; na­zy­wa­no ją so­so­wą pa­nią, dla tego, że nikt ani tak wy­bor­nych, ani tak roz­licz­nych so­sów jak ona ro­bić nie umiał, a sosy, jak wia­do­mo, są jed­nym z naj­fun­da­men­tal­niej­szych czyn­ni­ków w szla­chet­nej sztu­ce ku­char­skiej.

Wsze­la­ko nie­tyl­ko są­sie­dzi ale i pa­no­wie na­wie­dza­li pana ojca i przy­cho­dzi­li czę­sto do nie­po­zor­nej go­spo­dy na mi­skę gro­chu, albo na świe­żą kieł­ba­skę. Z tego ho­no­ru nasz pan oj­ciec mało so­bie ro bił; nie­sprzy­jał pa­nom i nig­dy im się nie kła­niał. Ma­wiał, że w każ­dym z nich sie­dzi dzie­się­ciu czar­tów, któ­rzy im ro­bić do­brze nie­po­zwa­la­ją. Bo gdy by nie to, mó­wił, cał­kiem in­a­czej by­ło­by na tym świe­cie, lu­dzie nie mu­sie­li­by ani że­brać, ani kraść, a każ­dy­by miał, cze­go­by po­trze­bo­wał. Kogo to zda­nie ob­ra­ża, niech so­bie po­my­śli: pro­sta ka­po­ta, pro­sty ro­zum.

Mał­żon­ko­wie byli do­bry­mi go­spo­da­rza­mi; nic więc dziw­ne­go, że się im gar­nął pie­niądz do ma­lo­wa­nych skrzyń w ko­mo­rze, tak, że dziew­czy­ny ru­szyć ich nie mo­gły, ile­kroć przed od­pu­stem uprzą­ta­ły i po­rząd­ko­wa­ły. Wsze­la­ko przez wie­le lat pła­ka­ła pani mama za każ­dą razą, gdy swo­je za­pa­sy prze­glą­da­ła; my­śla­ła so­bie, że dla cu­dzych łu­dzi go­spo­da­rzy Dzie­sięć­kroć razy za­stu­kał bo­cian do ma­łe­go, czar­ną chust­ką, za­sło­nię­te­go okien­ka w po­ko­iku obok kuch­ni, dzie­sięć­kroć po so­bie po­ło­ży­ła w czer­wo­ną ko­leb­kę, któ­ra tam sta­ła przy­go­to­wa­na, coś ma­leń­kie­go, ład­niut­kie­go, ale dzie­sięć­kroć razy mło­dzie­niec z bia­łą ko­kar­dą i roz­ma­ry­nem na ka­pe­lu­szu, od­niósł po­da­rek bo­cia­na w ma­łej tru­mien­ce na smę­tarz Świę­tej Trój­cy. Próż­no ma­wiał pan oj­ciec swo­jej mał­żon­ce: „Bło­go­sła­wio­na zona, któ­ra ro­dzi i Panu Bogu od­da­je”, ona nik­nę­ła w oczach. Do­pie­ro, gdy wy­ko­na­ła wiel­ką piel­grzym­kę na Świę­tą Górę w cza­sie któ­rej tak su­ro­wo po­ści­ła, że aż pięć razy omdla­ła ua dro­dze i już my­śla­ła, że żywa do domu nie wró­ci, rzecz ta przy­bra­ła szczę­śli­wy ob­rót i wkrót-kim cza­sie we­so­ło igra­ły ru­mia­ne dziat­ki mię­dzy kur­czę­ta­mi na błot­ni­stym dwo­rze. Na imię im było Eme­ryk, Mel­chior, Eu­sta­chy i Lud­mi­ła. Pani mama ma­wia­ła od tego cza­su, żeby nikt so­bie nie my­ślał, że dla nie­go nie ma „od­pusz­cze­nia”.

Wmie­ście nie mało się śmia­no z nie­zwy­kłych imion sy­nów pana ojca, ale on bar­dzo mało so­bie z tego ro­bił. Trzy­mał się sta­le pra­sta­re­go ro­dzin­ne­go zwy­cza­ju, i jak tyl­ko na­ro­dził mu się po­to­mek, za­raz pa­trzał w ka­len­darz i we­dług świę­te­go, któ­re­go pa­miąt­kę wła­śnie ob­cho­dzo­no, mu­sia­ło się dziec­ko na­zy­wać; zona mo­gła się sprze­ci­wiać jak chcia­ła, a lu­dzie dzi­wić, ile im się po­do­ba­ło.

Wy­szu­kać imię swo­im dzie­ciom, to było pierw­sze, ale za­ra­zem i ostat­nie sta­ra­nie pana ojca. Jak tyl­ko z nie­mi przy­szedł do chrztu, już wię­cej nie spoj­rzał na nie, ba! na­wet ma na myśl nie przy­szło, że po­wi­nien był mieć o nich ja­kąś­kol­wiek pie­czę. Całe sta­ra­nie o dzie­ciach spa­dło więc na pa­nią mamę, a każ­dy jej się dzi­wił, jak przy swo­jej cięż­kiej pra­cy do­sko­na­le od­po­wie­dzia­ła swe­mu za­da­niu. Ką­pa­ła dzie­ci re­gu­lar­nie w każ­dą so­bo­tę, kie­dy mia­ły po­dar­te ubra­nie, po­sy­ła­ła na­tych­miast po kraw­ca, aby im zro­bił nowe i wzię­ła do domu sta­rą że­bracz­kę, sław­ną ze swo­jej po­boż­no­ści i mnó­stwa mo­dlitw, któ­re umia­ła na pa­mięć, aby jej dzie­ci w na­bo­żeń­stwie ćwi­czy­ła. Da­lej już nie się­ga­ły jej dą­że­nia, a wła­ści­wie jej po­ję­cia o wy­cho­wa­niu. Miłe dzie­ci ro­sły więc jak drze­wa w le­sie, nikt nie bu­dził i nie kie­ro­wał ich zdol­no­ścia­mi, nikt nie czu­wał nad ich roz­wo­jem i nad kie­run­kiem ich cha­rak­te­ru. Gdy przy­szły do kuch­ni, aby się mat­ki o co za­py­tać, ta za­raz szu­ka­ła mio­tły i po­sy­ła­ła je do ich na pół głu­chej, usta­wicz­nie w ja­kiemś po­boż­nem roz­my­śla­niu po­grą­żo­nej och­mi­strzy­ni; sko­ro się w izbie przed pa­nem oj­cem za­krę­ci­ły, już ten się­gał do kąta po trzci­nę; cze­ladź raz im nie­wol­ni­czo ule­ga­ła, to znów bę­dąc w złym hu­mo­rze do­ku­cza­ła im; go­ście się nie­tyl­ko w mo­wach swych nie strze­gli przed nie­mi, ale czę­sto jesz­cze draż­ni­li je nie­przy­zwo­ite­mi żar­ta­mi. Na­prze­kór tym wszyst­kim nie­przy­ja­znym oko­licz­no­ściom w każ­dem z dzie­ci roz­wi­nął się zna­ko­mi­ty, sa­mo­dziel­ny cha­rak­ter, nie­prze­ła­ma­ny po­ciąg do ide­ału, su­ro­wa cno­ta. Szko­da, szko­da! że wam los nie po­zwo­lił w szczę­śliw­szych sto­sun­kach być po­ży­tecz­ne­mi świa­tu przez wa­sze świet­ne przy­mio­ty, wy, du­chy dro­gich mi nie­bosz­czy­ków!

Czas pły­nął jak woda; pani ma­mie zda­ło się, że Eme­ryk do­pie­ro przed ty­go­dniem się uro­dził, a prze­cież miał on juź dzie­sią­ty rok i jesz­cze nie wie­dział co to szko­ła! Pan oj­ciec na­ukę od­kła­dał od roku do roku, ma­wiał, że jesz­cze dość cza­su na to "atra­pie nie, że on sam nig­dy w szko­le nie by­wał, a jed­nak umie po­czci­wie na chleb za­pra­co­wać, le­piej niż wie­lu, o któ­rych wie­dział, że ro­dzi­ców kosz­to­wa­li wie cej fun­tów srebr­ni­ków niż sami za­wa­ży­li. Bóg więc wie, jak­by to ze szko­łą wy­pa­dło; pew­no­by jej dzie­ci całe ży­cie nie po­zna­ły, gdy­by się w to nie wdał pan dzie­kan. Razu jed­ne­go zja­wił się oso­bi­ście u pana ojca i ostro go za­py­tał, czy chce ze swych dzie­ci mieć chrze­ścian, któ­rych du­sza ma być kie­dyś zba­wio­ną, czy po­gan rów­na­ją­cych się nie­mym stwo­rze­niom? Pan oj­ciec zmie­szał się tro­chę, gdy mu ro­zum ny i za­cny ksiądz za­czął do du­szy prze­ma­wiać, ja­kie­go grze­chu do­pusz­cza się na swych dzie­ciach, że je zo­sta­wia w głu­po­cie i ciem­no­cie i nie wprzód od­szedł, aż mu ten po­dał rękę i przy­rzekł, że swój błąd na­pra­wi. Dzie­ci ska­ka­ły aż do pu­ła­pu, sko­ro usły­sza­ły, że będą cho­dzić do szko­ły; gdyż to daw­no było ich naj­go­ręt­szem ży­cze­niem. Jed­ne rzecz wsze­la­ko pan oj­ciec wy­mó­wił so­bie u na­uczy­cie­la, kie­dy je tam za­pro­wa­dził – mu­siał mu ten świę­cie przy­rzec, że z nich żad­nych nie zro­bi mę­dr­ków, ci bo­wiem byli mu sola w oku. Nie­miał więc, jak mó­wił, nic prze­ciw temu, że jego dzie­ci na­uczą się do­brze pi­sać, ra­cho­wać i czy­tać, ale ani sło­wa wię­cej, in­a­czej się z na­uczy­cie­lem na wie­ki po­gnie­wa. Pan oj­ciec chciał mieć ze swo­ich sy­nów po­rząd­nych rze­mieśl­ni­ków, a tym, jak mó­wił, wię­cej nie trze­ba wie­dzieć; on sam z do­świad­cze­nia wie­dział że to tyl ko na złe wy­cho­dzi. Prze­cież w sa­mem mia­stecz­ku było kil­ku, któ­rzy zu­chwa­le uczo­no­ści li­znę­li, jak gdy­by to była rzecz dla każ­de­go pro­sta­ka, a nie dla pa­nów je­dy­nie, któ­rzy we­dle upodo­ba­nia mogą Pana Boga z cza­su okra­dać. Zo­sta­li też po­rząd­nie za swo­ją py­chę uka­ra­ni: nie­bo ich po­ni­ży­ło, jak każ­de­go kto się sam wy­wyż­sza. Stra­ci­li wszyst­ko ha­nieb­nie, dla tego że swe­go nie pil­no­wa­li i byli ra­dzi, je­śli mo­gli u pana ojca, z któ­re­go pro­stac­twa wprzód się byli na­śmie­wa­li, pić za dar­mo!

Pan oj­ciec do grun­tu wy­ba­dał, jak to bywa na tym świe­cie i nie­zno­si! w swo­ich po­glą­dach żad­ne­go prze­ci­wień­stwa.

Wsze­la­ko jego dzie­ci jak na złość rwa­ły się do na­uki, jak gdy­by wszyst­kie na księ­ży wyjść mia­ły. Pół dnia nie­wy­szło, aby Pan oj­ciec nie się­gał do kąta po swo­ją trzci­nę; cią­gle cho­dzi­ły do nie­go po kraj­ca­ry na atra­ment, na pa­pier i na po­dob­ne nie­po­trzeb­ne wy­dat­ki, na któ­re on sam, jak żył na świe­cie, sze­lą­ga nie był wy­dał.

Mała Li­dusz­ka nie zo­sta­ła w tyle za brać­mi, al­bo­wiem i ona cho­dzi­ła już do szko­ły; pan oj­ciec chciał się już od razu po­zbyć tych bęb­nów, aby nie mieć kło­po­tu z tem pa­mię­ta­niem, kie­dy na kogo z nich przyj­dzie ko­lej na szko­łę. Dziew­cze mia­ło ro­zum­ną głów­kę i czu­łe ser­dusz­ko; wcze­śnie oka­zy­wa­ło swą do­broć i po­świę­ce­nie, przez któ­re sta­ło się anio­łem stró­żem nie­tyl­ko dla ro­dzi­ny, ale dla każ­de­go kto żył bliz­ko niej i cier­piał. Na­de­wszyst­ko ro­bi­ło na nią wra­że­nie to, co ksiądz uczniom z ka­te­chi­zmu wy­kła­dał; jego sło­wa utkwi­ły w niej na za­wsze. Całe noce prze­pła­ka­ło wraż­li­we dziew­cze nad mę­ka­mi Chry­stu­so­we­mi i cią­gle jej w my­śli tkwi­ło, iak­by się stać god­ną Jego ofia­ry. Za­czę­ła od tego, że usi­ło­wa­ła do­słow­nie peł­nić jego wznio­słą na­ukę; nikt z uboż­szych są­sia­dów nie za­cho­ro­wał, aby mu Li­dusz­ka od mat­ki nie wy­że­bra­ła tro­chy ro­so­łu. Je­śli zro­bił kto w domu szko­dę, za­raz wzię­ła winę na sie­bie i znio­sła spo­koj­nie za wi­no­waj­cę karę i po­ła­ja­nie. Ale naj­wię­cej współ­czu­cia i mi­ło­ści ży­wi­ła dla bied­nych dzie­ci z oko­licz­nych wio­sek, każ­de­go dnia i w każ­dą porę w nędz­nej odzie­ży przy­cho­dzą­cych do szko­ły.

Za­moż­niej­si ucznio­wie z są­siedz­twa sto­ło­wa­li się ra­zem z pa­nem na­uczy­cie­lem, a bied­niej­si przy­no­si­li swą skrom­ną stra­wę w tło­mocz­ku na ple­cach. Li­dusz­ka mu­sia­ła za­wsze ze łza­mi w oczach od­wra­cać się od nich, gdy pod pie­cem na ła­wie twar­de gryź­li skór­ki, smut­nie na szczę­śliw­szych po­glą­da­jąc to­wa­rzy­szów. To ją tak tra­pi­ło, że od­wa­ży­ła się na czyn śmia­ły: ze­bra­ła razu jed­ne­go tych wszyst­kich ode­pchnię­tych od losu i za­pro­wa­dzi­ła ich do ogród­ka za go­spo­dą. Tam mu­sia­ły przy­kuc­nąć za pło­tem, aby ich nikt z cze­lad­ki nie zo­ba­czył, a ona przy­ka­zu­jąc im, aby mil­cza­ły, śpie­szy­ła do kuch­ni. Nie trud­no było zna­leźć tam coś do zje­dze­nia: tu gość zo­sta­wił na ta­le­rzu ka­wa­łek pie­cze­ni, tam sta­ła nie­do­pi­ta szkla­ni­ca z pi­wem, tu zno­wu le­żał ka­wa­łek bia­łe­go chle­ba. Nikt nie za­uwa­żył jak dziew­czę jed­no po dru­giem zręcz­nie wy­no­si­ło i ta­kim spo­so­bem pra­wie co­dzień ma­łych swych go­ści tem wy­czę­sto­wa­ła, co nie­dba­łe słu­żą­ce zwy­kle zle­wa­ły w po­my­je.

Ro­dzi­ce zdrę­twie­li, jak gdy­by z księ­ży­ca byli spa­dli gdy na raz po­czci­wi wie­śnia­cy z oko­lic przy­szli dzię­ko­wać im ze łza­mi za do­bro­dziej­stwo ich dzie­ciom wy­świad­czo­ne. Z po­cząt­ku uwa­ża­li to za omył­kę, ale prze­cie na­ko­niec ja­koś się po­ro­zu­mie­li.

Lecz za­le­d­wie za­cni oby­wa­te­le wy­szli byli za drzwi, do­pie­ro to kru­cho było z na­szą Li­dusz­ką, że bez po­zwo­le­nia ro­dzi­ców wy­da­je. Mała sa­ma­ry tan­ka ani się nie wy­pra­sza­ła, ani nie pła­ka­ła, kie­dy mia­ła być ka­ra­ną, ale bro­ni­ła się tak po­waż­nie, ro­zum­nie i z god­no­ścią, że panu ojcu ręka z pod­nie­sio­ną trzci­ną mi­mo­wol­nie zwi­snę­ła; a gdy z roz­ognio­ną twa­rzą za­czę­ła pra­wić o po­win­no­ściach każ­de­go chrze­ścia­ni­na wzglę­dem swe­go bliź­nie­go, pani mama ucie­kła za­raz do kuch­ni, jak gdy­by się jej tam kieł­ba­sa pa­li­ła; ucie­ka­ła ona dla tego, aby się tam w skry­to­ści do syta wy­pła­kać mo­gła.

Od tej pory, gdy Li­dusz­ka przy­cią­gnę­ła ze swym głod­nym puł­kiem, za każ­dą razą zna­la­zła wiel­ką misę z przy­go­to­wa­ną już zupą, i nikt z cze­la­dzi na bied­ne dzie­ci na­wet skrzy­wić się nie­śmiał.

Dzie­ci tak­że ro­bi­ły Li­dusz­ce przy­słu­gi, ale naj­wię­cej Ka­ro­lek od ga­jo­wych. Był to czu­pur­ny chłop­czy­na z py­za­te­mi czer­wo­ne­mi po­licz­ka­mi, pra­wie w wie­ku Li­dusz­ki. Dniem i nocą prze­my­śli­wał, jak­by Li­dusz­ce za jej do­broć spra­wić jaką ucie­chę; ale cóż jej ofia­ro­wać, gdy ga­jo­wy sam nie­raz nie­wie­dział rano, co w po­łu­dnie dzie­ciom swym na misę na­le­je? Mimo to jed­nak Ka­ro­lek nie za­wsze był w kło­po­cie; szu­mią­cy las był dla nie­go nie­wy­czer­pa­ną skarb­ni­cą da­rów dla ma­łej przy­ja­cioł­ki, któ­ra przyj­mo wala bu­kie­cik ja­gód, sznu­rek ja­rzę­bin na­wle­czo­nych jak ko­ra­le, oswo­jo­ne pta­szę z iaką ra­do­ścią, jak­by jej da­wał naj­droż­sze rze­czy.

Wsze­la­ko prze­my­śli­wa­jac, jak­by się Li­dusz­ce od­wdzię­czyć, za­po­mniał chło­pak o ole­men­ta­rzu; na eg­za­mi­nie pra­wie każ­dy do­stał choć ob­ra­zek, tyl­ko Ka­ro­lek szedł do domu z próż­ne­mi rę­ko­ma. Chłop­czy­na wpraw­dzie nie­brał zbyt do ser­ca swo­jej kię ski, ale tem wię­cej pła­ka­ła i szlo­cha­ła Li­dusz­ka nad po­ni­że­niem swe­go ulu­bień­ca. Jej łzy bar­dziej dzia­ła­ły na chło­pa­ka, niż wstyd pu­blicz­ny i gniew ojca; cho­dził od tego cza­su cał­kiem za­my­ślo­ny, fi­gle go już wca­le a wca­le nie ra­do­wa­ły, prze­stał igrać z we­so­ły­mi to­wa­rzy­sza­mi, a gdy szko­ła znów się za­czę­ła, nie spusz­czał w szkol­nych go­dzi­nach z na­uczy­cie­la swo­ich nie­gdyś tak bie­ga­ją­cych oczu i ra­zem z Li­dusz­ką uczył się na pa­mięć za­da­nej lek­cyi. Jed­nem sło­wem, Ka­rol był te­raz naj­pil­niej­szym uczniem, za ta­kie­go też na na­stęp­nym eg­za­mi­nie zo­stał pu­blicz­nie ogło­szo­nym i uczczo­nym wiel­ką czer­wo­ną księ­gą z rąk są­sied­nie­go hra­bie­go, za­pro­szo­ne­go jako go­ścia.

Li­dusz­ka da­le­ko bar­dziej pysz­ni­ła się ze sła­wy Ka­rel­ka, ani­że­li ze swo­jej wła­snej. Mó­wi­ła ona te­goż dnia dłu­gą ła­ciń­ską mowę, któ­rej oprócz księ­ży nikt pew­no nie­ro­zu­miał, jed­nak się roz­pła­ka­ła cała sala. Pani ma­mie ten za­szczyt oka­za­ny jej cór­ce strasz­nie po­chle­biał; nie­zmier­nie ją też na ten dzień wy­stro­iła. Ka­za­ła jej prze­ro­bić suk­nię, kto­rą do­tąd cho­wa­ła niby skarb jaki.

Zda­rzy­ło się bo­wiem, że razu jed­ne­go w nocy ja kaś prze­jeż­dża­ją­ca, zna­ko­mi­ta dama za­cho­ro­wa­ła na­gle; prze­lęk­nię­ci słu­dzy za­nie­śli ją do go­spo­dy, gdzie pani mama za­ję­ła się nią z taką ocho­tą i po­świę­ce­niem, czu­wa­jąc sama nad nią przez kil­ka nocy, że dama, od któ­rej wzdra­ga­ła się za swo­je in­slu­gi przy­jąć za­pła­tę, z wdzięcz­no­ści da­ro­wa­ła jej suk­nię. Była to, jak mó­wi­ła, ta sama suk­nia, w któ­rej ce­sa­rzo­wa Ma­rya Te­re­sa uszczę­śli­wi­ła swo­ją obec­no­ścią bal, po ko­ro­na­cyi dla niej przez cze­skie Sta­ny wy­da­ny. Dama owa na­le­ża­ła do dwo­ru i od sa­mej ce­sa­rzo­wej do­sta­ła to ubra­nie, w któ­rem się Li­dusz­ka w ten dzień uro­czy­sty pysz­ni­ła. Po­raz pierw­szy i ostat­ni Li­dusz­ka w te dro­gie ustro­iła się suk­nie; zda­wa­ło się jej grzesz­ną próż­no­ścią cho­dzić w tak prze pysz­nych ma­te­ry­ach, i mat­ka mu­sia­ła na jej proś­bę kosz­tow­ną suk­nię da­ro­wać do ko­ścio­ła, gdziem ją jesz­cze sama po­dzi­wia­ła prze­ro­bio­ną na cho­rą­giew. Obok tak pa­mięt­nej suk­ni zdo­bi­ła Li­dusz­kę tą razą jesz­cze pu­dro­wa­na fry­zu­ra, pra­wie tak wy­so­ka jak jej mała fi­gur­ka, ka­fta­nik na fisz­bi­nach ogrom­nej ob­ję­to­ści i ja­sno zie­lo­ne trze­wi­ki, z wy­so­kie­mi, czer­wo­ne­mi ko­recz­ka­mi. To obu­wie tak jej się od tego cza­su po­do­ba­ło, że w świę­ta nie no­si­ła in­ne­go; pa­mię­ta­ją ją w niem jesz­cze jako siedm­dzie­się­cio­let­nią sta­rusz­kę, cho­ciaż już bez czer­wo­nych ko­recz­ków.

Wła­śnie Li­dusz­ka, trzy­ma­jąc Ka­ro­la za rękę, opo­wia­da­ła ro­dzi­com o ich wspól­nym try­um­fie, gdy wtem wpadł do izby sta­ry ga­jo­wy za­czer­wio­ny, po­rwał dziew­czę w ob­ję­cia i ca­ło­wał tak dłu­go i tak go­rą­co, że aż krzy­czeć za­czę­ła.

Ga­jo­wy opo­wie­dział, że to jego hra­bia Ka­vol­ka książ­ką był ob­da­rzył i że chło­piec tak mu się przy eg­za­mi­nie spodo­bał, że chciał o nim mieć sta­ra­nie, zro­bić z nie­go pana, a jego ro­dzi­ny los znacz­nie po­lep­szyć.

A któż był przy­czy­ną tego szczę­śli­we­go ob­ro­tu rze­czy, je­że­li nie Li­dusz­ka, któ­ra, jak mat­ka, na­pę­dza­ła chłop­ca do pil­no­ści? Sta­ry ga­jo­wy twier­dził, że jej wszyst­ko za­wdzię­cza i wy­le­wał nad nią łzy wdzięcz­no­ści i szczę­ścia, a wszy­scy przy­tom­ni pła­ka­li z nim ra­zem.

– Daj­cie już po­kój, lud­ko­wie, rzekł z uśmie­chem je­den z go­ści, aby kon­cep­tem tej sce­nie ko­niec po­ło­żyć, – prze­cież to Ka­ro­lek za kil­ka lat Li­dusz­ce od­słu­ży, a je­śli uczy­ni­ła z nie­go pana, to on zno­wu za to pa­nią z niej zro­bi. Uwa­żaj­cie, pa­nie oj­cze, czy nie bę­dzie­cie mieć co prze­ciw temu, gdy z tych dwóch osó­bek bę­dzie para.

– Cóż­bym miał mieć prze­ciw temu, jeź­li taka be dzie wola Boża i je­śli Ka­ro­lek do­bre miej­sce do­sta­nie? od­parł pan oj­ciec i przy­ło­żył do ust ku­fel, któ­ry od nie­ja­kie­go cza­su cią­gle peł­ny przed nim stać mu­siał, nad czem pani mama kil­ka razy dzien­nie z bo­le­ścią wzdy­cha­ła. Dziew­czyn naj­le­piej pręd­ko się po­zbyć z domu, do­dał po­wtó­rzyw­szy haust, zwłasz­cza jak u nas, w go­spo­dzie.

– Bio­rę was za sło­wo, prze­rwał mu ga­jo­wy; daj­cie rękę, je­śli tyl­ko sze­ze­rze mó­wi­cie.

– Dla cze­góż­bym nie miał mó­wić szcze­rze? rzekł pan oj­ciec, po­da­jąc mu pra­wi­cę cał­kiem obo­jęt­nie; ale do­syć już o tych frasz­kach, za­cznij­my mó­wić o czemś waż­niej­szem. Kie­dyż się u was w ma­jąt­ku pań­skim za­cznie po­lo­wa­nie? Pew­no mnie tego roku tak nie prze­ła­du­je­cie zwie­rzy­ną jak prze­szłe­go?…

I sta­rzy wsz­czę­li wiel­ce waż­ną i dłu­gą roz­mo­wę, mło­dzi zaś nie stra­ci­li ani słów­ka oj­ców swo­ich i od tej pory uwa­ża­li się za na­rze­czo­nych, a w mia­stecz­ku jesz­cze tego sa­me­go wie­czo­ra wy­ra­cho­wa­no naj­ści­ślej, za ile lat bę­dzie we­se­le, i kogo na nie za­pro­szą.

Z sy­na­mi swy­mi pan oj­ciec nie wy­cho­dził, tak do­brze jak z po­boż­ną có­recz­ką, a nie­po­kój o nich da­wał pani ma­mie za przy­czy­nę, dla cze­go tak mi­łu­je to­wa­rzy­stwo nie­szczę­śli­we­go ku­fla, je­śli kie­dy ośmie­li­ła się ro­bić mu wy­mów­ki. Zwłasz­cza dwaj star­si na­ro­bi­li mu wie­le kło­po­tu. Eme­ryk, na­przy­kład, prze­pa­dał za ob­ra­za­mi: gdy gdzie o ja­kim pięk­nym ob­ra­zie usły­szał, ko­niecz­nie mu­siał go wi­dzieć. Sko­ro razu jed­ne­go do­wie­dział się, że pan bur­mistrz ka­zał umyśl­nie przy­wieźć so­bie z Pra­gi dwa ob­ra­zy, nie miał do­pó­ty spo­ko­ju, do­pó­ki ta­jem­nie nie za­kradł się do re­zy­den­cyi czci­god­ne­go na­czel­ni­ka gmi­ny i nie wkrę­cił do pa­rad­ne­go po­ko­ju, gdzie, jak mó­wio­no, na po­kaz wi­sia­ły. Ale go tam zła­pa­no i już cze­ladź go­to­wa­ła się wy­trze­pać mu po­rząd­nie skó­rę: gdy ua szczę­ście je­den z pi­sa­rzów, któ­ry do pana ojca cho­dził na piwo, po­znał go i wy­swo­bo­dził.

Po ca­łych go­dzi­nach ten dziw­ny chło­piec wpa­try­wał się w ob­ra­zy na oł­ta­rzach i czę­sto ka­zał się ko­ściel­ni­ko­wi na noc w ko­ście­le za­my­kać, aby zo­ba­czyć tak­że, jak one przy księ­ży­cu wy­glą­da­ją. Czy. 2

sły­szał kto w ży­ciu con po­dob­ne­go? Pan oj­ciec za ła­niy­wał nad nim ręce, jak nad zu­peł­nym wa­ry­ate­ni. W down ba­zgrał po wszyst­kich ścia­nach, ry­so­wał, CO mu pod oczy pod­pa­dło-–-tu kota do­mo­we­go, tan psa, to zno­wu coś in­ne­go. I lu­dzi umiał od­ry­so­wać, i to tak do­brze, że nie je­den się prze­ląkł, gdy zo ba­czył nie­spo­dzia­nie jego ma­lo­wi­dła, my­śląc, że przed nim żywe sto­ją oso­by. Wsze­la­ko ta umie­jęt­ność bied­ne­mu Eme­ry­ko­wi dała się we zna­ki. Naj­strasz­niej­sze spo­ty­ka­ły go przy­kro­ści, gdy ta lub owa po­waż­na oso­bi­stość po­zna­ła się w jego śmia­łych wi­ze­run­kach. Wszyst­kie na­po­mnie­nia, wszyst­kie groź­by były da­rem­ne; ani Li­dusz­ka, ani trzci­na nic na chłop­cu nie wskó­ra­ły; to ba­zgra­nie tkwi­ło mu niby cho­ro­ba we krwi. Po­wo­li całe mia­sto zja­wi­ło się na po­dwó­rzo­wej ścia­nie go­spo­dy pana ojca, skar­ga na­stę­po­wa­ła za skar­gą, a gdy na­ko­niec i syn­dyk przy­biegł cały roz­wście­klo­ny i skar­żył się na wy­rod­ne­go chłop­ca, że so­bie z po­waż­nych i sza­no­wa­nych lu­dzi grzesz­ne stroi żar­ty, w ojcu krew za­ki­pia­ła i po­sta­no­wił tym bła­zeń­stwom na­gły ko­niec po­ło­żyć.

Nie rzekł ani sło­wa do Eme­ry­ka, ale chwy­cił za świą­tecz­ną ka­po­tę, wsa­dził swą naj­now­szą, ak­sa­mit­ną czap­kę na gło­wę i tak wy­stro­jo­ny po­biegł do są-; sia­da my­dla­rza. Tyl­ko Li­dusz­ka pa­trzy­ła nań ze stra­chem, nie tu­sząc so­bie nic do­bre­go.

I nie omy­li­ła się; na dru­gi dzień pan oj­ciec ka­zał wcze­śnie rano zbu­dzić Eme­ry­ka i po­wie­dział mu, żeby swo­ich rze­czy po­szu­kał i zwią­zał je, a po­tem po­śpie­szył do maj­stra my­dla­rza, któ­re­go od dziś dnia jest uczniem.

Eme­ryk ska­mie­niał. Wie­dział wpraw­dzie bie­dak, że my­śli go od­dać do rze­mio­sła, jed­nak­że ta wia­do­mość tak go w zdu­mie­nie wpra­wi­ła, jak gdy­by ją po raz pierw­szy był usły­szał. Mło­dość iak lubi ufać szczę­śli­wej przy­szło­ści. My­ślał, że się oj­ciec zmięk­czy, że na jego za­mia­ry kie­dyś ze­zwo­li. Ukry­wał więc je sta­ran­nie, ocze­ku­jąc przy­ja­znej chwi­li, aby się z nie­mi wy­wnę­trzyć, i ze zdzi­wie­niem usły­sza­ła pła­czą­ca Li­dusz­ka, któ­ra przy­szła bra­ta po­cie­szyć, ja­kie to zu­chwa­łe za­my­sły zro­dzi­ły się w jego kę­dzie­rza­wej gło­wie. Roz­pa­cza­ją­cy chło­piec nie taił już przed nią, że chciał iść do Pra­gi do ma­la­rzy, któ­rzy tam, jak to do­brze wie­dział, swój cech mie­li. Sły­szał on jacy sław­ni ar­ty­ści wy­szli z ich to­wa­rzy­stwa. A te­raz już wszyst­ko na wie­ki stra­co­ne.

Li­dusz­ka wpraw­dzie twier­dzi­ła, że wszyst­ko może jesz­cze inny wziąść ob­rót, ale Eme­ryk wie­dział do­sko­na­le, że pan oj­ciec nig­dy od tego nie ustą­pi, co raz był po­sta­no­wił, gdy­by to na­wet z jego wła­sną było szko­dą. Zwłasz­cza co się ty­czy dzie­ci, był nie­ubła­ga­ny, a naj­mniej­sza róż­ni­ca mię­dzy jego a ich zda­nia­mi, już mu się zda­wa­ła bun­tem prze­ciw jego oj­cow­skiej po­wa­dze. Nic dziw­ne­go, że Eme­ryk, choć już pra­wie mło­dzie­niec, nie po­my­ślał o tem aby sam so­bie po­ra­dzić. We­dle wy­ma­ga­nia ów­cze­sne­go wie­ku, w domu i w szko­le był przy­uczo­ny do śle­pej ule­gło­ści ro­dzi­com i uwa­żał sam, każ­dy opór prze­ciw woli star­szych, za grzech śmier­tel­ny.

Szedł więc do maj­stra cięż­ko w mło­dej du­szy za­smu­co­ny, bez szem­ra­nia usłu­chał swe­go nie­li­to­śne­go ojca, lecz nikt może tyle co on nie do­świad­czył praw­dy tego sta­re­go przy­sło­wia, „kto ter­mi­nu­je, ten się do brze na­mę­czy i na­pra­cu­je”. Jego maj­ster był to czło­wiek ogra­ni­czo­ny i sro­gi, jak nikt w ca­łem mia­stecz­ku. Jesz­cze, jako pra­wie stu­let­ni sta­rzec, dzia­dek Eme­ryk łzy wy­le­wał, gdy opo­wia­dał nam o swo jej ów­cze­snej du­cho­wej i cie­le­snej nie­wo­li.

W nie­dzie­lę, przed po­łu­dniem po sło­wie Bo­źem, mogł na chwi­lę od­wie­dzić ro­dzi­ców. Pan oj­ciec nig­dy go nie za­py­tał, jak mu się po­wo­dzi? my­slał, i by, że so­bie przez to ubli­ża. Wi­dząc syna nie­gdyś tak rześ­kie­go i ży­we­go, te­raz ci­cho jak ba­ra­nek ze spusz­czo­ne­mi oczy­ma i bla­de­mi li­ca­mi sie­dzą­ce­go przy sto­le, śmiał się w du­szy z za­do­wo­le­niem, że wpadł ua tak do­bry po­mysł dać go do są­sia­da my­dla­rza; wie­dział on, że ten po­tra­fił ob­ciąć mu skrzy­deł­ka.

Li­dusz­ka w skry­to­ści pła­ka­ła gorz­ko nad przy­gnę­bie­niem bra­ta i nad jego do krwi spra­co­wa­ne­mi rę­ko­ma, któ­re tak chęt­nie, i o ile są­dzić moż­na z nie­któ­rych pró­bek, tak mi­strzow­sko wła­da­ły­by pędz­lem. Nie­kie­dy ku­po­wa­ła mu pa­pie­ru i farb, i wy­wo­ły­wa­ła za każ­dą razą sła­by od­blask szczę­ścia na jego twarz stra­pio­ną. Gdy w nie­dzie­lę wie­czo­rem maj­ster z cze­lad­ni­ka­mi wy­nie­śli się na piwo, a zła maj­stro­wa ze swo­je­mi roz­pust­ne­mi dzieć­mi spać po­szła, Eme­ryk wcho­dził na górę, gdzie sy­piał i je­śli mu tyl­ko zmę­cze­nie i płacz po­zwa­la­ły, przy nie­do­pa­lo­nym ka­wał­ku świecz­ki ba­zgrał i ba­zgrał z przy­spie­szo­nym od­de­chem, z iskrzą­ce­mi oczy­ma jak za dni szczę­śliw­szych.

Za­le­d­wie pan oj­ciec po­zbył się Eme­ry­ka, już nań cze­ka­ły nowe „tur­ba­cye” z Mel­chio­rem. Ten zno­wu cały dzień Boży sie­dział wśród ksią­żek, a to w prak­tycz­nych oczach pana ojca tyle zna­czy­ło, co bez­wstyd­ne próż­no­wa­nie.

Ksiądz dzie­kan jesz­cze po­pie­rał chłop­ca w tej na­mięt­no­ści i choć Mel­chior już prze­szło od roku wy­szedł ze szko­ły, mu­siał jed­nak cho­dzić jesz­cze do nie­go, a on go dar­mo uczył. Pan oj­ciec chciał by wie­dzieć tyl­ko, cze­go on go mogł uczyć? Myśl, że jego chło­piec jest dar­mo­zja­dem, okrop­nie mu do­ku­cza­ła. Ka­zał so­bie na­peł­niać ku­fel czę­ściej jesz cze niż wprzó­dy, a krzy­czał jesz­cze gło­śniej i wa­lił w stół jesz­cze bar­dziej niż za­zwy­czaj. Tak, tak, już wi­dzę, że już nie ma rady, że już mu­szę raz prze­cię po­wie­dzieć praw­dę o panu ojcu; cho­cia­żem tego dość dłu­go uni­ka­ła: już nie mógł ani na chwi­lę obejść się bez swe­go ku­fla, brał go na­wet z sobą, kie­dy szedł spać: sta­wiał go obok łóż­ka na sto­le i bu­dząc się, po­pi­jał z nie­go.

Pani mama nie śmia­ła go już na­po­mi­nać.; sko­ro tyl­ko się ode­zwa­ła, za­raz ła­mał krze­seł­ka i roz­bi­jał dzban­ki. Za­iste, szło tu o ży­cie, kie­dy się roz­ło­ścił. Co się przy­tem z jego pro­ce­de­rem dzia­ło, nie­po­trze-buję na­wet po­wia­dać, nie­gdyś w tak kwit­ną­cym sta­nie, z każ­dym dniem co­raz wię­cej upa­dał.

Gdy­by ksiądz dzie­kan nie po­pie­rał Mel­chio­ra, pan oj­ciec był­by z nim tak pręd­ko skoń­czył, jak z Eme­ry­kiem. Nie wy­trzy­mał jed­nak, gdy Mel­chior jed­ne­go razu nie­spo­dzia­nie przed nim wy­stą­pił i śmia­ło, jak gdy­by był w swo­jem pra­wie, żą­dał, aby go pu­ścił do Pra­gi na kur­sa, do­wo­dząc że tyl­ko w pierw­szych la­tach bę­dzie po­trze­bo­wał pew­nej pie­nięż­nej pod­po­ry, a póź­niej spo­dzie­wa się sam so­bie dać radę. Wte­dy taki po­wstał ha­łas w go­spo­dzie, że nie by­ło­by nic dziw­ne­go, gdy­by się sta­ry do­mek był roz­wa­lił. Pan oj­ciec w swym spra­wie­dli­wym gnie­wie od zmy­słów od­cho­dził, i gdy­by piw­ni­czy chło­pa­ka za koł­nierz nie zła­pał i nie wy­pchnął za drzwi, pe-wno­by Mel­chior żywy z miej­sca się był nie ru­szył. Mu­siał ucie­kać i u ja­kie­goś krew­nia­ka przez wie­le dui się ukry­wać, za­nim się ośmie­lił zno­wu prze­stą­pić próg oj­cow­ski. Na­próż­no ksiądz dzie­kan przy… szedł oso­bi­ście pro­sić za nim; na­próż­no mó­wił ojcu o zna­ko­mi­tych zdol­no­ściach syna, na­próż­no mu do­wo­dził, że chło­piec gło­wą swo­ją może tyle do­ka­zać, że go oj­czy­zna po­li­czy z duma mię­dzy pierw­szych swych pi­sa­rzy: upar­ty sta­rzec był nie­wzru­szo­ny, ba, przy ostat­nim punk­cie roz­śmiał się w oczy księ­dzu dzie­ka­no­wi. Do­wo­dził mu prze­ciw­nie, że żad­nych ksiąg, a za­tem żad­nych pi­sa­rzy już nie­po­trze-bu­je­my; że mamy bi­blię, któ­ra nam po­ka­zu­je dro­gę do zba­wie­nia, i cze­ską kro­ni­kę, któ­ra nas przy­ucza do ży­cia i jego zmien­nych lo­sów: cze­góż więc żą­dać wię­cej? Wszel­ka inna uczo­ność, we­dług nie­go, nie­mo­gła być ni­czem in­nem jak mar­no­ścią i igrasz­ką.

Ksiądz dzie­kan od­szedł z gnie­wem, nic nie wskó­raw­szy, al­bo­wiem na­wet uprzej­ma jego pro­po­zy­cyi że już sam bę­dzie wspie­rać chłop­ca, nie zo­sta­ła przy­ję­tą; pan oj­ciec rzekł mu bez ogród­ki, że praw swo­ich do wła­sne­go dziec­ka nie sprze­da­je i Mel­chior mu­siał iść do maj­stra kraw­ca na na­ukę,

Ale Mel­chior nie był taki do­bro­dusz­ny, jak jego brat star­szy; był on na­mięt­ny i upar­ty jak oj­ciec. Za­miast ele­gicz­nej bo­le­ści nad znisz­czo­ne­mi na­dzie­ja­mi, za­gnieź­dzi­ła się w jego ser­cu go­rą­ca za­wzię­tość; wrzał w nim nie­ustan­nie gniew za­cię­ty, któ­ry się na maj­stra wy­le­wał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: