Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Roman Wilhelmi. Biografia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 października 2015
Ebook
34,06 zł
Audiobook
21,29 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Roman Wilhelmi. Biografia - ebook

Nikodem Dyzma, Stanisław Anioł – Roman Wilhelmi zapisał się w naszej zbiorowej pamięci dzięki tym i wielu innym telewizyjnym rolom, a także kapitalnym kreacjom teatralnym. Był nie tylko wielkim aktorem – był również miotanym wątpliwościami człowiekiem.

Autorowi udało się pokazać Wilhelmiego bez upiększeń. Opowiada o nim wiele znakomitości polskiej sceny, także jego syn oraz bliscy. Książka zawiera wiele niepublikowanych dotąd zdjęć z prywatnego archiwum rodziny.

Gdyby żył, byłby dzisiaj laureatem wszelkich możliwych nagród, postacią szalenie medialną. Wówczas nie było szansy lansowania się. Dzisiaj czułby się jak ryba w wodzie. Miał szeroki gest. Kiedy wszyscy przeliczali pieniądze, on je wydawał. Nie kalkulował, chciał żyć, żyć, żyć. To straszna niesprawiedliwość, że los go zabrał. Miał poczucie nieśmiertelności. Przy swoim ogromnym temperamencie nie wkalkulował tego, że można umrzeć. Mawiał: »I tak będę wielki«.”

Maciej Prus

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64980-12-1
Rozmiar pliku: 16 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mojemu Tymonowi

PRZEDMOWA AUTORA

Wciąż pytają mnie o niego...

Minęło ponad dziesięć lat, od kiedy Roman Wilhelmi zawładnął moimi myślami i moją wyobraźnią. Zabrał kilka lat z życia, ale dał coś znacznie cenniejszego.

Wtajemniczenie w swój świat, w swój wielki talent. Zaraził rzadko spotykaną energią i niejako ostrzegł mnie. Ostrzegł przed niebezpieczeństwami sukcesu w tym zawodzie, przed swoiście rozumianą walką o siebie z całym światem. Swoim własnym życiem, niestety stanowczo zbyt krótkim, ostrzegł przed jednostronnie i niezbyt ostrożnie przedkładanymi priorytetami. Jeśli znów, jak na scenie i w filmie, kierował się w nim impulsem, wewnętrznym podszeptem, niezawodną skądinąd intuicją – zawiodły go tym razem.

Właśnie ponad dziesięć lat temu podjąłem się opracowania biografii zawodowej mojego mistrza, by przypomnieć postać wielkiego polskiego aktora. Zaciekawiło mnie, że do tej pory nie powstał opis jego kariery i życia. Szukając formy opowiedzenia o Romanie Wilhelmim, starałem się odszukać i samemu poprzez rozmowy stworzyć źródła bibliograficzne, usegmentować je. Postanowiłem spotkać się z osobami, które znały aktora bądź z nim pracowały.

Chciałem zobaczyć aktora oczami tego środowiska z wielu punktów widzenia moich rozmówców. Kierowałem się tym, co według wszystkich moich rozmówców stanowiło dominujący rys charakteru Romana Wilhelmiego. Zafascynowała mnie jego siła i upór w dążeniu do przezwyciężania trudności, niechęci i zwyczajnej zawiści, których mu nie szczędzono. I choć „pretendując do nieosiągalnej prawdy, popełnia się kłamstwo, ponieważ wyłącza się zdarzenia, jakie ukazują nas w świetle niepochlebnym”, starałem się przedstawić artystę jak najbardziej prawdziwie. Wykorzystałem w pracy część zanotowanych tekstów rozmów. Wszystkie rozmowy są autoryzowane i stanowią rodzaj źródła. Nie starałem się o rozmowy tylko z przyjaciółmi aktora, lecz jego osobowość, a nie prosty rachunek prawdopodobieństwa, sprawiła, że wszyscy oni za takich się poczytują. Na rozmowę ze mną zgodzili się bez żadnych zastrzeżeń, by nie tylko Sztukę, której się poświęcił bez reszty, ale i jego osobę ocalić od zapomnienia.

Wilhelmi wbił Rafałowi do głowy taką opowieść: „Rafciu, zapamiętaj sobie: twój tatuś ma bardzo ciężkie życie. Tylko praca i dom, praca i dom. Nuda, szarzyzna”. Pojętne pacholę zapamiętało te słowa i gdy ktokolwiek pytał o ojca, jego pierworodny powtarzał z dumą: „Tatuś to ma baldzo cięskie zycie, tylko placa – dom, placa – dom. Nuda, sazyzna”.

A może po prostu skonstruować plastyczny jego portret i nadać kształt legendzie?

Wilhelmi! Na scenie był to znakomity majster. Gdy nie był do końca przekonany do zamysłu reżysera – przede wszystkim demonstrował swój kunszt, a sens sztuki stawiał na drugim miejscu. „Coś za coś” – jak odpowiadał pewien reżyser na sugestie, że scenografia zasłania aktorów. Nie cyzelował ról, ale pracował jak opętany, by tchnąć w postać autentyczne życie. Na początku swej drogi, gdy grał epizody, ożywiał swoim wejściem na scenę cały spektakl. U szczytu kariery grał już tylko duże i wielkie role. Wtedy stał się aktorem różnych wcieleń i znacznych, mimo emploi twardziela, przekształceń.

A jakie było jego życie poza sceną? Miał przecież żony, wiele kobiet i przede wszystkim miał Rafała. Z dumą podkreślał, że jego syn narodził się, gdy on był w wieku chrystusowym. Ich wspólne życie w Warszawie, burzliwe rozstanie już po rozpadzie rodziny oraz ich późniejsze relacje nie dawały mi spokoju. Tym bardziej, że sam zostałem całkiem niedawno ojcem wspaniałego chłopca. Chciałem wiedzieć, musiałem wiedzieć więcej o Wilhelmim! Tak jest, chciałem dowiedzieć się tego, co już przeczuwałem wcześniej. Czułem, że zmitrężył swoje siły w zawodzie. Podejrzewałem, że przebałaganił czas, oddając się bez reszty grzesznym uciechom. Wiadomo, że odwracanie wzroku od kobiet, nie było jego najmocniejszą stroną. Wiodła go nieprzezwyciężalna potrzeba przygody. Jego iście rockandrollowy tryb życia zawładnął nim.

Wiedziałem też, że ani sił, ani czasu – w związku z powyższym – już dla syna nie znalazł. Rabunkowo swoim jestestwem, swoją formą i kondycją gospodarzył. Lekkomyślnie i w swym poświęceniu nieodpowiedzialnie ją eksploatował. Z nerwów niewiele spał, budził się wcześnie i z przyklejonym do dłoni papierosem chodził po mieszkaniu. Podchodził do okna, łykał relanium, by ukoić nerwy przed zbliżającą się próbą.

Później, w ciągu dnia połykał inne prochy, by się pobudzić, a przed snem kolejne, żeby zasnąć. Całe jego dorosłe życie to wyniszczająca emocjonalna huśtawka.

Przed próbą w teatrze – tenis, po niej nagrania w radiu lub zdjęcia do filmu, wieczorem spektakl, a po nim prawie zawsze alkohol. To był niemal warunek, cena, którą płacił za sukces. Zbierał coraz więcej doświadczenia i był coraz lepszy, ale zdarzało mu się grepsować na scenie, grać pod publikę, zniżać loty. Zakładał maskę brata łaty, ale jego słabość wobec widza wynikała z potrzeby dowartościowania. Trudno w to uwierzyć, bo podziwialiśmy go wszyscy, ale jak tlenu potrzebował akceptacji. Gdy zbyt dużo wypił, za szybko jadł czy zbyt głośno mówił – przez te uchybienia towarzyskiemu kodeksowi przezierała jego zmysłowa natura, domagająca się doznań intensywnych, nieprzysłoniętych konwencją. Śmiali się z tego wszystkiego, ale to był też jego sprzeciw wobec pochwycenia przez społeczną rolę – aktora oddanego sztuce. Sprzeciw wobec niechcianej dorosłości i dojrzałości. Z artystycznego punktu widzenia fajna i pożyteczna konieczność bycia także dzieckiem. Wilhelmi kochał siebie w teatrze! A czy pił dla smaku, czy dla wzmożenia egzystencji to już jest – jakby napisał Czechow – „temat na odrębne opowiadanie”.

Depresyjny i wręcz płaczliwy w domu, kiedy przekraczał mury teatru, z miejsca programował się na sukces. A gdy wchodził na scenę, już po chwili wygrywała w nim spontaniczna energia. Czy w takim kołowrocie emocji i zdarzeń próbował znaleźć miejsce dla najbliższej osoby?

Właśnie dlatego musiałem spotkać Rafała i poznać jego historię. Odnalazłem go w Austrii, gdzie od wielu lat mieszka. To była dla mnie szczęśliwa podróż, także z tego powodu, że na tym samym rożnie mogłem upiec jeszcze jedną smakowitą pieczeń. W Wiedniu mieszka bowiem Marika Kollar-Wilhelmi, żona mojego bohatera, kopalnia wiedzy o nim samym, o jego mamie i o czasach, w których zdobywał kolejne aktorskie szlify.

W Austrii czekała na mnie iście wiedeńska gościna, kilkadziesiąt rodzinnych, nigdy niepublikowanych zdjęć Wilhelmich, które znajdziecie w tym wydaniu, oraz otwarte serca Mariki i Rafała. Marika nie tylko podzieliła się ze mną swoimi, nierzadko gorzkimi wspomnieniami. Wydobyła z pamięci i z rodzinnych archiwów nie mniej cenne myśli, refleksje i komentarze samego bohatera książki. Wszystko to znajdziecie w tym nowym wydaniu, które z satysfakcją oddaję w Wasze ręce.

Rafał otrzymał po tacie całą jego fizyczność, urok, nietuzinkowe, zgryźliwe poczucie humoru, ciekawą barwę głosu, a także wewnętrzną potrzebę indywidualnego spojrzenia na świat, a specjalnie potrzebę osobności. I... niewiele więcej.

Blizna po nieobecności ojca goiła się długimi latami. Nie jest już bolesna, stała się niemal niewidoczna. Przywołuje w nim czasem dalekie, zawsze słodko-gorzkie flesze spotkań z... no właśnie, z kim?

Tym, który stał się, jakby niechcący, mistrzem dla kilku pokoleń adeptów sztuki aktorskiej. Wyzutym z moralności czarującym egocentrykiem. Od lat stale fascynującym mitem środowiskowego wagabundy, legendarnym Dyzmą i sprawcą dziesiątek innych barwnych wcieleń. Przywołuje wspomnienie spotkań z zagadkowym sowizdrzałem, który jednak prawdziwym tatą nigdy nie był.

Minęło wiele lat, ale jak dobrze wiecie, jego aktorstwo święci tryumf i trwa w najlepsze barwnym życiem w opowieściach, żartach, rubasznych anegdotach i nieustannych telewizyjnych emisjach filmów i seriali z jego udziałem. Jego największe role wydają się nawet jeszcze lepsze niż przed laty, gdy oglądaliśmy je po raz pierwszy. Efekty jego zawziętej pracy, teraz dopiero, gdy zbliża się dwudziesta piąta rocznica jego śmierci są docenione i uznane w jego środowisku. Za jego życia, prawdę mówiąc, nikt się nimi specjalnie nie nasładzał.

To jednak szczęście, że jego geniusz został odbity na taśmie i trwa.

Minęło tyle lat, a jego strzeliste frazy, zabawne powiedzonka, chamskie czasem, acz zaskakujące komentarze żyją wśród rzesz jego fanów, a niektóre z nich weszły na stałe do języka. Wilhelmi dalej jest przeżyciodajny i jakby powiedział jego ulubiony Witkacy – jednokrotny. I niejako zza światów zafundował mi jeszcze jedną wyprawę „po pamięć”. Szkoda, że nie doczekał tych hołdów. Byłby chyba zdziwiony, ale na pewno szczęśliwy. Miał wiele kompleksów, popadał w stany absolutnej utraty wiary w swoje możliwości i do końca nosił w sobie przecież gorycz niespełnienia.

Minęło tyle lat, a wciąż pytają mnie o niego. A więc żyje też jego mit. Oryginała, samotnika, hulajduszy, wielkiego scenicznego egoisty. O tym wszystkim opowiada książka Roman Wilhelmi. Biografia.

Rysunek Marka FrąckowiakaMaciej Prus: „Wymyślał niestworzone rzeczy. W teatrze oznajmił aktorom, że jest nowe dyrektorskie rozporządzenie: nie wolno rozmawiać za kulisami nawet szeptem, bo kiedy Pokorski – główny techniczny, powiedział do innego: «Ten stolik bierzemy we dwóch», profesor Świderski powtórzył te słowa na scenie”.

PRZEDMOWA

Myślę, że to ewenement. Aktor, który postanawia napisać książkę o swoim idolu i o swoim marzeniu. Zwykle młodzi patrzą na mistrza przez celownik osobistej przyszłości (będę lepszy!). Oczywiście, podglądają, żeby podłapać warsztat, bo w tym fachu wiedza idzie od człowieka do człowieka, a nie z podręcznika. Ale jeśli piszą, to pół wieku później, w pamiętnikach: grywałem z tym, znałem tamtego... Gdy już nauczą się, jak ważny w życiu jest tak zwany opis przyrody, czyli kraj i obyczaj, atmosfera, klimat, duch czasu. Przed trzydziestką spojrzenie bywa raczej wilczo drapieżne niż epickie. Z cudzej postaci bardziej chce uszarpać coś dla siebie, niż zobaczyć ją całą, we własnej osobności. A jednak zdarza się, że taka całość staje się dla kogoś innego problemem, którego ani przeskoczyć, ani obejść...

Tak właśnie jest z tą książką. Jej autor dokonał rzeczy niezwykłej. Pokusił się o literacki portret osoby, która nie dawała mu spokoju, i taki portret stworzył. A może raczej – wychodził go, wyrozmawiał i wydobył ze zbiorowej pamięci środowiska. Bo, oczywiście, książka opowiada życiorys; biograf przyjrzał się (nielekkim) początkom Wilhelmiego w Teatrze Ateneum i całej dalszej karierze zawodowej, przypomniał świetne role, zebrał materiały, recenzje, ale przede wszystkim – przeprowadził kilkadziesiąt rozmów, z magnetofonem na stole, i niejako wywołał Romana Wilhelmiego w głosach o nim. Głosach przyjaciół, i nie tylko, aktorów, reżyserów, krytyków... Wywołał postać bardzo bliską jeszcze, a może ujawnił ją w całej wielkości agresywnej, kłopotliwej i często nieakceptowanej. Ponieważ z tych relacji wyłania się Wilhelmi, który stworzył najświetniejsze kreacje sceniczne – Scurvy z Szewców, Pochroń z Dziejów grzechu, Fornalski z Zaklętych rewirów, Dyzma z Kariery..., Anioł z serialu Alternatywy 4 – a jednocześnie musiał wciąż walczyć o uznanie i pozycję zawodową. Bywał nielubiany, ba, nieznoszony, ale i czarował. Przenikliwy i antyintelektualny, uczuciowy i ironiczny, nieprawdopodobnie sugestywny na scenie, a w życiu będący zaprzeczeniem „mistrzostwa”, kapłaństwa i łatwości sukcesu, stworzył szereg postaci scenicznych grubo prawdziwszych niż ich literackie pierwowzory, a uznawany bywał tyleż za mistrza głębokiej interpretacji, ile za wagabundę, przygłupka i alkoholika. Pewnie, zazdroszczono mu talentu, robiono opinię, ale też sam nie umiał się znaleźć w środowiskowych taktykach.

Z książki wyłania się postać artysty z końca XX wieku. Jak pisze autor – „udręczona twarz człowieka, który rozumie zbyt wiele, bez trudu zmieniająca się w butne oblicze zalewającego świat chamstwa”. Postać artysty żywiołowego i tajemniczego. Ktoś skupiony na sobie, i zaśmiewający się w knajpie, skandalista i tytan pracy, żyjący w tajemniczej przestrzeni między naturalizmem a jakąś matematyczną perfekcją rysunku stwarzanej kreacji. To wszystko Roman Wilhelmi – aktor i Aktor, od debiutu aż do ostatnich chwil walki z chorobą. Choćby dlatego warto przeczytać to opowiadanie o nim. Wielogłosowe i niejednoznaczne, jak powieść. Zobaczymy Wilhelmiego w stu parach oczu: Marka Kondrata, Janusza Gajosa, Macieja Prusa, Tomasza Zygadły, Igi Cembrzyńskiej, Henryka Talara, Kazimierza Kutza. Przeczytamy też, co mieli o nim do powiedzenia pisarze i krytycy – Jerzy Andrzejewski i Anna Tatarkiewicz, Henryk Worcell i Krzysztof Teodor Toeplitz.

Zobaczymy, przeczytamy i spomiędzy kart książki wychyli się postać jak gdyby nie do uporządkowania, bo cała będąca chemią sprzeczności, a przecież bliska i – jakoś – w tej walce o siebie i w zaciętym profesjonalizmie, przejrzysta. Ktoś z jednej strony najbardziej bezpośredni, a z drugiej – artystycznie wykraczający poza zwyczajne miary, czyli, jak mówi Białoszewski, „rozwijający skrzydlatości do porozumiewania się ważniejszego”.

A sam autor studium o Wilhelmim przynajmniej w jednym przypomina swojego bohatera: w uporze. Na seminarium uniwersyteckim poświęconym biografistyce, gdzie książka powstawała, zamiast zajmować się komentowaniem cudzego pamiętnikarstwa, na pierwszym spotkaniu powiedział: ja chcę napisać własną rozprawę biograficzną, o Wilhelmim. O tym aktorze?! A gdzie teksty, źródła, materiały analityczne, użalałem się nad studentem. Nie pomogło. Napisał. Jeszcze belfra poprosił o słowo wstępne.

Andrzej ZieniewiczKariera Nikodema Dyzmy

Jan Rybkowski: „Gdyby nie zgodził się zagrać, nie byłoby w ogóle tego serialu. Przybył na zdjęcia z bukietem kwiatów i... dał mi kosza. Odmawiał pół godziny, z każdą chwilą coraz bardziej się w to angażując. Włożył w to wystąpienie cały swój kunszt. To był popis sztuki aktorskiej!”

OD STANLEYA DO HÄNDLA

Szmer publiczności był jego pierwszym doznaniem teatralnym. Drobnego chłopca, z wygoloną głową, przeniesiono w koszu przez scenę zaimprowizowaną w jednej z kaplic kościoła ojców salezjanów. Ten szmer nosił w sobie przez szkolne i młodzieńcze lata. Po maturze nie zastanawiał się ani chwili. Zostanie aktorem.

Publiczność pamięta go głównie dzięki telewizji i rolom charakterystycznym, jednak przez cały trzydziestoletni okres rozwoju artystycznego nie dawał się łatwo zaszufladkować. Największe swoje kreacje stworzył na deskach teatru. Tam też doznał największych upokorzeń, poznał gorzki smak niezrozumienia, doświadczył przegranych.

Miał dar grania ponadczasowego, unikał szablonu, wymykał się modom i rozmaitym wymaganiom. Swoim bohaterom nadawał rysy czytelne niezależnie od kontekstu.

„Emanował talentem, nerwem scenicznym i osobowością, spalał się na scenie, dając z siebie wszystko. Reprezentował aktorstwo głębokie, ekspresyjne, pozbawione pozy i efekciarstwa. Postacie, które tworzył, zapadały głęboko w serca widzów. Poruszały do głębi, tętniły prawdą przeżycia”. Nie miał w sobie nic z kapłaństwa, ale był kimś więcej niż tylko zawodowcem w wybranej profesji.

Był aktorem o charakterystycznych warunkach – jego chrapliwy głos, jedyna w swoim rodzaju mimika, ekspresja ciała przydawały ostrości każdej postaci. Miał wyraziste emploi silnego mężczyzny, człowieka o bogatej osobowości, ulegającego instynktom, co umożliwiało mu zagranie wielu bardzo różnych ról, współczesnych i klasycznych. Miał w sobie coś z brutala, ale też bon vivanta chwytającego rozkosze życia. Nie znosił jednak takich uproszczonych sądów o sobie, wyśmiewał etykietki, które mu doczepiano. Kompromitował te wyobrażenia na scenie. Grając tak zwane męskie typy: uwodzicieli, chamów, facetów bezwzględnych, unikał jednowymiarowości. Jego Pochroń w filmie Waleriana Borowczyka Dzieje grzechu ma bogatsze, wrażliwsze wnętrze i ciekawszą powierzchowność niż pierwowzór z powieści Żeromskiego.

Suma jego aktorskich dokonań składa się na jakże trafny portret ludzi współczesnych. Nie ma wśród nich wielkich herosów, romantycznych kochanków, dzielnych wojów. Są za to ci bardziej ludzcy, pokaleczeni, prawdziwsi: Fornalski, dziennikarz Jan, McMurphy, Dyzma i wielu innych.

Ogromny autentyzm, psychologiczna prawda, naturalność. Udręczona twarz człowieka, który rozumie zbyt wiele, bez trudu zmieniająca się w butne oblicze zalewającego świat chamstwa.

Potrafił być żywiołowym błaznem, ale było to błazeństwo tragiczne. Często podkreślał, że twardym facetem bywa tylko na ekranie i scenie, lecz kiedy walczył ze śmiertelną chorobą, miał dość siły, by do samego końca kryć to przed światem. Może właśnie dlatego wielu widzów do dziś nie przyjęło do wiadomości, że Roman Wilhelmi nie żyje.

„O mały włos, a urodziłabym go w teatrze. Potem mówili: «...a dziwisz się, że masz aktora». Mama aktora pięćdziesiąt lat później doskonale pamiętała niesfornego, żywotnego synka, który pomysłami do zabawy obdzielać mógł wielu rówieśników. „Gdy zostawał sam... rozrabiał. Nie potrafiłam go ukarać. Patrzył mi głęboko w oczy i z miną skruszonego rozrabiaki, mówił: «Mama, ja już tego nigdy nie zrobię»”.

Roman Wilhelmi urodził się 6 czerwca 1936 roku w Poznaniu na Wildzie, w mieszczańskiej, katolickiej rodzinie bez tradycji aktorskich. Później przeprowadził się z rodziną na ulicę Głogowską, gdzie w maleńkim pokoiku na poddaszu przeżył okupację, i ponownie do domu na rogu ulic Roosevelta i Dąbrowskiego, już w centrum Poznania. Dzieciństwo to czas wojny, a młodość – odbudowy kraju, kiedy to nic nie było łatwe. A już na pewno łatwym chłopcem nie był Romek.

Poznań, 1942 r.

Od lewej: Eugeniusz, matka Stefania, Romek, ojciec Zdzisław, Adam

Było nas trzech braci... a najstarszy był Romek. Mama była dominująca, a z tatusiem trudne rozmowy miał tylko on.

„Było nas trzech braci. Najstarszy był Romek, Eugeniusz był młodszy o rok, a ja byłem najmłodszy – wspomina Adam Wilhelmi. – Romek to był żywy chłopak, trudno go było okiełznać, wszędzie go było pełno. Co kilka dni pukała do naszych drzwi za każdym razem inna koleżanka, z długim warkoczem i... skargą na brata, który notorycznie pociągał za kokardy co ładniejsze dziewczęta”. Niania: „Każdy z chłopców był troszkę inny. Roman był z nich wszystkich najbrzydszy. Zawsze miał najwięcej pomysłów dotyczących zabawy. Bardzo dobrze się uczył. Wrócił kiedyś ze szkoły, krzycząc: «dostałem jedynkę» – wtedy najlepszy stopień. Mówię: «Chodź do łazienki, zdejmę Ci butki». Romek, siedząc na krawędzi wanny, jeszcze z entuzjazmem opowiadał, jak to było ze stopniem, i w pewnym momencie, przy zdejmowaniu bucika, stracił równowagę i wpadł do wanny. I w tej wannie jeszcze się dalej śmiał”. „Nie kto inny, tylko Romek podczas domowej gry w cymbergaja stłukł szybę – pamięta Adam Wilhelmi. – Takie miał uderzenie, taką siłę. Wszystkiemu, co robił, oddawał się bez reszty. W budynku, w którym mieszkaliśmy, były piękne reprezentacyjne delikatesy. Któregoś słonecznego dnia Romek znalazł się w samym środku okna wystawowego. Biegał pomiędzy poustawianymi towarami, był nie do zatrzymania. Gdy kupiłem sobie półwyścigowy rower, jeździliśmy na nim «na czas» wokół konsulatu amerykańskiego. Wracaliśmy do domu, już prowadząc rower, gdyż Romuś tak bardzo chciał wygrać, że wjechał prosto w samochód, przeleciał «kozłem» przez kierownicę i wylądował po drugiej stronie, niszcząc całkowicie nasz środek lokomocji. Tym razem miał dużo szczęścia, ale następny wypadek rowerowy opłacił już poważnym urazem. Mnie ratowało to, że byłem najmłodszy, ale Romek miał z tatusiem trudne rozmowy. W końcu rodzice postanowili wysłać braciszka do szkoły z internatem w Aleksandrowie Kujawskim. Od tego momentu tym diabłem zajęli się księża salezjanie”.

Wyjazd do Aleksandrowa okazał się darem opatrzności i pokierował energię i niespożyte siły chłopca we właściwym kierunku. „Mam to szczęście, że moja przygoda z teatrem zaczęła się od wczesnej młodości. W Aleksandrowie zetknąłem się ze szkolnym zespołem artystycznym. W jednej z kapliczek w kościele zrobiono scenę. Ksiądz Siuda, który wspaniale śpiewał, a za palenie papierosów golił nam głowy na glanc, potrzebował małego, lekkiego, łysego Chrystusika. Wsadzili mnie do kosza, nic nie kłamię, i przenieśli mnie z jednej kulisy w drugą. Ja pamiętam do tej pory szmer tamtej publiczności, a minęło prawie pięćdziesiąt lat. Mogę więc śmiało powiedzieć, że na teatralną scenę wniesiono mnie. Wcześniej chciałem zostać marynarzem lub lotnikiem – jak wszyscy. Te marzenia nie spełniły się. Od chwili, kiedy usłyszałem ten szmer, wiedziałem już, kim chcę być”.

Po kilku latach nastoletni Romek wrócił do Poznania, by jednocześnie ukończyć szkołę instruktorów ruchu amatorskiego – tak zwaną średnią szkołę teatralną, oraz liceum. W tych latach systematycznie z rodzicami i braćmi odwiedzał operetkę i Teatr Wielki. Wszystkie przedstawienia oglądał z wypiekami na twarzy. „Mama miała bardzo silną osobowość, od zawsze wpajała nam zasady, których musieliśmy przestrzegać. Musieliśmy być w domu przed wieczorem. Tego życzyła sobie mama. Nagradzała nas i karała. Modliliśmy się rano i wieczorem. Każdy miał swoje krzesło, na którym układał swoje rzeczy. Jeśli zrobił to ładnie, dostawał od mamy cukiereczek. Romek nie znosił tej dyscypliny, jego wewnętrzne poczucie wolności kazało mu się buntować. Dopiero po latach, gdy ukończył studia, dziękował mamie. Wiedział, że gdyby nie jej ręka i gdyby nie ten dom, nie udałoby się mu tak wiele osiągnąć. On dziękował, bo był szczęśliwy, że w końcu wyjechał z domu. Patrzyliśmy na te ceregiele z odrobiną ironii, ponieważ on już dziękował, a my tkwiliśmy jeszcze w rygorze” – wspomina Adam Wilhelmi.

Marika Kollar-Wilhelmi: „Mówił do niej: Matulu lub Matulko. Odziedziczył witalność, radość życia, niepokój, skłonność do ekscytacji, żar w spojrzeniu”.

Roman Wilhelmi: „Ojca kochałem i szanowałem, bo tak mnie nauczyła matka. A i nie było powodu, by go nie kochać. To jednak ona była mi najbliższa”. Po środku: Marika Kollar-Wilhelmi

Jak wspominał Roman: „Ojciec zasuwał w pracy, a matka zasuwała z nami w domu. Była zawsze pełna energii. Sama w domu z bandą trzech chłopaków, więc nie miała czasu, by zbytnio cackać się z nami. Musiał być porządek. I był, póki byliśmy w zasięgu jej wzroku. Inaczej przylała nam tym, co miała w ręku. Chodziła z nami na spacery. Gotowała, sprzątała, czekała na ojca. Ojciec był całe życie w drodze. Wracał do domu zawsze w piątek wieczorem. W sobotę odpoczywał. W niedzielę szło się z całą rodziną do kościółka, potem do kawiarni na kawkę i ciasteczka. Moja matka kochała te wyjścia. Dla niej były one ukoronowaniem całego długiego tygodnia samotności z nami – chłopakami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: