Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z różnych pułków. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z różnych pułków. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 293 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Dzia­ło się to w Pesz­cie, w trze­cim puł­ku wę­gier­skich hu­za­rów, w roku nie pa­mię­tam już któ­rym, ale po­prze­dza­ją­cym po­da­nie się do dy­mi­sji sław­ne­go puł­kow­ni­ka, uko­cha­ne­go przez nas wszyst­kich, hra­bie­go Gör­gö.

Cóż to był za czło­wiek! a co za żoł­nierz i prze­ło­żo­ny!

Ko­cha­li­śmy go jak naj­lep­sze­go ko­le­gę, sza­no­wa­li jak ojca, a ubó­stwia­li, jako naj­tęż­sze­go i naj­od­waż­niej­sze­go ofi­ce­ra.

Puł­kow­nik Bela Gör­gö nie był mło­dym już wte­dy. Li­czył on prze­szło pięć­dzie­siąt lat, któ­re wplo­tły kil­ka srebr­nych ni­tek w jego czar­ny wąs, ale nie od­ję­ły jego ob­li­czu tej czer­stwo­ści 'cia­ła za­har­to­wa­ne­go w woj­sko­wem ży­ciu, ani też nie przy­ga­si­ły tych czar­nych, pa­ła­ją­cych nig­dy nie ga­sną­cą mło­do­ścią, ma­diar­skich oczu.

Hra­bia mimo swych pięć­dzie­się­ciu lat, któ­rych ni­czem nie ukry­wał, lecz owszem je z po­wa­gą, przy­zwo­icie no­sił, ro­bił wra­że­nie mło­de­go. Nie moż­na było się po­go­dzić z my­ślą, żeby pul – kow­nik, sław­ny ze swe­go ata­ku pod Zit­tau, miał się sta­rzeć, si­wieć, gar­bić, upa­dać i nik­nąć.

Ro­bił on wra­że­nie bron­zo­wej sta­tuy, któ­rej lata od­czy­tu­je się po po­ły­sku jej na wy­pu­kło­ściach i koń­czy­nach, lecz któ­ra nie może uledz zmia­nie kształ­tów, nada­nych jej przez rzeź­bia­rza.

Tak się zda­wa­ło, bo puł­kow­nik, zbu­do­wa­ny jak Her­ku­les, był jed­nym z tych lu­dzi, któ­rych ob­li­cze żad­nym nie pod­da­je się wpły­wom, jak ich du­sza i cha­rak­ter. Za­wsze po­są­go­wo spo­koj­ny i po­god­ny, nig­dy nie był ani we­so­łym ani smut­nym, nig­dy też roz­draż­nio­nym ani po­bu­dzo­nym.

A ja­kiem było jego ob­li­cze i spo­sób za­cho­wa­nia się, ta­kim był on sam. Każ­dy z ofi­ce­rów trze­cie­go puł­ku miał swój epi­tet, któ­ry mu raz na za­wsze, nada­li ko­le­dzy. Pa­la­fie­go zwa­li­śmy "nic­po­niem", Bo­jar­gra­da "wście­kłym", Zi­cze­go "ga­lan­tem", je­ne­ra­ła Cza­ki "pa­rad­nym", a puł­kow­ni­ka na­zy­wa­li­śmy tyl­ko puł­kow­ni­kiem. Nie miał on sła­bej stro­ny, bo go na­tu­ra z czy­ste­go krusz­cu od­la­ła.

Zresz­tą Gör­gö pa­so­wał do trze­cie­go puł­ku, to zna­czy, że był hu­la­ką jak wszy­scy, dziar­skim jak wszy­scy, dżen­tel­me­nem jak wszy­scy i po­czci­wym jak wszy­scy. Bo któż kie­dy znał, kto kie­dy i gdzie wi­dział ofi­ce­ra, no­szą­ce­go ama­ran­to­we wy­ło­gi na swym koł­nie­rzu, któ­ry­by mu się nie wy­da­wał ty­pem wo­ja­ka pięk­nej i szla­chet­nej ar­mii, naj­pięk­niej­sze­go kra­ju, ja­kim są rów­nie sze­ro­kie, jak dłu­gie Wę­gry? I Gör­gö był ta­kim. Gdy­śmy chcie­li w puł­ku, w oży­wio­nej ga­wę­dzie o któ­rymś z ofi­ce­rów, dać je­den dru­gie­mu krót­ką a jedr­ną de­fi­ni­cję, to­śmy mó­wi­li: "on jest jak Gör­gö, on jeź­dzi jak Gör­gö, on jest tak go­dzien ko­cha­nia, jak Gör­gö". To wy­star­cza­ło i to każ­dy z nas ro­zu­miał, bo to było naj­wyż­szym stop­niem po­chwa­ły dla męż­czy­zny, w któ­re­go ży­łach pły­nę­ła pra­sta­ra krew ma­diar­ska.

A ten czło­wiek miał dziw­nie ła­god­ny wy­raz twa­rzy, miał spoj­rze­nie tak mięk­kie, czu­łe i głasz­czą­ce, że niem wła­ści­wie a nie gło­sem ko­men­de­ro­wał. Na rew­jach też, na któ­rych on był naj­wyż­szą fi­gu­rą, pra­wie nie mó­wił. Spoj­rzał tyl­ko, czy to na ofi­ce­ra, czy na żoł­nie­rza, a ten już wie­dział co so­bie puł­kow­nik ży­czy. Ale to ła­god­ne spoj­rze­nie mia­ło siłę bron­zu, bo nie było, klnę się na wszyst­ko, w Wę­grzech puł­kow­ni­ka, któ­re­go­by się przed fron­ten, ofi­cer czy pro­sty żoł­nierz wię­cej nie­za­do­wo­lić oba­wiał. Gdy się pod­czas rew­ji czar­ne oczy hra­bie­go bruz­dą zbli­ży­ły do sie­bie, to poty biły na czo­ła ofi­ce­rów, a nogi pod hu­za­ra­mi drża­ły, jak pod dzieć­mi.

Gdy so­bie dziś przy­po­mi­nam puł­kow­ni­ka Gör­gö, to jesz­cze od­czu­wam to wra­że­nie i sko­ry je­stem do przy­pusz­cze­nia, że miał on dar ma­gne­ty­zo­wa­nia. Gdy go so­bie dziś przy­po­mi­nam, oglą­da­ją­ce­go w ga­lo­pie pułk, usta­wio­ny w roz­wi­nię­tej lin­ji na zie­lo­nem bło­niu pod Pesz­tem, to mi się zda­je, że ten czło­wiek był ma­rze­niem mo­jej, apo­te­ozu­ją­cej stan żoł­nier­ski, wy­obraź­ni. Zda­wa­ło się, po­sąg Thor­wald­se­na, oży­wio­ny tchnie­niem ży­cia i bar­wa­mi, wpro­wa­dzo­ny w ruch i we­rwę.

Koń się sa­dził pod nim, ale nie zro­bił po­ru­sze­nia, któ­re­go nie chcia­ła mięk­ko trzy­ma­ją­ca go dłoń puł­kow­ni­ka. Zie­mia zda­wa­ła się dud­nić pod ko­py­ta­mi ru­ma­ka, któ­ry tak zro­zu­miał swe­go jeźdź­ca, iż był, jak i on, w swych ener­gicz­nych i sil­nych ru­chach, ła­god­ny, mięk­ki i po­wol­ny. Ztąd też ko­nie hra­bie­go ucho­dzi­ły za naj­lep­sze wierz­chow­ce w świe­cie.

Raz, pa­mię­tam, pod­czas rew­ji je­ne­ra­ła feld­mar­szał­ka jaz­dy, koń jego tak się roz­be­stwił, iż je­ne­rał nie mógł so­bie z nim dać rady w naj­waż­niej­szej chwi­li ma­new­rów. Gör­gö, wi­dząc to, za­pro­po­no­wał mu za­mia­nę na czas ćwi­czeń, któ­ra je­ne­rał przy­jął z za­do­wo­le­niem. Ale eo się sta­ło? Koń je­ne­ra­ła uspo­ko­ił się, jak ba­ra­nek, a ru­mak puł­kow­ni­ka roz­hu­kał się, jak dzi­ki zwierz. Wte­dy je­ne­rał pod­je­chał do Gör­gögo i za­wo­łał:

– Ko­cha­ny Gör­gö, od­daj mi mo­je­go na­row­ne­go wierz­chow­ca i ukarz swo­je­go, że skom­pro­mi­to­wał feld­mar­szał­ka jaz­dy.

Ten wy­pa­dek utkwił mi w pa­mię­ci, bo zda­je mi się, że każ­dy­by tak jak je­ne­rał wy­szedł, kto­by chciał w Gör­göm wi­dzieć zu­peł­nie po­dob­ne­go do sie­bie czło­wie­ka.

Tyl­ko je­den był Gör­gö w Wę­grzech, – ale nikt mniej, jak on sam, nie zda­wał się o tem wie­dzieć.

Ten Gör­gö raz za­cho­ro­wał na reu­ma­tyzm w pra­wej no­dze i prze­le­żał w łóż­ku kil­ka ty­go­dni.

Gdy wstał i z cho­rą nogą wy­szedł do nas, z trud­no­ścią po­wstrzy­ma­li­śmy łzy, ci­sną­ce się do oczu, nie tyle na wi­dok puł­kow­ni­ka, ile na myśl, że nic nie­ma na świe­cie sta­łe­go, myśl, któ­ra mi nig­dy wy­raź­niej nie sta­nę­ła w oczach. Gör­gö się zmie­nił, Gör­gö szedł na dół…

Ale wra­że­nie to roz­wia­ło się przy pierw­szych sło­wach, ja­kie­mi nas przy­wi­tał; tyle w nich było od­cie­ni praw­dzi­we­go ser­ca, wiel­kie­go cha­rak­te­ru i nie­zrów­na­nej we­rwy. A puł­kow­nik tego dnia był wy­jąt­ko­wo roz­mow­nym i szcze­rym, jak gdy­by chciał wy­na­gro­dzić so­bie dłu­gie go­dzi­ny, spę­dzo­ne pod­czas cho­ro­by w sa­mot­nem mil­cze­niu.

Co­raz to nowe bu­tel­ki sta­wia­no na na­szym wspól­nym sto­le, do­ko­ła któ­re­go ro­sło ży­cie w mia­rę jak czas. dą­żył ku pół­no­cy. Wszy­scy by­li­śmy w wy­śmie­ni­tych hu­mo­rach, bez­wied­nie może ura­do­wa­ni, że znów zna­leź­li­śmy się w kom­ple­cie. Wszak hra­bia ba­wił mię­dzy nami, a pułk bez Gör­gögo, ma­wiał Bo­jar­grad, był ze­gar­kiem, któ­re­mu bra­ko­wa­ło tego na po­zór nic nie zna­czą­ce­go ru­bin­ka, umiesz­czo­ne­go w sa­mym środ­ku we­rku.

To też trze­ci pułk szu­miał jak za­wsze i wszę­dzie i czas le­ciał nie­po­strze­że­nie wśród wy­bu­chów szcze­re­go śmie­chu, wśród to­a­stów, na po­uf­nych ga­wę­dach, na opo­wia­da­niach ba­jecz­nych przy­gód ofi­ce­rów na­szych, czy to na polu bi­tew, czy w bu­du­arach ho­żych wę­gie­rek.

Oko­ło pół­no­cy wrza­ło, ki­pia­ło w sali, miesz­czą­cej do trzy­dzie­stu ofi­ce­rów, z któ­rych naj­star­szym był Gör­gö, a naj­młod­szym Pa­la­fy.

– Ci­cho, pa­no­wie! ci­cho! – na­gle ode­zwał się głos Zi­cze­go, któ­ry po­wstał i wzniósł do góry swój kie­lich szam­pa­na. – Pół­noc wy­bi­ła i nie­zli­czo­ną ilość to­a­stów wy­chy­li­li­śmy na cześć pięk­nych miesz­ka­nek Pesz­tu, na cześć trze­cie­go puł­ku i woj­sko­we­go sta­nu, ale nie wy­pi­li­śmy jed­ne­go zdro­wia, bę­dą­ce­go dziś na miej­scu…

Na te sło­wa wszy­scy ze­rwa­li się z krze­seł, a Zi­czy do­no­śnym gło­sem, by za­głu­szyć gwar i ha­łas, koń­czył:

– Otóż wno­szę zdro­wie na­sze­go uko­cha­ne­go puł­kow­ni­ka, hra­bie­go Gör­gö, aby nas nig­dy wię­cej, choć­by na tak krót­ki czas, nie opusz­czał. Aby tu u tego miej­sca sie­dział, bo gdy go tu­taj nie wi­dzę, to mi się zda­je, że trze­ci pułk się chwie­je, że cały stan woj­sko­wy jest w nie­bez­pie­czeń­stwie, że Wę­gry ze mną się mar­twią i…

Nie po­zwo­lo­no Zi­cze­mu do­koń­czyć. Za­hu­cza­ło w sali, aż szy­by za­ję­cza­ły od jed­no­gło­śne­go okrzy­ku:

– Niech żyje Gör­gö!

Hra­bia, wi­docz­nie za­do­wo­lo­ny, po­wstał z trud­no­ścią ze swe­go krze­sła.

– Dzię­ku­ję wam, przy­ja­cie­le! – za­wo­łał, wy­chy­la­jąc dusz­kiem kie­lich i pręd­ko znów usiadł, ale spo­strze­gli­śmy za­raz, że miał za­miar da­lej mó­wić, tyl­ko mu noga do­ku­cza­ła.

A gdy puł­kow­nik mó­wił, to­śmy słu­cha­li z za­par­tym od­de­chem, bo mó­wił on, tra­fia­jąc do prze­ko­na­nia każ­de­go, a przy­tem tak po­to­czy­ście, tak gład­ko, że sło­wa jego ro­bi­ły wra­że­nie mu­zy­ki, na­peł­nia­ją­cej bło­go­ścią słu­cha­czów. Po se­kun­dzie mil­cze­nia, hra­bia za­brał głos, ale nie w ba­nal­nej for­mie od­po­wie­dzi na to­ast, lecz to­nem, któ­ry sam przez się mó­wił, że puł­kow­nik chciał się wy­wnę­trzyć.

– Pa­no­wie moi! to zdro­wie, któ­re­ście w tej chwi­li wznie­śli i tak ocho­czo, ser­decz­nie wy­pi­li, na­peł­nia mnie raz pierw­szy w ży­ciu uczu­ciem nie­zna­nem mi do­tąd, bo pierw­szy raz w ży­ciu, to­ast, nie bę­dą­cy z ży­cze­nia­mi memi w har­mo­nii, boli mnie. Jak wie­cie, ja je­stem szcze­ry i otwar­ty i nie umiem ukry­wać swych my­śli, ani umiem na­wet po­dzię­ko­wać za go­rą­ce ży­cze­nie, któ­re nie jest mo­jem…

Gör­gö urwał, a na twa­rzach ofi­ce­rów ma­lo­wa­ło się zdzi­wie­nie. Co wi­dząc, uśmiech­nął się on i da­lej cią­gnął:

– Czy uwie­rzy­cie, przy­ja­cie­le, że ja, ofi­cer trze­cie­go puł­ku, któ­ry za sobą li­czę trzy­dzie­ści lat służ­by, któ­ry zro­słem się z tym puł­kiem jak nikt może, uczu­łem te­raz, pod­czas mej dłu­giej cho­ro­by do­ko­ła sie­bie próż­nie i brak cze­goś, cze­go dłu­go okre­ślić so­bie nie mo­głem. Mam pięć­dzie­siąt i dwa lat wie­ku i to może jest głów­ną przy­czy­ną, że te­raz nie wy­star­cza mi, gdy się znaj­dę sam w swym po­ko­ju, ani sze­reg pa­ła­szy wi­szą­cych na ścia­nie i od­bi­ja­ją­cych na swych lśnią­cych po­chwach zło­te sznu­ry hu­za­rek, ani rże­nie koni, któ­re sły­szę przez ścia­nę, ani świa­do­mość, że tuż przy mnie, go­to­wych na moje ski­nie­nie jest was trzy­dzie­stu, nie­zrów­na­nych ko­le­gów i przy­ja­ciół! To wszyst­ko co na­peł­nia­ło szczę­ściem i za­do­wo­le­niem aż po brze­gi me go­rą­ce, wę­gier­skie ser­ce, mą żoł­nier­ską du­szę, dziś mi… nie wy­star­cza.

Hra­bia urwał, po­pił wi­nem, a że w sali pa­no­wa­ła ci­sza, jak­by ma­kiem za­siał, po chwi­li mil­cze­nia da­lej cią­gnął:

– Dla­te­go wam mo­jem ga­da­niem prze­ry­wam we­so­łość tej bie­sia­dy, że po­mię­dzy wami wi­dzę nie­jed­ne­go, któ­ry jak ja do­tąd, są­dzi, że do szczę­ścia na tej zie­mi, to aż za wie­le być ofi­ce­rem trze­cie­go puł­ku, ma­jąc twarz do któ­rej po­ca­ło­wa­nia pali się każ­da Wę­gier­ka, oraz kie­szeń peł­ną zło­ta… Nie, moi pa­no­wie! Przy­cho­dzi chwi­la, w któ­rej to wszyst­ko robi wra­że­nie kro­pli w mo­rzu, a mo­rzem jest to na­sze krót­kie ży­cie. Otóż w od­po­wie­dzi na do­pie­ro co wznie­sio­ny to­ast, bym jak naj­dłu­żej tu, na­tem miey­scu sie­dział, jak naj­dłu­żej wami na pla­cu ma­new­rów ko­men­de­ro­wał, a tu przy kie­li­chach wam prze­wod­ni­czył, od­po­wia­dam ży­cze­niem, by ża­den z was tego to­a­stu, w moim wie­ku, przy szu­mią­cym sto­le, nie usły­szał!

Onie­mie­li słu­cha­li­śmy hra­bie­go Gör­gö, któ­ry raz pierw­szy zda­wał się być nie­zro­zu­mia­łym. On też, ode­tchnąw­szy i po­piw­szy wi­nem, po chwi­li za­brał głos.

– Szczyt­nem jest po­wo­ła­nie słu­że­nia oj­czyź­nie i bro­nie­nia jej swo­jem ra­mie­niem, lecz nie może ono wy­klu­czać na­tu­ral­ne­go po­wo­ła­nia każ­de­go męż­czy­zny, z któ­rem się ro­dzi i któ­re­go po­trze­bę speł­nie­nia wcze­śniej czy póź­niej od­czu­wa, bo ono pły­nie w ży­łach, w każ­dej kro­pel­ce krwi jego. Otóż ży­czę wam, by każ­dy z was we wła­ści­wym cza­sie uczuł po­trze­bę za­dość­uczy­nie­nia na­tu­ral­ne­mu swe­mu po­wo­ła­niu, bo in­a­czej nie usły­szy z przy­jem­no­ścią tak go­rą­ce­go i pięk­ne­go zdro­wia, ja­kie w tej chwi­li wzniósł Zi­czy. Wi­dzę, przy­ja­cie­le, że­ście mnie wszy­scy do­pie­ro te­raz zro­zu­mie­li. Za­pa­mię­taj­cie te sło­wa moje, a to bę­dzie naj­więk­szą moją hu­ma­ni­tar­ną wzglę­dem was za­słu­gą. Dzi­wi­cie się, że raz pierw­szy prze­ma­wiam do was, in­a­czej niż za­żar­ty puł­kow­nik trze­cie­go puł­ku, któ­ry za ho­nor so­bie uwa­ża skła­dać się z wol­nych jak orły człon­ków. Wy­stę­pu­ję tu jak zdraj­ca wła­sne­go gniaz­da, jak od­szcze­pie­niec zło­te­go port-epée! Wy­stę­pu­je dzi­siaj, bo dzi­siaj do­pie­ro, po trzech ty­go­dniach sa­mot­no­ści ze swe­mi my­śla­mi, do­sze­dłem do wnio­sku, że na­wet ofi­cer trze­cie­go puł­ku ma inne prócz tego, nie­prze­szka­dza­ją­ce pierw­sze­mu po­wo­ła­nie. Oj­czy­zna dzię­ku­je nam za na­sze usłu­gi, gdy nam noga spuch­nie, a czę­sto jesz­cze wte­dy mamy mło­de ser­ce i du­szę, któ­re chcą żyć i ko­chać, któ­re się o swo­je pra­wa do­po­mi­na­ją.

Hra­bia tu urwał i za­my­ślił się. Nikt nie prze­ry­wał mil­cze­nia i każ­dy po­zo­sta­wał pod wra­że­niem tych słów, któ­re to­nem, tre­ścią swą za­dzi­wia­ły ścia­ny tej sali, bę­dą­cej świad­kiem tylu mów puł­kow­ni­ków trze­cie­go puł­ku.

Na­gle Gör­gö po­ru­szył się na fo­te­lu, wy­pił peł­ny kie­li­szek wę­grzy­na i zmie­nio­nym gło­sem mó­wił:

– Daję wam sło­wo, moi przy­ja­cie­le, że na naj­za­pa­leń­sze­go zwo­len­ni­ka sta­nu woj­sko­we­go przy­cho­dzi chwi­la, w któ­rej­by wo­lał się zo­ba­czyć w to­wa­rzy­stwie uko­cha­nej i wy­bra­nej z po­mię­dzy wszyst­kich do­zgon­nej przy­ja­cioł­ki, niż w gro­nie choć­by na­wet ta­kich jak wy to­wa­rzy­szów – chwi­la, w kjó­rej­by wo­lał się czuć oto­czo­nem tro­skli­wą opie­ką sła­bej isto­ty i cie­płą at­mos­fe­rą choć­by naj­skrom­niej­sze­go ogni­ska do­mo­we­go – chwi­la, w któ­rej wi­dok wy­po­le­ro­wa­nej klin­gi u pa­ła­sza wi­szą­ce­go na ścia­nie nie robi mu przy­jem­no­ści, je­śli do nie­go nie wy­cią­ga swych rą­cząt cie­ka­we chło­pię, ma­ją­ce go po ojcu w swej dło­ni dzier­żyć…

Gör­gö zda­wał się roz­czu­lo­nym, a i my dziw­ne­go do­zna­wa­li­śmy wra­że­nia. To­nem, jak gdy­by już dłu­żej mó­wić nie za­mie­rzał, koń­czył:

– Ta chwi­la, moi pa­no­wie, jest strasz­ną, je­że­li ona za­sta­je ofi­ce­ra trze­cie­go puł­ku w pie­dzie­sią­tym i trze­cim roku ży­cia z po­da­grą i reu­ma­ty­zmem w no­gach. A te­raz: hura! moi pa­no­wie! niech żyje trze­ci pułk! i każ­dy z was niech so­bie dzi­siej­sze sło­wa moje we wła­ści­wej przy­po­mni chwi­li. Gör­gö was za­nad­to ko­cha, by miał się z wami nie dzie­lić do­świad­cze­niem swej szpa­ko­wa­tej gło­wy. Piję zdro­wie ofi­ce­rów trze­cie­go puł­ku!

– Hura! – za­brzmia­ło w sali, ale po­przed­nia przed­pół­noc­na we­so­łość już nie po­wró­ci­ła. Rot­mistrz Ser­bo­grad, pod­puł­kow­nik Se­cze­ni i wie­lu in­nych sie­dzia­ło w za­du­mie.

Naj­wię­cej jed­nak wra­że­nia te sło­wa puł­kow­ni­ka zro­bi­ły na Bo­jar­gra­dzie, w któ­re­go prze­szło­ści mia­ła miej­sce ja­kaś nie­szczę­śli­wa, a go­rą­ca mi­łość.

Nad ra­nem wy­cho­dząc z sali, do­pie­ro bąk­nął do kil­ku z nas:

– I otóż Gör­gö na dro­dze zro­bie­nia pierw­sze­go w ży­ciu głup­stwa… Go­tów się jesz­cze oże­nić!

– Dla­cze­go nie! – prze­rwał Se­cze­ni.

– Chy­ba dla tego – do­rzu­cił Bo­jar­grad – by swo­ją pięk­ną i za­cną gło­wę ozdo­bić ro­ga­mi.

– Gör­gö z ro­ga­mi! tego so­bie wy­sta­wić nie mogę! – za­wo­łał, śmie­jąc się mło­dy, pięk­ny Pa­la­fy, któ­ry do­pie­ro od mie­sią­ca w na­szym puł­ku słu­żył i już so­bie wy­ro­bił opi­nię pod­bi­ja­cza serc nie­wie­ścich, nie­krę­pu­ją­ce­go się żad­ne­mi skru­pu­ła­mi.II.

Ta­kim był Pa­la­fy.

Mło­dy ten ofi­cer mu­siał ocza­ro­wać każ­dą ko­bie­tę, któ­rej się po­do­bać chciał, bo miał wie­le nie­opi­sa­ne­go uro­ku. Nie li­czył wię­cej jak dwa­dzie­ścia i czte­ry lat, a pod no­sem w miej­scu wąsa pusz­czał mu się do­pie­ro de­li­kat­ny me­szek, któ­ry jego męz­ką ry­sa­mi, ale nie­wie­ścią uro­dą i de­li­kat­no­ścią twarz, dziw­nie okra­szał. Był to je­den z naj­sym­pa­tycz­niej­szych mło­dzień­ców, ja­kich set­ka­mi Wę­gry co rok z łona swej ży­znej zie­mi wy­da­ją, ja­kich kie­dy­kol­wiek trze­ci pułk, po­chła­nia­ją­cy kwiat ma­diar­skiej mło­dzie­ży, li­czył w swo­jem gro­nie.

A był­że to war­choł i hu­la­ka! nig­dy mu nic wy­star­cza­ły fun­du­sze, wiecz­nie sie­dział po uszy w dłu­gach, któ­rych pła­cić na­star­czyć nie mo­gli Pa­la­fy­owie, zmie­niał ko­chan­ki, jak rę­ka­wicz­ki i wiecz­nie, od świ­tu do nocy, był w hu­mo­rze, ja­kie­go­by mu po­zaz­dro­ści­li swo­bod­ni bo­go­wie Olim­pu.

To też na­zy­wa­li­śmy go w trze­cim puł­ku "olim­pij­skim Pa­la­fym", a sta­ry Cza­ki za­wsze o nim ma­wiał:

– On jest pięk­ny jak Apol­lo, a nic­poń jak Ba­chus.

Bo też on był bez czci i wia­ry nic­po­niem, gdy cho­dzi­ło o pod­bi­cie ser­ca pięk­nej ja­kiej wę­gier­ki. Nie py­tał wte­dy, czy to ser­ce wol­ne, czy do nie­go już kto pra­wa nie miał, je­śli tyl­ko on po­siąść za­pra­gnął.

Miał lat dwa­dzie­ścia i czte­ry, a opo­wia­da­no już so­bie, że on to był po­wo­dem uto­pie­nia się ślicz­nej Izy Erödy, i roz­wo­du księ­cia Ga­la­vi­ci­ni. Opo­wia­da­no so­bie, że on to zba­ła­mu­cił pięk­ną na­rze­czo­ną Göde­le­go, któ­ra za­miast do oł­ta­rza ubrać się w bia­łą suk­nię, przy­wdzia­ła czar­ny strój za­kon­nic z De­bre­czy­na. Za­iste nie był to czło­wiek za­sad, ale czyż za­sa­dy ro­bią lu­dzi sym­pa­tycz­ny­mi?

Inne uczu­cie za­pew­ne, niż to, któ­re nas skła­nia­ło do ko­cha­nia hra­bie­go Gör­gö, było przy­czy­ną, że­śmy lu­bi­li Pa­la­fy­ego i prze­ba­cza­li mu ety­kę trze­cie­go puł­ku hu­za­rów, brak wie­lu mo­ral­nych pod­staw oraz lek­ko­myśl­ność bez gra­nic i ko­chli­wość bez opa­mię­ta­nia. A ko­chli­wym był on, jak mało lu­dzi na świe­cie. Krót­ko lecz na­mięt­nie, sza­lał za ko­bie­tą, któ­rą wkrót­ce dla dru­giej opusz­czał i sam nie wie­dział, czy tę dzi­siaj, czy tam­tą wczo­raj wię­cej ubó­stwiał.

Taka to była na­tu­ra, któ­rą­śmy na­wskróś zda­wa­ło się nam po­zna­li, jak­kol­wiek trzy mie­sią­ce się koń­czy­ło do­pie­ro od chwi­li, w któ­rej Pa­la­fy wli­czo­nym zo­stał do gro­na na­sze­go świet­ne­go puł­ku.

A nie trud­no było po­znać tego mło­dzi­ka, któ­ry się z ni­czem nie taił. Do spa­zma­tycz­ne­go śmie­chu zmu­szał on nas, gdy nam wy­kła­dał wy­god­ne swo­je wy­zna­nie wia­ry i naj­swo­bod­niej­sze po­glą­dy. Wszyst­kie one mia­ły je­den punkt wyj­ścia, wszyst­kie wy­cho­dzi­ły z tej za­sa­dy, że czło­wiek na to na tym świe­cie żyje, by uży­wać i zry­wać kwiat­ki do­ko­ła nie­go ro­sną­ce, czy w swo­im, czy w cu­dzym ogro­dzie.

Po­zna­wa­li­śmy go wte­dy co­dzień le­piej, a to z tej oko­licz­no­ści, że Pa­la­fy jed­ne­go tyl­ko z ofi­ce­rów trze­cie­go puł­ku się wy­strze­gał. Tym ofi­ce­rem był puł­kow­nik. Wo­bec nie­go mało mó­wił i nie wy­gła­szał swych po­glą­dów, jak­kol­wiek Gör­gö by­najm­niej nie po­zo­wał na żad­ne­go kwa­kra i owszem wszyst­kich ro­zu­miał i dla sła­bo­ści ludz­kich dziw­nie był po­błaż­li­wym.

Gör­gö nie znaj­do­wał się od trzech ty­go­dni mię­dzy nami. Na dru­gi dzień po opi­sa­nej prze­mo­wie, zda­jąc do­wódz­two puł­ku na Bo­jar­gra­da, wy­je­chał dla po­ra­to­wa­nia zdro­wia na czas nie­dłu­gi.

Od­kąd hra­bia nie sie­dział na pierw­szem miej­scu przy sto­le, Pa­la­fy rej przy nim wo­dził i ba­wił nas do roz­pu­ku. Co ten chło­piec miał za nie­zrów­na­ne kon­cep­ta! co za po­my­sły! Aneg­do­ta­mi sy­pał jak z rę­ka­wa, a ta bez­mier­na we­so­łość jego udzie­la­ła się wszyst­kim, roz­śmie­sza­jąc na­wet naj­po­waż­niej­szych.

Tego dnia ze­bra­li­śmy się pra­wie w kom­ple­cie. Bra­ko­wa­ło tyl­ko Bo­jar­gra­da, któ­re­go za­ję­cia, wy­ni­kłe z za­stęp­stwa puł­kow­ni­ka, czę­sto nam od­bie­ra­ły. Któ­ryś z ofi­ce­rów wspo­mniał hra­bie­go, dru­gi coś do­dał, dość, że wkrót­ce roz­mo­wa to­czy­ła się na te­mat od­po­wie­dzi puł­kow­ni­ka na to­ast Zi­cze­go.

Star­si nie­któ­rzy przy­zna­wa­li słusz­ność po­glą­dom puł­kow­ni­ka, mło­dzi się ob­ru­sza­li i od­ma­wia­li im wszel­kiej ra­cji bytu. W ogó­le to gro­no mało li­czy­ło zwo­len­ni­ków ko­niecz­no­ści za­dość­uczy­nie­nia po­wo­ła­niu, któ­re Gör­gö kładł wy­żej od po­wo­ła­nia słu­że­nia w trze­cim puł­ku. Pa­la­fy, któ­ry jesz­cze cza­su nie miał oswo­ić się ze swo­jem zło­tem port-epée, naj­bar­dziej się obu­rzał.

– Moi pa­no­wie – mó­wił – cóż­by to za nędz­na ar­mia była, zło­żo­na z sa­mych lu­dzi ocze­ku­ją­cych wy­bi­cia go­dzi­ny, po­wo­łu­ją­cej ich do za­dość­uczy­nie­nia obo­wiąz­kom po­my­słu hra­bie­go Gör­gö? Ten puł­kow­nik ma dziw­ny dar prze­ko­ny­wa­nia gdy mówi, chy­ba dla tego, że zda­je się sam nie być ab­so­lut­nie słów swych pew­nym. Przy­znam się wam szcze­rze, iż za­chwiał on mnie na chwi­lę w mych naj­rdzen­niej­szych za­sa­dach…

Tu je­ne­ral­ny za­pa­no­wał śmiech, bo bez nie­go obejść się nie mo­gło, gdy Pa­la­fy mó­wił o swych rdzen­nych za­sa­dach, a mó­wił to na po­zór prze­ko­na­ny o ich ist­nie­niu.

– Ale nie śmiej­cie się ko­le­dzy – cią­gnął da­lej – za­chwia­nie to było chwi­lo­wem i do­wo­dzi tyl­ko ba­jecz­ne­go wpły­wu, jaki ten czło­wiek na nas wy­wie­ra. Ochło­nąw­szy z pod pierw­sze­go wra­że­nia jego słów, przy­sze­dłem do prze­ko­na­nia, że chy­ba po­da­gra mu­sia­ła­by mi od­jąć obie nogi, kar­tacz urwać pra­wą rękę a reu­ma­tyzm wy­krzy­wić lewą…. nie dość na­tem, mu­siał­bym jesz­cze wię­cej utra­cić władz, by mi przy­szła sza­lo­na myśl za­mie­nie­nia pa­ła­sza na cy­buch, cza­ka na szlaf­my­cę, by mi przy­szła myśl ślu­bo­wa­nia do­zgon­nej wier­no­ści jed­nej ko­bie­cie, gdy ich dla mnie zda­je się, Wę­gry i Ser­bia w do­dat­ku, mają za mało…

Sło­wa te peł­ne za­pa­łu i ognia, prze­rwał swem wej­ściem Bo­jar­grad, któ­ry z li­stem w ręku, dźwię­cząc ostro­ga­mi, po­spiesz­nie dą­żył do cze­ka­ją­ce­go nań u sto­łu miej­sca,

– Moi pa­no­wie! – za­wo­łał sia­da­jąc – mam wam do za­ko­mu­ni­ko­wa­nia smut­na wia­do­mość… Gör­gö, jak za­wsze, tak i wte­dy, wie­dział co mówi, bo oto w tej chwi­li przy­szedł list od nie­go ad­re­so­wa­ny do mnie a sty­li­zo­wa­ny do ca­łe­go puł­ku. Gör­gö się żeni… po­słu­chaj­cie co pi­sze:

"Ko­cha­ny przy­ja­cie­lu! oznajm moim naj­lep­szym ko­le­gom, iż los oka­zał się o tyle dla mnie hoj­nym, iż po­zwo­lił mi, jak­kol­wiek w spóź­nio­nej chwi­li, uży­wać ca­łe­go szczę­ścia, z ja­kiem dłoń swą ka­pry­śną do każ­de­go w ży­ciu kil­ka­krot­nie wy­cią­ga. Te dłoń ode­pchną­łem nie­raz, by was nie opusz­czać, przy­ja­cie­le, by nie roz­łą­czać się z set­ka­mi mych koni, któ­re ro­zu­mieć mnie na­uczy­łem, by nie opusz­czać mych hu­za­rów, z któ­rych mur w obro­nie oj­czy­zny utwo­rzyć pra­gną­łem. I dziś, gdy już są­dzi­łem, że za póź­no ma­rzyć o szczę­ściu bę­dą­cem każ­de­go udzia­łem, los jesz­cze raz do mnie wy­cią­gnął swą rękę i uchwy­ci­łem ją. Że­nię się, dro­dzy przy­ja­cie­le z naj­pięk­niej­szą i naj­god­niej­szą mi­ło­ści ko­bie­tą i ubó­stwiam ją z całą świe­żo­ścią uczuć, któ­rych sza­lo­ne ży­cie na­sze­go trze­cie­go puł­ku nie prze­tra­wi­ło. Szczę­ście moje by­ło­by nie­kom­plet­nem, gdy­bym się niem z wami nie po­dzie­lił i gdy­bym nie wie­dział, że od dziś za czte­ry ty­go­dnie, w ko­sza­rach trze­cie­go puł­ku, moi naj­lep­si przy­ja­cie­le nie wy­chy­lą zdro­wia na cześć Zo­fji Mara de Fel­sö-Ocskay, któ­ra wte­dy bę­dzie hra­bi­ną Gör­gö, puł­kow­ni­ko­wą naj­pięk­niej­sze­go w Wę­grzech puł­ku. "

Bo­jar­grad urwał, list zwi­nął i mó­wił:

– Oto tyle dla was. Na po­cie­chę wam po­wiem, że Gör­gö jesz­cze pi­sze, iż zdro­wie jego się po­pra­wi­ło i że nie ma za­mia­ru opusz­cza­nia trze­cie­go puł­ku tak dłu­go, jak dłu­go bę­dzie mógł przed fron­tem nie ro­bić nam wsty­du…

– To do śmier­ci nas nie opu­ści – wtrą­cił Zi­czy – bo on jesz­cze wte­dy le­piej od nas wszyst­kich bę­dzie wy­dlą­dał na swym sta­rym Si­gla­wim.

Za­pa­no­wał gwar i za­męt, ob­sy­pa­no py­ta­nia­mi Bo­jar­gra­da i nie uspo­ko­jo­no się do­tąd, do­pó­ki nam ca­łe­go li­stu do prze­czy­ta­nia nie dał. W li­ście jed­nak prócz dys­po­zy­cji puł­ko­wych, nic wię­cej nie było.III.

Gdy­śmy wy­czer­pa­li się w do­my­słach nad przy­szłą hra­bi­ną Gör­gö, któ­rej nikt z trze­cie­go puł­ku nie znał, za­czął Bo­jar­grad ubo­le­wać nad hra­bią.

– Pa­no­wie! – mó­wił – nie je­stem jed­nym z tych wście­kłych zwo­len­ni­ków ce­li­ba­tu, owszem poj­mu­ję cały urok mał­żeń­stwa, lecz w tym wy­pad­ku, zda­je mi się, do kroć­set bomb i kar­ta­czy, że Gör­gö głup­stwo robi.

– Sza­lo­ne! – za­wo­łał Se­cze­ni.

– Pi­ra­mi­dal­ne! – pod­chwy­cił Ser­bo­grad.

– Wa­ty­kań­skie! – huk­nął Cza­ki. Bo­jar­grad da­lej cią­gnął:

– Kto­by był przy­pusz­czał, że Gör­gö zro­bi coś, cze­go­by trze­ci pułk nie po­chwa­lał!…

Za­my­ślił się i do­dał:

– Ha! do kroć­set bomb i kar­ta­czy – nie moż­na prze­są­dzać, choć wczo­raj jesz­cze, nasz ko­cha­ny puł­ko­wy dok­tor mó­wił mi, że za jaki rok Gör­gö z krze­sła swo­je­go nie za­wsze bę­dzie mógł wstać o wła­snej sile. Gör­gö, en­tre nous soit dit, do kroć­set bomb i kar­ta­czy, nie kon­ser­wo­wał się, choć wście­kle mło­do wy­glą­da. Wszyst­ko więc za­wi­sło od tego py­ta­nia, na któ­re nam nikt dziś nie od­po­wie: co to jest ta Zo­fja Mara de Fel­sö-Ocskay?

– Owszem! – pod­chwy­cił Pa­la­fy, któ­ry przez cały czas trwa­nia roz­mo­wy o Gor­go­na, wy­jąt­ko­wo za­du­ma­ny, nie ode­zwał się ani razu – owszem! ja, moi ko­le­dzy, wa­szą cie­ka­wość za­spo­ko­ję.

Wszy­scy spoj­rze­li na mło­de­go ofi­ce­ra z nie­do­wie­rza­niem, wy­raź­nie ma­lu­ją­cem się w oczach.

– Znasz ją? – za­py­ta­ło kil­ku.

– Znasz ją, to ga­daj do kroć­set bomb i kar­ta­czy! – zo­wo­łał Bo­jar­grad.

– Znam – od­parł Pa­la­fy – i to tak do­brze, jak cie­bie, cie­bie… cie­bie i sie­bie.

– Ga­daj! ga­daj! – za­hu­cza­ło.

– Ucisz­cie się i słu­chaj­cie! – mó­wił Pa­la­fy z miną po­waż­ną, za­pa­la­jąc cy­ga­ro i za­kła­da­jąc mo­nokl, co już było u nie­go ozna­ką, że bę­dzie mó­wił, a nie kpił. – Wie­cie za­pew­ne, że po­łu­dnio­we Wę­gry mają lud­ność już zbli­żo­ną do or­jen­tal­ne­go typu. Nie ma­cie po­ję­cia, ile tam­tej­sze, go­ręt­sze niż w Pesz­cie słoń­ce, na zbli­żo­nych do sie­bie gó­rach, roz­wi­ja ślicz­nych ko­biet o czar­nych oczach, któ­re błysz­czą strasz­li­wie na ich twa­rzach, ma­ją­cych go­rą­cą, na­mięt­ną cerę cór po­łu­dnia. Je­śli wszyst­kie wę­gier­ki są pięk­ne i cza­ru­ją, to tam­te z pod Zom­bo­ru i Ter­nesz­wa­ru, z pod Ara­du i Bel­gra­du oszo­ło­mia­ją czło­wie­ka. W tej to kra­inie, naj­pięk­niej­szej jaką znam na sze­ro­kim świe­cie, pły­nie rze­ka Be­rza­wa, któ­ra w swych męt­nych fa­lach sta­cza­jąc się z gór z szu­mem i ło­sko­tem, użyź­nia cud­ną do­li­nę. Kra­szo. Na tej do­li­nie, z jed­nej stro­ny Be­rza­wy leżą do­bra zwa­ne "Małe-Pa­la­fy, "a z dru­giej wzno­si się za­me­czek "Fel­so-Ocskay." Po jed­nej i dru­giej stro­nie Be­rza­wy, lat temu dwa­dzie­ścia i czte­ry, za­szły dwa waż­ne wy­pad­ki, bo rów­no­cze­śnie pra­wie przy­szły na… świat dwie isto­ty. Jed­ną by­łem ja, a dru­gą przy­szła hra­bi­na Gör­gö? Czy ją znam? py­ta­cie. Wy­cho­wa­łem się z nią i jej za­wdzię­czam, że je­stem dziś chlu­bą wa­sze­go puł­ku, bo nie mo­głem prze­cie jej dać się za­wsty­dzić, a Zo­fja Mara, moi pa­no­wie, gdy mia­ła lat czter­na­ście, do­sia­da­ła każ­de­go ko­nia ze stad Pa­la­fych, prze­pły­wa­ła na swej kla­czy by­strą Be­rza­wę i ubi­ja­ła tyle zwie­rzy­ny, ile dała strza­łów w nie­bo­tycz­nych gó­rach Szöröny… Pa­la­fy urwał, a że nikt mu nie prze­ry­wał, pu­ściw­szy kil­ka kłę­bów dymu, da­lej cią­gnął:

– O pięk­no­ści jej wam mó­wić nie będę, bo jej nie wi­dzia­łem od lat czte­rech. Pa­mię­tam tyl­ko, iż gdy ostat­ni raz ją uj­rza­łem – ona i ja mie­li­śmy wte­dy po lat dwa­dzie­ścia – to nogi po­de­mną, za­drża­ły, a ser­ce tak biło, jak gdy­by dwo­je czar­nych jej oczu, były koń­ca­mi dwu da­ma­sceń­skich szty­le­tów. Nie dzi­wię się hra­bie­mu Gör­gö, że jest szczę­śli­wym, bo w ca­łych Wę­grzech jest tyl­ko jed­na Zo­fja Fel­sö, któ­ra mi w swo­im cza­sie dała do my­śle­nia, czy uścisk jej nie wart mał­żeń­stwa. Spo­strze­gli to moi ro­dzi­ce i od­wo­ła­li mnie do Pa­la­fy­gra­du, któ­ry, jak wie­cie, leży w tych świa­tach, gdzie wę­gier­ki już czę­ściej się ro­dzą z nie­bie­skie­mi ocza­mi i zło­te­mi wło­sy. Od lat czte­rech jej nie wi­dzia­łem. Prze­szłe­go roku, gdy jesz­cze nie mia­łem zło­te­go por­te­pée i sie­dzia­łem kwa­te­rą z czwar­tym puł­kiem dra­go­nów w Nagy-Ka­ro­ly, do­szła mnie wia­do­mość, że w Pesz­cie war­ju­ją moi ko­le­dzy star­si i mło­dzi z po­wo­du nie­ja­kiej pan­ny Fel­sö-Ocskay… Po­pro­si­łem o urlop i nie do­sta­łem go. Gdy­by nie to, to kto wie, moi pa­no­wie, czy Gör­gö dziś­by się że­nił z Zo­fją. Kto wie, czy swo­je­go szczę­ścia, o któ­rem pi­sze, nie za­wdzię­cza szel­mie Ki­di­wie­mu, puł­kow­ni­ko­wi czwar­te­go puł­ku dra­go­nów?

– Ko­cha­ny Pa­la­fy! – prze­rwał Bo­jar­grad – zna­jąc cud­ną Dja­nę gór Szöröny, cóż my­ślisz o mał­żeń­stwie Gör­gögo?

– Co my­ślę? My­ślę – żywo od­po­wie­dział Pa­la­fy – iż Gör­gö był je­dy­nym mę­żem dla tej Zo­fji, jaka się mu­sia­ła zro­bić z sza­lo­nej dziew­czy­ny, kto­rą zna­łem. On ze swym ma­gne­ty­zmem w oczach, ze swą po­sta­wą atle­ty, on z bron­zu wy­ku­ty, był je­dy­nym! – ale co naj­mniej, temu lat dwa­dzie­ścia.Śmiech za­pa­no­wał w sali, a mło­dy ofi­cer da­lej mó­wił, ob­ra­ca­jąc się py­ta­ją­co do wszyst­kich:

– Co do mnie, moi ko­le­dzy, to od­wa­gę, ja­kiej do­wód na daje Gör­gö, że­niąc się z tą je­dy­ną, w Wę­grzech ko­bie­tą, wy­żej sta­wiam niż jego atak z pod Zit­tau.

Znów za­pa­no­wał śmiech w sali, któ­ry prze­cze­kał Pa­la­fy i znów za­brał głos:

– Ta ko­bie­ta, to typ córy go­rą­cych Wę­gier, to krew i mle­ko, to szał i ży­cie. Oczy, któ­re tak świe­cą i tak prze­szy­wa­ją, zdo­bią twarz o wschod­niej ce­rze, o nie­co za­dar­tym no­sie i o gru­bych, na­mięt­nych, a czer­wo­nych jak sied­mio­grodz­kie wi­śnie, war­gach. Kie­dyś, ko­cha­ny pod­puł­kow­ni­ku – do­dał, zwra­ca­jąc się do Bo­jar­gra­da – chy­ba wiesz­cze­ni prze­czu­ciem, prze­po­wie­dzia­łeś rogi Gör­gömu. Wte­dy zda­wa­ło mi się to mało praw­do­po­dob­nem, dziś rę­czył­bym za nie…

I czyż mo­gło­by być in­a­czej?IV.

Z Pa­la­fym ży­łem wów­czas w wiel­kiej przy­jaź­ni, jed­nej z tych, któ­rą się tyl­ko od­czu­wa w woj­sku i tyl­ko gdy się li­czy dwa­dzie­ścia i kil­ka lat wie­ku. Przy­lgnął on do mnie ni ztąd, ni zo­wąd, a ja po­ko­cha­łem go praw­dzi­wem, sym­pa­tji uczu­ciem, bo czyż mo­żeb­nem było nie ko­hać Pa­la­fy­ego, mimo jego ty­sią­ca wad? A była to na­tu­ra, jak wszyst­kie lek­ko­myśl­ne, otwar­ta, szcze­ra, po­trze­bu­ją­ca wy­wnę­trza­nia się choć­by na­wet ze zbrod­ni, czy wy­stęp­ków.

Miesz­ka­li­śmy na jed­nej uli­cy i wi­dy­wa­li­śmy się pra­wie cią­gle, bo nie­raz nie opusz­cza­li­śmy się dnia­mi ca­łe­mi. Trze­ci pułk, któ­ry two­rzył jed­no do­bra­ne gro­no przy­ja­ciół, dzie­lił się jesz­cze na pod­rzęd­ne ści­ślej­szych uczuć grup­ki.

Nie­roz­łą­czo­ny­mi byli Gör­gö i Bo­jar­grad, Cza­ki i Se­czöni, ja i Pa­la­fy.

Otóż raz ten ostat­ni wpadł do mnie w sko­kach i ra­do­ści, wo­ła­jąc:

– Czy ty wiesz, co się sta­ło? – Jak­że czas pręd­ko leci w tym puł­ku! w tym Pesz­cie! Zda­je mi się, że to wczo­raj rano czy­ta­li­śmy list Gör­gögo, 'a wczo­raj wie­czór pili zdro­wie klę­czą­cej u stóp oł­ta­rza w Te­me­swa­rze, Zo­fji Fel­sö, a to temu już tak do­wno. Wiesz co?…

I znów, nie da­jąc mi przyjść do sło­wa, wo­łał:

– A czy ty znasz tę ślicz­ną wil­lę, któ­rą wi­dać z na­szych ko­szar, tę, co to ma te­ra­sę z pysz­ne­mi ko­lum­na­mi? co leży przy alei li­po­wej, gdzie cały Peszt pa­ra­du­je w po­po­łu­dnio­wych go­dzi­nach?

– Wil­la Ire­na! – za­wo­ła­łem.

– Od dziś już wil­la Gör­gö – pod­chwy­cił Pa­la­fy – ku­pił ją hra­bia dla swej mło­dej żony i ofia­ro­wał jej za­miast bry­lan­tów, któ­re łzy przy­no­szą,.. Za­zdrosz­czę Gör­gömu, któ­ry może so­bie po­zwo­lić, nie tyl­ko zbyt­ku oże­nie­nia się bez fem­ga, ale nad­to robi kró­lew­skie ślub­ne po­dar­ki… Ale nie na­tem ko­niec. Wszak to dziś upły­nę­ło trzy mie­sią­ce od ślu­bu i Gör­gö wraz ze swo­ją żoną lada chwi­la zjeż­dża, osa­dza ją w tym cza­row­nym pa­ła­cu, a sam obej­mu­je do­wódz­two puł­ku. Nie uwie­rzysz, jak się cie­szę, że zo­ba­czę tę ko­bie­tę, z któ­rą wią­żą mnie wspo­mnie­nia tej pierw­szej uro­czej mło­do­ści, tylu psot! tylu fi­glów! tylu ma­rzeń! Bo ileż to razy ja jej przy­się­ga­łem na łód­ce, uno­szo­nej przez fale Be­rza­wy, czy to na gó­rach Sze­röny, że ona moją być musi, a mia­łem lat wte­dy czter­na­ście…

Chcia­łem coś mó­wić, ale Pa­la­fy nie dał mi przyjść do sło­wa.

– Zbie­raj się i chodź ze mną! – wo­łał – pój­dzie­my obej­rzeć wil­lę Gör­gö, do któ­rej już po­pro­wa­dzo­no ko­nie hra­bie­go; pój­dzie­my zo­ba­czyć, ja­kie to gniazd­ko usłał dla naj­pięk­niej­szej z gór Sze­ro­ny Dja­ny, ten sta­ry szczę­śli­wiec? Prze­cież nas wpusz­czą, jako ofi­ce­rów trze­cie­go puł­ku, a może…

– Może co? może!

– Może i Gör­go­wie zje­cha­li, bo Bo­jar­grad do­stał list jesz­cze oneg­daj, że już są w Wied­niu z po­wro­tem z Wioch… może… No chodź! chodź czem­prę­dzej! Umie­ram z cie­ka­wo­ści, jak to się urzą­dza miesz­ka­nie dla ko­bie­ty, któ­ra ma być żoną pię­dzie­się­cio­kil­ko­let­nie­go puł­kow­ni­ka trze­cie­go puł­ku, jak to wy­glą­da­ją po­ko­je ko­bie­ty, któ­rej za cia­sno było wśród wzgórz Sze­ro­ny i na do­li­nie Be­rza­wy? Chodź­my!

Wy­bie­gli­śmy.

W Pesz­cie, po za cen­trum mia­sta, leży sze­ro­ka li­po­wa ale­ja, tak sze­ro­ka, że co dzień po po­łu­dniu wy­mi­ja się na niej kil­ka­na­ście ekwi­pa­ży w rzę­dzie. Ta ale­ja jest ulu­bio­nym ce­lem prze­jaż­dżek ele­ganc­kie­go świa­ta, któ­ry tu roz­ta­cza zby­tek swo­ich koni, uprzę­ży, szy­ku i stro­jów, któ­ry tu po­pi­su­je się jaz­dą i mi­ło­ścią spor­tu. Przy tej uli­cy, leży, za­głę­bio­ny nie­co w ogro­dzie, pa­łac, któ­re­go fron­to­wa te­ra­sa ucho­dzi­ła w owym cza­sie za ar­cy­dzie­ło sztu­ki bu­dow­ni­czej.

Wkrót­ce do­cho­dzi­li­śmy do celu na­szej wy­ciecz­ki. Pięk­ne lin­je pa­ła­cu co­raz wy­raź­niej nam się przed­sta­wia­ły, a za­pach róż i świe­żość ga­zo­nów orzeź­wia­ły sierp­nio­we po­wie­trze. Zmie­rza­jąc do bra­my, prze­cho­dzi­li­śmy tuż oko­ło te­ra­sy, któ­rej ar­ka­dy za­cie­nia­ły ro­śli­ny, spa­da­ją­ce w ka­ska­dach z wy­so­kich ko­lumn. Ślicz­ną była nowa wil­la Gör­gö. Ju­że­śmy mi­ja­li te­ra­sę, gdy dał się sły­szeć z niej dźwięcz­ny głos, po­wta­rza­ją­cy dwu­krot­nie:

– Pa­la­fy! Pa­la­fy!…

Sta­nę­li­śmy jak wry­ci.

Na te­ra­sie, jed­ną ręką opar­ta o ka­mien­ną ba­lu­stra­dę, oto­czo­na jak­by ra­ma­mi por­tre­tu, zie­lo­ne­mi zwo­ja­mi ro­ślin pną­cych się ku gó­rze i ar­ty­stycz­nie spa­da­ją­cych na dół, sta­ła ślicz­na, uśmiech­nię­ta ko­bie­ta.

– Zo­fia! – za­wo­łał mój to­wa­rzysz gło­sem ura­do­wa­nym, a ko­bie­ta ob­ró­ci­ła się do ko­goś, znaj­du­ją­ce­go się na te­ra­sie lecz nie­wi­dzial­ne­go, mó­wiąc tak gło­śno, że­śmy sły­sze­li:

– Pa­la­fy! mój przy­ja­ciel! mój są­siad! mój to­wa­rzysz!

Ob­ró­ci­ła się jed­nym, gwał­tow­nym ru­chem i znik­nę­ła, by w jed­nej se­kun­dzie po­ka­zać się nam oszo­ło­mio­nym, już u góry kil­ku mar­mu­ro­wych scho­dów, pro­wa­dzą­cych z te­ra­sy na dół.

– No, Pa­la­fy! chodź! – wo­ła­ła – chodź! Pa­la­fy pod­sko­czył, a ja bez­wied­nie za nim.

Przy­wi­ta­nie się z daw­ną zna­jo­mą, przed­sta­wie­nie jej mnie, za­ję­ło Pa­la­fy­emu kil­ka se­kund cza­su. Hra­bi­na wi­docz­nie ura­do­wa­na, mó­wi­ła, jak gdy­by mnie zna­ła od wie­ków, a mego to­wa­rzy­sza do­pie­ro wczo­raj wi­dzia­ła.

– No, chodź­cie pa­no­wie na te­ra­sę, Gör­gö tam jest… już był w puł­ku, już ob­jął go… nie jest zdrów, noga mu do­ku­cza, leży na szez­lon­gu… no, chodź­cie!

Wsko­czy­ła na scho­dy i po­bie­gła pierw­sza.

Za nią dą­żył Pa­la­fy, zmię­sza­ny, za­ru­mie­nio­ny, jak gdy­by go zmię­sza­ła ser­decz­ność hra­bi­ny.

Na te­ra­sie w sze­zlą­gu le­żał Gör­gö, z jed­ną noga wy­cią­gnię­tą na po­dusz­ce, z dru­gą spo­czy­wa­ją­cą na per­skim dy­wa­nie, przy­kry­wa­ją­cym cała po­sadz­kę. Był zmie­nio­ny, na gło­wie jego dużo przy­by­ło srebr­nych ni­tek, a bron­zo­wa twarz stra­ci­ła na jędr­no­ści i rzeź­biar­skich lin­jach. Gör­gö gwał­tow­nie się sta­rzał, jak wszy­scy, któ­rzy dłu­go nie da­wa­li się nad­gryźć zę­bom cza­su. Przy­tem wi­docz­nie cier­piał; a z cier­pie­niem swem ukry­wał się przed mło­dą, try­ska­ją­cą nie­opi­sa­nem ży­ciem, żoną. Była to ko­bie­ta taka, jak ją opi­sał Pa­la­fy, tyl­ko może jesz­cze peł­niej­sza wdzię­ku i ognia. Mó­wi­ła pręd­ko i gło­śno, ge­sty­ku­lo­wa­ła bia­łe­mi rę­ka­mi, wy­bu­cha­ła śmie­chem, chwi­li nie usta­ła na miej­scu. Każ­dym szcze­gó­łem zdra­dza­ła to ży­cie, któ­re w niej ki­pia­ło i któ­re­mu, wte­dy uwie­rzy­łem, za cia­sno było, na­wet w gó­rach Sze­röny. Wy­glą­da­ła na cór­kę bar­dzo pięk­ne­go ojca, ja­kim był Gör­gö w tej chwi­li.

– Roz­ma­wia­ła z Pa­la­fym jak­by z bra­tem, ob­sy­py­wa­ła go py­ta­nia­mi, wspo­mnie­nia­mi, a co chwi­la obi­jał się o skle­pie­nia te­ra­sy jej dźwięcz­ny, gło­śny śmiech. A Gör­gö jej się przy­pa­try­wał, jak­by z nie­opi­sa­ną ra­do­ścią, że kon­tent­na, że szczę­śli­wa, sko­ro się śmie­je i cie­szy. Przy­pa­try­wał się jej z uśmie­chem, któ­ry wy­star­czał do na­tych­mia­sto­we­go od­gad­nię­cia, że ten czło­wiek jak był wy­bor­nym żoł­nie­rzem i ko­le­gą był i wy­bor­nym mę­żem. Ubó­stwiał tę ko­bie­tę, to było ja­sne.

– Pa­la­fy! – ode­zwał się na­gle – Zo­fja od­daw­na cie­szy­ła się na­dzie­ją zo­ba­cze­nia cię, i kto wie, czy to­bie nie za­wdzię­czam, że mi po­zwa­la da­lej być two­im puł­kow­ni­kiem. Gdy­bym był młod­szy, to czu­ję, że był­bym sza­le­nie za­zdro­śny, gdy­by to te cza­sy wró­ci­ły, w któ­rych znaj­do­wa­ło się przy­jem­ność w po­strze­le­niu ry­wa­la. Wy­staw so­bie, iż od Wied­nia już mię wciąż py­ta­ła, kie­dy, przy­byw­szy do Pesz­tu, zo­ba­czy Pa­la­fy­ego? Gdy­byś nie był się zja­wił przy­ja­cie­lu, był­bym mu­siał dziś po po­łu­dniu jesz­cze za­alar­mo­wać trze­ci pułk i ka­zać mu się sta­wić w wi­lii Mara. Bo trze­ba wam wie­dzieć: że od dziś tak się na­zy­wa ten dom, w któ­rym trze­ci pułk za­wsze i o każ­dej go­dzi­nie za­sta­nie dwa życz­li­we dla sie­bie ser­ca.

Tu Gör­gö wy­cią­gnął do nas obu swą dłoń, ści­ska­jąc ser­decz­nie na­sze, a hra­bi­na oznaj­mi­ła, że już dnia tego nas nie wy­pu­ści od sie­bie. Za­raz też opu­ści­li­śmy te­ra­sę dla obej­rze­nia wnę­trza pa­ła­cu. Pięk­na Zo­fja bie­gła na­przód z Pa­la­fym, a puł­kow­nik szedł ze mną, wspie­ra­jąc się na mo­jem ra­mie­niu i na gru­bej he­ba­no­wej la­sce, któ­rej uży­wał, gdy mu po­da­gra lub reu­ma­tyzm do­ku­cza­ły.

Urzą­dze­nie od­po­wia­da­ło ze­wnętrz­ne­mu wy­glą­do­wi wil­li. Co tyl­ko sztu­ka i kon­fort mo­gły wy­my­śleć, to tu­taj zna­la­zło za­sto­so­wa­nie. Ca­łość ro­bi­ła cza­ro­dziej­skie wra­że­nie, a na każ­dym kro­ku znać było, że Gör­gö na oścież otwo­rzył swą kasę ar­chi­tek­tom, ta­pi­ce­rom i han­dla­rzom dziel sztu­ki. W urzą­dze­niu tem je­den szcze­gół mnie za­sta­no­wił, mia­no­wi­cie ten, że po­ko­je hra­bi­ny od­osob­nio­ne były od apar­ta­men­tu puł­kow­ni­ka. Ten szcze­gół od­krył mi jed­nę wię­cej za­le­tę tego nie­po­spo­li­te­go czło­wie­ka, któ­ry ro­zu­miał, że jest za sta­rym mę­żem na nie­roz­łącz­ną wspól­ność po­ży­cia z tą wy­jąt­ko­wo żywą ko­bie­tą. Gör­gö, któ­ry jesz­cze, choć ku­le­ją­cy, był ślicz­nym męż­czy­zną, któ­re­go oczy nie stra­ci­ły swe­go mło­do­cia­ne­go bla­sku, a ła­god­ny i mę­ski wy­raz twa­rzy cza­ro­wał; by­najm­niej nie ukry­wał swo­je­go wie­ku, owszem, ile razy się spo­sob­ność zda­rzy­ła, o nim przy­po­mi­nał.

Gdy­śmy po obie­dzie, ob­szedł­szy cały dom od góry do piw­nic, po­wró­ci­li na te­ra­sę i wy­ra­ża­li swój szcze­ry za­chwyt, ode­zwał się Gör­gö: – No, i jak­że znaj­du­je­cie moi pa­no­wie, to gniaz­do or­li­cy, ja­kie jej sta­ry uplótł so­kół? Nie moja w tem za­słu­ga, tyl­ko pesz­teń­skich an­tre­pre­ne­rów, któ­rym da­łem" bar­dzo krót­ką dys­po­zy­cję, otwie­ra­jąc im kre­dyt. "Pa­no­wie – na­pi­sa­łem do nich – urządź­cie wil­lę Marę tak, by w niej szczę­śli­wą się czu­ła dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nia ko­bie­ta, wy­cho­wa­na we wzgó­rzach Sze­röny, a bę­dą­ca żoną sta­re­go i za­czy­na­ją­ce­go szwan­ko­wać puł­kow­ni­ka trze­cie­go puł­ku hu­za­rów. " Zda­je mi się, że się do­brze wy­wią­za­li, pro­por­cje po­koi są wy­śmie­ni­te, miej­sca dużo; ta te­ra­sa… cu­dow­na… nie­praw­daż Zo­fjo? – do­dał py­ta­ją­co, ob­ra­ca­jąc się do żony z wy­ra­zem dziw­nie roz­eg­zal­to­wa­ne­go uczu­cia.

– O tak! Gör­gö! tak! – od­po­wie­dzia­ła, hra­bi­na, po­da­jąc mu swo­je obie ręce do po­ca­ło­wa­nia, a rów­no­cze­śnie rzu­ca­jąc spoj­rze­nie na Pa­la­fle­go, od­kry­wa­ją­ce w tej Dja­nie i tę bo­gi­nię, co nie gar­dzi­ła ser­cem Apol­la.

Hra­bia zmę­czo­ny osu­nął się na szez­long, a zwra­ca­jąc się do mnie i wska­zu­jąc sto­lik przy nim sto­ją­cy z sza­cha­mi nań usta­wio­ne­mi, mó­wił:

– Cho­ro­ba i dłu­gie go­dzi­ny, któ­re od cza­su do cza­su naj­le­piej mi w fo­te­lu spę­dzać, przy­po­mnia­ły mi sza­chy. Nie wi­dzia­łem ich od cza­su jak wy­sze­dłem ze szko­ły woj­sko­wej w We­is­skir­chen. Na­uczy­łem już i swo­ją żonę gry­wać i wła­śnie za­bie­ra­li­śmy się do par­tji, gdy­ście na­de­szli. Gry­wasz w sza­chy?

Ski­ną­łem po­ta­ku­ją­co gło­wą.

– To za­graj my – za­wo­łał puł­kow­nik – a oni, do­dał gło­śno wska­zu­jąc swą żonę i Pa­la­fy­ego – niech się kar­mią na de­ser wspo­mnie­nia­mi z Fel­sö-Ocskay i Małe-Pa­la­fy…

Gra­li­śmy i nie spo­strze­ga­li na­wet jak ale­ja li­po­wa za­czy­na­ła się na­peł­niać ekwi­pa­ża­mi i jeźdź­ca­mi, ame­ry­kan­ka­mi dżen­tel­me­nów, ofi­ce­ra­mi i ama­zon­ka­mi. Cały Peszt, Peszt bo­ga­ty, stroj­ny, ude­ko­ro­wa­ny wy­ru­szał za mia­sto, by ode­tchnąć świe­żem po­wie­trzem, by stra­wić wy­kwint­ny obiad i po­szczy­cić zię swe­mi koń­mi.

Tur­kot ele­ganc­kich po­wo­zów, ude­rza­nie pod­ków o zie­mię, war­cze­nie ty­sią­ca roz­pę­dzo­nych kół, nie po­zwa­la­ło nam sku­pić nad sza­chow­ni­ca uwa­gi.

Prze­rwaw­szy nie­do­koń­czo­ną par­tję, skie­ro­wa­li­śmy wzrok na ale­je. Opo­dal sta­li mię­dzy ko­lum­na­mi hra­bi­na i Pa­la­fy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: