Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Różycki - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Różycki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 302 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Wiel­ką ucie­chę spra­wił w ostat­nich dniach wrze­śnia 1867-go roku pan Lu­dwik Ruh­sitz­ke, kal­ku­la­tor sądu po­wia­to­we­go w Ple­szow­cach, mia­stecz­ku W. Ks. Po­znań­skie­go, wszyst­kim pau­prom uli­cy, na któ­rej miesz­kał, wy­da­wał bo­wiem je­dy­ną cór­kę swo­ją, dwu­dzie­sto­kil­ko­let­nią pan­nę Ma­ryę, za pana Wil­hel­ma Lan­ge­go, rek­to­ra miej­sco­wej szko­ły pro­te­stanc­kiej.

Ju­tro miał się od­być ślub, więc dziś przy­pa­da­ła uro­czy­stość zwa­na u Niem­ców Po­lte­ra­bend.

Za­le­d­wo za­padł wie­czór, ze­bra­ła się przed do­mem pana kal­ku­la­to­ra gro­mad­ka szew­czy­ków, któ­rzy za­war­li na uro­czy­stość tę so­jusz z ucznia­mi in­nych rze­miosł. Każ­dy z tych przy­szłych maj­strów cho­wał pod far­tu­chem ja­kiś przed­miot, ukry­wa­jąc go sta­ran­nie przed ocza­mi prze­chod­niów.

Już dał je­den z nich znak do za­ba­wy, kie­dy z bocz­nej ulicz­ki wy­biegł dwu­na­sto­let­ni chłop­czyk z tor­ni­strem na ple­cach. Uj­rzaw­szy gro­mad­kę ter­mi­na­to­rów, przy­stą­pił do nich i za­py­tał:

– Cze­go tu sto­icie przed na­szym do­mem?

– Bo nam się tak po­do­ba – od­po­wie­dział Ję­drek, herszt szew­czy­ków.

– Ale mnie się nie po­do­ba; wy­no­ście się, ło­bu­zy! – za­wo­łał syn pana Ruh­sitz­ke.

– Pa­trz­cie go, jaki pysz­ny, że jego tata ma dom. Do książ­ki, sztu­ba­ku!

– A ty do ko­py­ta, szew­cze!

– Tyl­ko nie po­spo­nuj, bo jak lunę.

– To luń, no, luń! – mó­wił mały Ruh­sitz­ke, pod­cho­dząc do Ję­dr­ka.

– Bo grzmot­nę.

– Grzmot­nij, dla­cze­go nie grzmo­cisz?

– Kie­dy chcesz, to masz! –za­wo­łał szew­czyk i ude­rzył stu­den­ci­ka pię­ścią w gło­wę.

Chło­piec za­to­czył się, lecz mimo to przy­sko­czył do szew­czy­ka i pchnął go tak sil­nie w brzuch, że ten padł na bruk. Od­piąw­szy na­stęp­nie tor­ni­ster, okła­dał nim le­żą­ce­go ku ogól­ne­mu we­se­lu pau­prów.

– A to ci zuch! Jak kro­pi, nie­chże go! – wo­ła­li oto­czyw­szy wal­czą­cych ko­łem.

– Ję­drek, nie daj się! – ode­zwał się któ­ryś ze sto­lar­czy­ków.

Ję­drek sta­wał już na rów­ne nogi, oprzy­tom­niaw­szy po pierw­szej po­raż­ce, lecz mały Ruh­sitz­ke nie cze­kał na dal­szy prze­bieg roz­pra­wy. Po­ka­zaw­szy rze­mieśl­nicz­kom ję­zyk, zwró­cił się w stro­nę domu i znikł w jego wnę­trzu.

– To ci smar­kacz moc­ny! – mó­wił do sie­bie Ję­drek, dzi­wu­jąc się temu, co się sta­ło. – Taka żaba, a taki za­dzier­ny. Ale dam ja mu, niech go tyl­ko gdzie na osob­no­ści przy­dy­bię.

– Jaz­da do ro­bo­ty! – za­ko­men­de­ro­wał. Pod­jąw­szy z zie­mi wiel­ki ka­mień, rzu­cił go z ca­łej siły na bra­mę dwor­ku kal­ku­la­to­ra. Gło­śne «hur­ra» ca­łej gro­ma­dy to­wa­rzy­szy­ło ło­sko­to­wi, któ­ry roz­legł się wśród ci­szy wie­czor­nej.

Ło­bu­zy roz­bi­ja­li o drzwi róż­ne przed­mio­ty. Pry­ska­ły sta­re garn­ki, brzę­cza­ły nad­tłu­czo­ne ta­le­rze, dzwo­ni­ło po­szczer­bio­ne szkło. Co kto gdzie zna­lazł, dru­zgo­tał na wi­wat mło­dej pa­rze. Gdy za­bra­kło garn­ków i szkla­nek, zbie­ra­no sko­ru­py i rzu­ca­no je o mur.

Ucie­sze tej przy­pa­try­wał się «pan wach­mistrz», stróż spo­ko­ju i bez­pie­czeń­stwa pu­blicz­ne­go. Sta­ry po­li­cy­ant spo­glą­dał na chłop­ców okiem wil­ka, któ­re­mu ka­za­no pil­no­wać sta­da owiec. Kose spoj­rze­nia strze­la­ły z pod jego ścią­gnię­tych brwi w stro­nę swa­wol­ni­ków. Gdy­by Po­lte­ra­bend nie był zwy­cza­jem do­zwo­lo­nym, dał­by on im! Uszy­by obe­rwał, że­bra­by po­li­czył, ale tak… musi pa­trzeć i mil­czeć. Sły­szał to świat ro­bić ta­kie ha­ła­sy po nocy? Cała po­rząd­na na­tu­ra po­li­cy­an­ta pru­skie­go zży­ma­ła się prze­ciw temu «bez­pra­wiu», a uda­wał, że mu ono obo­jęt­ne.

Wresz­cie nie mógł wy­trzy­mać. Zbli­żył się do szew­czy­ków i wy­rzekł:

– Idź­ta już do domu spać; ju­że­ście wszyst­ko po­tłu­kli.

– Gdzie-ta wszyst­ko, pa­nie wach­mistrz – za­wo­łał Ję­drek i, zgar­nąw­szy kil­ka drob­nych ka­my­ków, ci­snął je na dom kal­ku­la­to­ra.

Za­miast jed­nak we drzwi, tra­fił tym ra­zem w okno. Za­brzę­cza­ły szy­by, sy­piąc się na chod­nik.

Twarz po­li­cy­an­ta roz­ja­śni­ła się na­tych­miast.

– Do szyb nie wol­no! – krzyk­nął. – Łaj­da­ki, roz­bój­ni­ki, dam ja wam!

Chłop­cy, zro­zu­miaw­szy, że prze­kro­czy­li gra­ni­ce oby­cza­ju, pierzch­nę­li na czte­ry wia­try. Za nimi pę­dził wach­mistrz, wo­ła­jąc:

– Do ma­gi­stra­tu, do ciu­py!

– Hale, do ciu­py – od­po­wie­dział Ję­drek, ucie­ka­ją­cy naj­szyb­ciej. – Do­bra­noc panu wach­mi­strzo­wi, spo­koj­nej nocy!

Po chwi­li nie było już ni­ko­go przed do­mem kal­ku­la­to­ra. Ma­ło­mia­stecz­ko­wa ci­sza za­le­gła uli­cę ku wiel­kie­mu za­do­wo­le­niu po­li­cy­an­ta, któ­ry od­da­lił się wol­nym kro­kiem.

– Kto­by tam ta­kich ło­trów do­go­nił – mru­czał, czła­piąc po nie­rów­nym bru­ku. – Już mi ten Ję­drek kie­dy wle­zie w pa­zu­ry, a wte­dy od­pła­cę mu za dzi­siej­szy wie­czór.

Dom kal­ku­la­to­ra za­cho­wy­wał się pod­czas tej szcze­gól­nej owa­cyi zu­peł­nie bier­nie. Za­mknię­ty szczel­nie, ze spusz­czo­ne­mi w oknach sto­ra­mi, mil­czał, jak gdy­by nie był za­miesz­ka­nym. Nikt nie wy­szedł na scho­dy, aby roz­pę­dzić grom­kim gło­sem swa­wol­ni­ków, nikt nie wyj­rzał na­wet z poza za­słon.

Tyl­ko ja­kieś ci­che dźwię­ki prze­kra­da­ły się na uli­cę. To wy­brzdą­ki­wał na­rze­czo­ny pan­ny Ma­ryi Ruh­sitz­ke na gi­ta­rze po raz ty­sią­cz­ny pio­sen­kę o Lieb­chen, któ­ra «mia­ła oczy jako bry­lan­ty».

Pan Lan­ge, wy­so­ki, szczu­pły blon­dyn z gło­wą po­dłu­go­wa­tą, po­ro­słą ja­snym, w kę­dzio­ry zwi­ja­ją­cym się wło­sem, stał w sa­lo­nie pań­stwa kal­ku­la­tor­stwa, opar­ty o for­te­pian, i do­ty­kał chu­dy­mi pal­ca­mi strun gi­ta­ry. Czu­łe z nich wy­do­by­wał tony i czu­le też spo­glą­dał nie­bie­skie­mi, wod­ni­stej bar­wy ocza­mi, na je­dy­ną cór­kę kal­ku­la­to­ra, któ­ra sie­dzia­ła opo­dal od nie­go na fo­te­li­ku, za­ję­ta ro­bót­ką ko­bie­cą. Ile razy skoń­czył zwrot­kę, otwie­rał usta, chwy­ta­jąc nie­mi po­wie­trze i szep­tał: ach!

Ale pan­na Ma­rya nie od­po­wia­da­ła mu ani sen­ty­men­tal­ne­mi spoj­rze­nia­mi, ani tkli­we­mi wes­tchnie­nia­mi. Po­chy­lo­na nad kan­wą wy­szy­wa­ła ja­kieś wzo­ry, słu­cha­jąc bez oznak za­do­wo­le­nia lub nie­za­do­wo­le­nia zna­nej me­lo­dyi.

– A co, ład­ne? – ode­zwa­ła się, pod­no­sząc ro­bót­kę w górę.

– Re­izend, her­r­lich! – od­po­wie­dział pan Lan­ge, od­kła­da­jąc gi­ta­rę.

– To dla cie­bie pan­to­fel – wy­rze­kła dziew­czy­na.

– Ach, re­izend!

– Pan­to­fel! – po­wtó­rzy­ła pan­na i, pod­rzu­ciw­szy ży­wym ru­chem okrą­głą, buj­nym, czar­nym wło­sem stroj­ną głów­kę, ogar­nę­ła na­rze­czo­ne­go wzro­kiem tak spo­koj­nym, jak gdy­by go już od daw­na wo­dzi­ła na pa­sku swej woli. W jej ciem­nych du­żych oczach, błysz­czą­cych na tle ma­to­wej cery, nie było ani odro­bi­ny ule­gło­ści, któ­rej się każ­dy męż­czy­zna ma pra­wo do­ma­gać od swej przy­szłej żony w przed­dzień ślu­bu.

– Ja lu­bię bar­dzo pan­to­fle i szla­frok – mó­wił pan Lan­ge po nie­miec­ku.

– I faj­kę – pod­su­nę­ła pan­na, a w ką­ci­kach jej drob­nych ust mi­gnę­ło coś jak­by od­cień szy­der­stwa.

– Ach, ja, pan­to­fle, szla­frok, faj­ka, ku­fel piwa, cie­pły po­ko­ik i pięk­na żo­necz­ka z ga­ze­tą, to raj, to nie­bo na zie­mi.

– Żo­necz­ka oczy­wi­ście z poń­czosz­ką w ręku…

– Tak, tak, z poń­czosz­ką. Em­sig und fle­is­sig, treu und lieb! – za­wo­łał pan Lan­ge i za­czął de­kla­mo­wać ustęp z «Dzwo­nu» Schil­le­ra. A kie­dy skoń­czył, po­chy­lił się nad na­rze­czo­ną i wy­szep­tał:

– Ach, jak my bę­dzie­my szczę­śli­wi!

– Za­pew­ne, tyl­ko na­ucz się po pol­sku, Wil­hel­mie – ode­zwa­ła się pan­na – bo Niem­ca nie mo­gła­bym ko­chać.

– Ja będę umieć pol­ski; ja będę umieć chiń­ski, ja­poń­ski, tu­rec­ki, wszyst­kie ję­zy­ki, żeby się mój Schatz nie gnie­wał.

– Pa­mię­taj, bo!…

I po­gro­zi­ła mu dziew­czy­na pa­lusz­kiem, a on po­chwy­cił jej bia­łą rękę i ca­ło­wał na­mięt­nie.

– Ko­cham cie­bie, ko­cham – mó­wił z ci­cha, zbli­ża­jąc się do jej twa­rzy.

Ona ze­rwa­ła się z fo­te­lu, po­bie­gła do for­te­pia­nu i za­czę­ła grać raź­ne­go ma­zu­ra. Dłu­gi Nie­miec.sta­nął za nią i, wy­bi­ja­jąc nogą takt, mó­wił: her­r­lich! Po­chy­lo­ny lek­ko wy­glą­dał jak zła­ma­ny kij.

Jak na­rze­cze­ni, ro­bił i po­kój, w któ­rym się znaj­do­wa­li, nie­jed­no­li­te wra­że­nie. Pa­no­wa­ła tu wiel­ka czy­stość. Na me­blach nie było ani śla­du ku­rzu, fi­ran­ki świe­ci­ły nie­ska­żo­ną bia­ło­ścią, wo­sko­wa­na pod­ło­ga lśni­ła jak zwier­cia­dło, a książ­ki, al­bu­my, ry­ci­ny i fo­to­gra­fie le­ża­ły na sto­le w sys­te­ma­tycz­nym po­rząd­ku. W sa­lo­nie pana kal­ku­la­to­ra było wszyst­ko na swo­jem miej­scu. Tyl­ko na ścia­nach za­dzi­wia­ła szcze­gól­na mie­sza­ni­na. Nad ka­na­pą wi­siał por­tret Fry­de­ry­ka Wiel­kie­go, z po­mię­dzy okien spo­glą­dał So­bie­ski, na­prze­ciw drzwi bił Blücher Fran­cu­zów, a tuż obok pła­ka­li wo­ja­cy, opar­ci na po­mni­ku Jó­ze­fa Po­nia­tow­skie­go.

Dwie na­ro­do­wo­śc­ci po­da­ły so­bie ręce w sa­lo­nie pana kal­ku­la­to­ra, ży­jąc obok sie­bie w zgo­dzie, jak gdy­by zo­sta­wa­ły od da­wien daw­na w sto­sun­kach przy­ja­znych.

To samo dzia­ło się i w dru­gim po­ko­ju, z któ­re­go wpły­wa­ła przez otwar­te drzwi stru­ga ja­sne­go świa­tła. I tu wi­dać było wszę­dzie rękę tro­skli­wej o lad go­spo­dy­ni i so­jusz nie­miec­ko-pol­ski. Na biur­ku, sto­ją­cem mię­dzy okna­mi, le­ża­ły ołów­ki, pió­ra i róż­ne sprzę­ci­ki w rów­nem od sie­bie od­da­le­niu; w sza­fie po­ukła­da­no książ­ki po­dług wiel­ko­ści i bar­wy okła­dek, a na po­sadz­ce nie wa­lał się naj­drob­niej­szy skra­wek pa­pie­ru. Po­są­żek Mic­kie­wi­cza opie­rał się na bi­blio­te­ce o ra­mię Go­ethe­go, a Sło­wac­ki pa­trzył na Schil­le­ra.

Był to ga­bi­net kal­ku­la­to­ra, w któ­rym prze­sia­dy­wał wie­czo­ra­mi pan Ruh­sitz­ke z mał­żon­ką swo­ją, za­ję­ty od­czy­ty­wa­niem ga­zet w dwóch ję­zy­kach. Pani wo­la­ła «Dzien­nik Po­znań­ski», pan nie uło­żył się do snu bez prze­rzu­ce­nia Po­se­ner Ze­itung.

Wła­śnie ba­wi­ła pani kal­ku­la­to­ro­wa mał­żon­ka po­li­ty­ką «Dzien­ni­ka», a pan Ruh­sitz­ke słu­chał, sto­jąc przy pie­cu. Nie miał na so­bie ani szla­fro­ka, ani pan­to­fli, nie py­kał fa­jecz­ki, lecz był w zwy­kłych suk­niach i pa­lił cy­ga­ro. Do­bre­go wzro­stu, sze­ro­ki w bar­kach, z okrą­głą czasz­ką sło­wiań­ską, po­kry­tą jesz­cze moc­nym wło­sem, nie wy­glą­dał pan Ruh­sitz­ke wca­le na Niem­ca. I twarz jego, ozdo­bio­na wą­sem, nie mia­ła nic wspól­ne­go z ty­po­wem ob­li­czem ger­mań­skiem. Był­by zu­peł­nie po­dob­nym do wiej­skie­go szlach­ci­ca pol­skie­go, gdy­by nie oku­la­ry, po­kry­wa­ją­ce przy­ga­słe oczy, i ja­kieś zmę­cze­nie, wi­docz­ne w ca­łej po­sta­ci. Choć trzy­mał się pro­sto, zdra­dza­jąc daw­ne­go woj­sko­we­go, nie po­sia­dał już ela­stycz­nych ru­chów, któ­ry­mi się nie­gdyś bez wąt­pie­nia od­zna­czał. Spo­zie­rał przed sie­bie tępo, pra­wie bez­myśl­nie, jak koń do­roż­kar­ski, od­po­czy­wa­ją­cy po od­by­tym bie­gu. Pan kal­ku­la­tor li­czył od lat wie­lu co­dzien­nie po kil­ka go­dzin, spraw­dza­jąc ra­chun­ki ka­sy­erów, stał się ma­szy­ną do cyfr, a me­cha­nicz­ne to za­ję­cie urzęd­ni­cze nie prze­szło po nim bez śla­du.

Za to pani kal­ku­la­to­ro­wa ule­gła bar­dzo mało wpły­wom cza­su. Pier­wo­wzór cór­ki, przy­stoj­na jesz­cze dziś bru­net­ka, ubra­na czy­sto, z pew­ną skrom­ną wy­twor­no­ścią, od­czy­ty­wa­ła «Dzien­nik», sie­dząc w fo­te­lu przed biur­kiem, gło­sem dźwięcz­nym, a kie­dy od­wró­ci­ła się do męża, nie wi­dać było po niej wca­le, że mi­nę­ła już pią­ty krzy­żyk. Tak świe­żą i zdro­wą mia­ła cerę.

Pani, skoń­czyw­szy «prze­gląd po­li­tycz­ny», chcia­ła przejść do «ar­ty­ku­łu wstęp­ne­go», gdy się drzwi od sie­ni otwo­rzy­ły i do po­ko­ju wpadł mały bo­ha­ter z bój­ki ulicz­nej. Pod­bie­gł­szy do mat­ki, ob­jął ją za szy­ję, po­tem sko­czył do ojca i po­ca­ło­wał go w rękę.

– Gdzie­żeś się to znów wa­łę­sał? – ode­zwał się pan Ruh­sitz­ke czy­stą pol­sz­czy­zną.

– By­łem na ko­re­pe­ty­cy­ach, ta­tu­siu – od­po­wie­dział chłop­czyk i po­ca­ło­wał ojca w dru­gą rękę.

– No, no – mruk­nął kal­ku­la­tor, gła­dząc syna po ja­snej głów­ce.

Jego mar­twa twarz oży­wi­ła się w tej chwi­li, a oczy bły­snę­ły pod szkła­mi.

– Do­sta­łem dziś do­bry sto­pień z ła­ci­ny – chwa­lił się stu­den­cik.

– A w skó­rę nie do­sta­łeś, hę? – py­tał oj­ciec, przy­pa­tru­jąc się z roz­ko­szą sy­no­wi, któ­ry odzie­dzi­czył jego rysy.

– W skó­rę nie, ale guza obe­rwa­łem i to po­rząd­ne­go. O, nie­chno ta­tuś spoj­rzy, jak mnie ten ło­buz Ję­drek krop­nął.

– Jaki Ję­drek, co za Ję­drek? Jak­to, znów cię po­bi­li – za­wo­ła­ła pani Ruh­sitz­ke, zry­wa­jąc się z krze­sła. – Sta­siu, Sta­siu, ty mnie jesz­cze wpę­dzisz do gro­bu tą swo­ją lek­ko­myśl­no­ścią. Kto wi­dział bić się z ulicz­ni­ka­mi! To nie ład­nie, mój syn­ku. Wstydź się ro­bić ma­mie tyle kło­po­tu.

I uklęk­nąw­szy przed chłop­cem, oglą­da­ła mat­ka jego czół­ko, na­pięt­no­wa­ne siną wy­pu­kło­ścią.

– Pro­szę cię, po­patrz­no, Lu­dwi­ku – zwró­ci­ła się do męża – jak go znów oszpe­ci­li. Jesz­cze mu kie­dy oczy wy­bi­ją. Ska­ra­nie bo­skie z tym chłop­cem.

– Mama za­raz my­śli, że mi się co złe­go sta­nie – mó­wił Staś, – I cóż z tego, że mi Ję­drek, ten od Księ­ża­ka, zro­bił siń­ca? On mi dał raz, a ja mu za to na­kła­dłem ze dwa­dzie­ścia. Krop­ną­łem go o zie­mię i po łbie tor­ni­strem, że aż hu­cza­ło, jak po pu­stej becz­ce.

Pan kal­ku­la­tor słu­chał opo­wia­da­nia syna z wi­docz­nem za­do­wo­le­niem. Uśmie­chał się, przy­gry­zał wąsa. Mimo to uznał za wła­ści­we zgro­mić ma­łe­go za­wa­dy­akę.

– Po­wie­dzia­łem ci już raz – ode­zwał się, uda­jąc za­gnie­wa­ne­go – że­byś mi się nie bił z byle kim, bo się kie­dy sam do cie­bie za­bio­rę.

– A poco mnie za­cze­pia­ją?

– To ustąp, jak przy­stoi na chłop­ca do­brze wy­cho­wa­ne­go.

– Kie­dy nie mogę.

– A cze­mu nie mo­żesz?

– Bo nie mogę.

Chło­piec zmarsz­czył się, a oj­ciec jego uśmiech­nął się po raz wtó­ry.

– No, no, już do­brze – wy­rzekł. – Idź te­raz do kuch­ni, do Kasi, i po­proś ją, żeby ci przy­ło­ży­ła na czo­ło zim­nej wody, a pa­mię­taj nie na­pa­dać na lu­dzi, bo do­sta­niesz w skó­rę.

Staś wy­rwał się z ob­jęć mat­ki i chciał po­biedz, do­kąd mu ka­za­no, lecz w tej chwi­li ode­zwa­ła się w sa­lo­nie gi­ta­ra.

Sta­nąw­szy na pro­gu dru­gie­go po­ko­ju, wziął się pod boki i za­czął się śmiać.

– Cóż cię tak moc­no za­ba­wi­ło? – za­py­ta­ła mat­ka.

– A poco on tak śmiesz­nie brzdą­ka, jak te dziew­czę­ta, co cho­dzą po po­dwó­rzach.

– Kto?

– A on, ten dłu­gi Szwab.

– Sta­siu, Sta­siu!

– Co, mamo!

– Idź za­raz do Kasi, bo je­steś nie­grzecz­ny!

– A poco on po szwab­sku szwar­go­ce, kie­dy się żeni z moją sio­strą?

– Sta­siu! – ode­zwał się te­raz oj­ciec.

W gło­sie pana kal­ku­la­to­ra grzmia­ła groź­ba. Chło­piec od­czuł ją, więc opu­ścił gło­wę i ode­zwał się z ci­cha:

– Co ta­tuś każe?

– Chodź­no tu.

Staś zbli­żył się ostroż­nym kro­kiem do ojca i sta­nął przed nim, za­pa­trzo­ny w po­sadz­kę.

– Kto cie­bie na­uczył ta­kich brzyd­kich słów? – za­py­tał kal­ku­la­tor.

Staś mil­czał.

– Kto cie­bie na­uczył na­zy­wać pana Lan­ge­go Szwa­bem? Czy sły­szysz? Od­po­wiedz za­raz, smar­ka­czu! – za­wo­łał oj­ciec pod­nie­sio­nym gło­sem.

Z poza szkieł jego oku­la­rów bły­snę­ło po­nu­re spoj­rze­nie, gę­ste brwi ze­szły się tak bliz­ko, że two­rzy­ły pra­wie jed­ną li­nię.

Chło­piec nie od­po­wia­dał cią­gle, utkwiw­szy wzrok w bla­sze, przy­bi­tej pod pie­cem.

– Czy ty nie wiesz, że twój oj­ciec jest Niem­cem?

Staś pod­niósł żywo czo­ło i wle­pił w swe­go ro­dzi­ca zdzi­wio­ne oczy.

– Ta­tuś mó­wił, że nasi przod­ko­wie nie byli Niem­ca­mi – wy­szep­tał.

– Głu­pi je­steś, ru­szaj do kuch­ni, a je­że­li uży­jesz jesz­cze raz tego brzyd­kie­go sło­wa, to za­po­znasz się z ki­jem. Ich wer­de dir die Po­li­tik aus­stre­ichen, du Ben­gel! – wrza­snął kal­ku­la­tor po nie­miec­ku.

Kie­dy Staś znikł za drzwia­mi, wio­dą­ce­mi do sie­ni, za­czął się pan Ruh­sitz­ke prze­cha­dzać po po­ko­ju. Za­rzu­ciw­szy ręce poza sie­bie, po­su­wał się po ko­bier­cu, stą­pa­jąc cięż­ko; na­gle zwró­cił się w stro­nę biur­ka, przy któ­rem sie­dzia­ła jego żona, schy­lo­na nad ga­ze­tą.

– Oto są skut­ki twe­go wy­cho­wa­nia – ode­zwał się kal­ku­la­tor.

– O czem mó­wisz, Lu­dwi­ku? – za­py­ta­ła pani, nie zmie­nia­jąc po­sta­wy.

–- Uda­jesz, że mnie nie ro­zu­miesz. Pro­si­łem cię tyle razy, abyś nie wsz­cze­pia­ła w dzie­ci na­sze fa­na­ty­zmu na­ro­do­we­go, któ­re­go cza­sy mi­nę­ły już bez­pow­rot­nie.

– Nie ode mnie na­uczył się Staś na­zy­wać swe­go przy­szłe­go szwa­gra Szwa­bem. Zresz­tą nie ja, lecz ty sam mó­wi­łeś nie­raz o swem po­cho­dze­niu pol­skiem. Przy­po­mnij so­bie tyl­ko, Lu­dwi­ku.

– Jest tak rze­czy­wi­ście, lecz prze­mia­na Ró­życ­kich na Ruh­sitz­ków od­by­ła się tak daw­no, że za­gi­nę­ła na­wet tra­dy­cya na­sze­go ro­do­wo­du sło­wiań­skie­go. Co do mnie, uro­dzi­łem się Niem­cem, jak mój oj­ciec i dziad, by­łem ofi­ce­rem, a obec­nie je­stem urzęd­ni­kiem pru­skim.

– Wca­le na Niem­ca nie wy­glą­dasz, mój Lu­dwi­ku.

– Czy wy­glą­dam, lub też nie wy­glą­dam, nie na­le­ży do rze­czy, dość, że po­wi­nie­nem nim był a je­śli nie ba­wię się w pa­try­otę pru­skie­go, to tyl­ko dla­te­go, że mi wszel­ki fa­na­tyzm na­ro­do­wy jest wstręt­ny. Uro­dzi­łem się w Księ­stwie, wy­cho­wa­łem się tu, żyję w tym kra­ju, któ­ry wy na­zy­wa­cie pol­skim, był­bym więc śmiesz­nym, gdy­bym miał prze­śla­do­wać współ­ziom­ków mo­ich; lecz, z dru­giej stro­ny, nie wi­dzę po­wo­du do lek­ce­wa­że­nia Niem­ców, choć­by dla­te­go, że u nich słu­żę. Wiesz do­brze o tem, że trzy­ma­łem się za­wsze zda­la od wszel­kich spraw po­li­tycz­nych i nie ży­czę so­bie, aby z mo­je­go syna wy­rósł jaki fa­na­tyk. Niech pra­cu­je uczci­wie i spo­koj­nie na chleb, jak jego oj­ciec, a o resz­tę niech się trosz­czą inni. Pra­gnę­łaś, abym mó­wił po pol­sku – nie opie­ra­łem się; ży­czy­łaś so­bie, aby pod na­szym da­chem pa­no­wał oby­czaj pol­ski – zgo­dzi­łem się. Ule­ga­łem ci we wszyst­kiem w gra­ni­cach ogni­ska do­mo­we­go; gdy­byś jed­nak chcia­ła za­kłó­cić spo­kój na­sze­go gniaz­da po­pie­ra­niem śmiesz­nych wy­obra­żeń, po­zna­ła­byś, że umiem roz­ka­zy­wać. Prze­to pro­szę cię, abyś wy­tłó­ma­czy­ła Sta­sio­wi, że syn urzęd­ni­ka pru­skie­go nie może na­zy­wać Niem­ca Szwa­bem, że po­wi­nien być obo­jęt­nym na wszel­kie spo­ry i róż­ni­ce na­ro­do­we, choć­by w ży­łach jego pły­nę­ła krew pol­ska. Po­li­ty­ka na­ra­ża na wie­le przy­kro­ści, któ­rych chciał­bym sy­no­wi na­sze­mu oszczę­dzić.

Wy­gło­siw­szy ta­kie wy­zna­nie wia­ry, spoj­rzał pan Ruh­sitz­ke na ze­ga­rek.

– Do­pie­ro ósma – mruk­nął – mogę jesz­cze­wy­pić ku­fel piwa. Pa­nie Lan­ge – za­wo­łał do sa­lo­nu – może pój­dzie­my do Wer­ne­ra na zaj­del.

– Sehr gern, Herr Cal­cu­la­tor. Piwo jest za­wsze do­bry – od­po­wie­dział pan Lan­ge.

Za­le­d­wo pan Ruh­sitz­ke wy­szedł z swym przy­szłym zię­ciem, uchy­li­ły się ostroż­nie drzwi i do ga­bi­ne­tu wsu­nę­ła się ja­sna głów­ka Sta­sia, za­opa­trzo­na już bia­łą szma­tą, któ­rą ku­char­ka prze­wią­za­ła jego zra­nio­ne czo­ło.

– Ma­mu­siu, czy moż­na wejść? – za­py­tał chłop­czyk.

– Cze­go chcesz? –- fuk­nę­ła pani kal­ku­la­to­ro­wa, po­draż­nio­na pe­ro­rą męża.

– Ma­mu­siu, czy to praw­da, że ta­tuś jest Niem­cem? – mó­wił chłop­czyk, zbli­żyw­szy się do mat­ki.

– Je­steś jesz­cze za mały, abyś roz­ma­wiał o ta­kich rze­czach – od­po­wie­dzia­ła pani Ruh­sitz­ke. – Gdy do­ro­śniesz, do­wiesz się o wszyst­kiem, a tym­cza­sem słu­chaj tat­ki,- bo on pra­gnie tyl­ko twe­go szczę­ścia. Idź spać, moje dziec­ko, już czas na cie­bie.

– Bo je­śli tat­ko jest Niem­cem, to ja też – wnio­sko­wał Staś – a ja nie chcę być Szwa­bem, nie chcę – wo­łał z pła­czem.

Pani kal­ku­la­to­ro­wa przy­gar­nę­ła syna do pier­si i, ca­łu­jąc go w czo­ło, mó­wi­ła:

– Idź do łó­żecz­ka, Sta­siecz­ku, a nie za­po­mnij po­mo­dlić się za bab­cię i dzia­dzię. Do­bra­noc, mój synu, do­bra­noc.

Głos jej drżał przy tych sło­wach, a oczy za­szły ja­kąś mgłą.

– Boże, Boże – szep­nę­ła po wyj­ściu Sta­sia, ująw­szy gło­wę w dło­nie, po­chy­li­ła się znów nad ga­ze­tą, lecz nie czy­ta­ła.

Sło­wa męża zro­bi­ły na niej przy­kre wra­że­nie.

Lat dwa­dzie­ścia sześć mi­nę­ło już od chwi­li, kie­dy pan­na Zo­fia Mir­kow­ska ślu­bo­wa­ła panu Lu­dwi­ko­wi Ruh­sitz­ke na stop­niach oł­ta­rza mi­łość, a przy­się­gi tej nie zła­ma­ła do­tąd ani razu. Po­mi­nąw­szy drob­ne spo­ry, za­cho­dzą­ce w każ­dem mał­żeń­stwie, żyli pań­stwo Ruh­sitz­ke z sobą zgod­nie i przy­kład­nie. On, urzęd­nik pra­co­wi­ty, czło­wiek pra­wy i mąż uprzej­my, nie da­wał po­stę­po­wa­niem swo­jem po­wo­du do za­tar­gów do­mo­wych, ona zaś umia­ła oce­nić za­le­ty swe­go na­tu­ral­ne­go opie­ku­na. Choć kal­ku­la­tor uwa­żał się za Niem­ca, nie na­le­żał nig­dy do za­go­rzal­ców na­ro­do­wych. Uro­dzo­ny i wy­cho­wa­ny w W. Ks. Po­znań­skiem, mó­wił do­brze po pol­sku i ob­co­wał chęt­nie z ziom­ka­mi swej żony, któ­rych w Ple­szow­cach było znacz­nie wię­cej, ani­że­li po­tom­ków Ar­mi­na.

Nad samą gra­ni­cą Kró­le­stwa po­ło­żo­ne mia­stecz­ko, oto­czo­ne ze­wsząd ru­chli­wą falą lud­no­ści miej­sco­wej, za­cho­wa­ło swój pra­sta­ry cha­rak­ter. Garst­ka urzęd­ni­ków nie­miec­kich uto­nę­ła w ży­wio­le pol­skim, za­sto­so­wu­jąc się po­wo­li do nie­go. Pra­wie wszy­scy człon­ko­wie sądu po­wia­to­we­go, a na­wet i na­uczy­cie­le szko­ły pro­te­stanc­kiej zna­li ję­zyk kra­jo­wy i po­słu­gi­wa­li się nim, gdy było po­trze­ba. Ko­niecz­ność zmie­ni­ła się z cza­sem w przy­zwy­cza­je­nie, któ­re za­cie­ra­ło stop­nio­wo róż­ni­ce na­ro­do­we, aż wy­two­rzy­ło bier­ną życz­li­wość mię­dzy przy­by­sza­mi a tu­byl­ca­mi. By­wa­ło, że się tam ktoś za­pal­czyw­szy po­kłó­cił w knaj­pie przy ku­flu piwa, lub że so­bie chłop­cy na­wy­my­śla­li od «Szwa­bów» i Pol­lac­ken, ale przy­god­ne te za­wie­ru­chy mi­ja­ły szyb­ko, jak szyb­ko zni­ka bą­bel na ci­chej szy­bie spo­koj­ne­go je­zio­ra.

W ta­kich wa­run­kach nie było mowy o wal­ce po­li­tycz­nej. Niem­cy ple­szo­wiec­cy nie wie­dzie­li jesz­cze, że

Po­znań jest »od­wiecz­ną pro­win­cyą ger­mań­ską. Tego «pew­ni­ka na­uko­we­go» na­uczy­li się do­pie­ro póź­niej, po woj­nie fran­cu­skiej.

Naj­mniej zaś zaj­mo­wał się pan Ruh­sitz­ke spra­wa­mi, nie­na­le­żą­ce­mi do jego urzę­du. Czy dla­te­go, że oże­nił się z Po­lką, czy też, że cy­fry zro­bi­ły go nie­czu­łym na szer­sze spra­wy ludz­kie, dość, że nie mie­szał się nig­dy do roz­praw po­li­tycz­nych, a w domu był w tym wzglę­dzie zu­peł­nie obo­jęt­nym. Słu­chał z ta­kiem sa­mem za­do­wo­le­niem żony, gdy czy­ta­ła gło­śno «Dzien­nik Po­znań­ski», z ja­kiem prze­rzu­cał swo­ją Po­se­ner­kę, za­chwy­cał się Mic­kie­wi­czem a wiel­bił Go­ethe­go. Prze­to spa­dła jego dzi­siej­sza roz­mo­wa na pa­nią Zo­fię, jak na­gły deszcz wśród po­god­ne­go dnia. Nie umia­ła jej… so­bie wy­tłó­ma­czyć.

Z twa­rzą, ukry­tą w dło­niach, z ocza­mi za­mknię­te­mi, sie­dzia­ła pani kal­ku­la­to­ro­wa przed biur­kiem męża, za­sta­na­wia­jąc się nad zna­cze­niem jego słów.

Wtem ode­zwał się nad nią świe­ży, dźwięcz­ny głos:

– Czy ma­tecz­kę gło­wa boli? – py­ta­ła pan­na Ma­rya, obej­mu­jąc ro­dzi­ciel­kę swą za szy­ję.

– To ty, Ma­niu­siu? Czy pana Lan­gie­go już nie­ma?

– Wy­szedł z tat­ką na mia­sto. Ma­mu­się pew­no głów­ka boli?

– Nic mi nie jest moje dziec­ko, ale ty, czy nie oba­wiasz się dnia ju­trzej­sze­go?

Dziew­czy­na spło­nę­ła aż pod skro­nie, a schy­liw­szy gło­wę, wy­szep­ta­ła:

– Za­czy­nam już dwu­dzie­sty pią­ty rok, ma­tecz­ko…

– Wiem, wiem, że nie mo­żesz prze­bie­rać, cze­kać zwłasz­cza w ta­kich Ple­szow­cach, gdzie trud­no o mło­dzież z lep­sze­go to­wa­rzy­stwa, lecz my ci z oj­cem nie ża­łu­je­my ani da­chu, ani chle­ba.

– Wszyst­kie ró­wie­śni­ce moje wy­szły już daw­no za mąż, ma­tecz­ko.

– Prze­zna­cze­niem ko­bie­ty jest być żoną i mat­ką, za­pew­ne, lecz…

Pani Ruh­sitz­ke umil­kła, nie wie­dząc, jak wy­tłó­ma­czyć cór­ce swo­ją tro­skę.

– Pan Hen­ryk nie wró­cił, mamo – mó­wi­ła dziew­czy­na ci­chym gło­sem.

– Szko­da, był­by dla cie­bie od­po­wied­niej­szym…

– Ale i pan Lan­ge jest bar­dzo do­brym czło­wie­kiem – pod­chwy­ci­ła pan­na żywo.

– Tak, do­bre to czło­wie­czy­sko, skrom­ne i pra­co­wi­te, nie prze­czę… jed­nak… bo wi­dzisz… ach, Boże, nie wiem, co mó­wię. Pa­mię­taj, że nie wy­pę­dza­my cię z domu.

– A że mój przy­szły mąż jest Niem­cem, wca­le mnie to nie nie­po­koi – wy­rze­kła pan­na.

Pani Ruh­sitz­ke spoj­rza­ła na cór­kę uważ­nie.

– On jest Niem­cem i pro­te­stan­tem, moje dziec­ko. Czy za­sta­no­wi­łaś się nad tem do­brze? – za­py­ta­ła.

– Zo­ba­czy ma­tecz­ka, ja­kie­go z nie­go zro­bię wia­ru­sa. Już mi dziś obie­cał, że zgo­li te brzyd­kie fa­wo­ry­ty i za­pu­ści wąsy. Za kil­ka mie­się­cy na­uczy się po pol­sku i od­zwy­czai się ży­cia w knaj­pie, a za rok nie po­zna go na­wet jego ro­dzo­na mat­ka. On taki po­tul­ny.

Dziew­czy­na uśmiech­nę­ła się do swych za­mia­rów.

– Rób, jak chcesz, moje dziec­ko, ale roz­myśl się do­brze, do­pó­ki jesz­cze czas.

– O, niech się mama nie oba­wia. Ujeż­dżę tak mo­je­go Wi­lu­sia, że bę­dzie jak naj­ła­god­niej­szy ku­cyk. Cóż­by lu­dzie po­wie­dzie­li, gdy­bym się cof­nę­ła przed sa­mym oł­ta­rzem?II.

Wcze­śniej, niż zwy­kle, opu­ści­ła pani Ruh­sitz­ke na­za­jutrz po­kój sy­pial­ny i, za­miast do kuch­ni, uda­ła się do ogro­du, skła­da­ją­ce­go się za­le­d­wie z mor­gi zie­mi. Ale na tej ma­łej prze­strze­ni znaj­do­wa­ły się drze­wa owo­co­we i le­śne, krze­wy i kwia­ty, wa­rzy­wa, a na­wet kar­to­fle.

Jak w miesz­ka­niu kal­ku­la­to­ra, pa­no­wał i tu wzo­ro­wy po­rzą­dek. Przed sa­mym do­mem urzą­dzo­no klom­by, któ­rych brze­gów strze­gły przed opad­nię­ciem róż­no­barw­ne da­chów­ki; uli­ce, wy­sy­pa­ne pia­skiem, uję­te w ram­ki agre­stu i po­rze­czek, two­rzy­ły do­sko­na­łą sza­chow­ni­cę; w miej­scach cie­ni­stych usta­wio­no ław­ki, a na sa­mym koń­cu głów­nej alei za­pra­sza­ła do od­po­czyn­ku ob­szer­na al­ta­na, ople­cio­na wi­no­gra­dem. Niz­ki, wy­bie­lo­ny mur ota­czał ze wszyst­kich stron to Sans so­uci kal­ku­la­to­ra, któ­ry w chwi­lach wol­nych od za­jęć urzę­do­wych, ko­pał, sa­dził, siał i gra­co­wał.

Pani Ruh­sitz­ke sta­nę­ła przy głów­nym klom­bie, za­sta­wio­nym mnó­stwem do­ni­czek i schy­li­ła się nad jed­ną z więk­szych. Ucię­ła kil­ka ga­łą­zek mir­tu na wia­nu­szek dla cór­ki.

Już mia­ła wra­cać do domu, kie­dy się z poza muru ode­zwał krzy­kli­wy głos:

– Dzień do­bry są­siad­ce do­bro­dziej­ce!

Z dru­giej stro­ny ogro­dze­nia wy­chy­li­ła się na­sam­przód gło­wa, ubra­na w ka­pe­lusz sło­mia­ny z sze­ro­kie­mi oka­pa­mi, po­tem dwo­je ra­mion, któ­re opar­ły się na pło­cie.

– Pani kal­ku­la­to­ro­wa przy­go­to­wu­je, jak wi­dzę, ozdo­bę dla có­ru­ni. Ho, ho, gdzie tam jesz­cze mo­jej Ma­dzi do oł­ta­rza, ale pew­no i na to czas przyj­dzie, jak na wszyst­ko. Mój Boże! jak też te lata idą a idą, jak gdy­by umia­ły le­cieć, niby pta­szy­na. Prze­cież to jesz­cze nie tak daw­no, jak przy­no­si­łem pan­nie Ma­ry­an­nie z pola rze­pę, co ją tak lu­bi­ła, że mnie aż ca­ło­wa­ła z wiel­kiej ra­do­ści, a dziś bę­dzie już pa­nią rek­to­ro­wą.

Kie­dy są­siad ro­bił po­wyż­sze uwa­gi, zbli­ży­ła się pani Ruh­sitz­ke do nie­go i po­da­ła mu rękę przez mur.

– Dzień do­bry panu – wy­rze­kła. – Co ro bić, są­sie­dzie, czas nie stoi i my po­sta­rze­li­śmy choć by­li­śmy kie­dyś mło­dy­mi.

– Co tam pani są­siad­ce mó­wić o sta­ro­ści; kwit­nie so­bie pa­niu­sia za­wsze, niby moje kar­to­fle, z któ­rych mam tego roku praw­dzi­wą po­cie­chę. Nie uwie­rzy pani, ja­kie będą zbio­ry. Krza­czy­ska okrut­ne, a pod każ­dym po kil­ka­na­ście pe­rek, jak łby. Bę­dzie co jeść na zimę. Ale coś mi dziś pani nie­swo­ja, jak­by czemś zmar­twio­na. Może się źle spa­ło, hę? – za­wo­łał na­gle są­siad, spoj­rzaw­szy tro­skli­wie sza­re­mi ocza­mi na kal­ku­la­to­ro­wą.

– Mój do­bry pa­nie, wy­da­ję cór­kę za mąż – od­po­wie­dzia­ła pani Ruh­sitz­ke.

– To co? Czy to pan­na Ma­ry­an­na po­je­dzie do Ame­ry­ki? Zo­sta­nie przy ro­dzi­cach i bę­dzie cią­gle na oczach ma­mu­si. Nie­chno się są­siad­ka do­bro­dziej­ka nie smu­ci, bo to nic nie war­te. Pan Lan­ge po­rząd­ny czło­wiek; on bę­dzie umiał usza­no­wać ład­ną i do­brą żo­necz­kę. Co praw­da, to on niby tro­chę… jak­by to po­wie­dzieć bez ob­ra­zy pani kal­ku­la­to­ro­wej… no, bo­daj cię, nie chce ze mnie ja­koś wyjść…

– Chce pan po­wie­dzieć, że za­nad­to nie­miec­ki wy­gląd – po­mo­gła pani Ruh­sitz­ke, obej­rzaw­szy się naj­przód ostroż­nie na dom.

– No, tak, co praw­da, to praw­da; gębę to ma, niby mał­pa. Gwał­tu, co ja też wy­ga­du­ję. Niech się na mnie pani są­siad­ka nie gnie­wa, ale to tak po daw­nej zna­jo­mo­ści, czło­wiek baje byle co. Ale to nic. Pan Lan­ge po­rząd­ny, o, bar­dzo po­rząd­ny czło­wiek. Miesz­ka w Ple­szow­cach już cały rok, a nie wi­nien ni­ko­mu ani gro­sicz­ka. Pła­ci za wszyst­ko go­tów­ką i nie daje z sie­bie żad­ne­go zgor­sze­nia. Jesz­cze go nikt nie wi­dział w mie­ście z za­la­ną pał­ką. Po­rząd­ny z nie­go czło­wiek, a że nie umie po pol­sku, to nic. Już go tam pan­na Ma­ry­an­na wy­musz­tru­je, co to ha! Oho, ona to po­tra­fi.

– Są­dzi pan, że na­rze­czo­ny mo­jej cór­ki prze­ro­bi się na Po­la­ka? – za­py­ta­ła pani Ruh­sitz­ke z ci­cha.

– Coby nie miał? Musi. Już my go tu weź­mie­my w ta­kie ob­ro­ty, że przy­le­pi się do nas, jak lep­ki pla­ster, albo fora ze dwo­ra. No i znów mi się głup­stwo wy­mknę­ło. Na co ma się wy­no­sić? Bę­dzie mu mię­dzy nami do­brze, to i za­po­mni o Szwa­bach, jak nie­je­den z nich, co przy­szedł do nas strasz­nie har­dy, a zmiękł po kil­ku la­tach, jeno go do rany przy­łóż. Od cze­go zresz­tą pan­na Ma­ry­an­na? To zuch dziew­czy­na, ja ją znam. Jak so­bie co po­wie, to zro­bi, a nie ustą­pi. I pan kal­ku­la­tor za­glą­da dziś coś ry­chło do ogró­decz­ka – za­wo­łał ga­da­tli­wy są­siad, zwra­ca­jąc się w stro­nę domu, z któ­re­go wy­cho­dził w tej chwi­li pan Ruh­sitz­ke. – Dzień do­bry panu rad­cy, dzień do­bry! – krzyk­nął, ma­cha­jąc ka­pe­lu­szem.

– Dzień do­bry – od­po­wie­dział pan Ruh­sitz­ke, pod­cho­dząc do żony i są­sia­da. – Pan Ni­zi­na jesz­cze nie w polu przy ro­bo­cie?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: