Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rydwan Bogów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Luty 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rydwan Bogów - ebook

Fotoreporter, dwoje egiptologów, franciszkanin i nie taka całkiem zwyczajna turystka zostają przez przypadek towarzyszami niezwykłej podróży, która zaprowadzi ich w miejsca, o jakich nie śnili. A wszystko to za sprawą złotego skarabeusza, znalezionego w pobliżu Kazimierza Dolnego, który okazuje się kluczem do wielkiej zagadki.

Pięć tysięcy lat wcześniej w równie niezwykłą podróż wybrali się kapłan Świątyni Horusa Sefian i jego syn. Sefianowi została powierzona delikatna i ważna misja, a niepowodzenie nie wchodzi w rachubę.

Losy obu grup, choć dzielą ich tysiące lat, są ze sobą ściśle powiązane za sprawą tytułowego Rydwanu Bogów. Czym jest, dlaczego jest tak ważny i dlaczego wszyscy chcą nim zawładnąć? Piątka towarzyszy musi znaleźć odpowiedzi na te i inne pytania, aby móc wrócić do domu.

Fascynująca powieść, w której odległa przeszłość przeplata się z teraźniejszością, magia z wiarą, miłość z powinnością, a przeznaczenie z misją.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7949-174-2
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Październik tego roku był wyjątkowo piękny i ciepły. Prawdziwa złota polska jesień. Chmury i ulewy nadciągnęły dopiero pod koniec miesiąca, jakby pozwalając cieszyć się tym przedłużeniem lata w zamian za deszczowy lipiec.

Noce za to były zimne. Suche liście szeleściły nieprzyjemnie pod stopami, przyprawiając o gęsią skórkę czwórkę nastolatków, którzy w środku nocy przedzierali się przez gęsty las w stronę jeziora. Trzech piętnastoletnich chłopców i dziewczyna.

– Jesteście pewni, że to dobry pomysł? – zapytała dziewczyna, przeskakując zwalony pień wyłuskany z mroku światem latarki.

– A co, boisz się? – odparł jeden z podążających za nią chłopców, starając się, aby jego głos brzmiał pewnie.

– Nie, tylko... zimno jest. – Nie mogła się przecież przyznać, prawda?

– Trzeba się było cieplej ubrać.

– Szkoda, że nie ma Michała – westchnęła dziewczyna, idąca samotnie w szpicy małego oddziału.

– Nie marudź, Kaśka. Chory jest, przecież wiesz. Nie mógł iść.

– Ale i tak szkoda.

Pomyślała, że z Michałem byłoby raźniej. Szedłby koło niej i razem pilnowaliby ścieżki. Skoro jednak Michała nie było, musiała sama pełnić ten obowiązek. I choć wokół niej tańczyły światła latarek idących za nią przyjaciół, w niewielkim stopniu poprawiało to jej nastrój.

Marsz utrudniał niesiony przez chłopców nadmuchany ponton. Teraz, po namyśle, doszli do wniosku, że napompowanie go w domu nie było najlepszym pomysłem, ale nikt nie chciał zostawać nad jeziorem dłużej, niż trzeba W każdym razie nie w nocy.

Dwójka chłopców, Robert i Mateusz, szła przodem, tuż za Kasią. Z tyłu, milczący, z wiosłem i latarką w wolnej dłoni, dreptał Maciek. Często potykał się o wystające korzenie, gdyż wiosło utrudniało manewrowanie latarką. W dodatku bał się.

Dwuosobowy, szary ponton, podtrzymywany przez trójkę chłopców za biegnącą wzdłuż niego linkę, kołysał się na boki. Ścieżka, którą podążali, była stara, wąska i ledwie widoczna w nocy. W wielu miejscach gęste krzewy niemal zupełnie ją zagradzały, a wtedy stawiali ponton na sztorc, aby przenieść go ponad splątanymi gałęziami.

To zadziwiające, jak znane i lubiane za dnia otoczenie w nocy potrafi zmienić się w miejsce obce i straszne. Maciek po raz kolejny pomyślał, że to jednak bardzo głupi pomysł.

Wąska ścieżka doprowadziła czwórkę nastolatków na niewielką plażę nad jeziorem. Był to właściwie tylko spłachetek piasku wśród sitowia, niezbyt atrakcyjny dla turystów i rzadko odwiedzany przez miejscowych. Czasem latem można było tu spotkać dziewczyny, które szukały odosobnionego miejsca, żeby poopalać się topless.

Chłopcy rzucili ponton na wilgotny piasek i przez chwilę cała czwórka stała bez ruchu, patrząc na lekko pomarszczoną taflę jeziora, w której odbijał się księżyc w pełni.

Jezioro było duże, otoczone lasem skrywającym na przeciwległym brzegu ośrodek turystyczny „Merkury”, pole namiotowe, kilka letnich domków oraz przystań, z której w sezonie letnim wyruszały liczne patrole ratowników. Pomiędzy plażą, na której stała czwórka nastolatków, a przystanią znajdowała się wyspa. Z lotu ptaka jezioro przypominało nadgryziony obwarzanek.

– No, jesteśmy – powiedział Mateusz, spoglądając na Maćka.

Wybrali właśnie tę małą plażę, ponieważ stąd było najbliżej na wyspę, zwaną Skałką. Maciek wpatrywał się w jej zarys, majaczący wśród srebrnych wód jeziora.

– Rozpalimy ognisko, żeby łatwiej było ci nas znaleźć – rzekł Mateusz.

– Poza tym jest zimno – dodała, uśmiechając się, Kasia. Razem z Robertem zaczęli zbierać gałęzie.

Maciek również się uśmiechnął. Mateusz podał mu latarkę i pomógł zepchnąć ponton do wody.

– Niedługo wracam – rzucił Maciek.

Pomachał przyjaciołom na pożegnanie, wsiadł do pontonu, chwycił wiosła i popłynął w stronę wyspy.

***

– Słyszeliście o psie starego Wojciechowskiego? – zapytała Kasia.

– Nie, co z nim? – zainteresował się Michał.

– Uciekł mu jakiś tydzień temu. Wczoraj ktoś go znalazł na brzegu jeziora, martwego. Podobno wyglądał, jakby coś go wyssało. Psa, znaczy się. – Kasia była przejęta. Niezbyt lubiła swojego sąsiada, ale litowała się nad losem jego owczarka.

Rozmawiali, siedząc na szczycie Wzgórza Trzech Krzyży. Właśnie to spotkanie tydzień później zaowocowało wyprawą Maćka.

W dole skrzyła się w popołudniowym słońcu wstęga Wisły. Było cicho i ciepło. Gwar miasteczka dochodził tu jedynie w postaci niewyraźnego pomruku. Rynek przemierzali turyści. Z tej odległości wyglądali jak mrówki, które zgubiły drogę. Wydawało się, że w Kazimierzu Dolnym sezon turystyczny nigdy się nie kończył.

– To na pewno duchy z wyspy zgłodniały – zakpił Mateusz.

– E tam, nie ma żadnych duchów, a Wojciechowski to dziwak. Jego pies był zawsze chudy, rzadko dostawał jeść. Kto wie, może mu w końcu uciekł na dobre, dotarł do jeziora i zdechł z głodu? – rozważał Maciek.

– Chyba by wrócił, gdyby zgłodniał? – rzucił Robert.

– A ty byś wrócił do takiego człowieka? – odpowiedziała Kasia pytaniem. – Zresztą pewnie oberwałby po pysku, a nie dostał jeść.

– A tak w ogóle, kto znalazł tego psa?

– Nie wiem, nie pytałam. Koleżanka mi o tym powiedziała w szkole.

– Aha. Czyli plotka – stwierdził Robert. – Kaśka, wierzysz w plotki?

– Coś ty, przecież...

– A w duchy? – wtrącił Mateusz.

Cisza, jaka zapadła po tym pytaniu, wystarczyła wszystkim za odpowiedź. Po chwili Maciek jęknął.

– Nie ma żadnych duchów – powtórzył.

– A skąd możesz wiedzieć, co?! – krzyknęła Kasia. – Tylko dlatego, że żadnego nie widziałeś, nie znaczy, że ich nie ma!

– Jejku, o co ten krzyk? – Maciek skulił się w sobie.

– Wierzę w duchy. I tyle. A wy się ze mnie wyśmiewacie. A ty – oskarżycielsko wymierzony palec zatrzymał się tuż przed nosem Maćka – jak jesteś taki mądry, to idź o północy na cmentarz.

– Albo popłyń na wyspę – mruknął Mateusz. – Na Skałkę.

– Właśnie – podchwyciła Kasia. – Chyba się nie boisz?

– Oczywiście, że nie.

Maćkowi ciarki przeszły po plecach. Nie wierzył w duchy, ale o wyspie opowiadano różne rzeczy. A znaleźć się tam samemu w nocy...

– Musisz coś zabrać z wyspy, żebyśmy wiedzieli, że nie pływałeś w kółko. – Robert się uśmiechał. Pozostali też. Zapowiadała się niezła zabawa.

Było już za późno, żeby się wycofać. Umówili się na przyszłą sobotę.

W sobotni wieczór Kasia, Maciek, Mateusz i Robert spotkali się w domu tego ostatniego. Ojciec Roberta miał ponton, narzędzie niezbędne dla powodzenia całej akcji.

– Koło dziesiątej moi rodzice wybierają się do znajomych i nie wrócą przed drugą.

– A więc wszystko zgodnie z planem – ucieszył się Mateusz.

– Tak. Będziemy mieli dużo czasu. Aha, jest tylko mały problem z noclegiem. Kaśka, ty dostaniesz łóżko, a my się musimy jakoś zmieścić na dwóch materacach.

– Ale po co się tak gnieść – wtrącił Mateusz. – Ja mogę z Kasią...

– Nie możesz, łobuzie – stwierdziła dziewczyna, jednocześnie bijąc Mateusza po głowie poduszką porwaną z łóżka.

Maciek cały czas milczał.

Żeby zabić jakoś czas, zaczęli grać w „Eurobiznes” i omawiać wyprawę.

– Celem jest dopłynięcie Maćka na wyspę i powrót – zaczął Mateusz.

– Oraz zdobycie dowodu na to, że naprawdę tam był – dodała Kasia.

Maciek się skrzywił.

– Nie ufacie mi, czy co?

– Ufamy, ufamy – zapewnił Robert. – Jednakże, jak mówi mój ojciec, zaufanie jest dobre, ale kontrola jeszcze lepsza.

– No to wszystko jasne – stwierdził Maciek i rzucił kostką. Wypadła szóstka i mógł kupić hotel w Barcelonie.

– Przywieź mi jakąś ładną pamiątkę – poprosiła Kasia.

– A co chcesz? Kamyczek z plaży czy spróchniałą gałąź?

– Dobra. Moi starzy niedługo wychodzą. Wtedy my pójdziemy do garażu napompować ponton. Zostawię uchylone okno w pokoju, na wypadek gdyby wrócili wcześniej. Macie latarki? – upewnił się Robert.

Wszyscy zgodnie pokiwali głowami.

– No to świetnie.

Jakąś godzinę później usłyszeli krzątaninę w przedpokoju. Kobiecy głos oznajmił, że wychodzą i nie wiedzą, kiedy wrócą, na co Robert odkrzyknął, żeby dobrze się bawili.

Po chwili z garażu wyjechało stare audi.

– To jak, chłopcy i dziewczęta, gotowi? – zapytał Robert.

***

Wiosła gładko cięły taflę jeziora. Maciek widział przed sobą nikły blask ogniska rozpalonego na plaży. Co jakiś czas odwracał się, żeby sprawdzić, czy nie zboczył z kursu. Wyspa była coraz bliżej. A na wyspie...

Zły pomysł. Zły i głupi.

Przywieźć coś z wyspy... Łatwo powiedzieć. Na wyspie było tylko jedno miejsce, gdzie mógłby znaleźć coś, co stanowiłoby dowód, że rzeczywiście tam trafił.

Mniej więcej na środku porośniętej gęsto drzewami Skałki była polana. Znajdowały się na niej ruiny starej kaplicy, a dookoła nich wyrastały z ziemi nagrobki.

W lecie wyspa stanowiła częsty cel wypadów piątki przyjaciół, ale nigdy nocą. Rzadko też zapuszczali się w pobliże ruin. Woleli brzegi wyspy, bliskość wody i lasu, do którego uciekali, chroniąc się przed upałem.

Owszem, czasem przesiadywali na polanie, nawet buszowali w kaplicy, zastanawiając się, ile jest prawdy w starych legendach.

Ponton z chrzęstem osiadł na brzegu. Maciek wyskoczył i wciągnął go w zarośla. Potem spojrzał na odległą plażę, gdzie zostali jego przyjaciele. Blask ognia utwierdził go w przekonaniu, że wciąż tam są, czekają na niego. Włączył latarkę i zatoczył nią koło, dając znak, że dotarł na wyspę. Z brzegu nikt mu nie odpowiedział podobnym sygnałem.

– Głupi pomysł – mruknął Maciek, odwracając się plecami do jeziora. Zaczął się powoli przedzierać przez gęste zarośla w głąb wyspy.

Na temat znajdujących się na niej ruin krążyło wiele opowieści, ale prawdziwą zagadkę stanowiły groby. Polana była usiana mogiłami franciszkanów zwanych reformatami. To właśnie oni w XVII wieku zbudowali kaplicę w miejscu, gdzie niegdyś ponoć stał kamienny krąg. Ludność okolicznych wiosek jeszcze trzysta lat wcześniej zbierała się w tym miejscu, aby oddać cześć pogańskim bożkom, odprawiając zakazane przez Kościół rytuały. W czasach, gdy przewrócono ostatnie stojące pionowo głazy i zbudowano kaplicę, nikt już nie pamiętał, jakie to były rytuały, ani komu poświęcone.

Na dnie jeziora archeolodzy odkryli pozostałości dawnej osady, co sugerowało, że jeszcze w czasach przedchrześcijańskich w miejscu jeziora znajdowała się dolina, a wyspa była wzgórzem górującym nad okolicą, doskonale nadającym się na miejsce kultu. Później jednak okolicę musiała nawiedzić wielka powódź i woda zalała dolinę.

Gdy franciszkanie trafili do Kazimierza Dolnego, wyspę z brzegiem jeziora łączyła grobla. Zaniepokoiło to braci zakonnych, jednak nic nie wskazywało na istnienie w okolicy jakiegokolwiek pogańskiego kultu. Mimo wszystko franciszkanie postanowili zburzyć pozostałości kamiennego kręgu i postawić na jego miejscu kaplicę. Legendy mówią, że ci, którzy zbudowali kaplicę, wkrótce potem zapadli na dziwną chorobę i zmarli. To właśnie ich podobno pochowano na wyspie. Inna wersja legendy podaje, że budowniczowie świątyni nie zmarli, ale po prostu zniknęli.

Ponoć franciszkanie jeszcze w XIX wieku nosili się z zamiarem budowy na wyspie małego klasztoru z kościołem, którego częścią miała być kaplica, ale ostatecznie zrezygnowali. Groblę zburzono, a kaplicę i groby pozostawiono samym sobie.

Stare podania nie podnosiły Maćka na duchu, gdy parł przez gęstwinę paproci w stronę polany. Powtarzał sobie wciąż, że przecież to tylko sterta głazów i kilka starych kości zakopanych głęboko pod ziemią. Jednak serce nie chciało słuchać rozumu i biło zdecydowanie zbyt szybko. Mimo że Maciek nie należał do bojaźliwych, a w duchy nie wierzył, więc się ich nie bał, to jednak aura tajemniczości otaczająca wyspę sprawiała, że miał przyspieszone tętno i gęsią skórkę.

Nagle paprocie rozstąpiły się i chłopiec znalazł się na zalanej księżycowym blaskiem polanie. Na jej środku wyrastała, trupio blada w świetle księżyca, bryła kaplicy. Puste oczodoły witraży spoglądały wprost na Maćka.

Kaplicę zbudowano na planie prostokąta. Była zorientowana według stron świata, tak że wejście znajdowało się od strony zachodniej. Północno-wschodni narożnik zawalił się niemal całkowicie i zamienił w kupę gruzu. Nad wejściem znajdowała się niezbyt wysoka wieża z dzwonnicą. Co się stało z dzwonem, nikt nie wiedział. Dach nad nawą główną był dziurawy, ale stare krokwie jakimś cudem wciąż wytrzymywały ciężar ceramicznych dachówek. Z obu stron budowli, w równych odstępach, przechylone, przewrócone, do połowy zagrzebane w ziemi, znajdowały się kamienie nagrobne franciszkanów. Maćkowi kojarzyły się z rzędami zębów.

Przynieść coś z wyspy, myślał chłopiec.

Ale co? Przecież nie wyrwę krzyża z jakiegoś grobu.

Ruszył pomiędzy groby zakonników, kierując światło latarki na mijane pomniki. Widział prawie całkowicie zatarte inskrypcje, epitafia, porośnięte mchem płaskorzeźby przedstawiające świętych i anioły. Zastanawiał się, czy nie zabrać jakiegoś małego odłupanego kawałka nagrobka, ale odrzucił ten pomysł.

Zatrzymał się przy wejściu do kaplicy. Stanął w progu i poświecił latarką do wnętrza. Światło wydobyło z mroku kawałki starych desek, fragmenty zaprawy, kurz i brud pokrywające podłogę. W dali majaczył mały kamienny ołtarz.

Maciek przestąpił próg. Pod nogami chrzęściły mu sproszkowane cegły. Podłoga usiana była plamami księżycowego blasku. Przemierzył nawę i dotarł do ołtarza. Poświecił latarką w lewo. Zobaczył przewróconą figurkę. Gdy podszedł bliżej, zauważył, że jest to rzeźba anioła ze złożonymi do modlitwy dłońmi. Anioł leżał na prawym skrzydle, strzaskanym przez ciężką stopę czasu, głowę miał pochyloną. Gdyby ustawić go prosto, wpatrywałby się w podłogę. Chłopiec podniósł figurkę. Zdziwił się, jaka jest ciężka. Pomyślał, że musiała być częścią jakiejś większej całości, po której nie został żaden ślad.

To było to. Dowód, że był na wyspie. Teraz mógł wracać do przyjaciół.

Ruszył do wyjścia. Przez chwilę miał wrażenie, jakby przedzierał się przez gęstą, lepką pajęczynę, ale gdy tylko przestąpił próg, wrażenie minęło. Odetchnął głęboko.

Już miał iść w stronę brzegu, gdy nagle coś przykuło jego wzrok. Promień księżyca odbił się w czymś lśniącym, co leżało w trawie niemal na wprost wejścia do kaplicy. Maciek podszedł bliżej i przyklęknął. Poświecił latarką i zobaczył kawałek błyszczącego metalu, ledwo wystającego z ziemi. Nie zastanawiając się długo, postanowił go wydobyć. Ziemia była wilgotna, łatwo poddawała się jego palcom. Już po chwili trzymał w ubrudzonych dłoniach gładki, owalny i delikatnie rzeźbiony klejnot. Uśmiechnął się i pomyślał, że powinien podziękować księżycowi za to, że mu go pokazał.

Maciek wstał, otrzepał się i zadowolony z siebie ruszył w stronę lasu. Nagle zrobiło się bardzo zimno. Miał wrażenie, jakby wszędzie wokół niego zaczął osiadać szron. Znów poruszał się jak w gęstym syropie. Usłyszał coś jakby szept, westchnienie. Odwrócił się, ale za nim była tylko pusta polana. Odgłos się powtórzył. Chłopiec zaczął krzyczeć. Wtedy wszystko ucichło.

Maciek pobiegł do pontonu. Zsunął go do wody, chwycił wiosła i zaczął pracować ramionami jak szalony. Strach dodawał mu sił. Wydawało mu się, że słyszy słabnące szepty dochodzące z wyspy.

Kilkanaście minut później był już na plaży.

– Co się stało? Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha – powiedział ze śmiechem Robert, gdy Maciek wygramolił się z pontonu.

Chłopiec otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale zmienił zdanie i tylko się uśmiechnął.

Mam im powiedzieć, że SŁYSZAŁEM ducha?

– Rany, cieszysz się jak małpa na plantacji bananów.

– Masz coś? – zapytała Kasia, podchodząc z Mateuszem.

– Jasne – odparł Maciek i schylił się po trofea leżące na dnie pontonu. Zaraz potem cała czwórka udała się w pobliże ogniska. Usiedli na piasku jak najbliżej Maćka i patrzyli mu przez ramię.

– To znalazłem w kaplicy – powiedział, pokazując figurkę anioła i podając ją Kasi.

– Byłeś w środku?

Dziewczyna obracała rzeźbę na wszystkie strony, w końcu podała ją Mateuszowi.

– Miałem do wyboru: poszukać czegoś w kaplicy albo przytargać któryś z nagrobków. A to znalazłem przed kaplicą.

Zapomnieli o figurce anioła, gdy Maciek wyjął z kieszeni drugie znalezisko. Blask ognia odbijał się w gładkiej powierzchni, wciąż nieco przybrudzonej ziemią.

– Wygląda jak... żuk – stwierdziła Kasia, przyglądając się bryłce. – To złoto?

– Całkiem możliwe.

– No to, bracie, znalazłeś skarb – powiedział Robert, klepiąc kolegę w ramię. – Pytanie tylko, co z tym teraz zrobimy?

– Nikomu ani słowa – rzekł Maciek. Popatrzył każdemu w oczy i powtórzył: –– Nikomu ani słowa. Dobra?

– Daj spokój – oburzyła się Kasia. – To przecież oczywiste

– Komu mielibyśmy powiedzieć, że byliśmy nocą na Skałce? Rodzicom? – zawtórował Robert.

Mateusz tylko pokiwał głową.

– OK. No to spadajmy stąd – powiedział Maciek.

Za pomocą leżącego nieopodal zardzewiałego garnka z dziurawym dnem zalali ognisko. Potem w świetle latarek spuścili powietrze z pontonu i zwinęli go. Maciek, który nie musiał już pomagać nieść pontonu, szedł obok Kasi, wspólnie z nią prowadząc ich małą karawanę.

– Ten żuk, którego znalazłeś... – zaczęła Kasia.

– No?

– Jest piękny.

– Tak uważasz?

– Tak. I chyba jest bardzo stary.

– Czemu tak myślisz?

– Gdzieś już widziałam takie żuki. Ale nie pamiętam gdzie.

Przez chwilę szli w milczeniu. Łagodny szum lasu zagłuszał odgłos stóp depczących poszycie.

– Bałeś się?

Maciek przypomniał sobie głosy w ciemnościach i chłód przenikający jego ciało. Wzdrygnął się.

– Trochę. W końcu sam zwiedzałem ruiny kaplicy. Może następnym razem wybierzesz się ze mną?

– Czy proponujesz mi randkę? – zapytała, śmiejąc się, Kasia.

– No. Wyobrażasz sobie jakieś bardziej romantyczne miejsce?

Dochodziła pierwsza w nocy, gdy Maciek kładł się na materacu w pokoju Roberta. Wyprawa nad jezioro zajęła im trzy godziny. Rodzice Roberta jeszcze nie wrócili, nie musieli więc wślizgiwać się przez okno.

Ponownie przeżywał swój pobyt na wyspie. Obracał w dłoniach żuka, którego wykopał przed kaplicą, i zastanawiał się, czym jest i skąd wziął się na wyspie.

Kasia mówiła, że już gdzieś widziała coś podobnego i że to było bardzo stare. Jemu ten mały kawałek złota też coś przypominał, ale nie potrafił go z niczym skojarzyć. Później Maciek nie mógł zrozumieć, dlaczego od razu nie poznał, co przedstawia klejnot.

No i jeszcze te dziwne głosy, chłód...

Gdy zasypiał, wydawało mu się, że słyszy szepty.

Poniedziałek był dla Maćka ciężki. Nie wyspał się, a klasówka z matematyki okazała się trudniejsza, niż myślał.

W domu był później niż zwykle, bo autobus z Puław się spóźnił. Miał ochotę na drzemkę przed obiadem, więc w korytarzu rzucił tylko „cześć”, mając nadzieję, że matka go usłyszy, gdziekolwiek się akurat znajduje, i poszedł prosto do swojego pokoju.

Po chwili kobieta stanęła w drzwiach.

– Maciek, skąd to masz?

W dłoni trzymała złotego skarabeusza.ROZDZIAŁ 1

Kraków, Kazimierz Dolny, 2004

Dzień chylił się ku końcowi, gdy Andrzej Stawicki skończył przeglądać zdjęcia, które zrobił niedawno w kraju oddalonym o ponad trzy tysiące kilometrów. Jutro miał zamiar wypalić je na płycie CD i zanieść do redakcji czasopisma, w którym pracował. Wyłączył komputer, przymknął oczy i odchylił się na krześle. Dopiero teraz, gdy oderwał się od pracy, dotarł do niego hałas ruchu ulicznego. W otwartym na oścież oknie, poruszana ciepłym wiosennym wietrzykiem, tańczyła lekka firanka, którą wieki temu kupiła jego była żona Gosia.

Na progu pokoju pojawił się husky. Andrzej uśmiechnął się, wspominając, w jaki sposób Adi zapracował na swoje krótkie imię.

Pies przemierzył pokój spokojnym, leniwym krokiem i położył swój wielki łeb na kolanach Andrzeja. Jego duże niebieskie oczy zdawały się mówić „rusz się wreszcie”. Jakżeby inaczej. Właśnie nadszedł czas na wieczorny spacer. Po chwili na szyi psa podzwaniała łańcuchowa obroża, a on sam kręcił się koło drzwi. Andrzej i Adi szybko pokonali trzy piętra dzielące ich od świeżego podwórkowego powietrza. Andrzej z radością powitał ostatnie promienie zachodzącego słońca, które musnęły jego twarz, gdy wyszedł z klatki schodowej. Stał przez chwilę z zamkniętymi oczami, rozkoszując się ciepłem i tym delikatnym wiaterkiem. Adi cierpliwie czekał, aż upojenie jego pana minie.

Nagle szczeknął raz i szarpnął się na smyczy. Andrzej otworzył oczy i ujrzał sąsiadkę z piętra, zmierzającą ku nim z pustym wiaderkiem na śmieci w ręku.

– Dzień dobry, Andrzeju! – zaszczebiotała. – Cześć Adi! Śliczny mamy dzień, nieprawdaż? – dodała, głaszcząc husky’ego po łbie.

– Dzień dobry, Krysiu – odparł Stawicki. – Rzeczywiście, piękny dziś dzień.

Krysia Piekarska była drobną brunetką po trzydziestce, której Andrzej podrzucał Adiego zawsze, gdy wyjeżdżał zbierać materiały do kolejnych reportaży. Byli dobrymi przyjaciółmi. Często przesiadywał u niej długie godziny, popijając wytrawne wino i rozmawiając z nią na najróżniejsze tematy.

– Może wpadniecie do mnie później? Ugotuję coś pysznego – obiecała i z uśmiechem ruszyła w stronę klatki schodowej, nie czekając na odpowiedź.

Spaghetti, przemknęło Andrzejowi przez myśl. Zdarzało mu się już wcześniej przewidywanie przyszłości. Niezbyt odległej i dotyczącej raczej niewiele znaczących rzeczy, ale zawsze. Nazywał to zjawisko „przebłyskami jasnowidzenia”, jego świętej pamięci eksżona zaś – „lekką paranoją”. Gosia była bardzo wrażliwa na punkcie wszelkich form postrzegania pozazmysłowego. Jej ojciec lubił sobie wypić. Gdy miał w czubie, próbował czytania w myślach, jasnowidzenia i telekinezy. Tej ostatniej najczęściej na wazonie. Gdy mu nie wychodziło, po prostu rzucał nim o ścianę, a matka następnego dnia kupowała nowy.

– To dlaczego wciąż nie możesz trafić szóstki w totka? – krzyczała na ojca, gdy chwalił się swoimi zdolnościami. Na Andrzeja też krzyczała, gdy udawało mu się odgadnąć, co będzie na obiad.

– Co ty na to, druhu? Odwiedzimy dziś Krysię? – zapytał Andrzej, tarmosząc psa za uszy i odrywając się od wspomnień.

Adi zamerdał ogonem.

– Świetnie. A teraz chodźmy już na ten spacer.

Poszli nad zakole Wisły. Adi z niegasnącym entuzjazmem starał się obwąchać każdą kępkę trawy i obsikać połowę z nich. Rzeka lśniła, puszczając do spacerowiczów zajączki. Szeroki, poprzecinany chodnikami pas trawy rozciągający się pod wzgórzem zamkowym zajęła młodzież. Chłopcy i dziewczęta wylegiwali się na kocach bądź bezpośrednio na trawie, śmiali się, rozmawiali, grali w karty i pili piwo.

Andrzej usiadł na ławce i zapatrzył się na skąpany w złocie Wawel. Uwielbiał zakole Wisły, uwielbiał Kraków z jego wszędobylskimi gołębiami, turystami i korkami ulicznymi. A jednak nie potrafił się cieszyć ani krakowskim majem, ani swoją pracą, która jeszcze do niedawna dawała mu tak wiele satysfakcji. Demony, które zamknął w klatce, gdzieś na samym dnie umysłu, spały, lecz sen miały czujny, niespokojny.

Czekały.

W nocy znów miał ten sen. Gdy pojawił się po raz pierwszy, niepokojąco realistyczny i zarazem całkiem przyjemny, powitał go z wdzięcznością, widząc w nim drogę ucieczki od okropieństw, których nie tak dawno był świadkiem. Kiedyś twarze postaci występujących w tym śnie stały się wyraźniejsze i od tamtego czasu przestał on być dla niego przyjemny. Za bardzo przypominał przeszłość, z którą nie chciał już mieć do czynienia, o której nie chciał pamiętać.

Miewał też inne sny, równie realistyczne i niepokojące, choć nie na tyle, by bać się zasnąć.

Adi poruszył się niecierpliwie. Chciał iść dalej, łowić nowe zapachy unoszące się w powietrzu i oznaczać teren, a nie siedzieć przy ławce, czekając, aż jego pan wróci na spokojne wody rzeczywistości.

Poszli dalej.

W drodze do domu Andrzej kupił pudełko czekoladek i późnym wieczorem pojawił się przed drzwiami mieszkania Krysi. Otworzyła po pierwszym dzwonku.

– Hej, wejdźcie – powiedziała. Adi nie czekał na zaproszenie, przepchnął się koło Andrzeja i już był w dużym pokoju. Rozwalił się pod kanapą, wywiesił język i wyszczerzył z zadowolenia zęby. Krysia przepadała za Adim, a Adi za Krysią. W końcu łączyły ich wspólne tygodnie, podczas gdy Andrzej gdzieś na końcu świata biegał z aparatem fotograficznym w ręce.

Andrzej wręczył sąsiadce bombonierkę i usiadł na kanapie. Czekoladki, wciąż zapakowane, wylądowały na stole.

– Zjemy na deser. Podać ci coś do picia?

– Masz jakiś sok owocowy? – zapytał Andrzej.

– Może być z czarnej porzeczki?

– Oczywiście.

Krysia zniknęła w kuchni, aby po chwili wrócić z tacą, na której stały dwie wysokie szklanki, sztućce i sok w kartonie. Postawiła tacę na stole i gdy Andrzej zajął się rozlewaniem soku, ponownie poszła do kuchni, tym razem po dwa talerze parującego spaghetti.

– Mam nadzieję, że będzie wam smakowało – powiedziała. Adi dostał wołową kość.

Andrzej podał Krysi szklankę.

– Rozpieszczasz mi psa. Niedługo będzie wolał mieszkać u ciebie.

Trącili się i zabrali do jedzenia. Andrzej zamieszał widelcem w makaronie, porwał kilka nitek, wykręcił nimi piruet na łyżce i włożył sobie do ust.

Pochłonął swoją porcję w ciągu kilku radosnych, acz pracowitych minut. Dziewczyna miała naturalny talent do gotowania i w pełni go wykorzystywała. Ze zwykłego spaghetti potrafiła stworzyć poemat na cześć makaronu.

Pod stołem Adi chrupał swoją kość.

– Jutro idę do redakcji oddać ostatnie zdjęcia – powiedział Andrzej, gdy puste talerze zniknęły w kuchni.

– Te z Iraku?

– Tak.

– Chciałabym je zobaczyć – rzekła Krysia. – Jeszcze zanim trafią do druku.

– Obawiam się, że to niemożliwe. Część już trafiła.

– Więc może pokażesz mi te, które masz w swoim komputerze? W magazynie ukazują się tylko niektóre.

– Zdjęcia to tylko echo tego, co widziałem w Iraku – powiedział Andrzej. – Ten kraj naprawdę ciężko będzie odbudować. Ludzie żyją w ciągłym strachu, zamachy terrorystyczne są coraz częstsze...

Umilkł. Zawsze się cieszył, gdy wyjeżdżał za granicę jako fotoreporter. Wiadomość o wyjeździe do Iraku również go ucieszyła, choć wiedział, że nie będzie to majówka. Pomimo oficjalnie zakończonych działań wojennych kraj wciąż stał w ogniu, Amerykanie deptali po piętach Saddamowi, którego bojówki z kolei uprzykrzały życie żołnierzom koalicji, jak tylko mogły.

Nic jednak nie było w stanie przygotować go do tego, co zastał na miejscu. Na każdym kroku strach, zniszczenie, cierpienie. Pierwszy raz w życiu znalazł się w samym centrum krwawych walk. W głowie utkwiła mu jednak najbardziej pewna kaseta wideo, którą wraz z patrolem wojska znalazł w mieszkaniu jednego z członków partii Baas.

– Andrzeju? Wszystko w porządku? – zaniepokojony głos Krysi wyrwał go z odrętwienia.

– Tak. Tak, przepraszam. Zamyśliłem się.

– To przez ten wyjazd do Iraku, prawda? Zmienił cię. Widzę, jak nagle stajesz się nieobecny. Może powinieneś z kimś o tym porozmawiać? Wiesz...

– Z jednym z tych wiecznie uśmiechających się doktorów od głowy? Raczej nie. Myślę, że sobie sam poradzę. Muszę już iść. Dzięki za kolację. Była przepyszna.

– Andrzeju, przepraszam... – powiedziała Krysia do zamykających się drzwi.

W nocy Andrzej długo nie mógł zasnąć. Bał się. Krysia obudziła jego demony. Niechcący, przypadkiem sprawiła, że zaczęły się miotać w swojej klatce, szarpać pręty i opętańczo wyć. Tak samo jak przypadkiem trącony czubkiem buta kamyczek zamienia się w niszczącą wszystko na swojej drodze lawinę. Potrzeba trochę czasu, żeby demony znów się uspokoiły i zasnęły. Czasu i może...

Nie! Lepiej nawet o tym nie myśleć. I tak mało brakowało, żeby stracił nad tym kontrolę.

Krysia również nie spała. Myślała o Andrzeju. Z Iraku wrócił Andrzej niepodobny do tego, który tam pojechał. Nie było już Andrzeja zadowolonego z życia, Andrzeja, który zawsze potrafił ją rozbawić. Był ktoś inny. Ten ktoś ją martwił i przerażał.

***

Kilkaset kilometrów dalej, i nieco później, w sanatorium dla ludzi cierpiących na nerwice oraz inne choroby psychiczne jeden z pacjentów zaczął krzyczeć. Na korytarzu rozległ się tupot nóg i po chwili do pokoju wpadło dwóch pielęgniarzy, kopniakiem zamykając za sobą drzwi. Kilka sekund później krzyki ustały.

W tym czasie korytarz zdążył się już zapełnić pensjonariuszami ośrodka, napędzanymi niezdrową ciekawością. Była wśród nich całkiem urocza młoda blondynka. Pomyślała, że ten, kto krzyczał, musiał mieć zły sen. Ona często budziła się w nocy ze zduszonym krzykiem na ustach. Na szczęście zawsze udawało jej się nad tym zapanować, w przeciwnym razie zostałaby nafaszerowana środkami uspokajającymi, tak samo jak tamten nieszczęśnik.

Dla niej jednak koszmary już się skończyły. Rankiem miała wyjść do domu z nadzieją, że już nigdy nie będzie musiała tu wracać. Wygasły wszystkie negatywne uczucia i złe myśli spowodowane zdarzeniami, przez które tu trafiła. Teraz było ich zdecydowanie mniej niż na początku i cieszyła się z tego. Według niej koszmary stanowiły swoisty wentyl bezpieczeństwa, przez który choroba powoli opuszczała jej głowę. Brakowało tylko świstu, jaki towarzyszy spuszczaniu powietrza z rowerowej dętki.

Właściwie tylko ona nazywała to miejsce „sanatorium”. Dla całej reszty był to zakład psychiatryczny, w którym próbowano złagodzić objawy schizofrenii, paranoi i całej gamy różnych chorób. Ci, którzy opuszczali mury zakładu, najczęściej do końca życia musieli łykać tabletki.

Przez jakiś czas ona również będzie musiała „brać prochy”, ale najgorsze miała już za sobą. Tak. Zdecydowanie. Już wkrótce opuści sanatorium, a potem... potem się zobaczy. Będzie wiedziała, co robić. Wierzyła swojej intuicji, słuchała jej i zawsze wychodziła na tym dobrze. Poza jednym przypadkiem, ale to przeszłość, tak odległa, że niewarta nawet wspomnienia. Zresztą to i tak musiało się zdarzyć.

***

Najpierw usłyszał przejeżdżający za oknem tramwaj. Potem otworzył oczy i spojrzał na lśniące cyferki zegarka stojącego na szafce obok łóżka. Siódma rano. Wybierzcie mnie na prezydenta, a obiecuję wprowadzić ustawowy zakaz rozpoczynania dnia przed godziną dziewiątą, zwykł mawiać jako student. Potem jednak wstawanie o siódmej stało się nawykiem, jednym z tych, które ciężko wykorzenić, a studenckie wizje zmiany świata na lepsze odpłynęły w niebyt.

Na chwilę jeszcze zamknął oczy i wsłuchał się w bicie serca.

Wszystko gra.

Każdy dzień rozpoczynał w ten sam sposób, od lat. Najpierw marsz do toalety, potem mycie zębów. W kuchni włączał ekspres do kawy i dopiero potem się ubierał. Wtedy Adi zazwyczaj już siedział przed drzwiami, czekając na swoją okazję do opróżnienia pęcherza. Andrzej zapinał mu smycz na obroży i wyprowadzał na podwórko. Był chyba jedynym mieszkańcem miasta, który na spacery z psem zabierał szufelkę i foliowe woreczki.

Zapowiadał się następny słoneczny dzień. Chłód poranka przyjemnie orzeźwiał, nieliczne kępki niezadeptanej trawy lśniły od rosy. Andrzej nie po raz pierwszy pomyślał, że fajnie byłoby mieć dom gdzieś na przedmieściach i móc co rano rozkoszować się takimi chwilami, przechadzając boso po własnym ogródku.

Tymczasem Adi zdążył załatwić swoje potrzeby; Andrzej zgarnął, co było do zgarnięcia, i wyrzucił woreczek do najbliższego śmietnika.

W mieszkaniu unosił się przyjemny zapach świeżo zaparzonej kawy. Andrzej nalał sobie pełny kubek i usiadł przy biurku. Śniadanie, jak zwykle, zje później.

Otworzył szufladę, w której schował płyty ze zdjęciami z Iraku, i poczuł, jak demony znów walą w kraty więzienia, które dla nich zbudował.

***

Gabinet kierownika działu zagranicznego „Explorera”, czasopisma, dla którego pracował Andrzej, był zagracony nieco bardziej niż zwykle. Wszędzie walały się plastikowe kubki po kawie, stare numery tygodnika i mnóstwo innych papierów.

– Andrzej! Masz te zdjęcia?

Ani cześć, ani pocałuj mnie w dupę, tylko czy masz już te zdjęcia. Cholera!

Ale Maciek Krzyżewski taki już był. Rzadko kiedy bawił się w uprzejmości i przez lata współpracy z nim Andrzej zdążył się przyzwyczaić, że od razu przechodzi do sedna. Niemniej dziś niezmiernie go to zirytowało.

Kierownik działu był gruby i kształtem przypominał baryłkę. Jego garnitury i koszule krawcy szyli na zamówienie, bo w sklepach miał kłopoty ze znalezieniem czegoś na swój rozmiar. Poza tym było go na to stać. Znali się od dziewięciu lat, czyli od początku istnienia gazety, kiedy to Andrzej jeszcze się cieszył, że będą mu płacić za zwiedzanie świata.

– Tak, mam – powiedział, podchodząc do biurka.

– Pokaż. – Maciek odstawił kubek z kawą i wyciągnął rękę.

Andrzej podał mu kopertę z płytą CD.

– Masz ochotę na kawę? Sam piję trzecią. Lekarz kazał mi się ograniczać, więc piję pół na pół z mlekiem.

– Aha. To kakao pijesz, nie kawę. Kawa powinna być czarna i bez cukru, żeby można było nazwać ją kawą.

– Prawie już zapomniałem, jak lubisz się wymądrzać. Moniko, bądź tak dobra... – powiedział do sekretarki, która właśnie weszła do gabinetu. Dziewczyna uśmiechnęła i wyszła bez słowa. Po kilku minutach wróciła z kubkiem gorącej kawy.

– Czarna, tak jak lubisz – powiedziała, podając kubek Andrzejowi.

– Dziękuję.

– Dobra, daj mi trochę czasu na przejrzenie tych zdjęć.

– Jasne, nie krępuj się.

Maciek otworzył kopertę, włożył płytę do napędu i uruchomił odpowiedni program, a Andrzej zaczął kontemplować własne paznokcie. Ogarnęło go znajome uczucie, takie jakie towarzyszy człowiekowi podczas przejażdżki kolejką górską w wesołym miasteczku. Czuł się tak zawsze, gdy ktoś w jego obecności przeglądał zdjęcia, które zrobił. Pomimo lat pracy to szczególne wrażenie wciąż było silne.

Doskonale pamiętał dzień, gdy przyniósł do redakcji swoje pierwsze zdjęcia. Był zdenerwowany, a zachowanie Maćka nie pomagało w uspokojeniu nerwów. Ale gdy gruby człowiek za zagraconym biurkiem zaczął przebiegać wzrokiem kolejne kolorowe fotografie, Andrzej po raz pierwszy poczuł się, jakby pędził swoją osobistą kolejką górską z prędkością bliską prędkości światła. Wtedy wydawało mu się to lepsze od seksu. W ciągu następnych lat zdążył zmienić zdanie, ale przyspieszone bicie serca i łaskotanie poniżej pępka pozostały, niczym wierna kochanka.

– Chryste – szepnął Maciek kilka minut później. Andrzej myślał, że kierownik działu wzruszył się losem ludzi, których Andrzej fotografował, ale Maciek oceniał zdjęcia jako redaktor, a nie człowiek. – Są świetne. Naprawdę świetne. Ucałowałbym cię, ale sam rozumiesz...

– Taaa, biurko jest dla ciebie za szerokie.

– Żartowniś. Ale wybaczę ci, bo te zdjęcia są naprawdę dobre.

– Cieszę się, że ci się podobają. Słuchaj, chcę wziąć zaległy urlop – wypalił Andrzej. Maciek na moment znieruchomiał, potem na jego twarzy rozlał się szeroki uśmiech.

– Jasne, nie ma sprawy, odwaliłeś kawał dobrej roboty. Należą ci się wakacje.

Z redakcji Stawicki wychodził już w lepszym humorze.

Poprosił o urlop całkowicie spontanicznie, bez zastanowienia. Ogarnęło go wtedy dziwne uczucie, o którym niemal natychmiast zapomniał, zupełnie jakby ktoś inny podjął za niego decyzję. Ktokolwiek to był, opuścił Andrzeja, pozostawiając go z problemem zagospodarowania następnych dwudziestu dni. Jedno było pewne – Andrzej potrzebował tego urlopu, nawet bardzo, ale uświadomił to sobie dopiero wtedy, gdy już go dostał. Musiał się stąd wyrwać. Uspokoić skołatane nerwy, odzyskać wewnętrzną równowagę.

Najtrudniejszym oczywiście zadaniem był wybór miejsca przyszłego wypoczynku. Do dyspozycji miał niemal cały świat, lecz tym razem Andrzej nie chciał zostawiać Adiego na głowie Krysi, a wyjazd za granicę z jakimkolwiek zwierzęciem wiązał się z istnym biurokratycznym torem przeszkód, nie wspominając już o koniecznych szczepieniach i kwarantannie wymaganej przez niektóre kraje. Tak więc, mimo iż podczas licznych wyjazdów Andrzej szczególnie upodobał sobie Grecję, do której zawsze chętnie powracał, ilekroć miał ku temu okazję, tym razem zdecydował się na spędzenie urlopu w kraju. Zwłaszcza że wiosna była w tym roku naprawdę piękna.

Pomyślał o górach, o Tatrach. Malująca się przed oczyma wizja spędzania całych dni na hasaniu po stokach była kusząca, mimo iż złaził już większość tamtejszych szlaków jeszcze za czasów studenckich. Góry kusiły go czymś jeszcze. Ciszą i spokojem panującymi na zboczach i w sosnowych lasach. Andrzej bardzo potrzebował spokoju.

Wieczorem ponownie zastukał do drzwi Krysi.

– Słuchaj, przepraszam za moje wczorajsze zachowanie – powiedział, gdy gestem zaprosiła go do środka.

– Nic się nie stało – odparła, lecz jej niepewny uśmiech mówił coś innego. – Napijesz się czegoś?

– Wody mineralnej, jeśli masz. Gorąco się zrobiło.

Przeszli przez pokój dzienny i usiedli przy stole w małej kuchni. Krysia wydobyła ze zgrzewki butelkę i podała ją Andrzejowi.

– Wyjeżdżam – oznajmił Andrzej i pociągnął solidny łyk.

– Dokąd? Znów gdzieś, gdzie toczy się jakiś krwawy konflikt?

– Nie. Nie tym razem. Wyjeżdżam na urlop. W góry.

– Chcesz, żebym się zaopiekowała Adim?

– Dzięki, ale mam zamiar zabrać go ze sobą. Już i tak przysporzyłem ci sporo kłopotów.

– Wiesz, że to żaden kłopot.

Przez chwilę oboje siedzieli, nic nie mówiąc.

– Naprawdę jest mi przykro, że cię wczoraj uraziłem – odezwał się w końcu Andrzej. – Właśnie dlatego chcę wyjechać. Muszę dojść do siebie.

– Więc miałam rację? – podchwyciła Krysia. – Chodzi o Irak? Co tam się stało?

– Nie, Krysiu. Nie dziś. Zbyt piękny mamy dzień, aby go psuć ponurymi historiami. Dzięki za wodę. Będę się zbierał.

Andrzej odstawił na stół opróżnioną do połowy butelkę i ruszył w kierunku drzwi. Przechodząc przez pokój, nagle się zatrzymał. Powoli obrócił głowę w lewo, w kierunku regału z książkami. Znów opanowało go uczucie, jakby ktoś inny nim sterował. Mgliście przypomniał sobie, że już kiedyś, całkiem niedawno, czuł coś podobnego, ale nie zastanawiał się nad tym dłużej. Podszedł bliżej i wyciągnął dłoń po coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak kołonotatnik formatu A6. Gdy tylko zacisnął na nim palce, uczucie znikło i Andrzej natychmiast o nim zapomniał.

– Kazimierz Dolny, przewodnik turystyczny – przeczytał, spoglądając na trzymaną w dłoni niewielką książeczkę. – Nigdy tam nie byłem.

– Naprawdę? – Krysia zaglądała mu przez ramię. – Żałuj. Tam jest pięknie.

– Mogę to pożyczyć? – Na twarzy Andrzeja pojawił się szeroki uśmiech, który Krysia tak lubiła.

***

Gdy łódź wypełniona sprzętem dobiła wreszcie do brzegu Skałki, pierwszy wyskoczył z niej profesor archeologii Uniwersytetu Warszawskiego Antoni Orańczak. Był szczupły, średniego wzrostu, po sześćdziesiątce i trzymał się zadziwiająco prosto jak na swój wiek. Oczy płonęły mu blaskiem, gdy w to ciepłe, niemal upalne popołudnie lustrował teren, pragnąc przebić wzrokiem gęste krzaki broniące dostępu w głąb wyspy.

Za nim grupka studentów, postękując i posapując, wyładowywała skrzynie z łodzi. Profesor zadarł głowę, starając się dostrzec interesujący go obiekt pomiędzy kołyszącymi się czubkami wysokich drzew.

– Niesamowite – szepnął. – Wprost niewiarygodne...

– Sprzęt już wyładowany – zawołała najbliższa współpracownica Orańczaka, doktor Anna Nawrot. Była bardzo atrakcyjną brunetką, mimo że zbliżała się już do czterdziestki. Długie, lśniące włosy upięła wysoko na głowie, ale niesforne kosmyki i tak wymykały się spod spinki.

– Doskonale – rzekł profesor, wracając na brzeg. – A więc bierzmy się do roboty, zanim dzień nam się skończy!

Grupa pod jego przewodnictwem ruszyła w głąb wyspy.ROZDZIAŁ 3

Egipt, 3 000 p.n.e.

Kapłan Świątyni Bytu, zwanej również Świątynią Horusa, przemierzał ulice miasta szybkim krokiem. Było gorąco, znad pustyni wiał suchy wiatr i na łysej czaszce kapłana perliły się krople potu.

Przeciął targ, zanurzając się na kilka chwil w zawodzące głosy handlarzy zachwalających swoje towary, po czym skierował kroki w wąską, długą uliczkę. Sandały stukały rytmicznie o pokryty piaskiem bruk. Mieszkańcy Behdet pozdrawiali go, gdy ich mijał. Mimo niezbyt wysokiego stanowiska w hierarchii kapłanów cieszył się w mieście sporym szacunkiem.

Spieszył się. Wezwanie od arcykapłana brzmiało jednoznacznie: natychmiast.

W końcu wyszedł na kolejny plac, większy od targowego i nie tak zatłoczony. Nie było na nim handlarzy, nie było zgiełku, który z takim zapałem wzniecali. Otaczały go niskie domy, a na samym środku stała Świątynia. Kształtem przypominała pomniejszoną wersję zikkuratu. Różnica polegała na tym, że w przeciwieństwie do babilońskich świątyń, w których do głównego ołtarza na szczycie schodkowej piramidy prowadziły zewnętrzne schody, w tej budowli ołtarz znajdował się wewnątrz, a do Świątyni wchodziło się przez bogato rzeźbione odrzwia znajdujące się na poziomie ulicy. Fronton otoczony był kolumnadą sięgającą pierwszego stopnia małej piramidy.

W cieniu po obu stronach wejścia stali uzbrojeni we włócznie strażnicy. Sefian minął ich obojętnie i wkroczył w przyjemny chłód Świątyni.

Wnętrze tonęło w półmroku. Rozświetlały je promienie słońca wpadające przez wąskie okna oraz pochodnie płonące w uchwytach wiszących na ścianach i kolumnach. Kolumny otaczały rozległą komnatę z trzech stron. Na wprost wejścia, mniej więcej w połowie szerokości Świątyni, mur odgradzał ogólnodostępną część budowli od prywatnych komnat arcykapłana i kilku kapłanów wyższych rangą. Przechodziło się tam przez wąskie i niskie drzwi. Przed ścianą stał pięciometrowy posąg Horusa zwrócony w kierunku wiernych, a jego surowy wzrok przeszywał każdego, kto przestąpił próg Świątyni. Przed posągiem również stali uzbrojeni strażnicy, na pokaz raczej, ponieważ potężna magia chroniła tę budowlę.

Minął wartowników, otworzył drzwi i wspiął się na schody. Po chwili stał w progu przestronnej komnaty arcykapłana.

– Witaj, Sefianie.

– Wzywałeś mnie, panie.

Oprócz wiekowego Merukesa, najwyższego kapłana Świątyni Horusa, we wnętrzu znajdowało się jeszcze trzech mężczyzn. Wszyscy jak na komendę odwrócili się w stronę drzwi. Sefian rozpoznał dwóch z nich, byli to zaufani zastępcy arcykapłana. Trzeciego nie znał.

– Zostawcie nas, proszę – powiedział Merukes.

Trzej mężczyźni bez słowa podnieśli się ze swoich miejsc i wyszli. Obcy rzucił Sefianowi przenikliwe spojrzenie, mijając go w drzwiach.

– Podejdź – rzekł arcykapłan, zbliżając się do okna. – Co widzisz?

U jego stóp miasto przypominało popękany płaskowyż, poprzecinany wąwozami i kanionami wąskich oraz szerokich ulic, biegnących między ostrymi stokami budynków. Gdzieniegdzie fragment kolorowego materiału znaczył zakład rzemieślniczy bądź stragan kupca. Ludzki gwar przypominał brzęczenie much w senne popołudnie. Dalej aż po horyzont rozciągały się gorące piaski, które wydawały się poruszać niczym morskie fale w nagrzanym powietrzu.

– Miasto, ludzi. – Sefian stanął o krok za Merukesem. – I pustynię za miastem.

– Trudno odmówić ci racji – odparł arcykapłan. Sefian nie mógł tego widzieć, ale odniósł wrażenie, że Merukes uśmiechnął się delikatnie. – Ja zaś widzę oazę spokoju, ładu i porządku, w którego centrum znajduje się ta Świątynia. Usiądź.

Sefian posłusznie zajął krzesło za niskim stołem. Po chwili Merukes odwrócił się i również usiadł.

– Czy wiesz, kim był człowiek, którego przed chwilą ujrzałeś w towarzystwie moich zastępców? – zapytał.

– Nie, panie. Widziałem go po raz pierwszy w życiu.

– To emisariusz. – Ciężki łańcuch złożony z prostokątnych nefrytowych płytek obramowanych złotem zadźwięczał, gdy arcykapłan pochylił się w stronę Sefiana. W płytkę znajdującą się pod brodą wtopiony był złoty skarabeusz.

Sefian nie odpowiedział. On również nosił podobny łańcuch ze skarabeuszem, jednak mniejszy i wykonany z lapis-lazuli otoczonego złotem.

– Emisariusz – powtórzył Merukes. – A poza tym zaufany człowiek faraona. Przybywa z Inebu-Hedż. Faraon jest zaniepokojony.

Te słowa wywarły na Sefianie ogromne wrażenie. Faraon, człowiek, który zjednoczył Egipt i władał nim niepodzielnie. Jego niepokój, którego wyrazem była obecność posłańca, mógł dotyczyć tylko jednego.

– Chodzi o Rydwan.

– Tak – przyznał Merukes. – Faraon dokonał z jego pomocą wielkiej rzeczy. Wielu powiedziałoby, że wręcz niemożliwej. Nie wszyscy są jednak z tego powodu zadowoleni.

– Mówisz, panie, o wyznawcach Seta.

– Tak. Słudzy złego brata Horusa rosną w siłę. Zagrożona jest równowaga Ładu i Chaosu. Tym właśnie martwi się faraon i to przekazał mi dziś ustami swego posłańca.

– Dlaczego więc wezwałeś mnie, panie?

– Ponieważ przeznaczone ci jest odegrać rolę w tym odwiecznym starciu Ładu i Chaosu, Bytu i Niebytu.

– Nie rozumiem.

– Wezwałem cię tu, aby powierzyć ci zadanie. Rydwan Bogów musi zniknąć. I to szybko, nim położą na nim łapy słudzy Seta. Widzisz, Sefianie, oni wiedzą. W jakiś sposób się dowiedzieli, że Rydwan wciąż istnieje i że jest w naszym posiadaniu. Musisz więc zabrać stąd Rydwan i przekazać go faraonowi. Później zajmą się nim inni ludzie, wybrani osobiście przez faraona. Ukryją go. Wszystko zostało już przygotowane.

– Dlaczego ja? Dlaczego nie powierzysz go, panie, któremuś z wyższych kapłanów bądź samemu emisariuszowi?

– Ponieważ oni będą pilnie obserwowani. Ty, Sefianie, jesteś naszą tajną bronią. Jesteś nie tylko kapłanem, ale i magiem. Jest w tobie ogromny potencjał, dzięki któremu pewnego dnia sięgniesz po najwyższe godności. Dlatego też Rydwan zostanie powierzony tobie. Wierzę w ciebie, Sefianie. Wierzę, że jesteś gotowy, że wykonasz to zadanie. Nie wolno ci mnie zawieść.

– Jak każesz, panie. – Sefian skłonił głowę.

– Wszystko się zmieni, gdy zniknie Rydwan – powiedział arcykapłan ze smutkiem.

– Panie?

– To wszystko, co widziałeś za oknem. Miasto, kraj. Wraz z ukryciem Rydwanu nasz świat ulegnie zmianie. Stare świątynie stracą na znaczeniu i upadną. Powstaną nowe, poświęcone nowym bogom, aż któregoś dnia Horus i Set utoną w morzu religii, a nikt nie będzie pamiętał, że kiedyś reprezentowali Byt i Niebyt. Zmienią się miasta, ale nie ludzie. – Merukes zamilkł, aby po dłuższej chwili znów przemówić: – Wyruszysz jeszcze dziś w nocy. Staw się w Świątyni po zmroku, wszystko będzie gotowe.

– Co z moim synem? Nie mam go z kim zostawić.

– Świątynia zaopiekuje się nim do twojego powrotu.

– Tak, panie.

– A teraz już idź. Mamy dużo do zrobienia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: