Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rzeka zimna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 października 2011
Ebook
16,22 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rzeka zimna - ebook

Małe miasteczko nad rzeką zasypane śniegiem, spokojne i urokliwe. Sceneria jak z sielankowego serialu. Czy w takim miejscu mogą dziać się rzeczy, od których włosy jeżą się na głowie, a dusza zaczyna wątpić w istotę człowieczeństwa?

 

Młoda kobieta, Tamara, przyjeżdża do Grzmotów w nadziei odnalezienia matki, poczytnej pisarki, która jakby „rozpłynęła się w powietrzu”. Od dłuższego czasu nikt jej nie widział, z nikim się nie kontaktowała. Pozostał po niej jedynie pusty dom, biurko z otwartym laptopem i głodny kot.

Tamara próbuje rozwiązać zagadkę tajemniczego zniknięcia, ale niespodziewanie wplątuje się w dramatyczne wydarzenia, przy których duch myśliwego ukazujący się na torach jest tylko niewinną igraszką i miejscowym kolorytem, ponieważ najgroźniejsze demony nie muszą pochodzić z zewnątrz…

 

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62405-60-2
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rzeka zimna

Za każ­dym ra­zem, kie­dy wsta­ję od kom­pu­te­ra, ogar­nia mnie uczu­cie, że to już ko­niec. Że to ostat­nie sło­wa, ja­kie w ży­ciu na­pi­sa­łam. Że ni­cze­go wię­cej już nie je­stem w sta­nie wy­my­ślić. Wra­że­nie po­tęż­ne i doj­mu­ją­ce.

Przez ty­le lat na­uczy­łam się z tym żyć i ak­cep­to­wać, jak się ak­cep­tu­je fakt, że w do­mu oprócz mnie miesz­ka­ją też mu­chy, pa­ją­ki i roz­to­cza. Ohyd­ne, ale co zro­bić? Naj­le­piej nie zwra­cać uwa­gi, bo ina­czej mo­że się oka­zać, że pew­ne­go dnia znaj­dą mnie, jak z za­cię­tą twa­rzą i obłę­dem w oczach zdzie­ram so­bie dło­nie do krwi, szo­ru­jąc dy­wan, w któ­rym ko­czu­ją mi­lio­ny tych, obrzy­dli­wych w po­więk­sze­niu, stwo­rzeń.

Zwy­kle po pro­stu sia­da­łam i po­zwa­la­łam my­ślom pły­nąć, gdzie im się po­do­ba­ło. Na bia­łym ekra­nie mru­ga­ła po­na­gla­ją­co czar­na kre­secz­ka kur­so­ra, a ja so­bie by­łam w dzie­ciń­stwie al­bo na Kre­cie, gdzie pró­bo­wa­łam z tych pa­ru nędz­nych ka­mie­ni zbu­do­wać ob­raz mi­noj­skiej świet­no­ści. Aku­rat za­pa­dał zmierzch, ga­sząc in­ten­syw­ność barw i od­bie­ra­jąc ostrość kon­tu­rom… W koń­cu rę­ce bez­wied­nie za­czy­na­ły do­ty­kać kla­wia­tu­ry i sło­wa, jak wart­ki po­tok, pły­nę­ły jed­no za dru­gim, prze­py­cha­jąc się mię­dzy so­bą. My­śli roz­po­czy­na­ły sza­leń­czą wal­kę o pierw­szeń­stwo i po­wo­li po­wsta­wa­ła ko­lej­na hi­sto­ria.

Mo­że in­ni pi­sa­rze ma­ją pla­ny, szki­ce i kon­spek­ty, nie wiem. Ja mam w so­bie wiel­ką po­ko­rę wo­bec tych, któ­rych two­rzę.

Cza­sem na­wet chcia­ła­bym, że­by Z. oka­zał się do­brym sy­nem i zro­zu­miał pro­stą praw­dę, że le­piej umie­ra się we wła­snym do­mu, ale cóż z te­go, kie­dy się nie uda­je. Choć­bym nie wiem, jak się sta­ra­ła, jak prze­my­śla­nie pro­wa­dzi­ła ak­cję i bu­do­wa­ła na­pię­cie, nie mam na to wpły­wu. Zbli­żam go do mat­ki, pró­bu­ję uwraż­li­wić na jej cier­pie­nia, ale wy­star­czy je­den ma­ły błysk, jak po­ra­że­nie pio­ru­na, i już wi­dzę w my­ślach te oczy: obo­jęt­ne i nie­uważ­ne.

Te wszyst­kie po­wo­ła­ne do ży­cia w mo­jej gło­wie po­sta­cie, kie­dy tyl­ko do­sta­ną imię, toż­sa­mość i le­d­wie za­lą­żek oso­bo­wo­ści, kie­dy po­czu­ją się tro­chę pew­niej osa­dzo­ne w tre­ści, na­tych­miast za­czy­na­ją igno­ro­wać swo­je­go stwór­cę i ro­bią, co im się po­do­ba. Ja mo­gę je­dy­nie, z bez­sil­ną zło­ścią, opi­sy­wać ich po­czy­na­nia.

Daw­no te­mu, kie­dy do­pie­ro za­czy­na­łam swo­ją przy­go­dę z pi­sa­niem, pe­wien wy­daw­ca po­sta­wił mi ul­ti­ma­tum: al­bo głów­ni bo­ha­te­ro­wie w koń­cu do sie­bie wró­cą, al­bo nie ma książ­ki.

Przez dwa ty­go­dnie ro­bi­łam wszyst­ko, co w mo­jej mo­cy, że­by ich do te­go na­mó­wić: stwa­rza­łam sprzy­ja­ją­cą at­mos­fe­rę, nie po­zwa­la­łam, że­by w pa­ra­dę wcho­dzi­ła ba­nal­na co­dzien­ność, na­wet dzie­ci wy­sła­łam sa­me na wa­ka­cje, cho­ciaż by­ły do­pie­ro w dru­giej kla­sie pod­sta­wów­ki! Wszyst­ko na nic. Nie iskrzy­ło i ty­le. Wy­pa­li­ło się bez­pow­rot­nie, a na­wet naj­lep­szy i naj­bar­dziej spraw­ny pi­sarz nie skrze­sze ognia tam, gdzie nie ma choć­by śla­du iskry…

W koń­cu ska­pi­tu­lo­wa­łam i po­szłam do wy­daw­cy. Kie­dy mu oznaj­mi­łam, dla­cze­go nie mo­gę speł­nić je­go wa­run­ków – tyl­ko po­pu­kał się w czo­ło i po­wie­dział, że to wiel­kie nie­szczę­ście, kie­dy skle­po­wa za bar­dzo uwie­rzy w swój ge­niusz stwór­cy…

A ja po pro­stu nie mo­głam ina­czej i pra­ca w skle­pie nie mia­ła tu nic do rze­czy. Ogrom­nie po­trze­bo­wa­ły­śmy wte­dy tych pie­nię­dzy; ty bar­dzo chcia­łaś je­chać na kla­so­wą wy­ciecz­kę do Kra­ko­wa, a trze­ba by­ło prze­cież ku­pić i ple­cak, i bu­ty, i no­wa kurt­ka by się przy­da­ła, bo z tej sta­rej już zu­peł­nie wy­ro­słaś…

Na szczę­ście pew­na ga­ze­ta wzię­ła po­wieść i co ty­dzień za­miesz­cza­ła jej frag­ment. Bo­ha­te­ro­wie wpraw­dzie się nie ze­szli, ale za to bły­ska­wicz­nie scho­dzi­ły ca­łe na­kła­dy, bo po­wieść oka­za­ła się be­st­sel­le­rem i bar­dzo szyb­ko mo­głam od­dać po­ży­czo­ne pie­nią­dze. I na­wet tro­chę zo­sta­ło. Oczy­wi­ście nie by­ły to staw­ki ta­kie jak dziś, ale je­śli do­dać do te­go te wszyst­kie wy­po­ci­ny przy­szłych ma­gi­strów, któ­re prze­pi­sy­wa­łam na ma­szy­nie, ja­koś da­wa­ło się z te­go wy­żyć. Wkrót­ce rzu­ci­łam pra­cę w skle­pie (przy wy­dat­nej po­mo­cy ma­ło de­li­kat­nych su­ge­stii kie­row­nicz­ki) i z ra­do­ścią ku­pi­łam so­bie po­rząd­ną ma­szy­nę do pi­sa­nia…

Wczo­raj sie­dzia­łam przed kom­pu­te­rem czte­ry go­dzi­ny. Czte­ry dłu­gie go­dzi­ny ga­pie­nia się przez okno… Sie­dzia­ła­bym dłu­żej, ale za­dzwo­ni­ła We­ro­ni­ka i za­py­ta­ła, kie­dy przy­ja­dę do Po­zna­nia, bo trze­ba już po­my­śleć o pro­mo­cji. By­ła tak­tow­na, jak za­wsze, ale znam ją zbyt dłu­go i wiem, że w isto­cie dzwo­ni­ła, aby za­py­tać, kie­dy skoń­czę.

Nie wiem, kie­dy skoń­czę… Wiem na­to­miast, że wszy­scy cze­ka­ją: wy­daw­ca, księ­ga­rze, czy­tel­ni­cy. Każ­da po­wieść Mał­go­rza­ty Za­wi­stow­skiej zo­sta­je be­st­sel­le­rem, za­nim jesz­cze po­ja­wi się na pół­kach. Za­nim jesz­cze w ogó­le po­ja­wi się w mo­jej gło­wie…

Przez ty­le lat tkwi­łam z no­sem w ma­szy­nie, po­tem w kom­pu­te­rze, ży­jąc emo­cja­mi nie­ist­nie­ją­cych lu­dzi, że na­wet nie za­uwa­ży­łam, kie­dy zro­bi­ły mi się zmarszcz­ki na czo­le, a pod­bró­dek zy­skał bra­ta bliź­nia­ka. Co gor­sza, nie za­uwa­ży­łam rów­nież, że ży­cie to­czy się swo­im ryt­mem, a lu­dzie, któ­rzy mnie ota­cza­ją, nie chcą po­cze­kać, aż roz­pra­wię się z mo­ją fik­cją i wresz­cie bę­dę mia­ła czas, że­by za­jąć się ich rze­czy­wi­sto­ścią.

Do­pie­ro tu­taj, w tym brzyd­kim, ma­łym mia­stecz­ku nad rze­ką, o któ­rym mo­gła­bym po­etyc­ko na­pi­sać, że jest za­gu­bio­ne wśród pól i la­sów, gdy­by nie to, że le­ży so­bie na wi­do­ku, cał­kiem pro­za­icz­nie, przy ksią­żę­cym trak­cie ze Szcze­ci­na do Gdań­ska, a wła­ści­wie to przy kra­jo­wej szó­st­ce, oczy mi się otwo­rzy­ły ze zdu­mie­nia na wi­dok owej „rze­czy­wi­sto­ści”.

Ty tak­że nie chcia­łaś cze­kać… Wiem, masz do mnie żal, cho­ciaż wo­lisz uda­wać, że to obo­jęt­ność… Uprzej­me, zdaw­ko­we za­in­te­re­so­wa­nie, krót­ki te­le­fon raz w mie­sią­cu i wy­mu­szo­na wi­zy­ta w Bo­że Na­ro­dze­nie. Wiem, sa­ma na to za­pra­co­wa­łam… I to nie­praw­da, że nie lu­bię two­je­go mę­ża, ja po pro­stu go nie znam. Ale cie­szę się, że ci się uda­ło… Wi­dać jabł­ko jed­nak cza­sem spa­da bar­dzo da­le­ko…

Nie chcę, że­byś po­my­śla­ła, że roz­kle­jam się dla­te­go, że do­pa­dła mnie twór­cza nie­moc, sta­rość i sa­mot­ność… Kry­zys mo­że i mam, ale sta­ra jesz­cze nie je­stem (a przy­naj­mniej wca­le się tak nie czu­ję). Nie je­stem też sa­mot­na…

Nie­raz chcia­łam po­roz­ma­wiać z to­bą tak zwy­czaj­nie, po bab­sku, po­wie­dzieć ci, co czu­ję, dla­cze­go nie­kie­dy do­ko­ny­wa­łam ta­kich, a nie in­nych wy­bo­rów, jak bar­dzo cię ko­cham, ale… Wiesz, że to trud­ne, bo nie­ste­ty je­steś do mnie po­dob­na. Ca­łe szczę­ście, że Cy­ryl po­tra­fił ja­koś prze­bić się przez tę two­ją sko­ru­pę, mój żół­wi­ku.

Obie­ca­łam so­bie, że na­stęp­nym ra­zem, kie­dy do cie­bie za­dzwo­nię…7 stycznia

Te­le­fon dzwo­nił jak zwa­rio­wa­ny. Był sta­ry, z czar­ne­go ebo­ni­tu i miał cha­rak­te­ry­stycz­ny, ter­ko­czą­cy dzwo­nek, któ­re­go nie da­wa­ło się re­gu­lo­wać. Już daw­no by się go po­zby­ła, gdy­by mo­gła. Miesz­ka­nie, co praw­da, mia­ło tyl­ko osiem­dzie­siąt me­trów kwa­dra­to­wych i po­dej­ście do apa­ra­tu nie wy­ma­ga­ło wie­le za­cho­du, ale i tak prze­no­śna słu­chaw­ka by­ła­by wy­god­niej­sza. Nie­ste­ty, Cy­ryl za­pa­łał do nie­go wiel­ką mi­ło­ścią od pierw­szej chwi­li, kie­dy wy­pa­trzy­li go na Mar­ché Ver­na­ison. Wła­ści­wie to on go wy­pa­trzył, bo Ta­ma­ra nie mia­ła ser­ca do sta­rych rze­czy. Nie­przy­jem­na by­ła już sa­ma myśl, że te­le­fon na­le­żał kie­dyś do ko­goś in­ne­go. Czy­jeś pal­ce do­ty­ka­ły gład­kiej, lśnią­cej po­wierzch­ni, krę­ci­ły bia­łym cy­fer­bla­tem w po­szu­ki­wa­niu wła­ści­we­go nu­me­ru. Cie­pło czy­je­goś ucha prze­no­si­ło się na czar­ną słu­chaw­kę. Nie lu­bi­ła an­ty­ków. Ni­g­dy nie zdo­ła­ła zro­zu­mieć za­chwy­tów nad sta­rą sza­fą za­la­tu­ją­cą stę­chli­zną czy wy­pło­wia­łym fo­te­lem, na­wet je­śli sia­dy­wa­ło na nim kil­ka kró­lew­skich po­ko­leń. A mo­że wła­śnie dla­te­go. Lu­dzie prze­mi­nę­li, ode­szli w za­po­mnie­nie ra­zem ze swo­imi pla­na­mi i ma­rze­nia­mi, a po­zo­sta­ły po nich ba­nal­ne krze­sła, ko­mo­dy i za­wie­dzio­ne na­dzie­je na nie­śmier­tel­ność.

Sły­sza­ła go już na scho­dach i nie mia­ła wąt­pli­wo­ści, że od­głos do­bie­ga z ich miesz­ka­nia; nikt oprócz nich nie gro­ma­dził tu ta­kich sta­ro­ci. A ści­ślej rzecz uj­mu­jąc, nikt oprócz Cy­ry­la. Za­nim jed­nak zdo­ła­ła zna­leźć klu­cze w tor­bie i upo­rać się z cięż­ki­mi, rzeź­bio­ny­mi drzwia­mi – za­milkł. Z wes­tchnie­niem ulgi zrzu­ci­ła ko­za­ki w przed­po­ko­ju i we­szła do kuch­ni, że­by za­pa­rzyć her­ba­tę.

Wte­dy roz­legł się zno­wu.

– Ta­mi, gdzie ty je­steś?! Dzwo­nię ca­ły dzień na ko­mór­kę, ale nie od­bie­rasz! Cze­kam na cie­bie od go­dzi­ny! Wszy­scy cze­ka­my! Ku­pi­łaś wi­no?

Cy­ryl jak za­wsze, kie­dy był zde­ner­wo­wa­ny, wy­rzu­cał z sie­bie sło­wa z pręd­ko­ścią ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go. Gar­dło­we dźwię­ki zle­wa­ły się w jed­no wiel­kie char­cze­nie. Choć przez ty­le lat zdą­ży­ła już do­brze po­znać fran­cu­ski, w ta­kich chwi­lach bar­dziej do­my­śla­ła się, niż ro­zu­mia­ła, co mó­wi.

– Nie wiem, o co ci… – za­czę­ła i na­gle so­bie przy­po­mnia­ła. – O Chry­ste! To dziś!

– Dziś, dziś! – po­wtó­rzył z sar­ka­zmem. – Za­po­mnia­łaś oczy­wi­ście! – Nie ukry­wał try­um­fu, że tym ra­zem to nie on na­wa­lił. – Bierz tak­sów­kę, po dro­dze kup kil­ka bu­te­lek i przy­jeż­dżaj na­tych­miast! Po­wie­dzia­łem, że okres do­sta­łaś… – ści­szył głos. – Nic in­ne­go nie przy­szło mi do gło­wy.

– Mo­że wy­star­czy­ło po pro­stu po­wie­dzieć praw­dę. Ale ja mia­łam dla nich pal­mę…

– No to weź ze so­bą…

– Osza­la­łeś!? Ma ze trzy me­try!

– No to nie wiem, rób, co chcesz, tyl­ko się po­spiesz!

Trzask od­kła­da­nej słu­chaw­ki za­brzmiał jak ar­mat­ni wy­strzał. Ner­wo­wo po­dra­pa­ła się za uchem i po chwi­li na­my­słu wy­krę­ci­ła nu­mer.

– Ber­trand, tu Ta­ma­ra – po­wie­dzia­ła do słu­chaw­ki. – Na par­te­rze, w ro­gu, stoi ta­ka du­ża ho­wea w drew­nia­nej do­ni­cy; idź na gó­rę i do­bierz do niej ja­kąś efek­tow­ną osłon­kę, naj­le­piej z mo­sięż­ny­mi ele­men­ta­mi. Po­tem za­mów trans­port i niech przy­wio­zą ją na rue Sa­int-Ho­no­ré 123. Pie­nią­dze weź z ka­sy… Aha! Nie za­po­mnij jej za­bez­pie­czyć! Jest zim­no.

– Ok, sze­fo­wo! Ro­bi się!

– Dzię­ku­ję.

Odło­ży­ła słu­chaw­kę z wes­tchnie­niem ulgi. By­ła pew­na, że Ma­rie spodo­ba się pre­zent, a Paul za­zwy­czaj i tak był za­chwy­co­ny wszyst­kim, co spra­wia­ło jej przy­jem­ność. Jak mo­gła za­po­mnieć o czter­dzie­stej rocz­ni­cy ich ślu­bu! Od mie­sią­ca nie mó­wi­ło się o ni­czym in­nym. W głę­bi du­cha uwa­ża­ła, że sen­sow­niej by­ło­by urzą­dzić przy­ję­cie w pią­tek al­bo w so­bo­tę, ale jej te­ścio­wa mia­ła wła­sne prze­ko­na­nia i za­zwy­czaj sta­wia­ła na swo­im. Sko­ro ślub bra­li siód­me­go stycz­nia, nie wi­dzia­ła po­wo­du, dla któ­re­go mie­li­by prze­kła­dać przy­ję­cie, na­wet je­śli siód­my wy­pa­dał w po­nie­dzia­łek.

W po­śpie­chu otwo­rzy­ła sza­fę i ner­wo­wo wy­szar­pa­ła su­kien­kę, któ­rą Cy­ryl ku­pił jej na świę­ta. Po­cząt­ko­wo za­mie­rza­ła się w nią ubrać, ale po chwi­li na­my­słu od­wie­si­ła ją z po­wro­tem. Świę­ta by­ły nie tak zno­wu daw­no i Ma­rie z pew­no­ścią ją za­pa­mię­ta­ła. Tym bar­dziej, że mi­mo­cho­dem uprzej­mie za­uwa­ży­ła, iż chłod­ny fio­let to nie jest ko­lor dla blon­dy­nek… Nie mo­gła na uro­czy­stym przy­ję­ciu, na któ­rym pierw­sze skrzyp­ce gra­ła te­ścio­wa, wy­stą­pić w czymś, co już raz zo­sta­ło skry­ty­ko­wa­ne…

Nie­wie­le my­śląc, wy­cią­gnę­ła dłu­gą, gra­na­to­wą suk­nię z głę­bo­kim wy­cię­ciem na ple­cach, w któ­rej za­zwy­czaj cho­dzi­ła do te­atru. Przy­nio­sła z przed­po­ko­ju czar­ne, za­mszo­we szpil­ki i się­gnę­ła po krót­kie fu­ter­ko. Jak ga­la, to ga­la. Za­mó­wi­ła tak­sów­kę i ze­szła na dół.

– No wiesz! Wy­glą­dasz… – Cy­ryl z za­in­te­re­so­wa­niem po­chy­lił się nad wy­cię­ciem z ty­łu. – Już za­po­mnia­łem, jak ci w niej ład­nie. Nie wiem tyl­ko, co ma­ma…

Po­pa­trzy­ła na nie­go z nie­sma­kiem.

– To jest ele­ganc­ka suk­nia na ele­ganc­kie oka­zje. My­śla­łam, że…

W pro­gu sta­nę­ła pa­ni do­mu.

– Ta­ma­ra! Wresz­cie je­steś! Mam na­dzie­ję, że do­brze się czu­jesz, mo­ja dro­ga? – Ob­rzu­ci­ła jej kre­ację nie­od­gad­nio­nym spoj­rze­niem i do­da­ła: – Chodź­cie, wszy­scy już cze­ka­ją…

– Du­żo lu­dzi? – spy­ta­ła, ci­cho po­dą­ża­jąc za mę­żem.

– Jak zwy­kle, pół mia­sta – ro­ze­śmiał się pół­gęb­kiem.

Przez wiel­kie dwu­skrzy­dło­we drzwi we­szli do sa­lo­nu.

Go­ści rze­czy­wi­ście by­ło spo­ro. Do­strze­gła me­ce­na­sa Pur­cell z żo­ną, pań­stwa Po­us­sin, de Vi­rion, pro­fe­so­ra So­upault, pa­nią de Ma­ri­vaux – to by­li nie­licz­ni z tych, któ­rych zna­ła. Te­ścio­wie ob­ra­ca­li się w krę­gach to­wa­rzy­skiej śmie­tan­ki i nie na­rze­ka­li na brak roz­ry­wek, co w du­żej mie­rze wią­za­ło się z po­zy­cją Pau­la, przed la­ty pia­stu­ją­ce­go sta­no­wi­sko me­ra. Od kil­ku lat był na eme­ry­tu­rze, ale sta­re zna­jo­mo­ści nie wy­ga­sły. Ode­szli tyl­ko ci, dla któ­rych wy­padł już z obie­gu, po­nie­waż wbrew po­wszech­nie pa­nu­ją­cym zwy­cza­jom nie zwią­zał się z po­li­ty­ką i zna­jo­mość z nim nie mo­gła się już do ni­cze­go przy­dać.

W po­wie­trzu uno­sił się du­szą­cy za­pach per­fum i woń kwia­tów. Nie wia­do­mo z ja­kie­go po­wo­du, tej zi­my naj­bar­dziej po­pu­lar­ne by­ły li­lie. Nie na­dą­ża­ła z do­sta­wa­mi, bo na­gle wszy­scy, jak je­den mąż, za­pa­ła­li mi­ło­ścią do tych nie­co sta­ro­świec­kich kwia­tów. Jesz­cze kil­ka se­zo­nów te­mu li­lie za­re­zer­wo­wa­ne by­ły ra­czej na smut­ne oka­zje i scho­dzi­ły głów­nie przy oka­zji po­grze­bów. Dziś do do­bre­go to­nu na­le­ża­ło wrę­cza­nie ich przy każ­dej oka­zji.

Za­uwa­ży­ła pod ścia­ną wiel­kie wa­zo­ny z bia­ły­mi, po­ma­rań­czo­wy­mi i żół­ty­mi kwia­ta­mi. Po­my­śla­ła, że mu­si uprze­dzić Ma­rie, że­by nie za­bie­ra­ła ich do sy­pial­ni, bo nie bę­dzie mo­gła spać. Osza­ła­mia­ją­cy za­pach kwia­tów po dłuż­szej chwi­li ro­bił się nie­zno­śny i du­szą­cy, po­wo­du­jąc bó­le i za­wro­ty gło­wy. Nie po­ma­ga­ło na­wet usu­wa­nie słup­ka i pyl­nych prę­ci­ków.

– Chodź­cie, chodź­cie!

Paul pod­szedł do Ta­ma­ry i wy­cią­gnął rę­kę.

– Wi­taj, mo­ja dro­ga! Jak za­wsze uro­cza – mó­wiąc to, na­chy­lił się i cie­pło po­ca­ło­wał ją w po­li­czek. – Masz szczę­ście, sy­nu, że two­ja pięk­na żo­na cią­gle jest uśmiech­nię­ta. Je­śli któ­re­goś dnia zo­ba­czę smu­tek na jej twa­rzy, bę­dziesz miał ze mną do czy­nie­nia. – Po­gro­ził mu pal­cem. – A te­raz po­zwól, że ci ją po­rwę! Phi­lip­pe bar­dzo chciał­by wresz­cie ją po­znać.

Nie pro­te­stu­jąc, po­zwo­li­ła po­pro­wa­dzić się w głąb sa­lo­nu. Je­śli cho­dzi o Pau­la, to bez wa­ha­nia po­zwo­li­ła­by mu za­pro­wa­dzić się na­wet na bie­gun. Od pierw­szej chwi­li, kie­dy Cy­ryl przed­sta­wił jej swo­ich ro­dzi­ców, po­czu­ła wiel­ką sym­pa­tię do te­go uro­cze­go, tro­chę nie­dzi­siej­sze­go, szar­manc­kie­go dżen­tel­me­na, któ­ry od czte­rech lat ile­kroć ją wi­dział, nie­odmien­nie wpa­dał w za­chwyt. W prze­ci­wień­stwie do swo­jej żo­ny był au­ten­tycz­nie uszczę­śli­wio­ny, kie­dy do­wie­dział się, że syn wresz­cie się oświad­czył. Cy­ryl zdra­dził jej kie­dyś w wiel­kiej ta­jem­ni­cy, że pierw­szą, wiel­ką mi­ło­ścią je­go oj­ca by­ła pew­na Po­lka, Te­re­sa. Po­zna­li się w Kra­ko­wie, kie­dy Paul przy­je­chał na ja­kiś zjazd mło­dzie­ży, i zwa­rio­wa­li na swo­im punk­cie. Spę­dzi­li ra­zem go­rą­cy ty­dzień i roz­sta­li się, obie­cu­jąc so­bie do­zgon­ną mi­łość. On mu­siał wra­cać, ona mia­ła przy­le­cieć do nie­go za kil­ka ty­go­dni. Nie­ste­ty, nie do­sta­ła pasz­por­tu, gdyż ktoś życz­li­wy do­niósł o za­ży­łej zna­jo­mo­ści z pew­nym czar­no­wło­sym Fran­cu­zem… Pi­sa­li do sie­bie jesz­cze przez ja­kiś czas, ale w koń­cu uczu­cie umar­ło śmier­cią na­tu­ral­ną. Nie­dłu­go po­tem Paul po­znał Ma­rie i oże­nił się, ale, jak przy­znał się kie­dyś sy­no­wi, ob­raz Te­re­sy na za­wsze po­zo­stał w ja­kimś za­ka­mar­ku je­go ser­ca.

Być mo­że dla­te­go Ma­rie, pie­kiel­nie za­zdro­sna o mę­ża, nie prze­pa­da­ła za sy­no­wą. Dla ści­sło­ści, Ma­rie w ogó­le nie prze­pa­da­ła za Po­la­ka­mi. Ta­ma­ra wie­dzia­ła, że kil­ka­krot­nie by­ła po­wo­dem awan­tur mię­dzy ni­mi. Tym bar­dziej, że jej te­ścio­wa na­le­ża­ła do te­go ga­tun­ku Fran­cu­zów, któ­rzy ni­g­dy nie przy­ję­li do wia­do­mo­ści, że Cho­pin był Po­la­kiem, i uwa­ża­li, że od cza­su, kie­dy Po­la­cy zo­sta­li ła­ska­wie wpusz­cze­ni do Unii, za­miast oka­zy­wać wdzięcz­ność, za­czę­li pre­zen­to­wać nad­mier­nie rosz­cze­nio­we po­sta­wy. Re­la­cje mię­dzy ni­mi obie­ma by­ły jed­nak na ogół po­praw­ne; mo­że z te­go po­wo­du, że Ta­ma­ra na­uczy­ła się od­po­wied­nio po­stę­po­wać z te­ścio­wą i czu­jąc opar­cie w mę­żu i w te­ściu, zbyt­nio nie przej­mo­wa­ła się jej zło­śli­wy­mi ko­men­ta­rza­mi, któ­re ostat­ni­mi cza­sy zda­rza­ły się jak­by rza­dziej.

– To jest wła­śnie mo­ja sy­no­wa – wy­gło­sił z du­mą Paul, za­trzy­mu­jąc się przy ni­skim, star­szym pa­nu w ga­lo­wym mun­du­rze. – Po­zwól, mo­ja dro­ga, to puł­kow­nik Au­ber, mój sta­ry przy­ja­ciel…

No­bli­wie wy­glą­da­ją­cy, szczu­pły pan z wiel­ką szo­pą bia­łych wło­sów szar­manc­ko szur­nął no­ga­mi i z aten­cją uści­snął po­da­ną mu dłoń.

– Tyl­ko nie sta­ry, tyl­ko nie sta­ry! – za­pro­te­sto­wał, za­baw­nie wy­cią­ga­jąc ży­la­stą szy­ję. – Za­po­mi­nasz, mój dro­gi, że je­stem od cie­bie du­żo młod­szy. Po­za tym, to nie­sto­sow­ne wy­po­mi­nać wiek w to­wa­rzy­stwie pięk­nych ko­biet – uśmiech­nął się do Ta­ma­ry, przy­glą­da­jąc się jej z nie­ukry­wa­nym za­in­te­re­so­wa­niem. – A więc to pa­ni – po­wie­dział, ki­wa­jąc gło­wą. – Paul za­wsze chwa­lił się swo­imi dzieć­mi, ale od kie­dy zy­skał sy­no­wą, jest z pa­ni tak dum­ny, jak­by sam pa­nią spło­dził.

– Ja też mam szczę­ście, że tra­fił mi się ta­ki cu­dow­ny teść…

Uję­ła Pau­la pod rę­kę i po­ło­ży­ła mu gło­wę na ra­mie­niu. Zza fi­la­ru do­strze­gła by­stry wzrok te­ścio­wej. „Czy tej ko­bie­cie na­praw­dę wszyst­ko mu­si się tak jed­no­znacz­nie ko­ja­rzyć?” – wes­tchnę­ła w du­chu, ale na wszel­ki wy­pa­dek od­su­nę­ła się.

– Ach, mło­da da­mo, przy­stoj­ni to my by­li­śmy pół wie­ku te­mu. – Puł­kow­nik prze­stał uda­wać, że ma dwa­dzie­ścia lat. – Te­raz je­ste­śmy co naj­wy­żej wy­pro­sto­wa­ni, a mo­że mi pa­ni wie­rzyć, że to w na­szym wie­ku nie jest wca­le ła­twe.

Ro­ze­śmia­li się wszy­scy tro­je.

– A czy pa­ni wie – kon­ty­nu­ował – że to wła­śnie pa­ni teść przed la­ty nie do­pu­ścił do za­mknię­cia dla pie­szych mo­stów na Se­kwa­nie z po­wo­du „spa­ce­ru” po rze­ce Ka­da­fie­go? Oskar­żył wte­dy pre­zy­den­ta, że dla uzy­ska­nia kon­tak­tów han­dlo­wych przy­my­ka oczy na li­bij­skie na­ru­sze­nia praw czło­wie­ka i…

Paul znie­cier­pli­wio­ny mach­nął rę­ką.

– Daj­żesz spo­kój, Ta­mi sły­sza­ła to już ty­sią­ce ra­zy!

– Mo­że być ty­siąc pierw­szy; lu­bię słu­chać, ja­ki ta­to był nie­ustra­szo­ny – uśmiech­nę­ła się. Choć ta for­ma zwra­ca­nia się do te­ściów nie by­ła we Fran­cji zbyt po­pu­lar­na, od po­cząt­ku mó­wi­ła do nie­go „ta­to”, z cze­go był nie­zwy­kle dum­ny.

– O to, to! Nie­ustra­szo­ny! – ucie­szył się puł­kow­nik. – Nie wiem, czy pa­ni opo­wia­dał, jak kie­dyś…

– Dość! – prze­rwał Paul sta­now­czo. – Od daw­na je­stem na eme­ry­tu­rze, ale nie je­stem jesz­cze ta­ki sta­ry, że­by kar­mić się w kół­ko mi­nio­ny­mi suk­ce­sa­mi. Cze­go się na­pi­jesz? – zwró­cił się do sy­no­wej, bo puł­kow­nik już dzier­żył w dło­niach wiel­ką bań­kę ko­nia­ku.

– Je­śli mo­gę, po­pro­szę o wi­no – uśmiech­nę­ła się, ob­ser­wu­jąc, jak spie­szy speł­nić jej ży­cze­nie. Na­praw­dę mia­ła do nie­go sła­bość. Zda­rza­ło się, że to wła­śnie on pierw­szy do­wia­dy­wał się o jej kło­po­tach. Cy­ryl był ko­cha­ny, ale tak bar­dzo sku­pio­ny na so­bie i swo­ich bia­łych kru­kach, że cza­sa­mi za­po­mi­nał o bo­żym świe­cie. Nie­kie­dy mu­sia­ła twar­do się po­sta­wić, że­by ca­łe­go week­en­du nie prze­sie­dział z no­sem w książ­ce al­bo na ko­lej­nej au­kcji sta­rych fo­to­gra­fii… Paul za­wsze miał dla niej czas. Nie chcąc na­ra­żać jej na wścib­skie py­ta­nia Ma­rie, kie­dy po­trze­bo­wa­ła po­ra­dy, uma­wiał się z nią w ka­fej­ce nie­da­le­ko kwia­ciar­ni, że­by nie mu­sia­ła tra­cić cza­su. – Ty je­steś ko­bie­tą biz­ne­su i twój czas jest cen­niej­szy – wy­gła­szał za każ­dym ra­zem, kie­dy pró­bo­wa­ła opo­no­wać. Nie zda­rza­ło się to zresz­tą zbyt czę­sto; wła­ści­wie tyl­ko raz mia­ła kło­po­ty. Pew­ne­go dnia, nie wia­do­mo z ja­kie­go po­wo­du, lo­ka­lem, któ­ry ku­pi­ła od mia­sta, za­in­te­re­so­wał się ja­kiś urzęd­nik i ofi­cjal­nie pod­wa­żył wy­ni­ki prze­tar­gu, za­rzu­ca­jąc jej, że był usta­wio­ny, a ce­na, któ­rą za­pła­ci­ła, zbyt ni­ska. Na szczę­ście sy­tu­acja szyb­ko się wy­ja­śni­ła i na­wet po­moc Pau­la oka­za­ła się nie­po­trzeb­na. Tak czy ina­czej, cza­sa­mi od­no­si­ła wra­że­nie, że jest je­dy­ną oso­bą, któ­rej za­le­ży na niej na­praw­dę i bez­wa­run­ko­wo…

Lu­bi­ła wy­obra­żać so­bie, że ta­ki wła­śnie był jej oj­ciec. Opie­kuń­czy, nie­za­wod­ny, nie­odmien­nie za­in­te­re­so­wa­ny jej spra­wa­mi, bez wzglę­du na to, czy cho­dzi­ło o zwy­kły ka­tar, czy o za­rzut ko­rup­cji. Pra­wie wca­le go nie pa­mię­ta­ła; w do­mu na­tra­fia­ła nie­kie­dy na zdję­cia w ja­kichś sta­rych szpar­ga­łach, po­gnie­cio­ne, przy­ku­rzo­ne. Wy­so­ki, uśmiech­nię­ty, z cha­rak­te­ry­stycz­nym dla krót­ko­wi­dzów przy­mru­że­niem oczu. Ma­ma nie da­rzy­ła ich wiel­kim sen­ty­men­tem i wa­la­ły się tam pew­nie przez jej nie­uwa­gę i roz­tar­gnie­nie. Wy­rzu­ci­ła go ze swo­je­go ży­cia, kie­dy Ta­ma­ra mia­ła czte­ry la­ta. Wśród wie­lu spraw, o któ­rych ni­g­dy nie roz­ma­wia­ły, ta zaj­mo­wa­ła po­cze­sne miej­sce. Z frag­men­tów pod­słu­cha­nych roz­mów, ską­pych uwag rzu­ca­nych mi­mo­cho­dem i kil­ku wy­mi­ja­ją­cych od­po­wie­dzi wy­ła­niał się ba­nał zdra­dy, za­wie­dzio­ne­go za­ufa­nia i za­pie­kłej zło­ści z po­wo­du ura­żo­nej du­my. Tyl­ko raz, kie­dy skoń­czy­ła sie­dem­na­ście lat, od­by­ły na ten te­mat krót­ką roz­mo­wę. Ma­ma przy­par­ta do mu­ru przez zbun­to­wa­ną na­sto­lat­kę, dla któ­rej świat skła­dał się wy­łącz­nie z dwóch ko­lo­rów, tym ra­zem nie mo­gła jej zbyć by­le mach­nię­ciem rę­ki. Uży­wa­jąc naj­oględ­niej­szych z oględ­nych słów, ura­czy­ła ją hi­sto­ryj­ką o dwóch po­łów­kach jabł­ka, z któ­rych jed­na w koń­cu oka­za­ła się grusz­ką…

Z tam­tej roz­mo­wy naj­bar­dziej za­pa­mię­ta­ła jed­no zda­nie: „Nie ma żad­nych po­łó­wek, to naj­więk­sza bzdu­ra, ja­ką wy­my­śli­ły za­kom­plek­sio­ne ko­bie­ty, że­by ja­koś uspra­wie­dli­wić swój brak wia­ry we wła­sne moż­li­wo­ści. Każ­da z nas jest ca­ło­ścią, peł­ną i skoń­czo­ną”.

Po­kłó­ci­ły się wte­dy po­tęż­nie. Ta­ma­ra wrzesz­cza­ła, że nie jest żad­ną za­sra­ną czy­tel­nicz­ką i nie po­zwo­li kar­mić się głod­ny­mi ka­wał­ka­mi o jabł­kach i grusz­kach ro­dem z po­rad­ni­ków dla nie­do­ro­zwi­nię­tych ku­cha­rek. Ma­ma z ka­mien­ną twa­rzą wy­cią­gnę­ła swo­je naj­cięż­sze dzia­ła i po­pły­nę­ła opo­wieść o po­świę­ce­niu, nie­wdzięcz­no­ści i odej­mo­wa­niu so­bie od ust, że­by tyl­ko ona mia­ła na no­we bu­ty czy mod­ną tor­bę. Skoń­czy­ło się trza­śnię­ciem drzwia­mi i krót­kim te­le­fo­nem, że zo­sta­je na noc u ko­le­żan­ki. Od tam­te­go cza­su nie wra­ca­ły wię­cej do tej roz­mo­wy. I tak za­wsze ży­ły osob­no; Mał­go­rza­ta z no­sem w ma­szy­nie, prze­rzu­ca­ją­ca ster­ty kar­tek i do­zna­ją­ca swo­ich pry­wat­nych olśnień i roz­cza­ro­wań, któ­re przy­no­si­li jej pa­pie­ro­wi lu­dzie, a Ta­ma­ra w swo­im szczel­nym, od­po­wie­dzial­nym świe­cie.

Prze­szła przy­spie­szo­ny kurs do­ra­sta­nia: w wie­ku dzie­się­ciu lat już wie­dzia­ła, ile kosz­tu­je cu­kier i gdzie bar­dziej opła­ca się ku­po­wać wa­rzy­wa. Po dro­dze ze szko­ły ro­bi­ła za­ku­py, cza­sem pła­ci­ła ra­chun­ki na po­czcie i wy­sta­wa­ła w nie­koń­czą­cych się ko­lej­kach po mię­so. Na szczę­ście w po­bli­skiej ma­sar­ni już ją zna­li, wie­dzie­li, że to cór­ka „tej pi­sar­ki”, więc zda­rza­ło się, że by­ła ob­słu­gi­wa­na bez ocze­ki­wa­nia. By­ła chu­da i nie­wy­ro­śnię­ta, więc skle­po­we, roz­pły­wa­jąc się w uśmie­chach, na­py­cha­ły jej siat­ki bio­drów­ką, pasz­te­to­wą, nie­kie­dy szyn­ką i ka­za­ły po­zdro­wić ma­mu­się, do­py­tu­jąc się na­tar­czy­wie, o czym bę­dzie ko­lej­na książ­ka. Nie zno­si­ła tych bab, ich lep­kie­go za­in­te­re­so­wa­nia i czer­wo­nych, gru­bych twa­rzy z idio­tycz­ną ko­ron­ką nad czo­łem. My­śla­ła ze zło­ścią, że gdy­by nie one, ma­ma by­ła­by tyl­ko dla niej. Gdy­by nikt nie chciał ku­po­wać jej ksią­żek, w koń­cu prze­sta­ła­by pi­sać i przy­po­mnia­ła so­bie, że ma cór­kę…

– Mar­cel przy­je­chał! – Cy­ryl wziął ją za rę­kę i po­cią­gnął w stro­nę kuch­ni. Po­zwo­li­ła się za­pro­wa­dzić do wiel­kie­go, peł­ne­go pa­ry i ape­tycz­nych aro­ma­tów po­miesz­cze­nia, gdzie kró­lo­wa­ła ku­char­ka. Przy po­bie­la­nym sto­le, opie­ra­jąc gło­wę na ra­mie­niu, sie­dział wy­so­ki, przy­stoj­ny bru­net, bar­dziej do­sko­na­ła ko­pia jej wła­sne­go mę­ża.

– O, mo­ja ulu­bio­na bra­to­wa! – za­wo­łał na jej wi­dok, zry­wa­jąc się z krze­sła. – Do dziś nie mo­gę zro­zu­mieć, dla­cze­go wy­bra­łaś Cy­ry­la… – skrzy­wił się za­baw­nie.

– Bo naj­pierw po­zna­łam je­go. Po­za tym ty mia­łeś już żo­nę, nie­ste­ty.

– A, tak, za­po­mnia­łem. – Uści­snął ją ser­decz­nie i po­kle­pał ener­gicz­nie po ple­cach. – Ale to cię w ża­den spo­sób nie uspra­wie­dli­wia… – ro­ze­śmiał się. – No, bra­cisz­ku, nie patrz tak groź­nie, prze­cież ci jej nie zjem.

Zde­cy­do­wa­nie mia­ła szczę­ście do męż­czyzn w tej ro­dzi­nie. Z Mar­ce­lem, mi­mo że od dwóch lat miesz­kał w Sta­nach, łą­czy­ła ją za­ży­ła ko­mi­ty­wa. Mie­li po­dob­ne po­czu­cie hu­mo­ru i ta­ki sam, lek­ko iro­nicz­ny, dy­stans do świa­ta. Od ra­zu przy­pa­dli so­bie do gu­stu i choć Cy­ryl po­cząt­ko­wo był tro­chę za­zdro­sny, w koń­cu za­ak­cep­to­wał ich spe­cy­ficz­ne re­la­cje.

– Jak po­dróż? – za­py­ta­ła.

– Sa­mo­lot to śro­dek lo­ko­mo­cji dla lu­dzi bez wy­obraź­ni – od­parł. – Ale nie­ste­ty naj­szyb­szy. Nie mo­głem na­pić się pod­czas lo­tu, więc te­raz mu­szę od­re­ago­wać, za­nim mo­ja dro­ga ro­dzi­ciel­ka zno­wu za­cznie snuć wy­du­ma­ne teo­rie na te­mat mo­je­go rze­ko­me­go al­ko­ho­li­zmu. – Się­gnął po sto­ją­cą nie­opo­dal bu­tel­kę ca­lva­do­su. Jak na za­wo­ła­nie w drzwiach sta­nę­ła Ma­rie.

– Mar­cel! – za­wo­ła­ła, roz­kła­da­jąc ra­mio­na. – Ty nie­wdzięcz­ny chłop­cze! Słu­żą­ca do­pie­ro mi po­wie­dzia­ła, że je­steś.

Sto­ją­ca przy pie­cy­ku ku­char­ka rzu­ci­ła w jej stro­nę ura­żo­ne spoj­rze­nie, ale nic nie po­wie­dzia­ła.

– Dla­cze­go nie przy­sze­dłeś się przy­wi­tać?! – cią­gnę­ła Ma­rie z wy­rzu­tem, obej­mu­jąc sy­na.– Zno­wu pi­jesz. – Po­pa­trzy­ła z na­ga­ną na szklan­kę w je­go rę­ce. – Kie­dy przy­je­cha­łeś? Gdzie Ro­xa­na? Jak chłop­cy? Na jak dłu­go zo­sta­niesz? Dla­cze­go nie za­dzwo­ni­łeś, oj­ciec po­je­chał­by na lot­ni­sko? – za­rzu­ci­ła go py­ta­nia­mi.

Mar­cel za­ma­chał rę­ka­mi, jak­by od­pę­dzał się od wy­jąt­ko­wo na­tręt­nej mu­chy.

– Ma­mo! Spo­koj­nie, bo mnie udu­sisz! – De­li­kat­nie wy­swo­bo­dził się z jej ra­mion. – Ro­xa­na mu­sia­ła zo­stać, bo chłop­cy ma­ją ospę. Bar­dzo cię po­zdra­wia i ści­ska. Mo­że w lip­cu uda nam się przy­je­chać we czwór­kę… A nie dzwo­ni­łem, bo chcia­łem wam zro­bić nie­spo­dzian­kę; po­za tym do ostat­niej chwi­li nie by­łem pe­wien, czy uda mi się wy­rwać…

– Mo­je wnu­ki ko­cha­ne… – roz­kle­iła się Ma­rie, na po­wrót przy­tu­la­jąc się do sy­na. – Nie do­syć, że je­dy­ne – mó­wiąc to, łyp­nę­ła za­łza­wio­nym okiem w stro­nę Ta­ma­ry – to jesz­cze tak da­le­ko… Ach, Bo­że, roz­ma­za­łam so­bie oko. – Się­gnę­ła po chu­s­tecz­kę i po­wie­dzia­ła, już spo­koj­niej: – Za­wo­łam oj­ca, ale bę­dzie miał nie­spo­dzian­kę! A wy nie pij­cie ty­le – fuk­nę­ła i ob­rzu­ciw­szy na­gan­nym spoj­rze­niem szklan­ki w rę­kach sy­nów i sy­no­wej, wy­szła z kuch­ni.

– Ach, ta na­sza Ma­rie. Roz­pa­cza, że sta­cza­my się w al­ko­ho­lo­wą prze­paść, bo nie ma po­ję­cia, że tra­dy­cja pi­cia ca­lva­do­su wy­ra­sta z cza­sów nor­mandz­kich, kie­dy to w cza­sie trwa­ją­cych dłu­go po­sił­ków trak­to­wa­no go ja­ko ro­dzaj na­po­ju po­bu­dza­ją­ce­go ape­tyt i po­zwa­la­ją­ce­go zjeść jesz­cze wię­cej – ro­ze­śmiał się Mar­cel, za­nu­rza­jąc usta w zło­tym trun­ku. – Daw­ni męż­czyź­ni prze­kła­da­li ilość spo­ży­tych przez sie­bie pro­duk­tów na ob­raz swo­jej mę­sko­ści i na po­wo­dze­nie u płci pięk­nej – oświad­czył i te­atral­nym ge­stem roz­wi­chrzył so­bie wło­sy. – Ca­lva­dos to coś wię­cej niż tru­nek. To spo­sób by­cia, jak ma­wiał Re­ma­rque.

– Bio­rąc pod uwa­gę ilość – za­uwa­żył nie­co zło­śli­wie Cy­ryl – nie na­rze­kasz zda­je się na po­wo­dze­nie.

– Schle­biam so­bie, dro­gi bra­cisz­ku, że to nie jest za­słu­ga je­dy­nie ca­lva­do­su. A co­eur va­il­lant rien d’im­pos­si­ble1.

– Une po­ule aveu­gle peut qu­elqu­efo­is tro­uver son gra­in2 – wy­krzy­wił się Cy­ryl.

Ta­ma­ra sta­ła z bo­ku i przy­glą­da­ła się bra­ciom. Mar­cel był star­szy o kil­ka lat, ale wszyst­kim, po­cząw­szy od spo­so­bu ubie­ra­nia, a skoń­czyw­szy na spo­so­bie by­cia, da­wał świa­tu do zro­zu­mie­nia, że jest w naj­lep­szym okre­sie swo­je­go ży­cia. Wy­ło­żo­na na wierzch dżin­sów, lek­ko po­gnie­cio­na bia­ła ko­szu­la, buj­na czu­pry­na, za­wa­diac­ka, kwie­ci­sta chust­ka pod szy­ją i wy­so­kie, cięż­kie bu­ty świad­czy­ły o tym, że ich wła­ści­ciel do­brze się czu­je sam ze so­bą i nie do koń­ca po­waż­nie trak­tu­je za­rów­no świat, jak i sie­bie sa­me­go. Kto in­ny w ta­kim stro­ju wy­glą­dał­by na sta­ran­nie wy­sty­li­zo­wa­ne­go. On spra­wiał wra­że­nie, jak­by to, co aku­rat ma na so­bie by­ło wy­bit­nie przy­pad­ko­we i po omac­ku wy­cią­gnię­te z sza­fy.

Cy­ryl był zu­peł­nie in­ny. Je­go brak dy­stan­su do sie­bie prze­ja­wiał się przede wszyst­kim w spo­so­bie ubie­ra­nia. Nie­na­gan­nie za­wią­za­ny kra­wat, ko­szu­la pa­su­ją­ca od­cie­niem do gar­ni­tu­ru i bu­ty wy­glan­co­wa­ne tak, że moż­na się by­ło w nich przej­rzeć – wszyst­ko to nie­mal krzy­cza­ło, że ich wła­ści­ciel uwa­ża się za po­waż­ne­go i god­ne­go sza­cun­ku czło­wie­ka.

Aż trud­no by­ło uwie­rzyć, że ten pierw­szy był sza­no­wa­nym wy­kła­dow­cą li­te­ra­tu­ry fran­cu­skiej na jed­nym z naj­lep­szych ame­ry­kań­skich uni­wer­sy­te­tów, dru­gi zaś pro­wa­dził po­pu­lar­ny wśród pa­ry­żan an­ty­kwa­riat i od kil­ku lat zaj­mo­wał się wy­szu­ki­wa­niem, a po­tem wy­ce­ną i sprze­da­żą za­byt­ko­wych me­bli, ob­ra­zów, war­to­ścio­wych rzeźb, sta­rych ry­cin, gra­fik i rę­ko­pi­sów i w związ­ku z tym więk­szość cza­su spę­dzał wśród za­ku­rzo­nych przed­mio­tów i eks­cen­trycz­nych ar­ty­stów.

– Je­stem pie­kiel­nie zmę­czo­ny – wes­tchnął Mar­cel. – Pój­dę się po­ło­żyć na kwa­drans, mam na­dzie­ję, że to nie bę­dzie wiel­kie faux pas. Po­tem przy­wi­tam się z oj­cem. Nie chcę go od­cią­gać od go­ści, w koń­cu to je­go wiel­ki dzień.

Ta­ma­ra unio­sła brwi w nie­mym zdzi­wie­niu.

– No wiesz, wy­trzy­mać z na­szą dro­gą mat­ką czter­dzie­ści lat to nie la­da wy­czyn.

Ro­ze­śmie­li się wszy­scy tro­je.

Póź­nym wie­czo­rem, kie­dy już wszy­scy go­ście roz­je­cha­li się do do­mów, Paul zdjął ma­ry­nar­kę, roz­luź­nił kra­wat i pod­szedł do bar­ku, skąd wy­cią­gnął bu­tel­kę ko­nia­ku.

– Wresz­cie mo­gę się w spo­ko­ju na­pić z sy­na­mi – wes­tchnął. – I z sy­no­wą oczy­wi­ście. – Mru­gnął ło­bu­zer­sko do Ta­ma­ry.

– Nie uwa­żasz mój dro­gi, że na dziś już wy­star­czy? Przy­naj­mniej ty masz do­syć – ode­zwa­ła się spod okna Ma­rie. Sta­ła przy wiel­kiej pal­mie i de­li­kat­nie gła­dzi­ła jej wą­skie li­ście. – Na­praw­dę pięk­na – zwró­ci­ła się do sy­no­wej. – Mu­sisz ko­niecz­nie po­wie­dzieć El­wi­rze, jak ją pie­lę­gno­wać. Już wy się tam naj­le­piej do­ga­da­cie…

El­wi­ra by­ła Po­lką, któ­ra dwa ra­zy w ty­go­dniu przy­cho­dzi­ła sprzą­tać i ro­bić za­ku­py.

– Nie prze­sa­dzaj, nie co dzień świę­tu­je się ta­ką rocz­ni­cę – za­pro­te­sto­wał Paul. – Na­pi­jesz się z na­mi, ko­cha­nie?

Ma­rie wy­dę­ła usta.

– Naj­wy­żej kap­kę co­in­tre­au z lo­dem, po­pro­szę – rze­kła, roz­sia­da­jąc się na obi­tej zło­tym plu­szem so­fie. – Bo­że, je­stem po­twor­nie zmę­czo­na. Ju­tro ra­no mam umó­wio­ne­go ma­sa­ży­stę, ale chy­ba nie wsta­nę przed dwu­na­stą. Mu­szę po­wie­dzieć El­wi­rze, że­by go od­wo­ła­ła. Po­za tym chcia­ła­bym spę­dzić tro­chę cza­su z sy­nem. – Po­pa­trzy­ła z czu­ło­ścią na Mar­ce­la, któ­ry za­ję­ty był prze­glą­da­niem ga­ze­ty. Na dźwięk jej słów pod­niósł gło­wę.

– Prze­pra­szam, ma­mo, ale ju­tro nie dam ra­dy – po­wie­dział, roz­kła­da­jąc rę­ce. – Bę­dę za­ję­ty ca­ły dzień. Za­pla­no­wa­łem so­bie ob­chód wszyst­kich księ­gar­ni, mu­szę uzu­peł­nić bi­blio­te­kę. Ostat­nio wy­szło kil­ka po­zy­cji, a ku­po­wa­nie przez in­ter­net to nie to sa­mo… Po­za tym mu­szę wpaść na wy­dział, obie­ca­łem Ju­lie­no­wi, że po­pro­wa­dzę wy­kład…

– No to mo­że week­end spę­dzi­my ra­zem? Mo­gli­by­śmy pójść do te­atru! Ta­ta ku­pi bi­le­ty! W tym dzi­kim kra­ju pew­nie nie by­wa się w ta­kich przy­byt­kach sztu­ki…

– Jak mo­żesz być ta­ką igno­rant­ką, ma­mo – obu­rzył się Cy­ryl.

– Ja­ką igno­rant­ką?! – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – O tym, że te­atr to sztu­ka, Ame­ry­ka­nie do­wie­dzie­li się do­pie­ro w dwu­dzie­stym wie­ku wraz z po­ja­wie­niem się mo­der­ni­zmu.

– A Eu­ge­ne O’Ne­ill?! – za­pe­rzył się Cy­ryl.

Ma­rie po­pa­trzy­ła na nie­go z po­bła­ża­niem i umo­czy­ła usta w kie­lisz­ku. Dys­kret­nie ob­li­za­ła war­gi i oświad­czy­ła:

– Wła­śnie o tym mó­wię. Ale za­nim w ogó­le mie­li oka­zję przy­zwy­cza­ić się do fak­tu, że do­bre­go dra­ma­tu nie mu­szą już im­por­to­wać z Eu­ro­py, bo ma­ją swo­je­go ge­niu­sza, przy­szła wiel­ka de­pre­sja lat trzy­dzie­stych, no i cóż…?

– Wte­dy wszy­scy my­śle­li o pie­nią­dzach, któ­rych nie mie­li, a rząd fe­de­ral­ny po­sta­no­wił wpro­wa­dzić ro­bo­ty pu­blicz­ne ja­ko spo­sób na oży­wie­nie go­spo­dar­ki – włą­czył się Mar­cel. – Jed­nym z pro­gra­mów w ra­mach tych ro­bót ogło­szo­nych przez Ro­osvel­ta był Fe­de­ral­ny Pro­gram Te­atral­ny, pierw­szy w dzie­jach przy­pa­dek, by rząd fe­de­ral­ny Sta­nów za­jął się sub­sy­dio­wa­niem sztu­ki, więc nie po­tę­piaj ich tak bar­dzo…

– Prze­cież do­brze wiesz, że nie cho­dzi­ło o sztu­kę, tyl­ko o za­po­bie­ga­nie roz­ru­chom z po­wo­du bez­ro­bo­cia…

– To nie ma zna­cze­nia. Waż­ne, że Kon­gres dał się prze­ko­nać, że war­to wy­dać pa­rę mi­lio­nów do­la­rów, by ar­ty­stom dać moż­li­wość pra­cy za mniej niż mi­ni­mal­ną pła­cę, a lu­dziom do­stęp do te­atru…

– …co i tak im nie po­mo­gło, bo wy­ży­ny sztu­ki, na któ­re się wspię­li, to za­le­d­wie mu­si­ca­le…

– A co jest złe­go w mu­si­ca­lach?! – obu­rzył się Cy­ryl ko­lej­ny raz. – A West Si­de Sto­ry? Al­bo La­dy Be Go­od, że nie wspo­mnę o Skrzyp­ku na da­chu! Prze­cież już kla­sy­cy wie­deń­scy do­ce­ni­li ten ro­dzaj spek­ta­klu mu­zycz­ne­go.

– Ach, mój dro­gi, do­brze wiesz, że nie in­te­re­su­je mnie ani Strauss, ani Of­fen­bach. Ta ich fry­wol­ność i na­pu­sze­nie…

– Ma­ma ko­cha wy­łącz­nie Eri­ka Sa­tie – ro­ze­śmiał się Paul, przy­sia­da­jąc ko­ło żo­ny i czu­le ota­cza­jąc ją ra­mie­niem.

– Bez pro­za­cu nie do prze­łknię­cia – mruk­nął Cy­ryl.

– Tyl­ko dla de­pre­syj­nej na­tu­ry, bra­cisz­ku.

Ta­ma­ra sie­dzia­ła w prze­past­nym fo­te­lu z lamp­ką wi­na w dło­ni i przy­słu­chi­wa­ła się roz­mo­wie. Nie wtrą­ca­ła się nie dla­te­go, że nie zna­ła się na te­atrze, tyl­ko nie chcia­ła pło­szyć at­mos­fe­ry. Wiel­ki, krysz­ta­ło­wy ży­ran­dol od­bi­jał cie­płe świa­tło z ko­min­ka i roz­no­sił je po su­fi­cie. Na me­ta­lo­wej eta­żer­ce sta­ły oka­za­łe, bia­łe i zie­lo­ne świe­ce, któ­rych blask mi­go­tli­wie peł­gał po ścia­nach. Lu­dzie ze­bra­ni w sa­lo­nie by­li so­bie bli­scy i mi­mo róż­ni­cy zdań na­sta­wie­ni do sie­bie życz­li­wie. Czu­ło się, że lu­bią swo­je to­wa­rzy­stwo.

Paul sie­dział bli­sko żo­ny i de­li­kat­nie, nie­mal od nie­chce­nia ba­wił się jej dło­nią; gła­dził pal­ce i ry­so­wał ob­wód­ki na pa­znok­ciach. Ma­rie, za­ję­ta roz­mo­wą z sy­na­mi, zda­wa­ła się te­go nie do­strze­gać, ale od cza­su do cza­su czu­le prze­jeż­dża­ła rę­ką po je­go wło­sach.

– Co trze­ba zro­bić, że­by po ty­lu la­tach wła­sne to­wa­rzy­stwo cią­gle spra­wia­ło ra­dość? – ode­zwa­ła się Ta­ma­ra znie­nac­ka. Na mo­ment za­pa­dła ci­sza. Cy­ryl ode­rwa­ny od za­chwa­la­nia uro­ków ope­ret­ki spoj­rzał na żo­nę zdzi­wio­ny.

– A co w tym dziw­ne­go? Jak lu­dzie się ko­cha­ją, to lu­bią być ra­zem.

– No tak, ale ła­two ko­chać mie­siąc po ślu­bie, rok, dwa, pięć. Ale po­tem? Ni­g­dy, Paul, nie mia­łeś wąt­pli­wo­ści? – za­py­ta­ła głu­pio, nie do­strze­ga­jąc zim­ne­go wzro­ku te­ścio­wej. – Ani ty, Ma­rie? – do­da­ła szyb­ko, kie­dy już go za­uwa­ży­ła.

– No cóż, mo­ja dro­ga – za­czę­ła Ma­rie z wy­żyn swo­ich czter­dzie­stu mał­żeń­skich lat – jak już czło­wiek raz wy­bie­rze, to jest oczy­wi­ste, że mu­si być wier­ny swo­im wy­bo­rom. Nie sztu­ka ucie­kać, kie­dy coś idzie nie tak…

– Ja ci zdra­dzę re­cep­tę na uda­ny zwią­zek – ro­ze­śmiał się Paul. – Trze­ba co­dzien­nie, dzień po dniu, ro­bić to sa­mo, co przed oł­ta­rzem w dniu ślu­bu: uśmie­chać się i przy­ta­ki­wać.

Do do­mu wra­ca­li w do­brych na­stro­jach. Ta­ma­ra lu­bi­ła wi­zy­ty u te­ściów; lu­bi­ła wy­grze­wać się w ich miesz­czań­skim, ro­dzin­nym cie­peł­ku. Przy­zwy­cza­iła się już do…

.

.

.

(frag­ment)

1 Dla chcą­ce­go nic trud­ne­go.

2 I śle­pej ku­rze tra­fi się ziarn­ko.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: