Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rykoszet - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Styczeń 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Rykoszet - ebook

Upalne i wilgotne lato 2010 roku. W krótkim czasie ginie urzędniczka Starostwa Powiatowego w Wołogardzie oraz znany szczeciński grafik i malarz. Zbrodnie łączy dość niezwykły sposób ich dokonania, a także osoba starosty wołogardzkiego. Motyw zazdrości, a może jednak zemsta lokalnego biznesmena, któremu urzędnicy pomieszali szyki? Sytuacja komplikuje się, kiedy w identyczny sposób w samym centrum Szczecina ginie ogarnięty manią zbieractwa stary człowiek. Dzieło szaleńca? Upadają kolejne hipotezy, brak świadków i śladów sprawcy, prócz kilku przypadkowych i niewyraźnych ujęć z kamer miejskiego monitoringu. Komisarz Robert Krugły z Komendy Wojewódzkiej Policji w Szczecinie i prokurator Mateusz Michalczyk muszą się spieszyć, zanim miasto ogarnie panika…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-386-7
Rozmiar pliku: 525 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

------------------------------------------------------------------------

Prolog

Szczecin, 18 marca 1969 roku

Lodowaty, przenikający na wskroś wiatr wzmagał uczucie wewnętrznego zimna, pełzającego po całym ciele pod skórą i szarym mundurem. Czuł, jak nogi drżą mu lekko w kolanach na myśl o tym, co zaraz będzie musiał zrobić. Nie spał całą noc. Od samego rana coś ściskało go w żołądku. Ściskało i odpuszczało. Pulsowało, niczym żyjący odrębnym życiem twór, który zaraz rozerwie powłoki brzuszne i wyskoczy z głębi trzewi.

Strach.

Wszystko było już przygotowane. Czterech żołnierzy batalionu ochrony z Pułku Ochrony i Regulacji Ruchu Wojskowych Służb Wewnętrznych trzymało w zziębniętych dłoniach stareńkie karabiny Mosin. Gdy przechodził obok nich, poczuł woń alkoholu, unoszącą się z ich ust wraz z parą przyspieszonych oddechów. Radzieckim zwyczajem poczęstowano ich żytnią, jakby sto gramów alkoholu mogło osłabić czy wręcz zabić wyrzuty sumienia. Przynajmniej nie będą im się trzęsły ręce. Żołnierze, prokurator wojskowy w randze kapitana i on stali pomiędzy wysokimi, porośniętymi trawą ziemnymi wałami strzelnicy na terenie kompleksu Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego w Szczecinie. Dziesięć metrów od odeskowanego kulochwytu, przed którym starannie wkopano w ziemię półtorametrowy, okorowany drewniany słup. Czuć jeszcze było zapach świeżego drzewa.

Kapitan, ubrany w mundur wyjściowy, ściskając pod pachą plik papierów, zdjął czarne skórzane rękawiczki i chuchał w dłonie. Co chwila z obawą zerkał do góry, na zaciągnięte szarymi chmurami niebo, w oczekiwaniu na nieunikniony deszcz. On tymczasem sięgnął do pasa z ładownicami i wydał żołnierzom magazynki. Wpięli je do karabinów i z powrotem zarzucili je sobie na ramiona. Nikt nie mówił ani słowa. Czekali.

Wkrótce zza wału wyłoniło się kilka postaci. W ponurym kondukcie kroczyli ksiądz, lekarz, cywil w ciemnym płaszczu i kapeluszu oraz funkcjonariusze Służby Więziennej z aresztu przy Kaszubskiej, prowadzący skutego kajdankami, ubranego w więzienny drelich człowieka. Porucznik patrzył, jak grupka mężczyzn mozolnie posuwa się naprzód, w jego kierunku, by za parę chwil osiągnąć cel: zakończyć jedno życie, a drugie — jego — zmienić, zapewne na zawsze. Odruchowo dotknął kabury przy pasie, jakby chciał się upewnić, że broń jest na miejscu. Modlił się w duchu, gorąco jak nigdy dotąd, by nie musiał jej za chwilę dobyć.

Gdy grupa ludzi zbliżała się już do nich, jeden z funkcjonariuszy przyśpieszył i podszedł do kapitana.

— Podkomisarz Służby Więziennej, Szydel Piotr, melduje przybycie skazańca — zaaferowany zameldował jednym tchem. Ostatni wyrok śmierci wykonano w Szczecinie przed pięćdziesiątym szóstym.

— Czołem — kapitan przywitał się z przybyłym, mamrocząc niewyraźnie swoje nazwisko. — Obywatel porucznik z WSW… — Wskazał na niego. — …jest dowódcą plutonu egzekucyjnego.

Milczał. Kapitan nie zdradził Szydelowi, jak się nazywa. Kat zawsze pozostaje anonimowy. Kiedyś nosił kaptur, a dziś jest po prostu człowiekiem bez nazwiska… Gdy eskorta dotarła do nich, Szydel wskazał na towarzyszących jej cywilów.

— Duchownego katolickiego zażyczył sobie skazaniec, pan doktor jest od nas z aresztu, a pan mecenas Kowalski był obrońcą skazanego w czasie procesu. Chciał być do końca ze swoim klientem. Za jego zgodą — dodał po chwili.

Mężczyzna w czarnym kapeluszu skinął na potwierdzenie głową.

— To co, zaczynamy? — zapytał kapitan, jakby za chwilę miała się odbyć operacja chirurgiczna, a nie zabójstwo w imię prawa.

Skazaniec stał w milczeniu, ze spuszczoną głową.

— Skazany jeszcze w celi był informowany, że ma prawo do ostatniego życzenia i takowego nie wyraził — wyszczekał oficer. — Czy skazany zmienił zdanie? Życzenie musi być sformułowane w taki sposób, by można je było spełnić od razu i nie może odwlekać egzekucji dłużej niż o godzinę — poinformował jeszcze suchym, urzędowym tonem.

Niski, rozczochrany i blady jak kreda mężczyzna wyszeptał coś zbielałymi ustami. Wszyscy patrzyli na niego uważnie.

— Głośniej, proszę!

— Dajcie mi papierosa…

Kapitan sięgnął do kieszeni płaszcza, wyjmując z niej pomiętą paczkę ekstra mocnych. Potrząsnął nią, aby wysunąć papierosa i poczęstował nim skazańca. Ten ujął go niezgrabnie w palce, unosząc połączone kajdankami ręce. Trzęsły się, gdy wkładał papierosa pomiędzy wargi. Kapitan gmerał w drugiej kieszeni, wciąż przyciskając łokciem plik papierów do boku. Po chwili rozejrzał się z konsternacją dookoła i zapytał:

— Ktoś ma zapałki?

Mecenas wyciągnął z kieszeni pudełko zapałek i podał swojemu klientowi ogień. Ten odpalił i lekko się uśmiechnął.

— Dziękuję, panie mecenasie — wycedził przez zaciśnięte na filtrze wargi. — To nie pana wina. Dziękuję — powtórzył i odwrócił głowę.

Zaciągał się mocno i głośno, głęboko wdychając dym do płuc. Patrzył w niebo i na korony bezlistnych drzew, widoczne zza wałów strzelnicy, wydmuchując dym w ich kierunku. Kapitan z niecierpliwością zerknął na zegarek. Mecenas spojrzał na niego z jawną pogardą. Trzy minuty później odwlekanie nieuniknionego stało się niemożliwe — żar parzył już w palce. Skazaniec rzucił króciutki niedopałek na trawę i starannie zdeptał go obcasem. Zamknął oczy, westchnął, wydmuchując resztki dymu, i powiedział:

— Już.

Był biały jak śnieg. Krew odpłynęła z twarzy, sińce pod oczami były jeszcze wyraźniejsze i ciemniejsze niż przed chwilą. Czoło, mimo przejmującego zimna, zroszone było potem, a zmierzwione jasne włosy falowały na wietrze. Strażnicy podeszli do niego i chwycili za ramiona. Prokurator wyjął spod pachy plik dokumentów. Przejrzał je szybko, wyciągnął właściwy na wierzch i zaczął go odczytywać uroczystym, wręcz emfatycznym tonem:

— Stanisław Rudzki, syn Józefa i Apolonii, urodzony szesnastego marca tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego roku w Mińsku Mazowieckim. Wyrokiem Sądu Wojskowego Pomorskiego Okręgu Wojskowego w Szczecinie z dnia jedenastego grudnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku zostaliście skazani za popełnienie zbrodni stanu, to jest czynu z artykułu osiemdziesiąt dwa litera „a” oraz artykułu osiemdziesiąt trzy Dekretu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego z dnia dwudziestego trzeciego września tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, czyli Kodeksu Karnego Wojska Polskiego, to jest dopuszczenie się zbierania i przekazywania wiadomości stanowiących tajemnicę państwową lub wojskową, działając na szkodę Państwa Polskiego…

Porucznik przestał słuchać. Tak bardzo chciał, żeby było już po wszystkim. Zastanawiał się wciąż, dlaczego spośród tylu innych oficerów wybrano właśnie jego. Czy dlatego, że kilka lat temu zastrzelił na warcie złodzieja próbującego włamać się do magazynu wojskowego? To przecież zupełnie co innego, strzelał z daleka, nie chciał zabić, zaś dochodzenie wykazało, że działał zgodnie z regulaminem! Żołnierz musi liczyć się z tym, że będzie zabijał, ale to, co miało zaraz nastąpić, nie było strzelaniem do niewyraźnej sylwetki przeciwnika z karabinem na polu walki, tylko… Jezu, to było jak koszmar! A ci chłopcy z plutonu egzekucyjnego? Co zrobili, że na to zasłużyli? A może właśnie — czego nie zrobili? Co im obiecano? Awans? Urlop? Dodatek do żołdu? Ile warte jest życie — belkę na pagonie, czternaście dni czy kilkadziesiąt złotych? Spojrzał na dwóch szeregowców, kaprala i nieco starszego od pozostałych plutonowego. Jeden z szeregowych nerwowo zaciskał szczęki, mięśnie prężyły się pod skórą policzków. Drugi z kolei zaciskał pobielałe palce na pasku Mosina. Kapral wpatrywał się w czubki swoich butów, tylko ten czwarty, plutonowy, wyglądał tak, jakby to wszystko było mu całkowicie obojętne. „Ty — błagał go w myślach. — Spisz się. Zabij go od razu, proszę cię…”.

— …degradację do stopnia szeregowego, utratę praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na zawsze oraz przepadek mienia w całości. Wyrok został utrzymany w mocy przez Izbę Wojskową Sądu Najwyższego. Postanowienie Prokuratora Generalnego z dnia jedenastego lutego bieżącego roku stwierdza, iż Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. Czy skazany chce jeszcze coś powiedzieć? — Kapitan ponownie włożył dokumenty pod pachę, patrząc na Rudzkiego spod zmarszczonych brwi.

Ten w milczeniu pokręcił głową. Dwie ogromne jak ziarna grochu łzy spłynęły mu po policzkach. Kapitan ruchem podbródka wskazał kulochwyt. Dwaj strażnicy lekko popchnęli skazańca w tamtą stronę, trzeci wyciągnął zza pazuchy grubą linę. Rozkuli go, trzymając mocno pod pachami i za nadgarstki, gotowi na nagły, szaleńczy i równie rozpaczliwy, co beznadziejny zryw w panicznym odruchu ucieczki przed śmiercią. Potem wykręcili mu ramiona do tyłu i spętali je liną, przywiązując mocno do słupa. Porucznik podszedł tam na drewnianych nogach i zawiązał na oczach skazańca białą opaskę. Ten nie protestował, choć miał prawo zażądać, by mu jej nie zakładano. O odwadze w obliczu śmierci częściej się słyszy, niż się ją widzi. Poczuł, jak pod jego palcami głowa Rudzkiego trzęsie się wraz z całym ciałem. Strużka śliny spływała z kącika drżących ust. Szybko zacisnął węzeł materiału z tyłu głowy, by dłużej nie musieć dotykać człowieka, którego zaraz rozkaże zabić. To nieważne, że wyrok wydał sąd. To on będzie musiał wydać rozkaz, a potem, nie daj Bóg, dobić.

Wrócił do pozostałych uczestników egzekucji, na lepszą stronę miejsca kaźni. Tę, którą opuszcza się na własnych nogach, a nie na płóciennych noszach pod powalanym krwią prześcieradłem. Ksiądz rozpoczął cichą modlitwę, obrońca zdjął kapelusz i pochylił głowę.

— Czyńcie swoją powinność — powiedział prokurator.

„Nie mów do mnie jak do kata, skurwysynu — pomyślał, nie patrząc na niego. — Poza tym to ja dowodzę”. Zaczerpnął głęboko tchu. Odchrząknął i podał pierwszą komendę:

— Pluton! Gotuj broń!

Żołnierze, stojący w jednej linii na białej desce, wyprostowali się, zdjęli z ramion karabiny i załadowali naboje do komór. Chrzęst zamków zagłuszył kolejne chrząknięcie porucznika.

— Cel…!

Postać skazańca, przywiązanego do słupa dziesięć metrów przed nimi, przypominała umęczonego na krzyżu Chrystusa. Lekko ugięte w kolanach nogi, przekrzywiona na bok głowa, tylko ręce, zamiast rozpościerać się na boki, niknęły za tułowiem i słupem.

— Pal!!!

Huk wystrzałów spłoszył przesiadujące na konarach drzew wrony. Gwałtownie zerwały się do lotu z furkotem skrzydeł i głośnym krakaniem, przebijającym się przez cichnące echo palby. Ciało skazańca szarpnęło się i zwiotczało, a usta wygięły się w grymasie bólu i szoku. Jak na puszczonym w zwolnionym tempie filmie, Rudzki powoli, niemal groteskowo osunął się na tyle, na ile pozwalała ruchomość stawów barkowych. Na wpół stał, na wpół klęczał, podtrzymywany pętami. Głowa zwisała nieruchomo, opierając się podbródkiem o piersi.

„Proszę cię, słodki Jezu, proszę cię…” — porucznik intensywnie wpatrywał się w ciało. Serce niemal przestało mu bić, modlił się, by Rudzki był martwy. Lecz Bóg nie wysłuchał jego prośby. Lekarz podszedł do ciała, pochylił się nad nim, odsunął kołnierz drelichu i dotknął palcami boku szyi. Po chwili spojrzał na porucznika i pokręcił głową. Nikt z nich nie był pewny, co ma oznaczać ten gest. Kapitan również.

— No, żyje czy nie?! — zawołał nerwowym tonem.

— Żyje — odparł lekarz.

Pod porucznikiem ugięły się nogi. Niemal z nienawiścią spojrzał na plutonowego, któremu tak zaufał. Z wahaniem sięgnął do kabury i wtedy dopiero z pełną jasnością dotarło do niego, co zaraz zrobi. Ogarnęło go przerażenie, bo oto ziścił się koszmarny sen. Kapitan syknął do niego, tak by nie usłyszeli go żołnierze, cztery postacie o bladych twarzach, stojące wciąż w równym szeregu, z bronią u nogi.

— Idź tam, człowieku!

Ocknął się i spojrzał na prokuratora nieprzytomnym wzrokiem. Potem ruszył przed siebie jak automat, odpinając kaburę i wyciągając broń. Wciąż idąc, odbezpieczył ją, przeładował i mocno ścisnął rękojeść, trzymając palec wskazujący na kabłąku spustu. Pokonał te kilka metrów dzielące go od skazańca i sztywno wyprostowany stanął przed nim. Nie myślał o niczym. Lekarz odsunął się i odwrócił twarz. Porucznik uniósł rękę, wymierzył w pochyloną głowę Rudzkiego, ledwo zmuszając się, by nie zamknąć powiek. Nie mógł ich zamknąć. Nie mógł spudłować, bo tylko pogorszyłby sytuację. Widział, jak pierś tamtego lekko, niemal niedostrzegalnie unosi się i opada w płytkim, urywanym agonalnym oddechu. Wyraźnie zobaczył muszkę pistoletu, odcinającą się czernią od bieli bawełnianej opaski. Dziękował Bogu, że Rudzki dał sobie ją założyć. Nawet nie chciał myśleć, jak wyglądałaby ta chwila, gdyby musiał spojrzeć mu w oczy. Położył palec na języku spustowym i nacisnął go powoli. Suchy huk, zwielokrotniony echem, uderzył w błony bębenkowe, lecz on nic nie słyszał. Tuż przed oddaniem strzału skazaniec lekko odwrócił głowę w jego stronę. A on widział, jak na opasce pojawia się osmalenie i drobiny prochu otaczające otwór wlotowy. Jeszcze nie było krwi. Głowa szarpnęła się w tył, a potem Rudzki powoli odwrócił twarz w drugą stronę i skonał. Porucznik zabezpieczył broń, schował ją do kabury i odstąpił krok w tył. Stał wpatrzony w słoje desek, z których zbito kulochwyt. Strażnicy podbiegli do ciała, nie widząc sensu w oczekiwaniu na zbadanie go przez lekarza. Ten, równie wstrząśnięty, stał w miejscu, nie mogąc wykrztusić słowa. Po chwili odwrócił się do prokuratora, który podszedł do nich razem ze strażnikami.

— Kartę zgonu dostanie pan później — powiedział doktor, z trudem wydobywając głos ze ściśniętego gardła.

— Nie zbada pan go? — spytał zdziwiony kapitan.

Lekarz drgnął, jakby wybudzony z letargu, i skinął głową w milczeniu. Spuścił oczy, lekko zawstydzony brakiem profesjonalizmu, który wytknął mu oficer, podszedł do ciała, odsunął jednego ze strażników i ponownie położył palce na wygiętej szyi. Patrząc na kapitana, skinął głową i dla pewności potwierdził gest słowami:

— Nie żyje.

Ciało Rudzkiego odwiązano od słupa, złożono na płóciennych noszach i przykryto prześcieradłem. Kilka małych plamek krwi znaczyło piasek wokół pala. Znikały już, wsiąkając między ziarenka, za to spod noszy powoli wyłaniała się ciemnoczerwona kałuża, barwiąc źdźbła trawy szkarłatem. A on odwrócił się i zaczął iść. Szybkim krokiem minął wszystkich, kierując się ku nieodległym stanowiskom strzeleckim. Gdy wyszedł za wał, znikając pozostałym z oczu, pochylił się i pozwolił, by żołądek wreszcie się opróżnił. Torsje wstrząsały nim przez jakiś czas. Stał, opierając ręce o kolana, i oddychał głęboko, spluwając na ziemię i uspokajając łomoczące serce. Nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.

— Zawahaliście się, poruczniku? — Pytanie prokuratora było retoryczne. — To niedobrze. Pamiętajcie, że wyrok został wykonany na zdrajcy naszej ojczyzny. Jako żołnierz polski, jako oficer Ludowego Wojska Polskiego w szczególności, nie mam żadnych wątpliwości, że kara była sprawiedliwa. Surowa, lecz sprawiedliwa! I wy też nie powinniście ich mieć. Wiecie, że zrobił to wyłącznie dla pieniędzy? — Potrząsnął trzymanymi w ręku papierami. — Sam to przyznał przed sądem! Za garść dolarów, jak to się mówi! Tacy są najgorsi! Żadnej ideologii, nic! Tylko pieniądze…

— Obywatel kapitan nie był na moim miejscu… — wystękał.

— Nie bierzcie tego osobiście, poruczniku. Byliście tylko tak zwaną karzącą ręką wymiaru sprawiedliwości! Do takich rzeczy… — Wskazał za siebie i poprawił się: — …do takich zadań nie wybiera się byle chłoptasia ze wsi, mam tu na myśli pochodzenie chłopskie, znaczy się, który potrafi zaszlachtować świnię i nie brzydzi się widoku krwi. Wybiera się starannie ludzi, którzy zasłużyli, by je wykonać. Zasłużyli swoją nienaganną służbą ojczyźnie i takąż postawą moralną. To oznaka zaufania, jakim obdarzyła was władza ludowa, rozumiecie? — Pokręcił głową ze zdumieniem. — Myślałem, że wasz oficer polityczny dostatecznie przedyskutował z wami te kwestie… Nie martwcie się, nie zamelduję waszemu przełożonemu. Pamiętajcie, że fakt, iż jednak podołaliście zadaniu, może być potraktowany przez waszych dowódców jako okazja do awansu na wyższy stopień. I tego wam życzę. No, pozbierajcie się żeż do kupy, bo ludzie patrzą…

„Ty tępy trepie, ty wciąż nic nie rozumiesz… — pomyślał. — Ja nie «podołałem» zadaniu. Nawet ty nie chcesz tego nazwać po imieniu. Ja zabiłem człowieka, stojąc z nim twarzą w twarz. I żadne dyrdymały politruka o cichym froncie trwającej wciąż wojny nie są tego w stanie zmienić”.

Kapitan odszedł już sztywnym krokiem, dołączając do konduktu, wracającego do budynku koszar z ciałem zabitego. Żołnierze wciąż stali koło kulochwytu, czekając na rozkaz powrotu.

Spojrzał do góry, na ołowiane chmury kłębiące się nad miejscem egzekucji i nad całym miastem. Pędziły, niesione wiatrem, który przeganiając je, dawał nadzieję na rychłe nadejście wiosny. Wreszcie nie wytrzymały ciężaru nagromadzonej w nich wody i porucznik poczuł na czole i policzkach pierwsze krople deszczu. Zamknął oczy i głęboko odetchnął zimnym powietrzem. A więc nie tylko belka, ale i gwiazdka… Okazuje się, że ludzkie życie wcale nie jest bezcenne. Czasem kosztuje naprawdę niewiele.

Było po wszystkim.

------------------------------------------------------------------------

I

1968

— Tatulu, kiedy znowu zabierzesz nas do Szczecina?

Widział w myślach samego siebie, dwunastoletniego, zapatrzonego w ojca chłopaka, jak zadawał mu to pytanie jakieś dwa lata temu.

Ojciec roześmiał się wtedy i rozczochrał jego czarne włosy.

— A co, Tadzik, w domu ci źle?

— No nie, ale wiesz… Lubię tam jeździć. No i są wakacje! Przecież nie będziemy siedzieć dwa miesiące w Morzyczynie!

— Nie grzesz! Dzieciaki z miasta oddałyby wiele za dwa miesiące nad jeziorem.

— Oj, tato, no…

— Dobra, w następną sobotę skończę robotę wcześniej, przyjedziecie z mamą do mnie i powłóczymy się po mieście. Lody obowiązkowe. I może kupimy ci te twoje wymarzone dżinsy. Pasuje?

Rzucił się ojcu na szyję.

— Hurrra! Kocham cię, tatulu, wiesz?

— Wiem, Tadzik. Ja ciebie też.

— Bardziej niż Zdzisia? — Spojrzał na niego uważnie.

Ojciec odsunął go od siebie i popatrzył gdzieś w bok.

— Nie możesz stawiać sprawy w taki sposób. Widzisz, jakby to powiedzieć… — Urwał na chwilę. — Zdzisław jest… Twój brat ma teraz ciężki okres w życiu. Ty jeszcze tego nie zrozumiesz. Dorasta, staje się mężczyzną. To rodzi bunt przeciw rodzicom, to normalne. Ja miałem tak samo, wiesz? To dlatego często się ze sobą nie dogadujemy…

Tadzik uścisnął ojca jeszcze mocniej.

— Ja nigdy taki nie będę! — Z jego oczu wyzierała dziecięca żarliwość.

— Nigdy nie mów nigdy, synu! — Znowu śmiech.

— Naprawdę!

— Obiecujesz? — Głos ojca stał się poważny.

— Obiecuję!

Ojciec wstał nagle z wersalki i chwycił Tadzika za rękę.

— To chodź — powiedział cicho.

Wyszli na podwórze i ojciec poprowadził go do starej szopy, pełniącej funkcję warsztatu i graciarni. Weszli do niej, ojciec zamknął drzwi na skobel, tak że została jedynie cienka szpara, przez którą wpadało do środka trochę dziennego światła. Wąski promień słońca wyszperał drobiny kurzu, wirujące od wywołanego trzaśnięciem drzwi podmuchu.

— Co robisz? — zapytał cicho Tadzik.

— Ćśśś! — Ojciec chwycił go za ramię i ścisnął je lekko. — Nic nie mów.

Schylił się i spod warsztatowego blatu, spomiędzy leżących na stercie szmat, wyciągnął nieduże metalowe pudełko. Schował je pod rozciągnięty sweter, który Tadzik pamiętał od najwcześniejszych lat swego życia, i pociągnął syna za sobą, w kierunku wyjścia. Wciąż nic nie mówił. Tadzik był niezwykle przejęty. Coś się szykowało, czuł to. Wyszli na zalane słońcem podwórze i wrócili do domu. Ojciec, wchodząc do przedsionka, najpierw ostrożnie wyjrzał, czy gdzieś nie czai się matka. Zdziśka jak zwykle nie było, łaził gdzieś po wsi albo po lesie, popalając pewnie papierochy. Zdziwienie Tadzika sięgnęło zenitu, kiedy ojciec zaprowadził go do jego własnego pokoju.

Domek, w którym dziadek Tadzika osiedlił się z rodziną w czterdziestym szóstym, nie był duży, ale miał sporo pomieszczeń, wydzielonych sprytnie cienkimi na pół cegły ściankami. To dlatego chłopcy mieli osobne pokoje, co było luksusem nawet w mieście. Ojciec zamknął za nimi drzwi. Usiadł na krześle, stojącym obok stołu, przy którym Tadzik zwykle odrabiał lekcje. Spojrzał synowi w twarz i, wyjmując spod swetra pudełko, zapytał, patrząc mu prosto w oczy:

— Mogę ci zaufać?

Tadzik pamięta do dziś, jak się wtedy zaperzył.

— Jak możesz o to pytać, tato?! — krzyknął rozżalony.

— Ciszej! — wyszeptał gorączkowo ojciec. — Jeszcze matka usłyszy… Słuchaj… Jesteś już duży. Nie na tyle dorosły, żeby zrozumieć, co dzieje się ze Zdziśkiem, ale na pewno na tyle, bym mógł ci powierzyć moją tajemnicę. Mogę to zrobić? Będziesz potrafił jej dochować?

— Oczywiście, tatulu! — Oczy Tadzika zrobiły się okrągłe z podekscytowania. — Jasne!

Ojciec uśmiechnął się tym swoim promiennym uśmiechem, którym, jak sam kiedyś wspomniał, zauroczył mamę wiele lat wcześniej, zanim jeszcze Zdzich i Tadzik przyszli na świat.

— To dobrze. To dobrze — powtórzył, wzdychając.

Wstał i odsunął stolik stojący w rogu pokoju. Tadzio patrzył zdziwiony, jak uchyla róg dywanu i jedna po drugiej podnosi deski przykrywające wejście do starego składziku. Tak nazywali nieduży, głęboki na półtora metra dół o wybetonowanych ścianach, w którym podobno poprzedni, niemieccy gospodarze przechowywali kartofle. Odwrócił się do Tadzia i włażąc do środka, powiedział:

— To pudełko jest bardzo ważne. Dla mnie, dla ciebie, dla nas wszystkich. Co jakiś czas będę do niego zaglądał, a ty będziesz wtedy wychodził z pokoju. Nawet ty nie możesz wiedzieć, co w nim jest. Nie wolno ci nigdy do niego zajrzeć, Tadeusz, musisz mi to przysiąc!

Pierwszy i ostatni raz w życiu ojciec powiedział do niego „Tadeusz”, a nie „Tadzio” albo „Tadzik”, jak zwykle. Dlatego Tadzik, najpoważniejszym tonem, na jaki tylko mógł się zdobyć, przysiągł ojcu, że nigdy nie zajrzy do składziku ani do pudełka. Ojciec zakrył z powrotem otwór w podłodze, przykrył deski dywanem i otrzepał ręce. Uściskał syna i usiadł znów na krześle.

— Musisz też wiedzieć, synku, że jeśli kiedykolwiek będę musiał gdzieś nagle wyjechać, gdzieś daleko, na razie bez was, to nie na zawsze. Pewnego dnia do mnie dołączycie. A tu będzie ktoś, kogo nigdy nie poznacie, kto otoczy was opieką i będzie o was dbał w moim imieniu. Dobry duch.

— Cóż ty mówisz, tato? — przeraził się Tadzik.

— Nie martw się — powiedział ojciec szybko. — Tak się tylko mówi, w razie czego, rozumiesz? Tak jak mówimy: gdybym umarł, powiedzcie komuś, że ma sobie wziąć mój samochód. Ale przecież nie umieramy i ten ktoś nie dostaje naszego samochodu, prawda? — Uśmiechnął się.

— Prawda — przyznał Tadzik po chwili namysłu.

— No, pamiętaj o tym zawsze. I gdyby co… — Wskazał na kąt pokoju, pod stołem. — …nigdy nie widziałeś żadnego blaszanego pudełka, jasne?

— Tak jest, obywatelu sierżancie! — chłopak wyprężył pierś w postawie „baczność” i zasalutował dwoma palcami.

— Nie oddaje się honorów do pustej głowy.

— Nie mam pustej głowy. Podobno jestem zdolny?

— Jesteś, jesteś… Obaj jesteście. Chciałbym, żebyś został w przyszłości kimś ważnym. Zasługujesz na to, wiesz, Tadzio? Jesteś naprawdę wyjątkowy.

— Więc jednak kochasz mnie bardziej niż Zdziśka?

— Tadzik! — Głos ojca stał się surowy, ale jego oczy mówiły co innego.

Tę scenę czternastoletni Tadeusz pamiętał, jakby zdarzyła się wczoraj. Choć nie pojmował jeszcze wszystkiego, fragmenty tamtej rozmowy sprzed dwóch lat jawiły mu się nagle z przerażającą jasnością. „Nieprędko zobaczysz tatusia, chłopcze. Za bardzo lubił pieniążki” — słowa człowieka w marynarce i płaszczu, który przeszukiwał jego pokój, brzmiały okrutnie. Tadeusz wiedział, kim był ten człowiek, chociaż nikt nie chciał mu powiedzieć, co się działo. Matka siedziała w kuchni, płakała, a ręce trzęsły się jej tak, że nie była w stanie niczego w nich utrzymać. Drugi z mężczyzn, również ubrany w szary płaszcz, stał nad nią, ćmiąc papierosa, i niezgrabnie próbował ją pocieszyć. To wojskowi. Nie szkodzi, że nie mieli mundurów. Warszawa, którą zajechali przed ich dom godzinę temu, była co prawda szara i nie miała nigdzie namalowanego dużego białego koła, jakie mają zwykle auta 12 Dywizji, ale tablica rejestracyjna zaczynała się na literę „D”, a to oznaczało pojazd wojskowy. Tadzio wiedział takie rzeczy, z tablic nikt go nie zagnie.

Ojciec nie wrócił wczoraj do domu. Był w Szczecinie od wtorku. Często zdarzało się, że zostawał tam przez kilka dni z rzędu, śpiąc w hotelu garnizonowym, jednak zawsze ich o tym uprzedzał. Zawsze też było tak, że gdy planował w piątek wieczorem wyskoczyć z kolegami do Bajki albo Kaskady, dzwonił wcześniej i dawał znać, że będzie dopiero w sobotę koło południa. Zawsze. Matka to tolerowała. Wiedziała, że wojskowi pili, piją i pić będą, wychodziła więc z założenia, że lepiej żeby robili to po robocie, w miejscu do tego przeznaczonym. Tym razem nie zadzwonił. Do wieczora nie dał znaku życia. Dopiero po zmroku matka zorientowała się, że w ich telefonie panuje głucha cisza, więc poszła do Ciesielskich, zatelefonować od nich do sztabu dywizji. Po tamtej stronie nikt nie odbierał. Spróbowała do kolegi ojca, chorążego z tajnej kancelarii sztabu, z którym ojciec czasem wychodził się bawić. Telefon długo nie odpowiadał. Kiedy wreszcie odebrał, powiedział, że zabroniono mu z kimkolwiek rozmawiać o Staśku i że nie wie, co się stało. O jedenastej wieczorem matka kazała im kłaść się do łóżek i o nic nie pytać. Szkoda, bo chciał się dowiedzieć, dlaczego ich telefon jest zepsuty, a Ciesielskich nie.

Przyjechali dzisiaj rano, o dziesiątej.

Tadzik siedział więc bez ruchu w swoim pokoju i patrzył, jak funkcjonariusz WSW przeglądał książki na regale. Podręczniki szkolne, „Chatę wuja Toma”, „Księgę urwisów”, powieści Szklarskiego i resztę. Wertował strony, czasem oglądał niektóre pod światło, zbliżając je do oczu. W końcu zniechęcony odłożył książki na półkę. Nagle schylił się i zaglądnął pod stolik w rogu pokoju, a Tadziowi z przerażenia serce niemal przestało bić. Twarz jednak pozostała jak wykuta z kamienia — przysięga to przysięga. Człowiek w płaszczu już miał wyjść spod stołu, kiedy jego uwagę zwrócił podwinięty róg dywanu. Odruchowo go poprawił, sięgając głębiej pod blat, i wtedy zobaczył, że jakoś nierówno układał się na podłodze. Zdziwiony odsunął róg na bok i twarz rozjaśnił uśmiech triumfu. Obejrzał się na Tadzika, który wciąż pozostawał niewzruszony.

— Co to takiego? — zapytał człowiek w płaszczu, wskazując na deski.

Tadzik wzruszył ramionami.

— Nie wiem, proszę pana. Podobno stary składzik na ziemniaki, ale my go nie używamy, trzymamy je w szopie z tyłu domu. Nigdy tam nie zaglądałem. Boję się pająków.

Tadzik uświadomił sobie, że mówił za dużo i za szybko, co mogło świadczyć o tym, że kłamał. Postanowił więc pilnować się, żeby broń Boże, człowiek ten nie nabrał jakichś podejrzeń. Ale on i tak odkrył deski, jedna po drugiej, tak jak ojciec wtedy, odkładając je nieporządnie na bok. Spieszył się, był wyraźnie podekscytowany odkryciem. Z kieszeni płaszcza wyciągnął płaską latarkę, taką samą, jaką Zdzisiek dostał kiedyś na urodziny. Poświecił nią w głąb dołu i coś zauważył. Wskoczył do środka, schylił się, przez chwilę było widać tylko jego głowę w kapeluszu. Podniósł do góry pudełko. Ich tajemnicę. „Nic nie wiesz o żadnym pudełku” — słowa ojca odbijały się echem w głowie Tadzia, ale nie udało mu się ukryć uczuć. Obcy wydzierał właśnie im ich sekret. Na szczęście funkcjonariusz opacznie odczytał widoczny na jego na twarzy wstrząs.

— Jesteś zdziwiony, co? Tatuś cię wykorzystał, wiesz, chłopcze? Nieładnie, nieładnie… — Pokręcił głową z dezaprobatą, ale jego twarz zdradzała ogromne zadowolenie. Nie wiedział jeszcze, co było w środku, ale przeczucie go nie myliło.

Tadeusz nie miał pojęcia, czym były dziwne małe przedmioty, które obcy wyciągnął z metalowego pudełka, ale okrzyk radości, jaki wydał z siebie mężczyzna, nie pozostawiał złudzeń, że właśnie znalazł to, czego szukał.

— Mam, obywatelu majorze! — krzyknął w stronę drzwi, nie spuszczając wzroku z Tadzika.

Drugi z obcych, nieco starszy od kolegi, zostawił matkę Tadzia samą w kuchni i przyszedł obejrzeć znalezisko. Buteleczki, maleńkie jak w aptece, zapalniczka, która nie zapalała się tylko dziwnie klikała, kiedy się ją przycisnęło, jakieś małe karteczki, notesik czy może raczej mały brulion. Major kręcił głową w zdumieniu i patrzył na Tadzika.

— Ty jesteś Zdzisław? — zapytał, pobieżnie wertując notes.

— Nie, proszę pana. Ja jestem Tadeusz. Tadeusz Rudzki.

— Hmmm… — mruknął oficer, a Tadzik zupełnie nie wiedział, co miało to mruczenie oznaczać. Brzmiało niepokojąco. — A gdzie jest twój brat?

Tadzio spuścił głowę.

— Nie wiem.

Po chwili śmielej spojrzał na oficerów i zebrał się na odwagę, by zadać wreszcie pytania, które nurtowało go od godziny.

— Co się stało z tatusiem? Kiedy wróci do domu?

Major odłożył brulion do pudełka, które wciąż trzymał w rękach jego kolega.

— Mam dla ciebie złą wiadomość, kolego. Twój tata nie wróci prędko do domu. Zrobił coś bardzo złego i musi za to zapłacić…

Młodszy patrzył na majora, a potem dobitnie cedząc słowa, poinformował Tadzia:

— Twój ojciec jest zdrajcą. Długo nie wyjdzie z więzienia, bardzo długo.

Tadeusz z otwartymi ustami patrzył na obu mężczyzn. Przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą w nadziei, że któryś z nich powie w końcu, że to żart albo próba sprawdzenia jego, Tadzia, czy faktycznie potrafi dochować danej ojcu obietnicy. A oni patrzyli na niego w milczeniu, ich wzrok był surowy i nie pozostawiał złudzeń, że to, co powiedzieli przed chwilą, było prawdą. Prawdą brzmiącą w uszach dziecka niewyobrażalnie, wręcz niewiarygodnie.

— No, no, kolego, nie tak ostro — strofował cicho major. — Nie tak ostro!

— Nie jest już dzieckiem, obywatelu majorze — zaprotestował młodszy, wskazując na Tadka. — I tak się w końcu dowie…

Tadzik nie słuchał dalej. Przecisnął się pomiędzy połami jasnych płaszczy i uciekł na dwór. Pobiegł przez podwórko, minął otwartą bramę i szarą warszawę, w której zza opuszczonej w przednich drzwiach szyby widać było czekającego kierowcę. Biegł przed siebie, połykając łzy rozpaczy. Nie wierzył im. Nie mieli prawa tak mówić o jego ojcu, który nigdy by go nie oszukał. Nie jego. Biegł w stronę Miedwia, do swej kryjówki w gęstych krzakach nad samym brzegiem jeziora, w której został do wieczora. Przypominał sobie wszystko, co mogło wiązać się z tymi bzdurnymi oskarżeniami. Łączył w całość nieistotne wtedy strzępy rozmów, które przypadkiem usłyszał, wydarzenia, których był świadkiem, a których znaczenia wtedy nie pojmował. Miał dobrą pamięć i był inteligentny, a dorośli myślą zawsze, że dzieci niewiele z ich świata rozumieją. Lub są przekonani, że one dawno śpią. Czytał trochę o szpiegach, jak prawie każdy chłopak w jego wieku, i też chciał złapać dywersanta jak z „Księgi urwisów”, którą przed chwilą przeglądał jeden z intruzów. Czy można nie wierzyć własnemu ojcu, który rozwiewał wątpliwości matki, twierdząc, że dodatki za odpowiedzialną funkcję i częstą rozłąkę z rodziną były dość spore, ale przewidziane w jego kategorii zaszeregowania? Więc skoro były tak znaczne, to spokojnie można je wydać na zakupach w Pedecie w Szczecinie. I że może faktycznie mama po prostu nie pamiętała tego kolegi ojca, od którego przyszła pocztówka z jakiegoś miasta w NRD? Pocztówka, której nadpalony róg z charakterystycznym znaczkiem z symbolem Freie Deutsche Jugend Tadzik znalazł później, wynosząc popiół z paleniska kaflowego pieca? Albo ta nieco dziwna, co Tadzik uzmysłowił sobie dopiero teraz, wycieczka po okolicach Szczecina, zakończona obiadem w motelu Relax w Strudze. Wycieczka jak wycieczka, ale motel wraz z restauracją faktycznie były niezwykłe. Wszystko mieściło się w starych pulmanowskich wagonach kolejowych, co dla Tadka, uwielbiającego pociągi i tramwaje, było fantastycznym przeżyciem. I ten piękny czarny citroën na duńskich numerach rejestracyjnych, stojący na parkingu. Tadzik znał się na rejestracjach, to był jego konik, ale nawet gdyby się nie znał, wielkie czarne litery „DK” na białej owalnej naklejce na tylnej szybie rozwiewały wszelkie wątpliwości. Właściciel citroëna, który jadł obiad w restauracji, pozwolił im się przysiąść, mimo iż dookoła było mnóstwo wolnych miejsc. Mówił trochę po polsku, wypili razem z ojcem piwo, a potem, również razem, poszli to piwo wysikać. Nie było ich dość długo, ale Tadzik nawet się nie niecierpliwił, podziwiając przez okno wagonu „cytrynę” i oczyma wyobraźni widząc siebie za jej kółkiem…

No i to blaszane pudełko. Ich wspólna tajemnica. Tak jak obiecał ojcu, nigdy do niego nie zajrzał, mimo że korciło go nie raz, nie dwa. Co w nim było? Do czego służyły ojcu te dziwne przedmioty, które wyciągnął z pudełka człowiek w płaszczu? Te wspomnienia rodziły wątpliwości, czy faktycznie wszystko było w porządku. Tadzik nie wierzył jednak, żeby jego ojciec mógł zrobić coś takiego. Widział w gazetach zdjęcia z procesów szpiegów. Nieogolone, zacięte lub zmęczone twarze, pusty albo błędny wzrok, skute ręce, zaciśnięte kurczowo na barierce, gdy stali przed obliczem sądu, składając wyjaśnienia. Jego ojciec? Lubiany przez wszystkich, ceniony przez przełożonych, przystojny, sympatyczny i wygadany… To niemożliwe! Po prostu niemożliwe!

Do wyjścia zmusiły Tadzia głód, komary i wieczorny chłód, przenikający go do szpiku kości. Wracał jednak do domu spokojniejszy, przekonany, że to, co się dziś wydarzyło, to tylko pomyłka, która wkrótce się wyjaśni i wszystko będzie tylko strasznym wspomnieniem. Kto wie, może kiedyś nawet będą się z tego śmiać? On, ojciec i reszta…

W drzwiach domu stała matka. Wypatrywała go od dawna. Chwyciła go za ucho i zaciągnęła do jego pokoju.

— Powiedz, że o tym nie wiedziałeś! — krzyknęła, wskazując kąt pokoju, ten ze stolikiem i ukrytym pod nim schowkiem na kartofle. — Powiedz mi to!

Powiedział więc to, co chciała usłyszeć. Uważał, że nic i nikt nie może zwolnić go z przysięgi danej ojcu, zatem brnął w kłamstwo w imię wyższej racji. Skłamać matce to jedno, lecz zdradzić własnego ojca to coś znacznie poważniejszego.

— Co się dzieje, mamo? — zapytał w końcu z wyrzutem w głosie. — Czy ktoś mi wreszcie powie, co tu się dzieje i gdzie jest tata?

Matka ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać. Usiadła na jego łóżku i płakała głośno, aż w drzwiach pokoju pojawił się Zdzisiek. Stał w progu z założonymi rękami, opierając się o framugę.

— Powiedz mu — zwrócił się do matki, patrząc na brata. — Przecież musi wiedzieć. Wszyscy już wiedzą, cała wieś, tylko nie ukochany synek.

Matka spojrzała na Tadzia załzawionymi oczami i drżącym głosem wypowiedziała straszne słowa:

— Twój ojciec został aresztowany za szpiegostwo!

Tadzik poczuł, jak zimne macki strachu obejmują jego serce.

— To nieprawda — szepnął, z niedowierzaniem kręcąc głową. — Nieprawda! Powiedz, że to pomyłka!

Przypadł do matki, chwycił ją za ramiona i spojrzał w oczy. Ich wyraz powiedział mu wszystko. Kolejna poważna, zatroskana i przejęta twarz. To nie była pomyłka. Czas pozbyć się złudzeń.

— Opowiedz mu resztę — zażądał Zdzisiek. Jego głos był podejrzanie spokojny.

— Złapali go wczoraj w NRD — chlipała matka. — Stamtąd miał zostać przerzucony do Berlina Zachodniego i polecieć do Ameryki. Mówią, że szpiegował dla CIA, że miał konto dolarowe za granicą. Że był zdrajcą!!! — krzyknęła.

Zerwała się nagle i odpychając wciąż stojącego w progu Zdziśka, minęła go i wybiegła do kuchni, z trzaskiem zamykając za sobą drzwi. Zdzisiek mierzył młodszego brata zimnym spojrzeniem. Tadzik usiadł na łóżku, w miejscu, w którym przed chwilą siedziała matka. Był zdruzgotany.

— To nas tatuś załatwił, co? — zapytał drwiącym tonem Zdzisiek.

Tadzik spojrzał na niego zdziwiony.

— Co ty mówisz?

— Co mówię? Prawdę. Tak, Tadek, taka jest prawda. Imperialistyczny szpieg w sztabie dywizji. Starszy sierżant Stanisław Rudzki. Nasz własny, rodzony ojciec! — Ostatnie słowa wykrzyczał.

— Nie rozumiesz! Ty nic nie rozumiesz! — Tadzik chwycił się ostatniej deski ratunku. — On to robił dla nas! Dla mnie, dla ciebie!

Zdzisiek parsknął głośno, z pogardą. Pokręcił głową i powoli podszedł do łóżka. Pochylił się nad Tadzikiem i wycedził:

— Dla nas chodził do nocnych lokali, żeby szastać forsą i stawiać szampana dewizowym dziwkom? Dla nas kupował te wszystkie kolorowe butelki, które stoją w barku, w większości nietknięte? I wciskał matce kit, że to wszystko za dodatek służbowy i rozłąkowe? Myślisz, że jak w Szczecinie kupował nam ciuchy od szwedzkich marynarzy albo gumę do żucia w Baltonie, to robił to dla nas? Pewnie wyrzuty sumienia co jakiś czas się w nim odzywały, bo od Bóg wie jak dawna wiedział, co w końcu zrobi. — Przerwał na chwilę, by głębiej odetchnąć. — Chciał nas zostawić, rozumiesz? Nabił kabzę zielonymi od tych z CIA i frrrruuu… — Zamachał rękoma. — …do Ameryki! A my byśmy tu sobie zostali, jak gdyby nigdy nic! Spieprzył nam życie na samym starcie, rozumiesz? Synowie zdrajcy ojczyzny — tak będą nas nazywać. Będą nas wytykać palcami, jak jakichś dziwolągów. Myślisz, że przyjmą cię na studia? Że pozwolą mi skończyć zawodówkę? Ech, gówniarzu, nic o życiu nie wiesz! — Gardło ścisnęło mu się z żalu. Odwrócił się i wyszedł, zostawiając Tadzika samego.

— Wierzysz IM! — wrzasnął Tadzik za bratem. — Wierzysz im, zamiast własnemu ojcu! Taki z ciebie dobry syn? Chciał, żebyśmy byli kimś, wiesz? Żebyśmy coś w życiu osiągnęli. Bo nas kochał!

Zdzisiek zawrócił. Znów stanął w drzwiach, poczerwieniały na wykrzywionej gniewem twarzy.

— Wiesz, w co wierzę? A raczej w co nie wierzę? Jakoś nie chce mi się wierzyć, że nic nie wiedziałeś o tej skrytce — syknął, wskazując kąt pokoju. — Może tatuś odpalił ci dolę?

Tadzik rzucił się na brata z pięściami. Mimo dwóch lat, kilku ładnych kilogramów i centymetrów wzrostu przewagi Zdzisiek miał spory problem, żeby okiełznać furię brata. Gdy wreszcie Tadek przestał wierzgać i machać pięściami, przytulił go mocno i pozwolił mu się wypłakać w swój tors. Po chwili płakał razem z nim rzewnymi łzami bezsilności, żalu i rozgoryczenia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: