Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rywale - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rywale - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 262 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Wcho­dził mu w dro­gę – to już było ja­sne, jak dzień! Wcho­dził w dro­gę jemu, ta­kie­mu chwa­to­wi – on, ten Fe­lek, co wiecz­nie opie­ki jego po­trze­bo­wał – śmie­chu do­praw­dy war­te!

I nie pierw­szy raz to czy­nił. Tak samo po­dob­no było z pan­ną Ste­fa­nią, któ­rą po­zna­li obaj, jako druch­nę, na we­se­lu jed­ne­go z ko­le­gów; tak samo z tą pięk­ną cór­ką wła­ści­ciel­ki na­roż­ne­go skle­pi­ku, któ­ra, nie mo­gąc się na żad­ne­go z nich zde­cy­do­wać, wy­szła za trze­cie­go naj­nie­spo­dzia­niej; na to samo wresz­cie za­no­si­ło się i te­raz, w za­bie­gach oko­ło tej ślicz­nej Fra­ni, co mia­ła oczy czar­ne, jak wę­gle, a jak gwiaz­dy błysz­czą­ce i mi­go­tli­we.

Zna­lazł się wpraw­dzie je­den z ko­le­gów, któ­ry wziął w obro­nę Fel­ka, po­tę­pia­ne­go po­wszech­nie za tę ry­wa­li­za­cyę.

– Du­żo­by o tem mó­wić – ode­zwał się ta­jem­ni­czo – któ­ry tu z nich któ­re­mu w dro­gę wcho­dzi!….

Za­krzy­cza­no go jed­nak pra­wie jed­no­gło­śnie.

– Ale co jemu mie­rzyć się z Lu­dwi­kiem, co? – od­po­wie­dzia­no. – Prze­cie to chłop, jak świe­ca, a Fe­lek mi­zer­ny, bla­dy, zmię­ty ja­kiś cały, jak­by kro­wie z gar­dła wy­lazł! Co mu się mie­rzyć!

– Daj­cie-no po­kój! – cią­gnął opo­nent. – Już tam Fe­lek w ro­bo­cie z każ­dym mie­rzyć się może… Mało to razy sam maj­ster, choć Włoch ro­do­wi­ty, więc do wszel­kie­go ka­mie­nia spraw­ny, uda­je się do nie­go po ostat­nie sło­wo i po­wia­da: "Po­wiedz­no swo­je, pa­nie Ża­rec­ki"… Każ­dy ra­dzi się go przy lada trud­niej­szej ro­bo­cie, choć­by już wię­cej na­grob­ków na­sta­wiał, niż dni w roku… A ten na­gro­bek u ewan­ge­li­ków, a ten na ży­dow­skim kir­ko­fie , co?…

Ar­gu­men­ta wy­da­ły się dość moc­ne, więc mil­cze­nie dłu­go pa­no­wa­ło. Wresz­cie je­den z obec­nych, prze­łknąw­szy spo­ry haust piwa, od­parł:

– E! ga­da­nie!… Wia­do­mo, że co ro­bo­ta, to nie dziew­czy­na…

Mimo tej ry­wa­li­za­cji, któ­ra po­wta­rza­ła się za­wsze, przy każ­dej no­wej zna­jo­mo­ści nie­wie­ściej, wi­dy­wa­no Fel­ka z Lu­dwi­kiem cią­gle ra­zem i przy­zwy­cza­jo­no się uwa­żać ich za ser­decz­nych przy­ja­ciół. Miesz­ka­li wspól­nie, na Dzi­kiej, w po­bli­żu "fa­bry­ki", któ­ra mie­ści­ła się pod Po­wąz­ka­mi, a kie­dy Lu­dwik za­grał się cza­sem w bi­lard z któ­rym z kom­pa­nów, Fe­liks wy­sia­dy­wał przy ku­flu piwa lub szklan­ce her­ba­ty bez­czyn­nie, aby tyl­ko wraz z przy­ja­cie­lem wra­cać do domu. Dzie­li­li się przy­tem wszyst­kiem i ko­cha­li wi­docz­nie.

Wpraw­dzie ten i ów wy­ra­żał zdzi­wie­nie, że taki za­bi­ja­ka, jak Lu­dwik, mógł po­lu­bić tego po­tul­ne­go Fel­ka, ale bli­żej w tę spra­wę wta­jem­ni­cze­ni umie­li i to wy­tłó­ma­czyć.

– Ho, ho! – mó­wi­li. – Już tam Ko­stec­ki do­brze na tej przy­jaź­ni z Fel­kiem wy­cho­dzi!…

A kie­dy ktoś i tego jesz­cze nie mógł zro­zu­mieć, ko­le­ga ich obu, zna­ny pod mia­nem "ze­zo­wa­te­go ka­mie­nia­rza", za­wo­łał otwar­cie:

– Ot, co tu dłu­go ga­dać!… Doi chło­pa­ka i tyle…

Doił go?… Ba­ga­te­la!… Ale czy doił?…

Mo­gło być w tem po­są­dze­nia spo­ro słusz­no­ści. Fe­lek bo­wiem nie­tyl­ko za­ra­biał tyle, co inni, a mało na sie­bie wy­da­wał, ale nad­to od­bie­rał czę­sto za­po­mo­gi od sta­rej ciot­ki, któ­ra ma­jąc spo­ry do­mek na Szmu­lo­wiź­nie, a bę­dąc bez­dziet­ną, obie­cy­wa­ła na­wet za­pi­sać mu cały ma­ją­tek. Tym­cza­sem zaś, ile­kroć od­wie­dził ją przy nie­dzie­li lab świę­cie ja­kiem, nie pusz­cza­ła go nig­dy od sie­bie bez paru zło­tó­wek.

Sta­ło się to zwy­cza­jem, iż co nie­dzie­lę przy­cho­dził do niej na obiad i mu­siał za to wy­słu­chi­wać jed­nych za­wsze i tych sa­mych uty­ski­wań na cięż­kie cza­sy i na lo­ka­to­rów, któ­rzy nie pła­cą za ko­mor­ne, a na hu­lan­ki mają, nic­po­nie!… Ale po­świę­ce­nie to nie­wie­le go kosz­to­wa­ło. Słu­chał, my­śląc o czem in­nem; naj­przód tyl­ko o swych ka­mie­niach, fi­gu­rach, na­grob­kach; po­tem o owej pan­nie Ste­fa­nii z we­se­la ko­le­gi; póź­niej o ślicz­nej Mani ze skle­pi­ku; te­raz na­ko­niec – ach! te­raz! – o tej aniel­skiej Fra­ni, z oczy­ma, jak wę­gle, jak gwiaz­dy…

A było o czem my­śleć!

Dziew­czy­na, oprócz tych cud­nych oczu, mia­ła siedm­na­ście lat, smu­kłą ki­bić i twarz Ma­don­ny wło­skiej. Może to nie­do­brze, grzech może – o! pew­nie grzech śmier­tel­ny! – ale w przy­sła­nych przed ro­kiem z Ita­lii świe­żych wzo­rach na­grob­ko­wych, od słyn­ne­go Pa­tri­zie­go z We­ro­ny, Fe­lek doj­rzał wśród kil­ku wi­ze­run­ków ka­mien­nej Ma­don­ny twarz taką samą. Tyl­ko, jak zwy­kle w ka­mie­niu, nie wy­cho­dzi­ły te oczy czar­ne; rącz­ki były po­boż­nie do pa­cie­rza na pier­siach zło­żo­ne, cze­go u Fra­ni nie wi­dział, a kru­cze wło­sy – czyż mo­gły­by być inne przy ta­kiej twa­rzy? – przy­kry­wa­ła chu­s­ta, prze­ślicz­nie na skro­niach udra­po­wa­na… Zresz­tą Fra­nia… grzech!… ale Fra­nia!…

Dziw­na rzecz, iż naj­wię­cej my­ślał o tem tam, zda­la od niej, od Lu­dwi­ka i "fa­bry­ki" – tam, na, Szmu­lo­wiź­nie, przy sta­rej ciot­ce, sie­dząc pod oknem, pod­par­ty na ręku i słu­cha­jąc gde­rań osa­mot­nia­łej sta­rusz­ki.

Jak zwy­kle przy nie­dzie­li, w pierw­szych dniach wio­sny, oko­ło po­łu­dnia, ci­sza za­le­ga­ła tę ru­chli­wą przed­miej­ską dziel­ni­cę. Z obia­dem po­spie­szo­no się tu umyśl­nie, aby jak naj­wię­cej cza­su zy­skać na za­ba­wę. Kto żył, ru­szał po sze­ściu dniach cięż­kiej pra­cy na "po­wie­trze". Sa­ska Kępa, Za­ci­sze, po­bli­skie pola i łąki, a choć­by na­wet sama War­sza­wa, cią­gnę­ły tych łu­dzi ku so­bie.

Wie­czo­rem, gdy będą wra­cać, pod­chmie­le­ni zwie­trza­łem pi­wem lub za­tru­ci fał­szo­wa­ną "czy­stą", ode­zwie się tu pi­ja­ny gwar – och! i jaki!… Szyncz­ki się prze­peł­nią; wy­buch­nie na­wet nie­jed­na krwa­wa wal­ka na pię­ści, zęby i noże; bę­dzie tu­mult wrzał do pół­no­cy, a gwiz­daw­ki po­li­cy­an­tów od­zy­wać się będą co chwi­la…

Ale te­raz, o po­łu­dniu, ci­cho tu było, świą­tecz­nie i uro­czy­ście. Na­wet dzia­twa, ha­ła­śli­wa, jak zwy­kle, po­dą­ży­ła za za­ba­wą ku na­sy­pom krzy­żu­ją­cych się w tej stro­nie li­nij ko­le­jo­wych, Po do­mach i dom­kach drew­nia­nych – a drew­nia­ne tu do­tąd pra­wie wszyst­ko – po­zo­sta­li star­cy i ka­le­ki, co ru­szać się nie mo­gli; on, co rad­by z wi­chrem po­le­cieć za most, ku War­sza­wie, do niej – Fra­ni, pan­ny Fran­cisz­ki, Fra­nu­leń­ki – i sta­ra ciot­ka, któ­ra nie prze­sta­wa­ła swej od­wiecz­nej piosn­ki:

– Mó­wię ci Fel­ku, źle mi!… Sa­mam zo­sta­ła na świe­cie… Gdy­by i cie­bie bra­kło, żyć-by się nie chcia­ło… Bo wczo­raj znów ten ślu­sarz, od któ­re­go na­le­ży mi się za dwa kwar­ta­ły, na­wy­my­ślal tyl­ko mo­jej sta­rej Ka­ro­li­nie, gdym ją po ko­mor­ne po­sła­ła, a nie dał ani gro­sza, ani zła­ma­ne­go sze­lą­ga!

A on na to od­po­wie­dział:

– Tak, tak, cio­ciu!… Źle jest!…

Wte­dy ona, ude­rzo­na gro­bo­wym dźwię­kiem jego gło­su, spy­ta­ła:

– To­bie Fel­ku?

– Nie… to jest… niby… cio­ci… – od­po­wie­dział.

Ale my­ślał:

– Fra­nia… pan­na Fran­cisz­ka…!… Fra­nu­leń­ka… A ciot­ka do­da­ła wów­czas:

– Po­czci­we chłop­czy­sko!… On się przy­najm­niej uża­li na­de­mną. On się uża­li!…

Wi­dząc zaś, że sio­strze­niec po­wsta­je i jak zwy­kle po od­sie­dze­niu świą­tecz­ne­go obia­du, wy­bie­ra się z po­wro­tem do War­sza­wy, wy­do­by­ła przy­go­to­wa­ne już dnia po­przed­nie­go i za­wi­nię­te w pa­pie­rek dwie czy trzy błysz­czą­ce "czter­dzie­stów­ki" – i wty­ka­jąc mu je w rękę, szep­nę­ła:

– Weź, ko­chan­ku!

– Cio­cia robi so­bie sub­jek­cyę – mó­wił, aby coś od­po­wie­dzieć.

– Żad­nej! żad­nej, ko­chan­ku!… Prze­cie to wszyst­ko dla cie­bie! – od­par­ła ciot­ka, za­ta­cza­jąc ręką krąg po ca­łem miesz­kan­ku. – Wszyst­ko!… Wy­ku­jesz mi za to pięk­ny na­gro­bek… Sam mi go wy­ku­jesz… z Mat­ką Bo­ską Bo­le­sną… taki wi­dzia­łam… '

Dziew­czy­nę z ob­li­cze­ni Ma­don­ny po­znał na cmen­ta­rzu, gdy za­ję­ty był wła­śnie usta­wia­niem no­we­go, dość kosz­tow­ne­go na­grob­ka. Przy­szła w chłod­ny, ale ja­sny dzień kwiet­nio­wy, wraz z mat­ką, ubra­na w gru­bą ża­ło­bę – i pła­ka­ła na świe­żym, za­le­d­wie udar­nio­wa­nym gro­bow­cu, o dwa rzę­dy da­lej. Sam nie wie­dział cze­mu, ale był­by pła­kał" z nią ra­zem, tak mu się ser­ce na jej wi­dok ści­snę­ło. A prze­cież wi­dy­wał nie­raz pła­czą­cych nad gro­ba­mi – le­ża­ło to w na­tu­rze jego za­wo­du… Ot, los!…

Za­nim usta­wia­nie na­grob­ka było skoń­czo­ne, przy­szły obie ko­bie­ty jesz­cze raz je­den i zno­wu w dzień po­wsze­dni. On tym­cza­sem znał już ich na­zwi­sko i do­my­ślił się na­wet, kogo opła­ku­ją. Nie­trud­nem to było do od­gad­nię­cia. We­tknię­ta w świe­ży gro­bo­wiec bla­cha, po­cho­dzą­ca z wie­ka trum­ny, po­wie­dzia­ła mu, kim był zmar­ły. Na­zwi­sko, na bla­sze wy­pi­sa­ne, fi­gu­ro­wa­ło do­tąd na szyl­dzie, nad jed­nym z więk­szych skle­pów rę­ka­wicz­ni­czych w mie­ście. Pła­czą­ce ko­bie­ty – to wdo­wa i cór­ka zmar­łe­go. Tak, tak… nie my­lił się… Dziew­czy­nę ową wi­dy­wał nie­raz w tym skle­pie, jako pod­lot­ka, w krót­kiej su­kien­ce, przed ro­kiem, może przed dwo­ma naj­wy­żej… Dziw­ne też, do­praw­dy, że wi­du­jąc taką pięk­ność, mógł wów­czas zaj­mo­wać się pan­ną Ste­fa­nią lub bie­gać za ową Ma­nią ze skle­pi­ku… Gdzie oczy miał?… gdzie?…

Tym dru­gim ra­zem, wra­ca­jąc od gro­bow­ca, prze­cho­dzi­ły obie ko­bie­ty ścież­ką, koło miej­sca, w któ­rem on do­wo­dził ro­bot­ni­ka­mi, ubra­ny w swo­ją nie­bie­ską a ubie­lo­ną py­łem ka­mien­nym blu­zę. Po­mnik, nad któ­rym pra­co­wa­no, stał już pra­wie go­tów i do­brze się pre­zen­to­wał. Anioł, z wznie­sio­ne­mi ku nie­bu rącz­ka­mi, nie miał tej cięż­ko­ści, jaką zwy­kle anio­łom w ka­mie­niach na­da­ją. Zda­wać-by się mo­gło, że do­pie­ro co ukląkł i po­mo­dliw­szy się, wsta­nie lada chwi­la. Był i to wzór wło­ski, od Pa­tri­zie­go, ale do­sko­na­le tym ra­zem za­sto­so­wa­ny.

– Patrz, ma­mu­siu! – rze­kła pięk­na dziew­czy­na, za­trzy­mu­jąc się mi­mo­wol­nie.

Sta­ły chwi­lę w po­dzi­wie­niu, pod­czas gdy on spusz­czał oczy skrom­nie, ale nie szczę­dził za­ra­zem uwag ro­bot­ni­kom, pra­gnąc choć w ten spo­sób za­do­ku­men­to­wać swo­je ro­dzi­ciel­stwo tego pięk­ne­go na grob­ka.

– Od­po­le­ruj-no tę rękę. Prze­trzyj fla­ne­lą! – mó­wił do jed­ne­go z lu­dzi.

Wdo­wa, po za­mia­nie paru wy­ra­zów z cór­ką, ośmie­li­ła się pierw­sza na py­ta­nie: ile też taki po­mnik kosz­tu­je i któ­ra "fa­bry­ka" go sta­wia?

Wy­mie­ni! na­zwi­sko "maj­stra" i cenę.

Po­czę­ły szep­tać ze sobą obie… Dwa ty­sią­ce dwie­ście ru­bli… Dwa ty­sią­ce dwie­ście… Boże wiel­ki… To nie dla nieb, nie!… Prze­cież nie były mi­lio­ner­ka­mi…

– A jed­nak ta­tu­sio­wi trze­ba coś po­sta­wić na gro­bie – za­uwa­ży­ła pa­nien­ka.

Mat­ka otar­ła łza­wią­ce się na nowo oczy.

– Trze­ba, trze­ba,.… – mó­wi­ła ma­chi­nal­nie, oglą­da­jąc się na grób męża.

Mło­dy ka­mie­niarz-ar­ty­sta, ośmie­lo­ny tą ci­chą na­ra­dą, któ­rej był świad­kiem, po­czął ob­ja­śniać po­wód dro­ży­zny tego, dość zresz­tą skrom­ne­go, na­grob­ka. Bia­ły mar­mur, naj­pierw­sze­go ga­tun­ku, praw­dzi­wy wło­ski… Przy­tem ro­bo­ta… jaka ro­bo­ta!… Moż­na mieć o wie­le tań­sze, a rów­nie trwa­le i ład­ne rze­czy… Dla­cze­go­by nie?

Mat­ka, w po­dzię­ce za in­for­ma­cye, skło­ni­ła mu się gło­wą, grzecz­nie, ale z po­wa­gą. Cór­ka, mi­nąw­szy jed­nę ale­ję, obej­rza­ła się dwu­krot­nie, zwra­ca­jąc ku nie­mu ślicz­ne, za­łza­wio­ne oczy.

Nie spo­tkał ich już wię­cej na cmen­ta­rzu, mimo iż wkrót­ce wy­pa­dła mu jesz­cze jed­na po­dob­na ro­bo­ta, któ­ra z po­wo­du złe­go do­pa­so­wa­nia ka­mie­ni dłu­go się prze­cią­ga­ła. Było to już w in­nej stro­nie Po­wą­zek, a jed­nak nie mógł się po­wstrzy­mać, aby w cią­gu go­dzin ro­bo­czych nie od­szedł od pra­cy i nie zaj­rzał po kil­ka razy na grób, któ­ry do­brze mu utkwił w pa­mię­ci.

Raz na­wet sta­nął nad nim, w obia­do­wej go­dzi­nie, i po­czął wy­ry­wać chwa­sty, ja­kie się tu szyb­ko roz­ple­niać po­czę­ły. Jak zwy­kle na wio­snę, wy­ra­sta­ły one buj­nie, ale po­nie­waż w tej stro­nie cmen­ta­rza sta­ły gę­ste drze­wa, mało słoń­ca prze­pusz­cza­ją­ce, więc owe chwa­sty były dość mi­zer­ne, a smu­kłe i dłu­gie nad po­dziw. Za­wsze jed­nak świad­czy­ły wy­raź­nie, iż gro­bo­wiec, od­wie­dza­ny z po­cząt­ku tak pil­nie, po­czął być te­raz za­nie­dby­wa­nym. Gdy sta­wał nad nim, ro­bi­ło mu się smut­no i przy – kro. Nie wie­dział, czy ża­łu­je wię­cej tego ojca, co le­żał tam spo­koj­ny, ci­chy, o Bo­żym nie wie­dzą­cy świe­cie, czy tej cór­ki, co po­win­na była o nim pa­mię­tać w trzy mie­sią­ce po zgo­nie.

On-by i dziś jesz­cze, po tylu la­tach, cho­dził na grób ro­dzi­ców co naj­mniej raz na ty­dzień, gdy­by wie­dział, gdzie leżą… Tak bę­dzie cho­dził kie­dyś na mo­gi­łę tej do­brej, ko­cha­nej ciot­ki…

Boże! Co jemu przy­cho­dzi do gło­wy, co?…Żeby choć nie wy­mó­wił w złą go­dzi­nę… Nie­chże ta do­bra ciot­ka żyje jak naj­dłu­żej, niech żyje, choć­by pięć­set lat…

Ale ci, któ­rzy już po­mrą, po­win­ni mieć tych, któ­rzy ich od­wie­dza­ją….

Za­po­mniał jed­nak o tem smut­nem wra­że­niu, gdy spo­tkał obie ko­bie­ty, w pe­wien czas póź­niej, w nie­dzie­lę, przed ko­ścio­łem Świę­te­go Krzy­ża.

Wy­stro­jo­ny od­święt­nie, nie po­dob­nym był do owe­go kie­row­ni­ka ro­bót po­mni­ko­wych, na cmen­ta­rzu. Mat­ka by­ła­by też prze­szła, nie zwró­ciw­szy na nie­go uwa­gi, gdy­by nie cór­ka, któ­ra ja zlek­ka trą­ci­ła.

– Ma­mu­siu!… To ten pan… z cmen­ta­rza… i kło­nił się wów­czas z sza­cun­kiem i z po­wa­gą za­ra­zem.

Wzmian­ka o cmen­ta­rzu przy­po­mnia­ła wi­docz­nie wdo­wie zmar­łe­go nie­daw­no męża. Uczu­ła ja­kiś żal, jak­by wy­rzu­ty su­mie­nia i pod wpły­wem tego uczu­cia za­gad­nę­ła mło­de­go czło­wie­ka:

– Ach, to pan!… Jak to do­brze, że pana spo­ty­ka­my… Wła­śnie wy­bie­ra­ły­śmy się tam, do fa­bry­ki, w spra­wie tego na­grob­ka… Mu­si­my go po­sta­wić, mu­si­my… Tyl­ko że te nie­po­go­dy nam prze­szko­dzi­ły… By­łam przy­tem sła­ba…

Mó­wi­ła coś jesz­cze, dłu­go, za dłu­go na­wet, jak­by sama przed sobą chcia­ła uspra­wie­dli­wić swo­ją opie­sza­łość. Ale on już nic nie sły­szał i nie nie ro­zu­miał. Po­su­wa­jąc się No­wym-Swia­tem, obok obu ko­biet, wśród tłu­mu wy­cho­dzą­cych, po "su­mie" lu­dzi, spo­glą­dał na ślicz­ną dziew­czy­nę i od­bie­rał od niej za­chę­tę w po­sta­ci rów­nie cie­ka­wych a ukrad­ko­wych spoj­rzeń.

Dzi­wi­ła ją wi­docz­nie jego prze­mia­na. Nie­bie­ska ubie­lo­na blu­za znik­nę­ła… po­zo­stał in­te­re­su­ją­cy mło­dy czło­wiek… in­te­re­su­ją­cy swem smut­nem spoj­rze­niem… Ka­wa­łek ar­ty­sty, nie pro­sty, zwy­kły rze­mieśl­nik…

Na­stęp­nej nie­dzie­li nie mógł się oprzeć po­ku­sie i po­dą­żył zno­wu na "sumę" do Świę­te­go Krzy­ża. Cze­kał tym ra­zem od wo­ty­wy, ale na­dzie­ja spo­tka­nia obu ko­biet nie za­wio­dła go.

Mat­ka od­po­wie­dzia­ła na jego ukłon przy­jaź­nie, jak­by się od­daw­na zna­li, a dziew­czy­na zda­le­ka już uśmiech­nę­ła się do nie­go. Była pew­ną, że zno­wu go spo­tka, ' tak pew­ną, że myśl ta prze­szka­dza­ła jej na­wet przy mo­dli­twie.

Od­pro­wa­dził je tym ra­zem do sa­mej bra­my domu na No­wym-Świe­cie, a roz­ma­wia­no zno­wu o na­grob­ku dla "ojca", któ­ry trze­ba po­sta­wić, ko­niecz­nie trze­ba…

Przy po­że­gna­niu wdo­wa wska­za­ła mu, gdzie miesz­ka­ją, i pro­si­ła, aby od­wie­dził je kie­dy. Obie­cał przyjść ze wzo­ra­mi i z cen­ni­kiem, za­po­wia­da­jąc przy­tem, że cen­nik ten – to tyl­ko tak so­bie, dla lu­dzi. Gdy przyj­dzie do ro­bo­ty, bę­dzie moż­na coś utar­go­wać, może na­wet dość dużo…

Wi­dział, że ślicz­na pa­nien­ka przy tych jego sło­wach na­dą­sa­ła się i zro­zu­miał, że chcia­ła tym spo­so­bem po­wie­dzieć nie­ja­ko: "prze­cież ła­ski nie pa­trze­bu­je­my… mamy taki pięk­ny sklep… i fa­bry­kę… i szyld zło­co­ny"… Ale uśmiech­nę­ła się za­raz i na po­że­gna­nie wy­cią­gnę­ła do nie­go rącz­kę w ślicz­nej rę­ka­wicz­ce… Ba!… kto mógł lep­sze rę­ka­wicz­ki no­sić, jak ona, cór­ka nie­bosz­czy­ka Wal­czyń­skie­go, któ­ry ubie­rał ręce naj­pierw­szych ele­gan­tek w mie­ście-na siedm i dwa­na­ście gu­zi­ków.

Sta­ra ciot­ka, gdy przy­szedł dnia tego na Szmu­lo­wi­znę, po zwy­cza­ju, na obiad nie­dziel­ny, nie mo­gła go po­znać.

Jadł wpraw­dzie w pierw­szej chwi­li z ogrom­nym ape­ty­tem, co ją ucie­szy­ło, ale, jak się oka­za­ło wkrót­ce, nie wie­dział: co je i w ogó­le, co robi..

– Co z tobą, ko­chan­ku, co z tobą? – py­ta­ła za­dzi­wio­na sta­rusz­ka.

– Ach, cio­ciu! cio­ciu ko­cha­na! – od­po­wia­dał i na­tem ury­wał, skry­ty był bo­wiem z na­tu­ry i cięż­ki do wy­znań i wsze­la­kich wy­nu­rzeń.

– Co, co? – py­ta­ła ciot­ka, nie­za­do­wo­lo­na tą od­po­wie­dzią.

– Nic… Chcę tyl­ko po­wie­dzieć, że bar­dzo mi dziś obiad sma­ku­je… Jesz­cze so­bie ko­tle­ta do­ło­żę… do­brze?…

Sta­rusz­ka prze­że­gna­ła się lewą ręką, na znak naj­wyż­sze­go zdu­mie­nia.

– Ko­chan­ku!… Co z tobą?… Nie było dziś ko­tle­tów, tyl­ko hu­zar­ska… Prze­szłej nie­dzie­li były ko­tle­ty… Cóż ty znów, Fel­ku?

– Prze­szłej… ach, tak!… prze­szłej!… Ja tez mó­wię o hu­zar­skiej… tył­kom się po­my­lił…

Na prze­szłej nie­dzie­li skoń­czy­ła się dla nie­go ra­chu­ba cza­su, a od dzi­siej­szej za­czy­na­ła się nowa, mgli­sta, nie­ja­sna.

Nie do­sie­dział też tym ra­zem, jak zwy­kle, do wie­czo­ra, lecz uciekł prę­dzej. Wy­ga­nia­ło go coś

z tych czte­rech ścian. Nie mógł schwy­cić od­de­chu, bra­kło mu po­wie­trza…

Po­że­gnał się wresz­cie, ob­ca­ło­wał sta­rusz­ce ręce ze wszyst­kich stron, na­zy­wa­jąc ją anio­łem, bó­stwem, mat­ką – ale wła­śnie tą swo­ją go­rącz­ką tak ją za­dzi­wił i zmie­szał, że do­pie­ro po jego odej­ściu spo­strze­gła, iż przy­go­to­wa­ne i za­wi­nię­te w pa­pie­rek dwie czter­dzie­stów­ki po­zo­sta­ły w jej dło­ni.

– Boże, Boże! Jezu miły!… – na­rze­ka­ła sta­ro­wi­na – a cóż on przez cały ty­dzień bę­dzie ro­bić bez tych pie­nię­dzy"?…

A przy­zwaw­szy póź­niej sta­rą Ka­ro­li­nę, roz­po­czę­ła z nią na­ra­dę nad sta­nem, w ja­kim przed­sta­wił jej się sio­strze­niec.

– Nie wiesz ty, moja Ka­ro­li­no, co go mo­gło spo­tkać? – py­ta­ła.

– Pew­nie coś do­bre­go, pro­szę pani… Wi­dzi mi się, że coś do­bre­go… Może pan Fe­liks wy­grał na lo­te­ryi, bo to wczo­raj było cią­gnie­nie czwar­tej kla­sy…

– Co ple­ciesz?… Nie gry­wa… nie wie­rzy w lo­te­ryę… sam mi to po­wie­dział… Jezu miły!… Jezu miły!…

On tym­cza­sem biegł pro­sto do swe­go miesz­ka­nia, na Dzi­ką. Wzo­ry miał wła­śnie u sie­bie już od paru dni, a ceny znał na pa­mięć, po­czął je więc no­to­wać ołów­kiem na od­wrot­nej stro­nie każ­de­go ry­sun­ku.

Przy­go­to­wał wszyst­ko, co mo­gło mu być po­trzeb­nem pod­czas za­po­wie­dzia­nych od­wie­dzin, a ba­wił się tą ro­bo­tą, jak ni­czem le­piej. Naj­wię­cej cza­su stra­cił nad przy­glą­da­niem się na­grob­ko­wi z Ma­don­ną i cią­gle do wzo­ru tego po­wra­cał… Ale bo niech kto po­wie, co tu po­do­bień­stwa!… niech kto osą­dzi!…

Na­próż­no ślicz­ny ma­jo­wy wie­czór wa­bił go ku so­bie; na­próż­no wy­gry­wa­ły ka­ta­ryn­ki; na­próż­no w po­bli­skiej ba­wa­ryj­ce dzwo­nio­no ku­fla­mi, a z uli­cy do­la­ty­wa­ły gwa­ry roz­ba­wio­nych przy nie­dzie­li tłu­mów – wszyst­ko na­próż­no. Sie­dział, roz­my­ślał i kre­ślił – wszyst­ko pod po­zo­rem przy­obie­ca­nych od­wie­dzin, choć wie­dział, że nie pój­dzie tam ju­tro, ani po­ju­trze, aż do­pie­ro we śro­dę. Tak so­bie już uło­żył i tak być mu­sia­ło… Du­sza wy­ry­wa­ła mu się tam wpraw­dzie; rad­by był po­biedz dziś jesz­cze, byle jak naj­prę­dzej. Ale i to czuł, że im póź­niej pój­dzie, tem bę­dzie le­piej wi­dzia­nym. Za­rów­no mat­ka, jak i cór­ka, nie po­win­ny wie­dzieć, że mu pil­no; nie po­win­ny my­śleć, że jest ja­kiemś tam po­py­cha­dłem w pra­cow­ni, któ­re "maj­ster" wy­słał i ba­sta!… Nie, nie!…

Lu­dwik za­stał go jesz­cze nad temi wzo­ra­mi, choć wra­cał póź­no, bo coś oko­ło pierw­szej po pół­no­cy. Przy­by­wał w złym hu­mo­rze, prze­grał bo – wiem aż siedm par­tyj bi­lar­du, a "od­bił" z tego dwie tyl­ko.

– Cóż ty – mó­wił na wstę­pie – od­cią­łeś się tak dziś na cały dzień ode­mnie?

Fe­liks po­czął się nie­ja­sno tłó­ma­czyć.

Sam nie wie, jak się to sta­ło… Tak się ja­koś zło­ży­ło… Ciot­ka za­trzy­ma­ła go dłu­żej po obie­dzie… A po­tem, nad wie­czo­rem, nie wie­dział, gdzie szu­kać przy­ja­cie­la…

– Gdzie? gdzie?! – burk­nął Lu­dwik. – Niby to no­wi­na!…. By­łem na rogu, u Wi­niar­skie­go, na bi­lar­dzie… Wiesz prze­cie…

– Pa­trzaj­że!… My­śla­łem, że tam może-bym cię za­stał, alem nie był pe­wien…

– My­śla­łem!… – prze­drzeż­nił Lu­dwik. – Kie­dyś my­ślał, to trze­ba było przyjść… Nie mia­łem czem za­pła­cić bi­lar­du… Mu­sia­łem dług zro­bić u mar­kie­ra… przez cie­bie…

Chciał od­po­wie­dzieć, że nie jest prze­cie obo­wią­za­ny cho­dzić za nim i pła­cić jego dłu­gów, któ­rych zresz­tą uzbie­ra­ło się już i tak spo­ro… Ten bi­lard jest przy­tem za­dro­gą za­baw­ką… Ale wszak mó­wił to już nie­raz – nada­rem­nie, a dziś tem­bar­dziej nie miał chę­ci do no­wych uwag.II.

Zda­wa­ło mu się, że ta śro­da nig­dy nie na­dej­dzie. We wto­rek wie­czo­rem chciał już za­brać wzo­ry i ru­szyć – niech się sta­nie, co ma być. Po­wstrzy­mał się jed­nak. Po­wie­dział so­bie, że pój­dzie we śro­dę, więc na­le­ża­ło cze­kać śro­dy… Za­wsze do­tąd do­trzy­my­wał tego, co po­sta­no­wił, miał­by więc tym ra­zem ustą­pić?…

Żeby choć moż­na z kim po­dzie­lić tę nie­cier­pli­wość i zna­leźć ja­kie po­cie­sze­nie. Ciot­ka jed­nak była da­le­ko… na Szmu­lo­wiź­nie… a przy­tem nie zro­zu­mia­ła­by może tego… A Lu­dwik?… Nie!… nie!… Przed Lu­dwi­kiem wła­śnie ani sło­wa, ani jed­ne­go sło­wa…

Do­cze­kał się na­resz­cie ozna­czo­ne­go dnia. Wy­stro­jo­ny od­święt­nie, zmy­liw­szy czuj­ność Lu­dwi­ka któ­ry wła­śnie tego wie­czo­ra pra­gnął się "od­bić" na bi­lar­dzie, po­dą­żył na Nowy – Świat. Był drżą­cy, nie­pew­ny, onie­śmie­lo­ny, a jed­nak szczę­śli­wy nad wszel­ki wy­raz.

Przy­ję­to go ser­decz­nie, jak­by daw­ne­go już zna­jo­me­go.

– Jaki pan do­bry, że pan o tem nie za­po­mniał! – za­wo­ła­ła wdo­wa, gdy po­czął przed­sta­wiać przy­nie­sio­ne wzo­ry na­grob­ko­we.

Tak jed­nak zło­ży­ło się ja­koś, że jak naj­mniej o na­grob­ku mó­wio­no, choć mó­wio­no w ogó­le dość dużo. On, sza­nu­jąc ból świe­ży i oba­wia­jąc się przy­tem, aby go nie po­są­dzo­no o chęć za­rob­ku, nie śmiał przy­po­mi­nać, gdy roz­mo­wa scho­dzi­ła na inne tory, wdo­wa zaś sama o tem nie pa­mię­ta­ła.

Miesz­ka­nie skła­da­ło się z trzech po­ko­ików, na dole, w ofi­cy­nie. Do­sta­tek i za­moż­ność prze­zie­ra­ły z każ­de­go kąta. Wszyst­ko ta było jesz­cze tak, jak za ży­cia nie­bosz­czy­ka Wal­czyń­skie­go. Pro­wa­dzo­no i sklep i fa­bry­kę, w tym sa­mym miesz­czą­cą się domu. Ale, jak mó­wi­ła wdo­wa, nie mia­ło tak po­zo­stać, nie­ste­ty!… Ko­bie­ta sama jed­na nie mo­gła temu po­ra­dzić, zwłasz­cza, że nie­bosz­czyk nie zo­sta­wił in­te­re­sów zu­peł­nie czy­stych, a pora była wła­śnie dla han­dlu naj­gor­sza. Już te­raz, w parę za­le­d­wie mie­się­cy po śmier­ci męża, roz­przę­ga się wszyst­ko… Cóż bę­dzie po­źniej?… Tra­fia się wła­śnie ku­piec; trze­ba wiec bę­dzie sprze­dać sklep lub fa­bry­kę, je­śli nie znaj­dzie się jaka mę­ska gło­wa… Ot, taka dola wdo­wy i sie­ro­ty…

Dłu­gą chwi­lę na ten te­mat z mat­ką ga­wę­dził a ra­czej po­ta­ki­wał tyl­ko jej na­rze­ka­niom, aż na­ko­niec zja­wi­ła się i cór­ka. Wra­ca­ła ze skle­pu, a wy­glą­da­ła prze­ślicz­nie, w czar­nej, gład­kiej su­kien­ce ża­łob­nej. Zo­ba­czyw­szy go­ścia, uśmiech­nę­ła się do nie­go przy­jaź­nie, a za­jąw­szy się za­raz przy­rzą­dze­niem her­ba­ty, wi­dzia­ła, że po­że­rał ją oczy­ma i ści­gał każ­de jej po­ru­sze­nie.

Na nie­szczę­ście, krót­ko byli sami – we tro­je. Nad­szedł nie­ba­wem pan Wa­le­ry, wła­ści­ciel domu z Po­wi­śla, bli­ski zna­jo­my i przy­ja­ciel nie­bosz­czy­ka, a obec­nie do­rad­ca wdo­wy w jej kło­po­tach.

Był to czło­wiek już star­szy, bli­ski pięć­dzie­siąt­ki, do­brze też na­wet łysy, ale krzep­ki jesz­cze i czer­stwy. Ga­du­ła za­wo­ła­ny, umiał mnó­stwo aneg­do­tek, przy­słów i wier­szy­ków; zdol­ny też był wszyst­kich prze­ga­dać.

Z Fe­lik­sem wdał się od­ra­zu w dłuż­szą ga­wę­dę, wy­py­tu­jąc go o sto­sun­ki ro­dzin­ne. Oka­za­ło się, że znał jego ciot­kę.

– Pi, pi! – za­wo­łał. – To pan jej sio­strze­niec!…. Hm! Ba­bi­na bez­dziet­na, a pie­nią­dze dusi… Bę­dzie czem oczy otrzeć po jej śmier­ci!… bę­dzie!…. Pi! pi, pi!…

Jak­kol­wiek o zgo­nie ciot­ki i o cze­ka­ją­cem go dzie­dzic­twie, Fe­liks nig­dy nie my­ślał bez bólu, tym ra­zem jed­nak był­by z ocho­tą uca­ło­wał ręce sta­re­mu za ten jego wy­krzyk­nik. Wie­dzia­no na­resz­cie, kim jest… Nie był lada przy­błę­dą… Miał ciot­kę, któ­rą zna­li lu­dzie… Mógł te­raz nie czuć się tu ob­cym lub na­trę­tem… Za­uwa­żył na­wet, że wdo­wa spoj­rza­ła na nie­go przy­chyl­niej, a pan­na Fra­nia uśmiech­nę­ła się po wy­krzyk­ni­ku pana Wa­le­re­go. Pew­nie roz­śmie­szy­ły ją te jego: "Pi,pi, pi!"

Ale i pan Wa­le­ry nie był ostat­nim go­ściem tego wie­czo­ra. Za­le­d­wie "zmor­do­wał", jak się wy­ra­żał, jed­nę szklan­kę her­ba­ty i za­brał się do opo­wia­da­nia ja­kiejś ze swych aneg­do­tek, gdy do po­ko­iu wszedł mło­dy czło­wiek, może trzy­dzie­sto­let­ni, chu­dy, po­nu­ry bru­net. Był to pan Pia­sec­ki, dys­po­nent fa­bry­ki za ży­cia nie­bosz­czy­ka, a dziś wy­łącz­ny jej za­rząd­ca i kie­row­nik. Jego przy­stoj­ną, mę­ską twarz oka­la­ła czar­na gę­sta bro­da: mimo to… nie czy­nił mi­łe­go wra­że­nia. Miał w so­bie ja­kąś uda­ną skrom­ność i nie­śmia­łość, a z ci­che­go cho­du po­dob­nym był do kota.

Dziw­nie go tu po­wi­ta­no.

Wdo­wa uśmiech­nę­ła się do nie­go po­błaż­li­wie; pan Wa­le­ry po­dał mu obie ręce na po­wi­ta­nie, ale mruk­nął coś pod no­sem; Fra­nia wresz­cie zmarsz­czy­ła swe ślicz­ne, po­god­ne czo­ło.

– Fa­bry­ka już za­mknię­ta pa­nie Ste­fa­nie? – spy­ta­ła wdo­wa po­spiesz­nie, jak­by pra­gnę­ła za­trzeć mruk­nię­cie pana Wa­le­re­go.

– Już… Tu są klu­cze… – od­parł po­chmur­ny bru­net.

Mimo to, nie­ustra­szo­ny pan Wa­le­ry po­czął nu­cić pół­gło­sem, spo­glą­da­jąc z upo­rem na wdo­wę:

"Dwa ser­ca za­mknię­te,

Klucz wrzu­co­ny w mo­rze –

Nic nas nie roz­łą­czy,

Chy­ba Ty, o Boże"…

O! nie­do­brze tu się dzia­ło, nie­do­brze!

Fe­liks, przy swo­jej by­stro­ści, nie po­trze­bo­wał ca­łe­go wie­czo­ra dla zro­zu­mie­nia gry, jaką tu pro­wa­dzo­no.

A więc tak?… Oj­ciec Fra­ni mógł dłu­go na na­gro­bek cze­kać, nikt tu bo­wiem o nim dla nie­go nie my­ślał – nikt zgo­ła!

Ach! to prze­cie było ja­sne!… Sie­dem­na­sto­let­nią Fra­nię uwa­ża­no do­tąd za dziec­ko, dziec­ko bez zda­nia i gło­su. Mat­ka była jesz­cze mło­dą i wca­le przy­stoj­ną – nie mia­ła lat czter­dzie­stu… Pan Wa­le­ry z pa­nem Ste­fa­nem ry­wa­li­zo­wa­li o nią, o jej ser­ce, rękę i ma­ją­tek. Na cór­kę nikt nie zwra­cał uwa­gi; ślicz­na Fra­nia nie li­czy­ła się wca­le.

Na pana Ste­fa­na spo­glą­da­ła chmur­no i mia­ła w tem swo­je ra­cyę. Był bo­wiem czas, jesz­cze za ży­cia ojca, gdy wy­obra­ża­ła so­bie, że ten mło­dy czło­wiek, ulu­bie­niec oboj­ga ro­dzi­ców, za nią oczy swo­je wy­pa­tru­je. Ro­iła, Bóg wie co, jak zwy­kle do­ra­sta­ją­ce dziew­czę­ta…

Zgon ojca ze­rwał te wszyst­kie ro­je­nia w za­wiąz­ku. Pan Ste­fan wy­tłó­ma­czył so­bie wi­docz­nie, iż krót­sza dro­ga do ma­jąt­ku Wal­czyń­skie­go przez mat­kę, niż przez cór­kę – i ku wdo­wie zwró­cił swe spoj­rze­nia.

Ale wów­czas zja­wił się pan Wa­le­ry. Nie był ob­cym w tym domu, a przy­najm­niej ja­sno spra­wę całą po­sta­wił. Sam wdo­wiec bez­dziet­ny – po­cho­wał żonę przed dwo­ma laty – nie taił się z tem, że za­my­ślał jesz­cze o mał­żeń­stwie i utrzy­my­wał, iż wła­śnie w sam raz jest na męża dla pani Kry­sty­ny.

– Sta­ry, ale jary! – od­po­wia­dał na wszel­kie do­cin­ki.

Roz­po­czął też na za­bój ry­wa­li­za­cyę z pa­nem Ste­fa­nem. Do tego to wła­śnie od­no­si­ła się owa śpiew­ka o klu­czach; ztąd po­cho­dzi­ła ich wza­jem­na nie­na­wiść.

Ale pan Pia­sec­ki nie dał się lada komu od­stra­szyć. Ża­ło­wał utra­ty ślicz­nej Fra­ni i wie­dział, że ser­ca jej nie od­zy­ska już nig­dy, po­sta­no­wił więc przy­najm­niej wdo­wy nie wy­pu­ścić z rąk swo­ich. Była sła­ba, chwiej­na, nie­zde­cy­do­wa­na, ale oba­wia­ła się go za­ra­zem. Oba­wia­ła się jego ob­mo­wy; oba­wia­ła się i tego, aby ma­jąc w swem ręku cały do­by­tek nie­bosz­czy­ka, nie po­czął go mar­no­wać umyśl­nie. On zaś sam po­wta­rzał so­bie czę­sto, że nie na­próż­no wy­słu­gi­wał się sta­re­mu Wal­czyń­skie­mu od ma­łe­go, przez lat kil­ka­na­ście. Wszyst­kie wi­do­ki były po jego stro­nie, miał­by więc te­raz dać się od­pę­dzić temu ły­se­mu wdow­co­wi?… Nie­do­cze­ka­nie jego!… Pój­dzie na udry, tem le­piej; zo­ba­czy­my, co komu w ręce zo­sta­nie…

Tego wie­czo­ra jesz­cze, ko­rzy­sta­jąc z ja­kiejś oka­zyi, od­po­wie­dział panu Wa­le­re­mu rów­nież śpiew­ka, kła­dąc ją niby w usta pani Kry­sty­ny:

"Nie pój­dę za wdow­ca,

Wdo­wiec ma pół ser­ca –

Pół ser­ca dał nie­bosz­ce

I mnie da pół"…

Nie za­sta­no­wił się na­wet nad tem, że śpiew­ka ta mo­gła rów­nie do­brze sto­so­wać się do pani Kry­sty­ny, jako tak­że wdo­wy; że i ją ob­ra­ża­ła. Pan Wa­le­ry na­zwał też ową piosn­kę wprost "nie bar­dzo mą­drą"…

Na ta­kich wza­jem­nych do­cin­kach ze­szedł cały wie­czór.

A ślicz­na dziew­czy­na, dla któ­rej się nie krę­po­wa­no, od­wra­ca­ła oczy od tych za­bie­gów dwoj­ga lu­dzi z ja­kąś mi­mo­wol­ną od­ra­zą. Czu­ła żal do mat­ki, że po­zwa­la­ła na coś po­dob­ne­go – i tem śmie­lej a ży­wiej gar­nę­ła się do no­we­go zna­jo­me­go. Do­bry, po­czci­wy, zja­wiał się, jak z nie­ba, a każ­dy jej uśmiech brał tak żywo do ser­ca, jak­by z temi uśmie­cha­mi ci­ska­no mu zło­te gwiaz­dy, ba! słoń­ca same na­wet!

Kie­dy też wy­cho­dził tego wie­czo­ra, zo­sta­wiał, oprócz wzo­rów na­grob­ko­wych, całą swo­ją du­szę przy ślicz­nej Fra­ni.

Przy­szedł dru­gi raz i trze­ci, za­wsze jesz­cze pod po­zo­rem ob­sta­lun­ku owe­go na­grob­ka, ale te­raz już tyl­ko z Fra­nią o tem roz­ma­wiał. Panu Wa­le­re­mu nie za­wa­dzał wca­le, owszem, wdo­wiec za­chę­cał go sam do sta­rań o dziew­czy­nę, pra­gnąc w ten spo­sób po­zbyć się zu­peł­nie nie­na­wist­ne­go pana Ste­fa­na. Ten ostat­ni rów­nież wi­dział w Fe­lik­sie po­moc­ną rękę do swych za­mia­rów; wdo­wa bo­wiem, ma­jąc wi­do­ki usta­le­nia losu je­dy­nacz­ki, mo­gła tem śmie­lej swo­ją roz­po­rzą­dzać ręką.

Gra to­czy­ła się więc da­lej mię­dzy temi trze­ma oso­ba­mi; na Fra­nię i Fe­lik­sa nikt' nie uwa­żał. Po – zo­sta­wia­no im zu­peł­ną swo­bo­dę; chęt­nie na­wet pa­trzo­no na to, gdy wy­my­ka­li się obo­je do są­sied­nie­go, ma­leń­kie­go po­ko­iku, gdzie mo­gli szcze­bio­tać swo­bod­nie, jak pta­ki na wio­snę. Tam mło­dy ar­ty­sta-ka­mie­niarz spo­wia­dał się jej z każ­dej swo­jej my­śli; ło­wił każ­dy jej uśmiech, każ­dy gest, każ­de spoj­rze­nie. Wie­dział, że jest lu­bia­nym i to go uszczę­śli­wia­ło. Ni­cze­go wię­cej te­raz nie pra­gnął – o ni­czem wię­cej ma­rzyć na­wet nie chciał…

Ale Lu­dwi­ko­wi nie wspo­mi­nał zgo­ła o swo­jem szczę­ściu.

Oba­wiał się, aby z tą nową zna­jo­mo­ścią nie sta­ło się tak, jak z tam­te­mi; jak z pan­ną Ste­fa­nią, któ­ra wi­docz­nie do nie­go się gar­nę­ła – lub z Ma­nią, któ­ra oczy dla nie­go, zda­wa­ło się, gu­bi­ła, a jed­nak prze­sta­ła je gu­bić, gdy zja­wił się on – Lu­dwik, szcze­rzą­cy bez po­wo­du swe bia­łe zęby w uśmie­chu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: