Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Roziskrzony świat - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 sierpnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Roziskrzony świat - ebook

Mocna, przejmująca powieść o wiecznym konflikcie między pragnieniem a powinnością

W mroźny, listopadowy poranek Ben Bailey odkrywa przed swoimi drzwiami ciało młodego Indianina, dotkliwie pobitego i niezdradzającego żadnych oznak życia. Ponieważ policja nie interesuje się zupełnie przyczynami śmierci chłopca, Ben pod wpływem impulsu postanawia na własną rękę wyjaśnić okoliczności zdarzenia. Spotkanie z Shadi, siostrą zabitego Indianina, wyzwoli w Benie od dawna tłumione emocje, a samodzielnie prowadzone śledztwo odciśnie na nim swoje piętno i zapoczątkuje serię dramatycznych zdarzeń...

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3317-7
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Dziękuję rodzicom, Paulowi i Cyndy Greenwoodom, za ich ogromną pomoc w zbieraniu materiałów do tej książki. Derekowi M. Begayowi, Milfordowi L. Belinowi i Erickowi M. Jamesowi, którzy nie tylko nauczyli mojego tatę pokory przy stole pokerowym, ale też hojnie dzielili się wiedzą na temat Nawahów. Duncanowi Thayerowi za rozniecenie we mnie iskry, która dała początek tej historii. Mojej uroczej studentce Nadzie Shawish za poranne sesje pisania, które przeprowadziły mnie od początku do końca tworzenia tej książki. Henry’emu Dunowowi – najlepszemu agentowi. Peterowi Senftlebenowi, niedoścignionemu redaktorowi, który zawsze doskonale wie, jak ulepszyć moją pracę, i reszcie rodziny z Kensington za niestrudzone wsparcie. Moim wspaniałym córkom, Mikaeli i Esmee, które sprawiają, że każdy dzień jest lepszy od poprzedniego. I miastu Flagstaff w Arizonie, gdzie dawno temu znalazłam zarówno dom, jak i cudownego męża, Patricka.Czerwony świat

Tamtego roku zima wcześnie zawitała do Flagstaff.

Ben nie połupał na opał drewna leżącego w stercie na podjeździe. Nie wyczyścił komina ani nie kupił soli do posypywania chodnika przed domem. Sara nie wyjęła zimowych kurtek, nie zniosła na dół sztucznych pajęczyn i plastikowych zawieszek, które umieszczała w oknach na Halloween. Kukła siedziała na werandzie niegotowa, bez okrycia. Latarnie z wydrążonych dyń nie zaczęły jeszcze sinieć i gnić, gdy pierwsza zamieć śnieżna sprowadziła ponad trzydzieści centymetrów białego puchu.

Byli nieprzygotowani.

Stało się to w nocy, kiedy Sarze śniło się coś, przez co miała zachmurzoną minę, a Ben śnił o czymś, co złagodziło rysy jego twarzy do tego stopnia, że mógłby się nie rozpoznać w lustrze. Jego śniące oblicze przypominało chłopięcą twarz. Tylko wtedy znikała z niego surowość nabyta przez minionych dwadzieścia lat. Był po trzydziestce, a na jego twarzy już ujawniły się nieśmiałe oznaki, że coś poszło nie tak. Odzwierciedlały to drobne zmarszczki w kącikach oczu, zaciśnięte szczęki i brwi ściągnięte w zatroskaniu. Lecz kiedy udawało mu się spać, mapa ukazująca drogę od możliwości i obietnic do gniewu, znużenia i rozczarowania nikła niemal zupełnie.

W domu było zimno, ale żadne z nich tego nie czuło. Sara obstawała przy tym, żeby spali pod ciężką kołdrą przez cały rok. Ben spał zazwyczaj na wierzchu, zaś Sara otulała się nią jak ptaszyna zatopiona w piórach. Tej nocy jednak, może przeczuwając nadciągającą zamieć, Ben też położył się pod kołdrą, ze swoim psem Maude w nogach. Jedyne okno w sypialni, przez które byłoby widać padający śnieg, zasłaniały ciężkie kotary, które Sara kupiła, by odizolować się od porannego słońca i wścibskich spojrzeń. Bała się sąsiada, pana Lionela, który jej zdaniem patrzył na nią, jakby był niebezpieczny. Jak jakiś pedofil albo coś jeszcze gorszego. Godzinami wcierał wosk w niebieskiego forda falcona. A Ben machał mu i kłaniał się za każdym razem, gdy przypadkiem znaleźli się w tym samym czasie na dworze, jakby w ten sposób mógł zneutralizować paranoję Sary.

Piec był wyłączony. Palenisko lodowate.

Zdarzało się, że śnieg zaczynał padać w nocy. A kiedy we Flagstaff zaczyna padać śnieg, przestaje dopiero wtedy, gdy biel spowija cały świat. Ben mieszkał tu dość długo, by się o tym przekonać – kładł się spać, a rano budził się już w świecie otulonym białym całunem.

Ben przeprowadził się do Flagstaff osiem lat wcześniej właśnie z powodu śniegu. Skończył studia na Uniwersytecie Georgetown i miał dość miasta, jego kurzu, brudu i gorąca. Zamierzał zrobić magisterkę, a może nawet doktorat z historii, ale chciał to robić gdzieś, gdzie jest czysto i cicho. Gdzieś, gdzie nie ma zatłoczonych ulic, ryczących klaksonów i pociągów metra dudniących wiecznie pod stopami. Potem, w piątkowe popołudnie, złamał ząb na kości kurczaka i trafił do dentysty, gdzie w poczekalni pod stosem innych czasopism leżał numer „Arizona Highways”. Gdyby dentysta nie miał tak wielkiego opóźnienia, Ben mógłby po prostu skończyć czytać w „Newsweeku” artykuł o zaginionej dziewczynie z Utah i nawet nie zobaczyć zdjęcia San Francisco Peaks. Mógłby nigdy nie ujrzeć turkusowego nieba i oceanu czystego białego śniegu poniżej. Mógłby nigdy nie poczuć dziwnego szarpnięcia w piersi, wzmocnionego bólem zęba, po którym postanowił, że to właśnie będzie jego miejsce na Ziemi.

Tutaj śnieg był jak powietrze lub oddech. Stanowił część krajobrazu, sposobu życia. A Ben uwielbiał w nim wszystko: jego zimną nieskalaną biel, miękką ostrość. Skrzypienie i połysk. Nigdy nie czuł się taki szczęśliwy jak w czasie opadów śniegu, a każda zamieć była dla niego małym chrztem. Już po obronie pracy magisterskiej wiedział, że nigdy stąd nie wyjedzie; nie mógłby. I tak oto, osiem lat później, był kiepsko opłacanym wykładowcą kontraktowym pracującym dorywczo jako barman. To wszystko (zmartwienia finansowe, nadmierne obciążenie pracą wykonywaną do późnych godzin) łagodziła obecność śniegu. Tego się jednak nie spodziewał. Zima, mimo że mile widziana, przybyła za wcześnie.

Nic jej nie zapowiadało, kiedy kładli się do łóżka – Sara zła, a Ben zbyt pijany, by się tym przejmować. Wieczorem byli na imprezie z okazji Halloween u najlepszej przyjaciółki Sary, Melanie, w jej domu ze spadzistym dachem w Kachina Village. Ben wypił za dużo. Większą część imprezy spędził na słuchaniu dziewczyny grającej na gitarze akustycznej piosenki Jane’s Addiction. Sara się wściekła, ale tego nie powiedziała. Złapała tylko kurtkę i czekała na niego. Pojechali do domu w milczeniu i położyli się do łóżka, nie życząc sobie dobrej nocy.

A gdy spali, Sara niespokojnie, a Ben niczego nieświadomy, lodowate palce zaciskały się na ich kostkach i biodrach. Zima się skradała.

Lecz to nie zimno go obudziło. Nie chłód ciągnący od starego okna. Nie lodowaty oddech muskający jego odsłonięty policzek, tylko Maude, ważący blisko trzydzieści pięć kilogramów golden retriever, który go trącał i szturchał. Ben ignorował sukę przez chwilę, zbyt roztrzęsiony i skacowany, by otworzyć oczy. Ona jednak nie ustępowała i pojękiwała mu do ucha.

– Ciii – powiedział i po cichu wstał z łóżka, żeby nie budzić Sary, której twarz już złagodniała.

Najwyraźniej zły sen minął. Ben miał nadzieję, że także jej gniew osłabnie do czasu, gdy Sara się obudzi.

Podłoga była lodowata. Chwycił parę skarpet, które nosił poprzedniego dnia, bieliznę i zmięty sweter leżący na podłodze. Jednak dopiero wtedy, gdy wszedł do spowitego mrokiem salonu i rozsunął zasłony, zobaczył zasnute chmurami niebo. W głowie mu dudniło, ale serce się radowało. Maude też już wiedziała i popędziła do drzwi. Chciała się wysiusiać i bawić na śniegu.

– Zaczekaj, mała – rzucił, a jego głos strzelał jak ogień. – Najpierw nastawię kawę.

Kawa bulgotała i syczała, Maude szalała na podwórku i brodziła w śniegu, a Ben odtwarzał postrzępione wspomnienia z imprezy, potykał się o różne rozmowy, aż wreszcie przypomniał sobie dziewczynę, gitarę i wkurzoną Sarę, która nad nim stała. Pamiętał, że dziewczyna była śliczna, ubrana jak Dorotka w skrzących się czerwonych pantofelkach i że miała jedno oko leniwe, co z jakiegoś powodu przykuło jego uwagę. Pamiętał też, że miał ochotę skulić się wewnątrz mahoniowego instrumentu i słuchać muzyki z jego środka. Nawet szepnął o tym dziewczynie. I pewnie zauważyła to Sara. „Cholera” – pomyślał. Niedziela, dzień powinien być łatwy, a on już wiedział, że będzie musiał przez cały czas chodzić na paluszkach i wynagradzać Sarze ten występek oraz wszystkie następne, których według niej dopuści się w przyszłości.

Wiedział, że jeszcze nie znajdzie niedzielnej prasy. Doszedł do wniosku, że ich dom był ostatni na trasie kuriera, bo gazeta prawie nigdy nie lądowała przed drzwiami przed siódmą. Spojrzał na zegar na kuchence: szósta pięćdziesiąt dwie. Może ten jeden raz gazeta pojawi się wcześniej, może to będzie jego dzień.

Termometr wiszący na drzewie przed oknem kuchennym wskazywał minus cztery stopnie. Na dnie szafy Ben znalazł zimową kurtkę i sorele, które też były głęboko zakopane. Włożył je i otworzył frontowe drzwi, wpuszczając do domu śnieżycę.

Stojąc w progu, zastanawiał się nad odległością do chodnika, jaką musiał pokonać, by sięgnąć po gazetę, której tam najprawdopodobniej jeszcze nie było. Niewiele brakowało, a zawróciłby do środka. Wtem jego uwagę przykuł jakiś niebieski strzępek i Ben wyobraził sobie, że to gazeta zawinięta w folię. Naciągnął więc czapkę na uszy, wcisnął dłonie w kieszenie i zaczął się przedzierać przez śnieg, mrużąc oczy przed lodowatymi płatkami, które zdawały się padać pod kątem.

To jednak nie była gazeta.

Potrzebował chwili, by jego mózg, otumaniony kacem i niedowierzaniem, potrafił nadać sens temu, co zobaczył. W pierwszej chwili uderzyła go absurdalność tego obrazu, aż prawie wybuchnął śmiechem – później się zastanawiał, czy stanowiło to dowód tego, że był, jak raz za razem sugerowała Sara, niezdolny do empatii i skłonny do najbardziej przeraźliwego okrucieństwa.

Najpierw pomyślał, że ten człowiek śpi. Leżał skulony na boku, zwrócony twarzą w stronę ulicy, z dłońmi wciśniętymi między kolana. Nie był jednak ubrany stosownie do temperatury – miał na sobie tylko flanelową koszulę wsuniętą w dżinsy ściągnięte pasem z ozdobami concho. Żadnego płaszcza, kapelusza, rękawiczek. Tylko para najków na stopach. Czarne włosy splecione w warkocz wiły się po śniegu jak wąż.

Jego ciało przykrywała centymetrowa warstwa świeżego puchu.

Ben przykucnął przy mężczyźnie i dotknął jego ramienia, jakby chciał go obudzić.

– Hej – powiedział.

Wiatr go upomniał i uderzył mocno w pierś, jakby ze złością wyprowadził cios. Przecież na dworze było minus cztery stopnie.

Mężczyzna się nie poruszył, nawet po drugim kuksańcu, więc Ben zaczął go obracać i ciągnąć za ramię, aż ciało wreszcie ustąpiło. Nieznajomy był postawny, miał z metr osiemdziesiąt wzrostu i ważył pewnie ponad sto kilo. Leżał na plecach, a Ben wstał, potknął się i przewrócił do tyłu.

– Chryste Panie! – rzucił. – Cholera!

Oczy nieznajomego były zamknięte, zaklejone krwią, otoczone granatowoczarnymi sińcami. Nos był wykrzywiony pod nieprawdopodobnym kątem, a z obydwu dziurek biegły w stronę ust dwie linie zakrzepłej krwi. Dolna warga była sina i opuchnięta, pęknięta pośrodku. Strużka świeżej krwi zaczęła powoli wypływać z ucha, malując na śniegu potworny karmazynowy kwiat.

Ben powinien wtedy pobiec do domu i obudzić Sarę. Przecież była pielęgniarką, na Boga! Nagle jednak poczuł się jak sparaliżowany. Dosłownie zastygł w miejscu, gdy dotarło do niego, że zna tego gościa.

Oczywiście nie mógł sobie przypomnieć jego imienia… Chryste! Dlaczego nigdy nie pamiętał cholernych imion? Ale go znał. Ten dzieciak przychodził do baru prawie każdego wieczoru, żeby pograć w bilard. Ben wiedział, że był za młody, by pić, ale nigdy nie prosił go o dowód osobisty, bo chłopak zamawiał tylko colę. A że w Jack’s serwowano jedzenie, niepełnoletni mogli przebywać w lokalu, o ile nie przesiadywali przy barze. Ten młokos zawsze siedział w boksie sam, jadł frytki serowe i czekał, aż ktoś się pojawi przy stołach bilardowych. Był dobrym graczem. Nie wygadywał farmazonów, jak co poniektórzy idioci. Potrafił z wdziękiem wygrywać i przegrywać. O, kurwa!

Ben znowu opadł na ziemię. Czuł, jak przez dżinsy na kolanach przesącza się mokry chłód. Przycisnął mocno dłoń do klatki piersiowej dzieciaka i czekał. Poczuł tylko opór stawiany przez kości, więc się pochylił i przyłożył ucho do ciała. Nasłuchiwał. Nie wiedział, czego się spodziewał, ale na pewno nie tego. Nie ciszy, która stała się nagle głośna jak bicie w werble. A im mocniej przyciskał ucho do klatki piersiowej ofiary, tym głośniej dudniła mu w uszach krew.

W czasie takiej śnieżycy jak ta słońce nigdy nie pojawia się na niebie. Stopniowo robi się coraz jaśniej, aż wreszcie widać wszystko wyraźnie.

Ben wstał i wsunął ręce do kieszeni w poszukiwaniu telefonu komórkowego. Cholera, gdzie go odłożył wczoraj wieczorem? Bał się zostawić dzieciaka na śniegu, jakby mogło go spotkać coś gorszego od tego, co już mu się przydarzyło.

Pomyślał o rozeźlonej Sarze, która spała w sypialni. Powinien ją obudzić. Będzie wiedziała, co począć. Musiał zadzwonić pod dziewięćset jedenaście. Gdy z nieba spływało zamglone białe światło, oddalił się od chłopaka, którego głowę otaczała już czerwona aureola, i cofnął się w śnieżycy w stronę domu.

Jeszcze przed przyjazdem karetki Ben wiedział, co napiszą w gazetach. „Młody Indianin znaleziony martwy w dzielnicy Cheshire. Podejrzewa się, że śmierć miała związek z alkoholem”. Wiedział, bo w ten sposób ginęło tu zbyt wielu Indian. Przyjeżdżali do Flagstaff z rezerwatu w poszukiwaniu pracy i szansy na lepsze życie. A gdy już tu byli i nie znajdowali niczego prócz rozczarowania, odkrywali miejsca takie jak Jack’s, Mad I lub Granny’s Closet. Ben przepracował w Jack’s wystarczająco dużo czasu, by wiedzieć, że była to jedna z wielu, wielu smutnych prawd. Widział mężczyzn, którzy pili tak długo, aż tracili wzrok, a potem patrzył za nimi, jak chwiejnym krokiem wychodzili na śnieg. I każdej zimy przynajmniej jeden z nich docierał do torów, gdzie zasypiał, aby już nigdy się nie obudzić. Ben nie był pewien, jak wielu ludzi tu zmarło, odkąd się tutaj przeprowadził, ale wydaje się, że zawsze opowiadano o czyjejś tragedii – opisanej zdawkowo w gazecie, wspomnianej przelotnie w wiadomościach, przekazywanej szeptem w barach. Podobnie jak śnieg, była to część tutejszego życia. Ale i tak trudno się było spodziewać tego, że wychodząc przed dom po niedzielną gazetę wciśniętą w zaspę śniegu, znajdzie się kogoś martwego na chodniku.

Ben obudził Sarę i zadzwonił pod dziewięćset jedenaście. Patrzył na Sarę przedzierającą się przez śnieg w stronę chłopaka i pomyślał, że może on nie umarł. Może Ben się pomylił. Miał na studiach kolegę, który pewnego wieczoru wypił prawie całą butelkę wódki. Znaleźli go nieprzytomnego w łazience i zadzwonili po pomoc. Ratownicy go reanimowali i zabrali do szpitala, gdzie przepłukano mu żołądek i odesłano do akademika z plastikową bransoletką, żeby mu przypominała, jak niewiele brakowało. Ten dzieciak jednak nie pił. A przynajmniej nie w barze Jack’s. Ben to wiedział. Poza tym nikomu pijanemu krew nie wypływa z ucha i nikt, kto pił, nie wygląda, jakby wpadł w pełnym biegu na ceglany mur. Ktoś urządził tak tego dzieciaka, a gdy Ben nasłuchiwał bicia jego serca, słyszał tylko własny puls.

Gdy karetka odjechała, on i Sara stali na chodniku i patrzyli za migającymi czerwonymi światłami niknącymi w ulicy.

– Dobrze się czujesz? – zapytał Ben.

Sara przytaknęła, nie patrząc na niego.

– Myślisz, że z tego wyjdzie?

Pokręciła głową.

– Kiepsko to widzę. Nie miał pulsu. Ani ciśnienia. Krwawił.

Ben wpatrywał się w miejsce, w którym chłopak leżał, i na brutalny kwiat, który powoli różowiał pod świeżą warstewką padającego śniegu.

Sąsiedzi przyglądali się im przez okna, przyklejając twarze do szyb. Kilkoro z nich wyszło na werandę, owijając się szlafrokami. Sheila, sąsiadka z domu obok, zagoniła dwóch synów do środka, gdy się zorientowała, co się dzieje. Pan Lionel stał na werandzie i ponuro kiwał głową. Ben słyszał zbliżający się pług. Za kilka minut przetoczy się też po tej ulicy i zatrze wszelkie dowody na to, że jakiś człowiek zaczął tu umierać.

Policja zareagowała natychmiast. Przysłano tylko jeden radiowóz, którego załoga zebrała zeznania od Bena i Sary, nawet nie wszedłszy do domu. Ben zdziwił się, jak szybko został znowu sam na sam z Sarą. Gdy chłopak roznoszący gazety wrzucił wreszcie jeden egzemplarz na ich podwórko, wyglądało to tak, jakby właśnie się obudzili z koszmarnego snu.

Siedzieli przy małym dębowym stole, który niegdyś należał do babci Sary, sączyli kawę i wpatrywali się w strony gazety.

– Ciekawe, czy ma tutaj rodzinę – odezwała się Sara.

Ben spojrzał na nią, wdzięczny, że przerwała milczenie i była gotowa odłożyć na bok to, co zaszło między nimi poprzedniego wieczoru – cokolwiek to było.

– Nie wiem – odparł. – Miał przy sobie dowód, więc będą się mogli dość szybko zorientować.

– Jak się nazywał? – zapytała z oczami pełnymi łez.

Wrócił myślami do dzieciaka siedzącego w boksie w Jack’s. Zawsze samotnie. Ben miał problem z zapamiętywaniem imion. Winił za to swoją pracę. Obie swoje prace. Tak wielu ludzi pojawiało się w jego życiu i znikało bez śladu. W barze potrafił zapamiętać imię klienta na dokładnie tyle czasu, ile ten potrzebował na to, by postać przy barze, napić się i zacząć się chwiać. Gdy tylko klient znikał, gdy z rozmachem kładł piątkę lub dziesiątkę i wychodził, wspomnienie o jego imieniu odchodziło razem z nim. W szkole było tak samo. Ben miał w semestrze od czterdziestu do osiemdziesięciu studentów. Znał imię i nazwisko każdego z nich – do czasu końcowego egzaminu. A potem spotykał któregoś w kampusie („Profesorze Bailey!”) i zalewała go jedynie fala wstydu wywołana tym, że nie pamiętał. Chociaż może Ben nigdy nie znał imienia tego chłopaka. Możliwe, że go nie zapomniał i gość zawsze był dla niego anonimowy.

Pomyślał, że powinien był wyznać Sarze, że go rozpoznał. Że był stałym bywalcem baru. Z jakiegoś powodu jednak tego nie zrobił. Czasami łatwiej było coś przed nią zataić. Okłamać ją. Dlatego powiedział:

– Chyba mówili o nim Begay. To jego nazwisko. Nie pamiętam imienia.

– To jeszcze dzieciak. Kto mógł mu zrobić coś takiego?

To była Sara, jaką kochał. „Dawna Sara” – pomyślał. Wyłaniała się czasami spod twarzy i ciała Nowej Sary jak nieuchwytny duch. Prawdziwa słodka Sara, która nie była sarkastyczna i nie wywracała oczami, jakby zawsze, ale to zawsze była rozczarowana. Sara, która się nie pilnowała. Bezbronna. Włosy miała rozczochrane i zebrane w puszysty jasny kucyk. Makijaż czarownicy z poprzedniego wieczoru rozmazany pod dużymi zielonymi oczami. Miała na sobie szlafrok, który kupił jej przed kilkoma laty na gwiazdkę. Wypełnił wtedy jego kieszenie zawiniętymi w zielone i czerwone złotka cukierkami Hershey’s Kisses. Teraz szlafrok był znoszony, powycierany przy mankietach.

– Rety, Ben. Co jest?

Sięgnął przez stół po jej rękę. Miała dłonie drobne jak dziecko, z krótkimi palcami. Przyglądał się pierścionkowi na palcu, temu, który czekał od blisko dwóch lat. Teraz Ben najczęściej nie mógł sobie przypomnieć, co nim powodowało, jaka emocja zalała go te dwa lata temu. Pamiętał, że kupił ten pierścionek w sklepie z antykami przy Route 66. Pamiętał jej szczęśliwe „Tak”. Lecz z owej chwili uniesienia, gdy siedzieli w ogródku restauracji Pasto, oszołomieni nadmiarem wina, zapamiętał w zasadzie wyłącznie żal.

Udało mu się jakoś przekonać Sarę, że powinni poczekać z ustaleniem daty ślubu. Początkowo kierowały nim dobre intencje – musieli odłożyć pieniądze, jeśli mieli urządzić wesele, jakiego pragnęła. Potem umarła jego matka i potrzebował czasu. Później zasugerował, że chciałby, aby mieli własny dom i większą stabilizację. Gdy jej ojciec wpłacił zaliczkę na dom w Cheshire, Ben nie mógł pozbyć się wrażenia, że było to przekupstwo. Rozzłościł się i stał się jeszcze bardziej oporny. „Poczekajmy do lata”. „Do jesieni”. „Nie, do zimy. Zimowe wesele. Czyż to nie byłoby piękne?”. I wreszcie przestali o tym rozmawiać. A pierścionek stał się przypomnieniem jego największej niedotrzymanej obietnicy.

Nie zdawał sobie sprawy z tego, że się nim bawi, do chwili, gdy Sara wyrwała mu rękę i sięgnęła po kubek z kawą.

– O której musisz iść dzisiaj do pracy? – zapytała.

– Chyba zajrzę najpierw do szpitala, żeby się dowiedzieć, co się stało – odpowiedział.

– Dlaczego?

– Może wcale nie umarł.

Pokręciła głową.

– Naprawdę nie wydaje mi się, żeby miał szansę przeżyć. Nie mógłbyś po prostu zadzwonić? W ten sposób nie stracisz dzisiejszej zmiany.

– A więc o to ci chodzi? – zauważył Ben. – O te pięćdziesiąt dolców, które dzisiaj zarobię?

Nowa Sara podniosła podbródek, twardy i ostry, wstała i zniknęła w kuchni.

– Rób to, co musisz, Ben.

Chłopak jednak nie umarł. Przynajmniej nie od razu.

Gdyby umarł na miejscu, gdyby nie upór jego ciała pragnącego żyć, historia mogłaby się na tym zakończyć: pług odgarnąłby karmazynowy śnieg, Ben i Sara sączyliby kawę przy kuchennym stole. Żyliby dalej jak dotychczas, a zamarznięty młodzieniec, któremu zima zabrała oddech, byłby tylko ich wspólnym smutnym wspomnieniem. Może rozmawialiby o nim czasami, o tragedii jego przedwcześnie zgasłego życia. O następnej ofierze zimy. O kolejnym ponurym dramacie.

Gdy Ben zamknął oczy, prawie widział, jak czas się cofa, wydarzenia znikały… jakby ktoś pruł utkany przez przodków chłopaka z plemienia Nawaho koc, którego wzór powoli niknął, rozpadał się na pojedyncze nici. Widział, jak dzieciak jeździł na trójkołowym rowerku, jak głodny bezpański pies kąsał go w kostkę, gdy mały z twarzą rozpaloną z gorąca i uciechy wściekle pedałował, by mu uciec. Ben wyobrażał go sobie siedzącego u stóp babci, która splatała mu włosy w warkocz. Widział jego miękkie mokasyny. Małe stopy. Słyszał głos babki śpiewającej mu do snu. Widział, jak jego oczy się zamykają, a potem patrzył, jak chłopak pakuje swój marynarski worek i jedzie autostopem do Flagstaff. Ben chciałby mu powiedzieć, żeby tu nie przyjeżdżał. Żeby został w domu. Chciałby mu pokazać dokończony obraz przedstawiający jego ciało leżące bez życia na śniegu.

Sara być może była w stanie o wszystkim zapomnieć, ale Ben nie potrafił się pogodzić z takim końcem, nie mógł się nie dowiedzieć, czy chłopakowi udało się przeżyć. Nie umiał udawać, że to się nie stało. Nie mógł pozwolić, żeby wszystko zniknęło pod świeżą warstwą śniegu.

W niedzielę w barze niewiele się działo. Hippo mógł bez problemu zajmować się kuchnią i jednocześnie obsługiwać gości do czasu, gdy Ben dotrze do pracy, nieco później niż zwykle. Złapał płaszcz i pożegnał się z Sarą przez zamknięte drzwi łazienki. Melanie już jechała z Kachina Village z butelką wina i filmem. Ben wiedział, że gdy on wróci do domu, Sara będzie spała – jutro musiała iść do pracy. Będą tam na nią czekały dzieci z gardłami zaatakowanymi przez paciorkowce, maluchy z ospą wietrzną i te umówione na szczepienia. Wyszedł z domu i pojechał do szpitala.

*

Ben nienawidził szpitali. Mógł na palcach jednej ręki policzyć, ile razy był w środku, a wspomnienie o każdym z tych pobytów było niemiłe i wywoływało mdłości. Za pierwszym razem trafił tam po upadku z drzewa, kiedy ręka złamała mu się w łokciu jak gałązka. Za drugim razem miał pięć lat. Wtedy urodziła się jego siostra Dusty, o miesiąc za wcześnie – miała główkę wielkości małej brzoskwini. Przerażał go widok kabli, rurek i niebieskich żyłek pulsujących pod przezroczystą skórą na jej klatce piersiowej. Po raz trzeci był w szpitalu, gdy Dusty umarła. Miał wtedy jedenaście lat i zapamiętał korytarze cuchnące chlorem, zimnym rosołem z kurczaka i środkiem dezynfekującym. Nadal przypominał sobie gorzki smak w gardle i coś paskudnego wzbierającego w piersi. Dlatego też wiele lat później, gdy był już na studiach i u jego matki zdiagnozowano raka jajników, tylko kilka razy pojechał na Wschód, by odwiedzić ją w szpitalu. Za każdym razem czuł przyspieszone tętno, a w kolanach i kręgosłupie taką miękkość, jakby kości mu się rozpuszczały. Poczuł niemal ulgę, gdy matkę wypisano do domu, kiedy przerwała chemioterapię i wolała się poddać, zamiast walczyć dalej. W szpitalach czuł się chory i przechodziły go ciarki. Nie wiedział, czy to, że się zaręczył z pielęgniarką, było przejawem ironii, masochizmu, czy też zwykłego smutku.

Do tej pory udawało mu się omijać szpital we Flagstaff. Nawet wtedy, gdy Hippo prawie odciął sobie kciuk w pracy, Ben towarzyszył mu tylko do drzwi wejściowych oddziału ratunkowego. I oto znowu tu wracał.

Podszedł do punktu informacyjnego dla odwiedzających i opowiedział recepcjonistce o dzieciaku. Zapytał, czy przyjęto go do szpitala. Powiedział, że chce się tylko dowiedzieć, czy gość przeżył, i że chyba nazywa się Begay.

Kobieta wystukała coś na klawiaturze, nie patrząc na Bena, i odparła:

– Oddział intensywnej terapii. Ale potrzebuje pan przepustki, żeby go zobaczyć. Idzie się tam tym korytarzem, potem trzeba skręcić w prawo.

Nie planował odwiedzin, ale usłyszał, jak mówi: „Dziękuję”, i ruszył we wskazanym kierunku. Starał się skupić na oddechu, a nie na zapachach, ciszy i zgniłozielonych ścianach. Gdy dotarł do poczekalni oddziału intensywnej terapii, zaczął się zastanawiać, co on tu właściwie robi. Wiedział, że dzieciak przeżył. To mu nie wystarczyło? Mógł jechać do pracy. Mógł wyjść. Ale co potem? Miał żyć dalej, jakby nic się nie wydarzyło? Czego się oczekuje od kogoś, kto znalazł przed własnym domem osobę pobitą niemal na śmierć? Czy taki ktoś jest już na zawsze nierozerwalnie związany z ofiarą?

W poczekalni siedział tylko jeden mężczyzna. Zasnął nad gazetą – „Daily Sun” – którą wcześniej czytał. Broda opadła mu na pierś i chrapał. Ben podszedł do stanowiska pielęgniarek i odezwał się cicho, żeby nie obudzić mężczyzny. Powtórzył to, co powiedział pielęgniarce z informacji.

– Przykro mi, proszę pana. Pan Begay jest w ciężkim stanie i może przy nim przebywać tylko najbliższa rodzina.

– Ma tu jakąś rodzinę? – zapytał.

– Mieszka tu jego siostra – odpowiedziała pielęgniarka. – Właśnie poszła po kawę.

Ben poczuł przypływ ulgi. Dzieciak nie był sam. Może to było to, co Ben musiał wiedzieć. Że jeśli chłopak umarłby dzisiaj, nie byłby sam w tym szpitalu.

– Może pan na nią zaczekać. Na pewno to doceni.

– Okej.

Usiadł obok starszego mężczyzny i wziął do ręki czasopismo, żeby mieć jakieś zajęcie. Wokół panowała cisza. Było słychać tylko tykanie zegara i odległe piski, szum i bzyczenie aparatury.

Podniósł wzrok, gdy poczuł, że ktoś wchodzi do poczekalni.

Dziewczyna dmuchała na parującą zawartość styropianowego kubeczka. Była wysoka, szczupła, a gęste czarne włosy spływały jej po plecach aż do talii. Miała na sobie pochlapany farbą kombinezon i czerwone adidasy z wysoką cholewką. Porozmawiała chwilę z pielęgniarką, która wskazała na Bena. Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na niego. Zmarszczyła brwi i podeszła bliżej.

Ben wstał. Czuł się roztrzęsiony, niestabilny.

– Cześć. Nazywam się Ben Bailey. To ja… – zająknął się. – Znalazłem go. Dzisiaj rano.

Przyjrzała mu się sceptycznie, usiadła na jednym z krzeseł i pociągnęła łyk kawy. Pokazała, żeby też usiadł.

– Jak się czuje? – zapytał Ben.

Pokręciła głową.

– Nie przeżyje nocy.

Ben poczuł się tak, jakby ktoś go uderzył w pierś.

– Na pewno?

Przytaknęła.

– Moglibyśmy go tu trzymać podłączonego do aparatury. Wtedy by oddychał. Ale jego mózg nie żyje. Jest już za późno.

Ben wziął głęboki wdech.

– Czy wiesz, co się wydarzyło? – zapytała zachrypłym głosem, który brzmiał jak drewno zajmujące się ogniem.

Zaprzeczył ruchem głowy.

– Nie. On… tylko tam leżał. W śniegu.

Potarła skronie. Na długich palcach nosiła mnóstwo grubych srebrnych pierścionków. Paznokcie miała krótkie, czyste.

– Ktoś coś wie – powiedziała, patrząc na niego pytająco. – Ktoś na pewno coś widział.

– Ja nie – odparł, kręcąc głową. – Nic nie wiem.

Oczy go kłuły, dusiło go w gardle. Od tak dawna nie czuł czegoś takiego, że prawie tego nie rozpoznał. Pozostałość z dzieciństwa. Smutek tak wielki, że wypełniający całą klatkę piersiową – po raz ostatni czuł się tak, gdy miał jedenaście lat. Wtedy, gdy umarła Dusty. To było déjà vu najgorszego rodzaju, powrót koszmarnego snu. „Ktoś coś wie. Ktoś na pewno coś widział”.

Nie tego się spodziewał. Przyjechał tu, by się upewnić, że dzieciak żyje. To wszystko. Miał to sprawdzić, a potem jechać do pracy. Taki był plan.

– Dobrze się czujesz? – zapytała, a jej nachmurzona mina złagodniała.

Przytaknął i spojrzał na nią. Miała uderzająco piękną twarz z wysokimi kośćmi policzkowymi, bursztynową cerą i brązowozłotymi oczami. Na długiej szyi nosiła cienką skórzaną obrożę, na której wisiał nieoszlifowany turkus, spoczywający w zagłębieniu w miejscu, w którym zbiegają się obojczyki. Na jednym z obojczyków widać było odrobinę białej farby.

– Może przyniosę ci wody? – zaproponowała.

– Nie trzeba, nic mi nie jest – odpowiedział i zaśmiał się niezręcznie. Wstał. W głowie mu szumiało. – Powinienem już iść. Poradzisz sobie?

Przytaknęła i też wstała. A gdy się odwrócił, żeby wyjść, powiedziała:

– Jeśli umrze dzisiaj, pogrzeb odbędzie się w najbliższych dniach. Jeśli podasz mi swój adres e-mail lub numer telefonu, poinformuję cię o szczegółach.

Odwrócił się w jej stronę. Uśmiechała się smutno.

– Jasne – powiedział i sięgnął do kieszeni po kawałek papieru. Znalazł paragon ze sklepu spożywczego i poprosił pielęgniarkę o długopis. – Przepraszam. Nie wiem, jak masz na imię.

– Shadi. Shadi Begay.

Skinął głową i napisał swój adres e-mail.

– Niezwykłe imię – zauważył, znowu na nią spoglądając. – To znaczy, piękne… Czy to…?

– To mój przydomek. W języku Nawahów znaczy „starsza siostra”.

Ben spuścił wzrok na paragon. Znowu poczuł ucisk w gardle.

– Naprawdę przyjdziesz? – zapytała, biorąc od niego papierek.

Spojrzenie miała ciepłe i spokojne. Coś w jej twarzy sprawiało, że czuł spokój.

– Oczywiście – odparł, przytakując.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: