Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W rodzinnym gronie - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W rodzinnym gronie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 178 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tram­waj, zdą­ża­ją­cy do Neu­il­ly, mi­nął bra­mę Ma­il­lot i su­nął wzdłuż dłu­giej alei, któ­ra do­cho­dzi aż do Se­kwa­ny. Za­przę­gnię­ta do wa­go­nu mała lo­ko­mo­ty­wa gwiz­dem roz­pę­dza­ła prze­szko­dy, wy­plu­wa­ła parę i sa­pa­ła jak czło­wiek tra­cą­cy dech w bie­gu, a tło­ki po­ru­sza­ły się z po­śpiesz­nym szczę­kiem ja­kichś że­la­znych nóg. Cięż­ki skwar skła­nia­ją­ce­go się ku koń­co­wi dnia let­nie­go pa­dał na uli­cę, z któ­rej po­mi­mo zu­peł­ne­go bez­ru­chu po­wie­trza pod­no­sił się kurz bia­ły jak kre­da, nie­prze­zro­czy­sty, go­rą­cy i dusz­ny, przy­le­pia­ją­cy się do spo­tnia­łej skó­ry, na­peł­nia­ją­cy oczy, wni­ka­ją­cy do płuc.

Lu­dzie wy­cho­dzi­li przed bra­my, aby za­czerp­nąć po­wie­trza.

Szy­by w wa­go­nie były opusz­czo­ne, a wszyst­kie fi­ran­ki trze­po­ta­ły od szyb­kiej jaz­dy. We­wnątrz wa­go­nu sie­dzia­ło nie­wie­le osób, gdyż w te go­rą­ce dni sa­do­wio­no się ra­czej na im­pe­ria­le lub na po­mo­stach. Były tam oty­łe damy w far­so­wych to­a­le­tach, ty­po­we mieszcz­ki z przed­mie­ścia, uda­ją­ce nie­do­stęp­ną im wy­twor­ność na­pu­szo­nym do­sto­jeń­stwem, god­nym in­ne­go cza­su i miej­sca. Byli pa­no­wie zmor­do­wa­ni pra­cą biu­ro­wą, z twa­rza­mi po­żół­kły­mi, zgię­ty­mi ple­ca­mi, ło­pat­ka­mi nie­co wy­sta­ją­cy­mi od dłu­gie­go po­chy­la­nia się nad biur­kiem. Ich nie­spo­koj­ne i smut­ne ob­li­cza mó­wi­ły po­nad­to o tro­skach do­mo­wych, o nie­ustan­nej po­trze­bie pie­nię­dzy, o za­mierz­chłych na­dzie­jach już osta­tecz­nie za­wie­dzio­nych, al­bo­wiem wszy­scy na­le­że­li do owej ar­mii lu­dzi go­łych jak świę­ci tu­rec­cy, a we­ge­tu­ją­cych oszczęd­nie w nędz­nych ka­mie­nicz­kach ze sztu­ka­te­ria­mi i je­dy­ną grząd­ką w cha­rak­te­rze ogród­ka, na za­śmie­co­nej rów­ni­nie, któ­ra cią­gnie się wo­kół Pa­ry­ża.

Tuż przy drzwicz­kach ni­ski i gru­by czło­wiek, z twa­rzą obrzę­kłą, z brzu­chem opa­da­ją­cym po­mię­dzy roz­sta­wio­ne nogi tu­dzież z or­de­rem na czar­nym ubra­niu, roz­ma­wiał z wy­so­kim chu­dziel­cem o nie­po­rząd­nym wy­glą­dzie, ma­ją­cym na so­bie bia­łe i bar­dzo brud­ne ubra­nie z dre­li­chu, a na gło­wie sta­ry ka­pe­lusz pa­na­ma. Pierw­szy z nich mó­wił po­wo­li, z nie­ja­kim ocią­ga­niem się, któ­re nie­kie­dy zda­wa­ło się upo­dab­niać go do ją­ka­ły. Był to pan Ca­ra­van, urzęd­nik z mi­ni­ster­stwa ma­ry­nar­ki., Dru­gi, były ofi­cer sa­ni­tar­ny ze stat­ku han­dlo­we­go, za­koń­czył po­przed­nią ka­rie­rę osie­dliw­szy się na ron­dzie Co­ur­be­vo­ie, gdzie wśród ubo­giej lud­no­ści tej dziel­ni­cy pró­bo­wał swych męt­nych wia­do­mo­ści me­dycz­nych, któ­rych mu do­star­czy­ło uprzed­nie ży­cie awan­tur­ni­ka. Na­zy­wał się Che­net, a ka­zał ty­tu­ło­wać się dok­to­rem. Krą­ży­ły nie­do­bre po­gło­ski o jego mo­ral­no­ści.

Pan Ca­ra­van za­wsze pro­wa­dził nor­mal­ne ży­cie urzęd­ni­cze. Od trzy­dzie­stu lat uda­wał się nie­odmien­nie co rano do biu­ra tą samą dro­gą, spo­ty­ka­jąc o tej sa­mej go­dzi­nie i w tych sa­mych miej­scach tych sa­mych lu­dzi, uda­ją­cych się rów­nież do pra­cy. A co wie­czór, wra­ca­jąc tym sa­mym szla­kiem, od­naj­do­wał zno­wu te same i sta­rze­ją­ce się w jego oczach twa­rze.

Co­dzien­nie, ku­piw­szy na rogu Fau­bo­urg Sa­int-Ho­no­ré ga­ze­tę za je­den sous, za­opa­try­wał się z ko­lei w dwie buł­ki i wcho­dził do mi­ni­ster­stwa z miną wi­no­waj­cy, któ­ry od­da­je się w ręce spra­wie­dli­wo­ści. Zja­wiał się w biu­rze z ser­cem peł­nym nie­po­ko­ju, w cią­głym ocze­ki­wa­niu na burę za ja­kieś nie­do­pa­trze­nie, któ­re­go mógł się był do­pu­ścić.

Nig­dy nie zda­rzy­ło się nic, co by mo­gło od­mie­nić jed­no­staj­ny po­rzą­dek jego ży­cia, al­bo­wiem nie ob­cho­dzi­ło go nic poza spra­wa­mi biu­ro­wy­mi, awan­sa­mi i gra­ty­fi­ka­cja­mi. Czy to w mi­ni­ster­stwie, czy też w gro­nie ro­dzin­nym (był bo­wiem żo­na­ty, po­ślu­biw­szy cór­kę ubo­gie­go ko­le­gi), roz­ma­wiał je­dy­nie o spra­wach służ­bo­wych. Nig­dy jego umysł, ob­umar­ły w co­dzien­nej i ogłu­pia­ją­cej ro­bo­cie, nie zdo­by­wał się na my­śli, na­dzie­je i ma­rze­nia wy­bie­ga­ją­ce poza mi­ni­ster­stwo. Jed­nak­że go­rycz usta­wicz­nie za­tru­wa­ła jego urzęd­ni­cze roz­ko­sze, go­rycz spo­wo­do­wa­na na­jaz­dem in­ten­den­tów ma­ry­nar­ki, bla­cha­rzy, jak ich na­zy­wa­no z po­wo­du srebr­nych ga­lo­nów – na sta­no­wi­ska na­czel­ni­ków i ich za­stęp­ców. Co wie­czór pod­czas obia­du wy­su­wał w tej ma­te­rii wo­bec żony, któ­ra po­dzie­la­ła jego nie­na­wiść, nie­zbi­te do­wo­dy, jak nie­słusz­ną pod każ­dym wzglę­dem rze­czą jest da­wa­nie sta­no­wisk w Pa­ry­żu lu­dziom prze­zna­czo­nym do że­glu­gi.

Po­sta­rzał, nie do­strze­gł­szy mi­ja­nia swe­go ży­cia, z gim­na­zjum bo­wiem prze­szedł bez­po­śred­nio do biu­ra, a wy­cho­waw­ców, przed któ­ry­mi ongi drżał, za­stą­pi­li mu po­tem na­czel­ni­cy, któ­rych bał się już wręcz nie­sa­mo­wi­cie. Sam wi­dok pro­gu tych biu­ro­wych de­spo­tów zdol­ny był wstrzą­snąć nim od stóp do głów. Od usta­wicz­nej trwo­gi stał się nie­zgrab­ny w spo­so­bie by­cia, na­brał uni­żo­no­ści i uległ pew­ne­mu ro­dza­jo­wi ner­wo­wych za­jąk­nień.

Znał Pa­ryż tyl­ko tak, jak­by go mógł znać śle­piec pro­wa­dzo­ny co­dzien­nie pod tę samą bra­mę przez psa. Gdy w swej ga­ze­cie za je­den sous czy­tał wia­do­mo­ści o wy­da­rze­niach i skan­da­lach, przyj­mo­wał je jako opo­wie­ści fan­ta­stycz­ne, zmy­ślo­ne ku roz­ryw­ce drob­nych urzęd­ni­ków. Jako za­cho­waw­ca, re­ak­cjo­ni­sta bez okre­ślo­nej co praw­da przy­na­leż­no­ści par­tyj­nej, ale wróg wszel­kich no­wo­ści, przy­cho­dził do po­rząd­ku dzien­ne­go nad wy­da­rze­nia­mi po­li­tycz­ny­mi, któ­re zresz­tą jego dzien­nik za­wsze z ja­kie­goś po­wo­du prze­ku­pio­ny, za­zwy­czaj po­da­wał w znie­kształ­ce­niu. A kie­dy co wie­czór po­wra­cał ale­ją Pól Eli­zej­skich, przy­glą­dał się bacz­nie tłu­mo­wi spa­ce­ro­wi­czów i to­czą­ce­mu się stru­mie­nio­wi po­jaz­dów niby obcy po­dróż­ny, któ­ry prze­mie­rza stro­ny bar­dzo od­le­głe.

W tym sa­mym roku, w któ­rym do­bie­gło trzy­dzie­ści lat jego na­ce­cho­wa­nej obo­wiąz­ko­wo­ścią służ­by, otrzy­mał na pierw­sze­go stycz­nia krzyż le­gii ho­no­ro­wej, któ­ry w ad­mi­ni­stra­cji zmi­li­ta­ry­zo­wa­nej wy­na­gra­dza dłu­gą i nik­czem­ną nie­wo­lę – (mówi się: wier­ne służ­by) – po­sęp­nych ga­ler­ni­ków, przy­ku­tych do zie­lo­ne­go kar­to­nu. To nie­ocze­ki­wa­ne do­sto­jeń­stwo wy­two­rzy­ło w nim nowe i wy­so­kie po­ję­cia o wła­snych uzdol­nie­niach i od­mie­ni­ło z grun­tu jego oby­cza­je. Prze­stał no­sić ko­lo­ro­we spodnie i fan­ta­zyj­ne ma­ry­nar­ki, a prze­szedł na spodnie czar­ne i dłu­gie sur­du­ty, bo przy ta­kim stro­ju na­der sze­ro­ka wstą­żecz­ka pre­zen­to­wa­ła się oka­za­lej. Go­lił się co rano, sta­ran­nie czy­ścił pa­znok­cie, zmie­niał bie­li­znę co dru­gi dzień – i tak w po­czu­ciu pra­wo­rząd­no­ści form to­wa­rzy­skich tu­dzież przez po­sza­no­wa­nie dla po­rząd­ku pu­blicz­ne­go, któ­re­go cząst­kę sobą sta­no – wił,stał się z dnia na dzień in­nym Ca­ra­va­nem: wy­mu­ska­nym, ma­je­sta­tycz­nym i po­błaż­li­wym.

U sie­bie w domu zwykł był przy każ­dej spo­sob­no­ści uży­wać okre­śle­nia: „mój krzyż”. Opa­no­wa­ła go taka py­cha, że nie mógł ścier­pieć na kła­pie u bliź­nich wstą­żecz­ki in­ne­go ro­dza­ju. Przede wszyst­kim iry­to­wał go wi­dok or­de­rów cu­dzo­ziem­skich, „któ­rych no­sze­nie – jak twier­dził – po­win­no być we Fran­cji za­ka­za­ne”. W szcze­gól­no­ści miał o to pre­ten­sję do dok­to­ra Che­net, któ­re­go spo­ty­kał co wie­czór w tram­wa­ju przy­ozdo­bio­ne­go od­zna­cze­nia­mi na prze­mian bia­ły­mi, nie­bie­ski­mi, po­ma­rań­czo­wy­mi lub zie­lo­ny­mi.

Roz­mo­wy tych dwu lu­dzi, to­czo­ne po­mię­dzy Łu­kiem Try­um­fal­nym a Neu­il­ly, były zresz­tą za­wsze jed­na­ko­we. Tego dnia, po­dob­nie jak dni po­przed­nich, za­ję­li się naj­pierw róż­ny­mi nad­uży­cia­mi miej­sco­wy­mi, któ­re oby­dwu obu­rza­ły, a uży­wa­li so­bie tym ra­zem na me­rze z Neu­il­ly. Póź­niej, jak to nie­odmien­nie bywa w to­wa­rzy­stwie le­ka­rza, Ca­ra­van po­ru­szył te­mat cho­rób, ży­wiąc na­dzie­ję, że w ten spo­sób otrzy­ma bez­płat­nie kil­ka wska­zó­wek le­kar­skich, a może na­wet po­ra­dę, je­śli zręcz­nie się do tego weź­mie i nie zdra­dzi się ze swym za­mia­rem. Mat­ka bo­wiem nie­po­ko­iła go już od dłuż­sze­go cza­su. Czę­sto ule­ga­ła prze­wle­kłym omdle­niom, a cho­ciaż li­czy­ła dzie­więć­dzie­siąt lat, zu­peł­nie nie chcia­ła o sie­bie dbać.

Ca­ra­va­na roz­rzew­niał jej po­de­szły wiek, to­też po­wta­rzał w kół­ko dok­to­ro­wi Che­net: – Nie­czę­sto za­pew­ne wi­dy­wał pan lu­dzi w tym wie­ku? – I za­cie­rał z ra­do­ścią ręce, jed­nak­że by­najm­niej nie dla­te­go, iżby go cie­szył wi­dok uwiecz­nia­nia się ta­kiej sta­ro­wi­ny na zie­mi, ale dla­te­go, że dłu­go­trwa­łe ży­cie mat­ki było jak­by obiet­ni­cą dla nie­go sa­me­go.

I tak roz­wi­nął swą myśl:

– O, w mo­jej ro­dzi­nie żyje się dłu­go. Co do sie­bie, to je­stem rów­nież pew­ny, że – wy­jąw­szy moż­li­wość nie­szczę­śli­we­go wy­pad­ku – umrę w póź­nej sta­ro­ści.

Le­karz spoj­rzał nań z po­li­to­wa­niem, przez do­brą chwi­lę przy­glą­dał się czer­wo­nej jak bu­rak twa­rzy są­sia­da, jego oty­łe­mu kar­ko­wi, kał­du­no­wi opa­da­ją­ce­mu po­mię­dzy otłusz­czo­ne i fla­ko­wa­te nogi, tej ca­łej apo­plek­tycz­nej tu­szy sta­re­go i zra­mo­la­łe­go urzęd­ni­ka. Zsu­nąw­szy szyb­kim ru­chem ręki sza­ra­wą pa­na­mę, któ­ra za­kry­wa­ła mu gło­wę, od­po­wie­dział szy­der­czo:

– To nie ta­kie znów pew­ne, do­bro­dzie­ju. Pań­ska mat­ka jest chu­chrem, a pan li tyl­ko tłu­ścio­chem.

Ca­ra­van umilkł za­kło­po­ta­ny.

Tram­waj przy­był na miej­sce. Gdy oby­dwaj wy­sie­dli, pan Che­net za­pro­po­no­wał we­rmut w po­ło­żo­nej na­prze­ciw­ko ka­wiar­ni „Glo­be”, gdzie byli sta­ły­mi go­ść­mi. Wła­ści­ciel po przy­ja­ciel­sku wy­cią­gnął ku nim dwa pal­ce, któ­re uści­snę­li po­nad sto­ją­cy­mi na la­dzie bu­tel­ka­mi. Przy­łą­czy­li się do trzech mi­ło­śni­ków do­mi­na, sie­dzą­cych tu już od po­łu­dnia. Wy­mie­nio­no ser­decz­no­ści z nie­unik­nio­nym – Co sły­chać? – Gra­ją­cy po­wró­ci­li do swej par­tii. Wresz­cie po­wie­dzia­no im do­bra­noc. Po­da­li so­bie ręce nie pod­no­sząc gło­wy i każ­dy po­dą­żył na obiad.

Ca­ra­van miesz­kał przy ron­dzie Co­ur­be­vo­ie, w nie­wiel­kiej dwu­pię­tro­wej ka­mie­nicz­ce,. któ­rej par­ter za­ję­ty był przez fry­zje­ra.

Dwie sy­pial­nie, ja­dal­nia i kuch­nia, po któ­rych na­pra­wia­ne krze­sła krą­ży­ły we­dług po­trze­by, sta­no­wi­ły ca­łość miesz­ka­nia, gdzie pani Ca­ra­van spę­dza­ła czas na ro­bie­niu po­rząd­ków, pod­czas gdy jej dzie­ci, dwu­na­sto­let­nia Ma­ria Lu­dwi­ka i dzie­wię­cio­let­ni Fi­lip Au­gust, ga­nia­ły ze wszyst­ki­mi ulicz­ni­ka­mi z dziel­ni­cy po wszyst­kich rynsz­to­kach alei.

Po­nad swym miesz­ka­niem Ca­ra­van umie­ścił mat­kę, któ­rej skąp­stwo sły­nę­ło w ca­łej oko­li­cy, a chu­dość na­su­wa­ła po­wie­dze­nie, że Pan Bóg stwo­rzył ją sto­su­jąc jej wła­sne za­sa­dy oszczęd­no­ści. Była za­wsze w złym hu­mo­rze i nie po­tra­fi­ła prze­żyć ani jed­ne­go dnia bez kłót­ni, po­łą­czo­nych z wy­bu­cha­mi nie­po­ha­mo­wa­ne­go gnie­wu. Ze swe­go okna wy­my­śla­ła na są­sia­dów przed bra­ma­mi, sprze­daw­czy­nie wa­rzyw i owo­ców, za­mia­ta­czy ulic i an­dru­sów, któ­rzy z ze­msty cho­dzi­li za nią z da­le­ka i po­krzy­ki­wa­li „mał­pa zie­lo­na” – ile­kroć wy­szła na uli­cę.

Dziew­czy­na z Nor­man­dii, za­hu­ka­na nie­wia­ro­god­nie, wy­ko­ny­wa­ła po­słu­gi go­spo­dar­skie i spa­ła na dru­gim pię­trze tuż przy sta­rej na wy­pa­dek nie­szczę­ścia.

W chwi­li gdy Ca­ra­van po­wró­cił do domu, jego żona, do­tknię­ta chro­nicz­ną cho­ro­bą sprzą­ta­nia, do­pro­wa­dza­ła wła­śnie ka­wał­kiem fla­ne­li do po­ły­sku ma­ho­nio­we krze­sła, roz­pro­szo­ne w pu­st­ce po­ko­jów. No­si­ła za­wsze ni­cia­ne rę­ka­wicz­ki, gło­wę przy­ozda­bia­ła prze­krzy­wio­nym usta­wicz­nie na jed­no ucho czep­kiem z róż­no­ko­lo­ro­wy­mi wstąż­ka­mi i po­wta­rza­ła za każ­dym ra­zem, gdy ją ktoś za­sko­czył przy za­cią­ga­niu pod­ło­gi, fro­te­ro­wa­niu, czysz­cze­niu albo pra­niu: – Nie je­stem bo­ga­ta, w moim domu wszyst­ko jest zwy­czaj­ne, ale czy­stość sta­no­wi mój zby­tek, a to jest wię­cej war­te od wie­lu in­nych rze­czy.

Ob­da­rzo­na sil­nym zmy­słem prak­tycz­nym, była we wszyst­kim prze­wod­nicz­ką swe­go męża. Co wie­czór przy sto­le, a po­tem w łóż­ku dłu­go roz­ma­wia­li o spra­wach biu­ro­wych i cho­ciaż żona była o dwa­dzie­ścia lat młod­sza od męża, mąż pod­dał się jej kie­row­nic­twu i szedł we wszyst­kim za jej radą.

Nie od­zna­cza­ła się nig­dy uro­dą, te­raz zaś była już brzyd­ka, drob­na i chu­der­la­wa. Sła­be przy­mio­ty jej ko­bie­co­ści, któ­re kunszt po­wi­nien był pod­kre­ślać wła­ści­wym ubio­rem, ni­kły za­wsze pod nie­po­ręcz­nym ob­le­cze­niem. Jej spód­ni­ce zda­wa­ły się wciąż prze­krę­cać na jed­ną stro­nę, a poza tym czę­sto, nie zwa­ża­jąc na wi­dzów, dra­pa­ła się gdzie po­pa­dło z upodo­ba­niem, któ­re przy­po­mi­na­ło na­łóg. Je­dy­ną ozdo­bą, na któ­rą so­bie po­zwa­la­ła, było całe mnó­stwo prze­pla­ta­ją­cych się je­dwab­nych wstą­żek na pre­ten­sjo­nal­nych czep­kach, któ­re mia­ła zwy­czaj no­sić po domu.

Gdy spo­strze­gła wcho­dzą­ce­go męża, pod­nio­sła się, po­ca­ło­wa­ła go w fa­wo­ry­ty i za­py­ta­ła:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: