Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rzymscy chrześćjanie w zaraniu czwartego wieku - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rzymscy chrześćjanie w zaraniu czwartego wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 428 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

RZYM­SCY CHRZE­ŚĆJA­NIE.

Już po ko­rek­tach, w cza­sie dru­ko­wa­nia, zro­bio­no w tej książ­ce pięć uszko­dzeń. Upra­sza się więc, aby czy­tel­nik przed roz­po­czę­ciem czy­ta­nia pió­rem je na­pra­wił.

Uszko­dze­nia te i po­trzeb­ne po­praw­ki są na­stę­pu­ją­ce:

Na stro­ni­cy 2 w wier­szu 8 wy­dru­ko­wa­no "chro­niąc", a po­win­no być chro­nią­cą, więc trze­ba do­pi­sać na koń­cu tego sło­wa ą.

Na tej­że 2 stro­ni­cy w środ­ku wier­sza 18-go win­na być krop­ka (.). nie zaś prze­ci­nek.

Ha stro­ni­cy 43 po wier­szu 10-tym, li­cząc od góry, opusz­czo­no cały wiersz:

Pana, któ­re­go chce­cie za­przeć się wo­bec

Wiersz ten trze­ba do­pi­sać na owej stro­ni­cy, i znacz­kiem ja­kimś wska­zać tam, gdzie go czy­tać na­le­ży.

Na stro­ni­cy 191 u dołu w na­pi­sie no­we­go roz­dzia­łu roz­su­nię­to wy­raz Oży­cie tak, jak­by to były dwa wy­ra­zy: "O ży­cie". Trze­ba więc od li­te­ry O po­cią­gnąć pió­rem kre­skę łą­czą­cą do li­te­ry ż .

Na stro­ni­cy 286, w wier­szu 11, w wy­ra­zie Ka­pi­to­lu po­pra­wić li­te­rę k tak, aby była duża (K).DOM CHRZE­ŚĆJAŃ­SKI W STA­RO­ŻYT­NYM RZY­MIE.

Na miej­scu gdzie jest dziś ko­ściół Świę­te­go Mar­ce­le­go, przy jed­nej z naj­głów­niej­szych i naj­bar­dziej oży­wio­nych ulic w Rzy­mie, zwa­nej Kor­so, stał przed szes­na­stu wie­ka­mi, za cza­sów rzym­skich ce­sa­rzy, dom miesz­kal­ny ro­dzi­ny pa­try­cju­szów, czy­li szlach­ty rzym­skiej. Ta­kich do­mów, jak ten, było pod­ów­czas nie­tyl­ko w sa­mym Rzy­mie, ale i w inny licz­nych mia­stach pod jego pa­no­wa­niem bar­dzo wie­le. War­to więc zo­ba­czyć, jak one były po­urzą­dza­ne. A ten je­den, o któ­rym tu mowa, da ja­kie-ta­kie po­ję­cie o wszyst­kich. Wy­rzuć­my od na­szych cza­sów w tył ca­łych rów­no 16 wie­ków, czy­li 1600 lat, jak gdy­by ich nie było, a za­trzy­maj­my się na rzym­skim bru­ku na po­cząt­ku czwar­te­go wie­ku chrze­śćjań­stwa, w roku 302, i po­ob­cuj­my tro­cha za­po­mo­cą tej opo­wie­ści z ów­cze­sny­mi tam ludź­mi.

Dom, do któ­re­go wstę­pu­je­my, wy­glą­da od uli­cy jako tyl­ko mur nie­zbyt wy­so­ki, pro­sty, nagi, bez żad­nych pra­wie ozdób, z drzwia­mi i paru okna­mi. Wszedł­szy do jego wnę­trza, prze­cho­dzi­my przez przed­sio­nek, w któ­rym rzu­ca się w oczy na­pis: Sal­we!, co po pol­sku zna­czy wi­taj!… I sta­je­my w "atr­jum", czy­li ni to w dzie­dziń­czy­ku, ni to w ogród­ku, ni to w po­ko­ju.

Jest to jak­by pięk­na izba kwa­dra­to­wa, oto­czo­na ze wszyst­kich stron słu­pa­mi pod­trzy­mu­ją­ce­mi dach nad chod­ni­kiem, za któ­rym na pra­wo, na lewo i wprost na­prze­ciw­ko przed­sion­ka są po­ko­je i po­ko­ji­ki miesz­kal­ne. Samo zaś "atr­jum" jest bez pu­ła­pu i bez da­chu, przy­kry­wa­ne tyl­ko wiel­ką płach­tą płót­na, chro­nią­cą od słoń­ca i desz­czu. Pod słu­pa­mi w róż­nych mie­iscach wi­dać pięk­ne i bo­ga­te rze­czy: sie­dze­nia wy­kła­da­ne ko­ścią sło­nio­wą lub sre­brem, sto­ły z dro­gie­go drze­wa, lam­py i inne rze­czy z brą­zu i ze sre­bra, pięk­nie wy­rzeź­bio­ne po­są­gi boż­ków lub po­do­bi­zny lu­dzi, i róż­ne inne rze­czy. Po środ­ku jest wo­do­trysk, z któ­re­go bije w górę woda do­pro­wa­dza­na ru­ra­mi do Rzy­mu z gór o kil­ka mil od­le­głych. Try­ska­ją­cy w górę stru­mień opa­da wciąż z plu­skiem na sze­ro­ką okrą­głą misę z czer­wo­ne­go mar­mu­ru, prze­peł­nia ją i spły­wa jak­by desz­czy­kiem na pod­sta­wio­ne pod misą do­nicz­ki z kwia­ta­mi, a z nich ni­żej jesz­cze, do doł­ka w zie­mi i row­ka pod­ziem­ne­go. Za słu­pa­mi na ścia­nach wi­dać ma­lo­wi­dła róż­no­barw­ne, już sta­re bar­dzo, ale dość świe­żo wy­glą­da­ją­ce. Gdzie­nieg­dzie jed­nak jest ja­kaś wnę­ka lub ob­ra­zek przy­kry­te za­sło­ną.

Na­prze­ciw­ko wnij­ścia po­przez "atr­jum", przy­ćmio­ne płót­nem gór­nym i dla­te­go mrocz­ne, wi­dać głów­ną część miesz­ka­nia, błysz­czą­cą od zło­ta, z po­sadz­ką z róż­no­barw­nych płyt mar­mu­ro­wych. Tu bar­dzo wid­no, bo pu­łap jest ze szkła prze­zro­czy­ste­go, przez któ­re wpa­da­ją pro­mie­nie słoń­ca, w ra­zie po­trze­by tyl­ko po­wstrzy­my­wa­ne prze­su­wa­ną osło­ną.

Tu za sto­łem mar­mu­ro­wym sie­dzi wła­śnie po­waż­na nie­wia­sta, lat śred­nich, o twa­rzy szla­chet­nej i wej­rze­niu ła­god­ne­mi, no­szą­cem jed­nak śla­dy cier­pień prze­by­tych. Pro­sto­ta jej stro­ju dziw­nie od­bi­ja od bo­gactw ją ota­cza­ją­cych. Wło­sy jej, tro­cha si­wi­zną przy­pró­szo­ne, nie są ni­czem przy­kry­te. Suk­nia ciem­na, pro­ste­go kro­ju, bez wy­szy­wań, ob­la­mo­wa­na tyl­ko ta­śmą pur­pu­ro­wą (czer­wo­ną), któ­ra jest zna­kiem wdo­wień­stwa. Je­dy­ną jej kosz­tow­ną ozdo­bą jest zło­ty sznu­re­czek na szy­ji, na któ­rym wisi ja­kaś pa­miąt­ka, pod suk­nią na pier­si ukry­ta. Pani ta za­ję­ta jest obec­nie wy­szy­wa­niem na dłu­giej zło­ci­stej wstę­dze ja­kichś wzo­rów zło­te­mi nić­mi, per­ła­mi i dro­gie­mi ka­mie­nia­mi. Nie na wła­sny znać uży­tek ro­bót­kę tę wy­ko­ny­wa. Sie­dzi jed­nak nie­spo­koj­na nie­co: wciąż to ku drzwiom wcho­do­wym oczy zwra­ca i na­słu­chu­je, to spój­rzy na klep­sy­drę, czy­li ów­cze­sny ze­gar wod­ny, wska­zu­ją­cy go­dzi­ny przez upływ wody wy­cie­ka­ją­cej z na­czyń­ka szkla­ne­go kro­pla­mi.

Wtem drzwi się otwie­ra­ją i wcho­dzi pe­łen ży­cia mło­dzie­niec, lat oko­ło 14, ale dość już jak na ten wiek wy­so­ki. Gło­wa jego czar­nym kę­dzie­rza­wym wło­sem po­kry­ta, szy­ja naga, ra­mio­na sil­ne, ćwi­cze­nia­mi roz­wi­nię­te, twarz we­so­ła i peł­na wdzię­ku. Ma na so­bie zwy­kły strój ów­cze­snej rzym­skiej mło­dzie­ży: suk­nię się­ga­ją­cą ni­żej ko­lan, i "bul­lę" czy­li gał­kę dętą ze zło­ta, u szy­ji za­wie­szo­ną.

Prze­szedł szyb­kim kro­kiem przez atr­jum do po­ko­ju, przy­wi­tał się z mat­ką, i u jej nóg usiadł. Ona spo­glą­da na nie­go mil­cząc, jak­by chcia­ła sama od­gad­nąć, dla­cze­go o całą go­dzi­nę póź­niej wró­cił ze szko­ły. Wkoń­cu pyta:

– Cze­mu tak póź­no przy­sze­dłeś? chy­baś w dro­dze nie miał żad­ne­go wy­pad­ku?

– O, żad­ne­go, naj­droż­sza ma­teń­ko! Wszyst­ko mi po­szło tak do­brze, iż nie śmiem na­wet mó­wić.

Mat­ka spój­rza­ła na nie­go cie­ka­wie, a on się ro­ze­śmiał we­so­ło i mówi da­lej:

– Opo­wiem ci, ma­teń­ko, za­raz, bo nig­dy nie mam spo­ko­ju, ani za­snąć nie mogę, póki ci nie wy­po­wiem, co mi się przy­tra­fi­ło czy to do­bre­go, czy złe­go. Ale dzi­siaj po­raz pierw­szy nie je­stem pew­ny, czy ci się mam ze wszyst­kie­go wy­spo­wia­dać.

Po chwi­li rękę mat­ki do ust czu­le przy­ci­snął i rze­cze:

– Nie bój się, ma­tecz­ko! Twój syn nie uczy­nił nic ta­kie­go, coby cię mo­gło mar­twić. Po­wiedz tyl­ko, czy chcesz wie­dzieć wszyst­ko, czy tyl­ko o tem, dla­cze­go się spóź­ni­łem?

– Wszyst­ko mi po­wiedz, Pan­kra­siu; wszyst­ko mię ob­cho­dzi, co się cie­bie ty­czy.

– To do­brze, po­wiem wszyst­ko. Nie dla­te­go, że dziś już ukoń­czy­łem szko­łę, ale i z in­nych po­wo­dów ten dzień wy­da­je mi się dziw­nie szczę­śli­wym, choć prze­pla­ta­ny był przy­go­da­mi. Oto uzna­no mię za pierw­sze­go, naj­lep­sze­go ucznia: a ćwi­cze­nie, któ­re na­uczy­ciel nasz Ka­sjan ka­zał nam na­pi­sać i od­czy­ty­wać gło­śno, sta­ło się po­wo­dem dziw­nych wy­znań. Na­uczy­ciel po­le­cił nam pi­sać o tem, że praw­dzi­wy mę­drzec po­wi­nien być za­wsze go­tów umie­rać za praw­dę. I dziw­na rzecz!

Wszy­scy moi to­wa­rzy­sze po­pi­sa­li i mó­wi­li o tem bar­dzo ozię­ble i su­cho, choć mnie ser­ce pło­nę­ło i sło­wa same pły­nę­ły, gdym pi­sał. A w pa­mię­ci mi sta­ły two­je, ma­tecz­ko, na­uki, i przy­kła­dy z domu na­sze­go. Syn mę­czen­ni­ka czyż mógł pi­sać o tem zim­no? A gdy przy­szło mi czy­tać gło­śno, go­rą­ce uczu­cia mię zdra­dzi­ły. Za­miast po­wie­dzieć: "mę­drzec", po­my­li­łem się w za­pa­le i rze­kłem: "chrze­śćja­nin"; a tam, gdzie sta­ło: "praw­da", prze­czy­ta­łem: "wia­ra". Ka­sjan na pierw­szą moją po­mył­kę za­drżał, a na dru­gą – łzy mu w oczach sta­nę­ły, po­chy­lił się do mnie i szep­nął: – Bądź ostroż­ny, moje dziec­ko, bo tu słu­cha­ją i uszy zdra­dli­we.

– Jak­to? – prze­rwa­ła mat­ka, – to Ka­sjan jest chrze­ś­cja­ni­nem? Nie wie­dzia­łam, ale nic dziw­ne­go; ży­je­my w nie­bez­pie­czeń­stwie i uci­sku, jak­by obcy we wła­snym kra­ju, kry­jąc się z my­śla­mi swo­je­mi, jed­ni o dru­gich nie wie­dząc. Gdy­by Ka­sjan wy­znał gło­śno swą wia­rę, szko­ła by wkrót­ce zo­sta­ła za­mknię­ta. Lecz mów da­lej synu.

– Pra­wie nikt z mo­ich to­wa­rzy­szy nie spo­strzegł mo­jej po­mył­ki, okla­ski­wa­li mię, że mi się do­brze po­wio­dło; tyl­ko je­den Kor­win zło­śli­wie wpa­try­wał się we mnie.

– Któż to jest i cze­go był za­gnie­wa­ny?

– To naj­sil­niej­szy i naj­star­szy z to­wa­rzy­szy mo­ich, tyl­ko naj­go­rzej się uczył w szko­le. Nie wiem, cze­go on chce ode mnie.

– Ale czy ci nic nie mó­wił i nie ro­bił?

– Owszem, i dla­te­gom się spóź­nił. Gdy­śmy po­szli, jak zwy­kle, ze szko­ły na pole, Kor­win zbli­żył się do mnie i mówi:

"A co, Pan­kra­cy! ostat­ni już raz tu je­steś ze mną. Skoń­czy­ło się two­je pa­no­wa­nie! Chcia­łeś za­wsze wy­wyż­szać się nade mną w szko­le, by­łeś pierw­szy, a te­raz zo­ba­czy­my, kto z nas pierw­szy! My­ślisz, że nie sły­sza­łem, coś ty dziś wy­po­wie­dział, czy­ta­jąc swo­ją głu­pią mowę? Po­ża­łu­jesz ty wszyst­kie­go, i to pręd­ko. Prze­cież mój oj­ciec jest na­czel­ni­kiem mia­sta! – (Sły­sząc to ostat­nie sło­wo, mat­ka za­drża­ła.) – A i tak nie­za­dłu­go coś ma być. Ale co mam cze­kać! Mu­sisz spró­bo­wać się ze mną te­raz. Niech wszy­scy to­wa­rzy­sze zo­ba­czą, kto z nas pierw­szy".

– I có­żeś ty na to? – żywo za­py­ta­ła str­wo­żo­na mat­ka.

– Ja mu grzecz­nie od­po­wie­dzia­łem, że się myli, bo ja nig­dy ani nad nie­go, ani nad in­nych nie chcia­łem się wy­wyż­szać, i wy­strze­ga­łem się wszyst­kie­go, coby im mo­gło zro­bić przy­krość. A mo­co­wać się i bić się w spo­sób gniew­ny, zło­śli­wy, do cze­go Kor­win był go­tów, nie chcę, – mó­wi­łem, – bo to rzecz nie­god­na. Ale to­wa­rzy­sze oto­czy­li nas, a wszy­scy byli prze­ciw­ko mnie. Nie! – krzyk­nął Kor­win, – mu­sisz!

Tu chło­piec urwał opo­wia­da­nie i nie chciał mó­wić da­lej. Ale mat­ka za­czę­ła na­le­gać:

– Za­kli­nam cię, synu, na Boga, na pa­mięć ojca, nie ukry­waj nic przedem­ną! Mów, coś da­lej sły­szał od tego Kor­wi­na.

– Na­zwał mię czci­cie­lem oślej gło­wy (tak wów­czas szy­der­czo po­ga­nie na­zy­wa­li chrze­śćjan). Po­tem od­gra­żał się, że wy­kry­je, gdzie miesz­kam, bo tego to­wa­rzy­sze moi nie wie­dzą. Na­resz­cie ude­rzył mię z ca­łej siły w twarz, żem się aż za­to­czył, a wszy­scy chłop­cy śmie­li się ra­do­śnie. We mnie za­wrza­ła krew. Jak­by mi coś za­szep­ta­ło do ucha: "je­steś tchórz". Czu­łem w so­bie tyle siły, że chwy­cił­bym i ci­snął go o zie­mię, jak to już by­wa­ło, ale wte­dy, gdy­śmy się mo­co­wa­li bez gnie­wu, tyl­ko dla ćwi­czeń i za­ba­wy. Te­raz czu­łem, jak mi gniew siły po­dwa­ja.

O Boże, nie do­pusz­czaj nig­dy już wię­cej na mnie ta­kiej po­ku­sy!

– I cóż zro­bi­łeś, synu? – za­py­ta­ła mat­ka.

– Opa­mię­ta­łem się, Bogu dzię­ki. Przy­po­mnia­łem so­bie, jak Pan Je­zus był w domu Kaj­fa­sza wy­szy­dza­ny i po­licz­ko­wa­ny, a prze­cież ła­god­nie prze­ba­czał. Więc po­da­łem Kor­wi­no­wi rękę i rze­kłem: niech ci Bóg prze­ba­czy tak, jak ja ci szcze­rze, ser­decz­nie prze­ba­czam, i bło­go­sła­wień­stwo Boże niech nad tobą bę­dzie. W tem nad­szedł Ka­sjan. Otóż za­klą­łem go na wia­rę świę­tą na­szą, żeby nie ka­rał Kor­wi­na. I obie­cał mi. A te­raz po­myśl sama, ma­tecz­ko, czyż ten dzień dzi­siej­szy nie był dla mnie szczę­śli­wy?

Mat­ka, a była to świę­ta nie­wia­sta, Lu­cy­na, za­miast od­po­wie­dzi w sło­wach, po­ca­ło­wa­ła go­rą­co syna w czo­ło.

Był już wie­czór, ciem­no. Nie­mło­da ko­bie­ta we­szła ze świa­tłem do po­ko­ju i za­pa­li­ła kno­ty w lam­pach brą­zo­wych i mar­mu­ro­wych. I ślicz­nie w tem świe­tle, jak­by aniel­skie, wy­glą­da­ły po­sta­cie mat­ki i syna.

Ukląkł mło­dzie­nia­szek u stóp mat­ki i trwa­ła cisa uro­czy­sta… prze­rwa­ła ją wkoń­cu nie­wia­sta:

– Speł­ni­ło się, moje dziec­ko, to, o co mo­dli­łam się naj­usil­niej. Wi­dzia­łam, żeś pra­co­wi­ty, po­boż­ny, że mi­łu­jesz Boga i lu­dzi, żeś li­to­ści­wy dla ubo­gich i nie­szczę­śli­wych; lecz wy­glą­da­łam tej chwi­li, któ­ra­by mi po­ka­za­ła, czy bę­dziesz praw­dzi­wym spad­ko­bier­cą, chwa­ły swe­go ojca, mę­czen­ni­ka. I dzię­ki Bogu, ta chwi­la na­de­szła. Dziś, kie­dyś ukoń­czył na­uki szkol­ne, Bóg ra­czył ci dać na­ukę wyż­szą nad wszyst­kie szkol­ne na­uki, ra­czył po­ka­zać, żeś prze­stał być dziec­kiem, bo je­steś zdol­ny my­śleć, mó­wić i dzia­łać jak męż­ny słu­ga Boży. Two­ja dzi­siej­sza mowa w szko­le świad­czy, że ser­ce twe było peł­ne szla­chet­nych i wznio­słych my­śli. Lecz sło­wa nie wy­star­cza­ją. Co na­stą­pi­ło po­tem, na polu, do­wo­dzi, że umiesz od­waż­nie i cier­pli­wie zno­sić nie­tyl­ko ból, lecz, co trud­niej­sza dla mło­dey pa­try­cju­szow­skiej krwi, obe­lgę, po­li­czek, szy­der­stwo. I oka­za­łeś siłę, któ­ra ci po­zwo­li­ła prze­ba­czyć i mo­dlić się za nie­przy­ja­cioł. Dziś po­ka­za­łeś się god­nym sy­nem świę­te­go mę­czen­ni­ka Kwin­ty­na…. Zdejm­że z szy­ji tę bul­lę, ozna­kę dzie­cię­ce­go wie­ku; inną, sto­sow­niej­szą ci daję… Skarb to droż­szy nad wszel­kie klej­no­ty i zło­to.

Pan­kra­cy zdjął z sie­bie zło­tą gał­kę, a mat­ka, wziąw­szy drżą­ce­mi rę­ko­ma ze swej szy­ji zło­ty łań­cu­szek z wo­recz­kiem bo­ga­to wy­szy­wa­nym, otwo­rzy­ła go i wy­ję­ła gąb­kę na­po­jo­ną krwią, choć już su­chą.

– To krew twe­go ojca, Kwin­ty­na, – rze­kła ze łza­mi. – Ze­bra­łam ją sama z rany śmier­tel­nej, sto­jąc prze­bra­na przy jego boku, gdy umie­rał za wia­rę Chry­stu­so­wą.

Oglą­da­ła czu­le świę­tą pa­miąt­kę i ca­ło­wa­ła go­rą­co, a łzy z oczu pły­ną­ce spa­da­ły na krew za­krze­płą męża. Tak zwil­żo­na i roz­grza­na, za­czer­wie­ni­ła się krew na­po­wrót jak­by świe­ża. Nie­wia­sta przy­tknę­ła ją do ust syna, któ­re się ubar­wi­ły świę­tą czer­wie­nią. Pan­kra­cy uczcił re­li­kw­ję z naj­głęb­szem wzru­sze­niem i jako chrze­śćja­nin, i jako syn. I uczuł, jak­by duch ojca wstę­po­wał w nie­go. Oj­ciec, mat­ka i syn zjed­no­czy­li się w tej chwi­li na nowo.

Nie­wia­sta zło­ży­ła skarb do wo­recz­ka i za­wie­si­ła na pier­siach syna.JE­SCZE DOM PO­GAŃ­SKI W RZY­MIE.

Za­glą­da­li­śmy w po­przed­nim roz­dzia­le do domu jed­nej z ro­dzin już chrze­śćjań­skich na po­cząt­ku czwar­te­go wie­ku po na­ro­dze­niu Je­zu­sa Chry­stu­sa. Zaj­rzyj­my te­raz do domu Fa­bju­sza, rzy­mia­ni­na ży­ją­ce­go w tym­że cza­sie w po­gań­stwie. Boć to jesz­cze chrze­śćjań­stwo jest prze­śla­do­wa­ne i kryć się musi, a po­gań­stwo pa­nu­je.Nie jest to już jed­nak daw­ne na­iw­ne po­gań­stwo, w któ­rem lu­dzie nie­oświe­ce­ni mie­li błęd­ne po­ję­cie o bó­stwie, o wie­lu bo­gach, ale wie­rzy­li w nie szcze­rze. Jest to po­gań­stwo, któ­re taką, na­iw­ną wia­rę pra­wie cał­kiem utra­ci­ło, a od­da­je cześć bo­gac­twu ziem­skie­mu i prze­mo­cy. Są to cza­sy ze­psu­cia oby­cza­jów i czci od­da­wa­nej po­są­gom tych, któ­rzy wy­do­sta­wa­li się róż­ne­mi spo­so­ba­mi na szczyt wła­dzy ziem­skiej, pa­no­wa­li, i nie­tyl­ko ziem­ską ale i bo­ską cześć oka­zy­wać so­bie i swym po­do­bi­znom ma­lo­wa­nym lub rzeź­bio­nym ka­za­li.

Przod­ko­wie Fa­bju­sa wzbo­ga­ci­li się nie­zmier­nie, ko­rzy­sta­jąc z pa­no­wa­nia Rzy­mian nad na­ro­da­mi pod­bi­te­mi w Azji i ścią­ga­jąc tam po­dat­ki dla skar­bu ce­sar­skie­go. Dom Fa­bju­sza jest też więk­szy i wspa­nial­szy od tego, któ­ry ju­że­śmy zwie­dzi­li. Oprócz przed­sion­ka i "atr­jum, i ota­cza­ją­cych je z trzech stron izb, po­ko­jów, było w tem do­mo­stwie jesz­cze po­dwó­rze, a do­ko­ła nie­go miesz­ka­nia. Oprócz Ke­czy i ozdób eu­ro­pej­skich był tu wszę­dzie prze­pych azja­tyc­ki. Po­sadz­ka przy­kry­ta dy­wa­na­mi z Per­sji przy­wie­zio­ne­mi, sie­dze­nia i łoża wy­ście­ła­ne ma­ter­ja­mi je­dwab­ne­mi aż z Chin, tka­ni­na­mi z Ba­bi­lo­nu, zło­te­mi ha­fta­mi z In­dyj i z Azji Mniej­szej. Tam i sam leżą ja­kieś dzi­wacz­ne wy­ro­by ja­kichś da­le­kich kra­jów ze sło­nio­wej ko­ści i z me­ta­lu. Pan tego domu, Fa­bjusz, czy­li wła­ści­wie Fa­bjus, albo na­wet Fabj, dzie­dzic na­gro­ma­dzo­nych bo­gactw, uwa­ża­ny był w Rzy­mie za czło­wie­ka po­rząd­ne­go i do­bre­go. Ale żył so­bie we­dług ów­cze­sne­go zwy­cza­ju, lek­ko­myśl­nie, bez wia­ry, cho­ciaż od­da­jąc cześć byle ja­kim bó­stwom; a za głów­ny cel ży­cia uwa­żał uży­wa­nie świa­ta i ro­sko­szy, przy­jem­no­ści zmy­sło­wych. O ni­czem lep­szem, wyż­szem, waż­niej­szem, nie my­ślał. Żył so­bie we­dług woli ów­cze­snych wład­ców, któ­rzy utrzy­my­wa­li cyr­ki i inne miej­sca za­baw, wi­do­wisk i ro­sko­szy, aby pod­da­nych swych jak dzie­ci głup­stwa­mi, a na­wet zdroż­no­ścia­mi nie­ustan­nie za­ba­wiać, i tym spo­so­bem osła – bid w nich siłę du­cha, od­cią­gnąć ich my­śli i chę­ci od rze­czy wznio­ślej­szych, od spraw ogól­nych. Pra­wie co­dzień szedł Fa­bjusz do któ­rejś z ol­brzy­mich łaź­ni przez ce­sa­rzy wy­sta­wio­nych. Tam były nie­tyl­ko ką­pie­le, ale miej­sce do bie­ga­nia, ska­ka­nia, do po­pi­sy­wa­nia się siłą i zręcz­no­ścią, a prócz tego były izby z ja­dłem wsze­la­kiem i na­po­ja­mi, miej­sca do po­ga­wę­dek we­so­łych, do gry, do spo­czyn­ku, i na­wet czy­tel­nie. Tam Fa­bjusz roz­ma­wiał, uży­wał ką­pie­li, czy­ty­wał, i tak mu dzień scho­dził. Cza­sem szedł i na Fo­rum, czy­li na pięk­ny ry­nek rzym­ski, żeby wśród zgro­ma­dzo­ne­go ludu po­słu­chać, jak tam mó­wią wpraw­ni mów­cy lub ad­wo­ka­ci; albo znów prze­cha­dzał się po któ­rym­kol­wiek z ogro­dów miej­skich mię­dzy ta­ki­mi jak on sam stroj­ny­mi pa­na­mi i pań­mi. Pod wie­czór do­pie­ro wra­cał do domu na obiad, ra­czej' zaś na wie­cze­rzę, któ­rą spo­ży­wał zwy­kle w to­wa­rzy­stwie go­ści. W domu jego peł­no nie­wol­ni­ków, któ­rzy speł­nia­ją wszel­kie ro­bo­ty i usłu­gi. Dla nich i dla wszyst­kich wo­gó­le Fa­bjusz jest pa­nem do­bro­tli­wym, choć sam w nic się nie wtrą­ca, spusz­cza się we wszyst­kiem na swe­go rząd­cę.

Ma on jed­no tyl­ko dziec­ko, cór­kę, rzym­skim zwy­cza­jem od imie­nia ojca (Fa­bju­sa, wła­ści­wie Fa­bja) zwa­ną Fa­bio­la, co po na­sze­mu bę­dzie Fa­bij­ka (1). Miesz- – (1) Rzym­skie to imię, pi­sa­ne po ła­ci­nie "Fa­bio­la", błęd­nie zwy­kle u nas wy­ma­wia­ją, prze­cią­ga­jąc z pol­ska gło­skę o, jako znaj­du­ją­cą się w przed­ostat­niej zgło­sce. Rzy­mia­nin sta­ro­żyt­ny ani Włoch dzi­siej­szy po­sły­szaw­szy taką wy­mo­wę nie zro­zu­miał­by wca­le, co to za wy­raz, ja­kie i ka ona w po­ko­jach na pię­trze, cią­gną­cych się po obu stro­nach dru­gie­go po­dwó­rza. Wcho­dzi się do nich wprost z dzie­dziń­ca po wscho­dach mar­mu­ro­wych; koń­czą­cych się u góry pięk­nym gan­kiem, na któ­rym po­środ­ku jest wo­do­trysk, a do­oko­ła sto­ją kwia­ty. W po­ko­jach Fa­bij­ki peł­no rze­czy pięk­nych i nie­zwy­kłych, do któ­rych wi­docz­nie ma szcze­gól­ne za­mi­ło­wa­nie.

Te­raz, zwy­cza­jem rzy­mian bo­ga­tych, leży ona so­bie na łożu, wy­kła­da­nem sre­brem, w po­ko­ju z okna­mi wy­cho­dzą­ce­mi na kwie­ci­sty ga­nek. Po­stać jej od­bi­ja się w zwier­cie­dle z gła­dziut­kie­go sre­bra na – czy­je imię wy­mie­nial­ny. W ich wy­mo­wie praw­dzi­wej, gdy mó­wią "Fa­bi­jo­la", gło­ski o pra­wie nie­sły­chać", wy­ma­wia­ją, nie­mal "Fa­bij­la". To ła­ciń­skie "Ia" czy­li "ola" na koń­cu wy­ra­zu ozna­cza imię żeń­skie, i przy­tem zdrob­nia­le, tak, jak w pol­skiej mo­wie koń­ców­ka ka. Z na­zwi­ska ojca, czy­li z wy­ra­zu Fa­bius, w któ­rym pier­wiast­kiem jest Fabi (Fabj), Rzy­mia­nie zro­bi­li zdrob­nia­łe imię dla cór­ki, na koń­cu więc do pier­wiast­ku tego na­zwi­ska do­da­li ola, – a to zna­czy tyle, co po pol­sku do­dać na koń­cu ka. Żonę lub cór­kę ko­wa­la, Woj­cie­cha, Ma­cie­ja na­zy­wa­ją u nas czę­sto: ko­wal­ka (za­miast ko­wa­lo­wa lub ko­wa­lów­na), Woj­ciesz­ka (Woj­cie­cho­wa lub Woj­cie­chów­na) Ma­ciej­ka. Od imie­nia Mar­ja (a jest i rzym­skie imię Ma­rius = Mar­jusz) mamy zdrob­nia­łe imię Ma­ryj­ka. Wszyst­ko to po­zwa­la nam cór­kę Fa­bju­sa czy­li Fa­bja na­zy­wać Fa­bij­ką. Zmu­sza zaś nas do ta­kie­go jej na­zy­wa­nia to, że w pol­skiej wy­mo­wie ta­kie brzmie­nie, z na­ci­skiem na gło­sie i, jest da­le­ko po­dob­niej­sze do wła­ści­we­go ła­ciń­skie­go imie­nia tej oso­by, ani­że­li toż imię z koń­ców­ką ła­ciń­ską wy­ma­wia­ne na pol­ski spo­sób, a za­tem prze­krę­ca­ne zu­peł­nie przez ro­bie­nie nie­wła­ści­we­go na­ci­sku na glo­sie o. "Fa­bij­ka" uchro­ni czy­tel­ni­ków od prze­krę­ca­nia praw­dzi­wej rzym­skiej Fa­bio­li na ja­kąś nie­by­wa­łą" choć cza­sem wy­gła­sza­ną u nas przez nie­wia­do­mość, Fa­bjo­lę.

ścia­nie na­prze­ciw­ko łoża za­wie­szo­nym. Na ka­mien­nym, por­fi­ro­wym sto­le obok zwier­cia­dła leży mnó­stwo pach­ni­deł, po­mad i tym po­dob­nych rze­czy, któ­rych rzy­mian­ki uży­wa­ły wie­le. Na dru­gim sto­le z in­dyj­skie­go drze­wa, san­da­łu, leżą kosz­tow­ne świe­ci­dła w szka­tuł­kach.

Fa­bij­ka, 20-let­nia dzie­wi­ca, przy­zwy­cza­jo­na jest stro­jić się jak inne moż­ne nie­wia­sty w Rzy­mie. Mat­ka wkrót­ce po jej uro­dze­niu umar­ła. Do­bro­dusz­ny choć lek­ko­myśl­ny oj­ciec dbał o wy­cho­wa­nie i na­ukę je­dy­nacz­ki, wy­szu­ki­wał dla niej naj­lep­szych na­uczy­cie­li, a pie­ścił ją tak, że po­zwa­lał na wszyst­ko, cze­go za­pra­gnę­ła. Nie ro­zu­mia­ła też, co to jest od­mó­wić so­bie cze­go­kol­wiek, ja­kiej przy­jem­no­ści. Ale nie była tak lek­kie­go uspo­so­bie­nia jak oj­ciec. Dum­na, przy­zwy­cza­jo­na roz­ka­zy­wać i wy­ma­gać od wszyst­kich po­słu­szeń­stwa i do­ga­dza­nia so­bie, lu­bi­ła jed­nak czy­tać, i to nie ja­kieś baj­dy, ale dzie­ła po­waż­ne, przez mę­dr­ców pi­sa­ne.

O chrze­śćjań­stwie nie ma j esz­cze po­ję­cia. Wie o niem tyl­ko ze sły­sze­nia, z plo­tek, ja­ko­by to coś pod­łe­go, nie­go­dzi­we­go, więc je lek­ce­wa­ży. Wia­rą zaś w bał­wa­ny i gu­sła­mi po­gań­skie­mi gar­dzi; czu­je się wyż­szą nad te głup­stwa bał­wo­chwal­cze, tyl­ko po­wierz­chow­nie speł­nia zwy­cza­je re­li­gij­ne po­gan. Nie ma żad­nej wia­ry. Chce je­dy­nie żyć na tym świe­cie wśród jak naj­więk­szych przy­jem­no­ści, ro­sko­szy do­cze­snych. Ale ma wro­dzo­ną czy wy­ro­bio­ną w so­bie dumę szla­chet­ną, i to chro­ni ją od złe­go, od ze­psu­cia. Brzy­dzi się prze­wrot­no­ścią, chy­tro­ścią, kłam­stwem niz­kie­mi po­pę­da­mi, i czu­je od­ra­zę do lek­ko­myśl­nej mło­dzie­ży, do płyt­kich to­wa­rzystw. Lu­dzie ją uwa­ża­ją za zim­ną, sa­mo­lub­ną; ale za to oby­cza­je ma nie­ska­la­ne, cno­tę nie­na­ru­szo­ną.

Te­raz, le­żąc bez­czyn­nie, Fa­bij­ka trzy­ma w ręku bez­myśl­nie szty­le­cik sta­lo­wy ostry z kosz­tow­ną rę­ko­je­ścią i ob­rącz­ką, któ­rą wsu­wa na pa­lec. Jest to broń sta­ro­żyt­nych pań rzym­skich, uży­wa­na do trzy­ma­nia w gro­zie i po­słu­szeń­stwie nie­wol­ni­ków. W po­ko­ju przy Fa­bij­ce cze­ka­ją na jej roz­ka­zy trzy nie­wol­ni­ce. Są to ko­bie­ty ku­pio­ne za wiel­kie pie­nią­dze, po­nie­waż nie­tyl­ko są pięk­ne i oka­za­łe, ale umie­jęt­ne w róż­nych rze­czach. Jed­na z nich jest przy­wie­zio­na z Afry­ki, więc ją na­zy­wa­ją Afra. Jest czar­na jak mu­rzyn­ka, ale twarz i bu­do­wę ma bar­dzo kształt­ną, pięk­ną. Zna się przy­tem na zio­łach, umie ro­bić róż­ne pach­ni­dła, ma­ści, przy­pra­wiać niby leki; a po­wia­da­ją o niej, że i lub­czyk lub inne cza­ro­dziej­skie ziół­ka go­to­wać, i tru­ci­znę przy­rzą­dzić po­tra­fi. – Dru­ga nie­wol­ni­ca, Gra­ją, jest gre­czyn­ką. Ku­pio­no ją, bo wpraw­na, zręcz­na do stro­jów ko­bie­cych, i przy­tem mowę ma gład­ką, słod­ką, że jej po­słu­chać miło. – Trze­cia, Syra, bo przy­wie­zio­na z Syr­ji, z Azji, jest ci­cha, pil­na w ro­bo­cie, i ślicz­nie, jak nikt inny, umie wy­szy­wać, ha­fto­wać.

– Ach, ja­sna pa­nien­ko, ja­kie to dla mnie by­ło­by sczę­ście, gdy­bym mo­gła dziś wejść do sto­ło­we­go po­ko­ju i wi­dzieć, jak na moją pa­nien­kę będą pa­trzy­li pa­no­wie przy obie­dzie. Tak ślicz­nie ja­snej pa­nien­ce z temi po­czer­nio­ne­mi brwia­mi i po­wie­ka­mi. Jesz­cze nikt w Rzy­mie tak pięk­nie nie wy­glą­dał. Oj, mia­łam ja ro­bo­ty nim zro­bi­łam to czer­ni­dło dla mo­jej ubó­stwia­nej pani! – Tak przy­po­chle­bia się i za­ra­zem się chwa­li chy­tra Afra. A gre­czyn­ka Gra­ją sły­sząc to, od­zy­wa się:

– Ja to nie śmia­ła­bym pra­gnąc tak wiel­kie­go sczę­ścia. Do­syć mi bę­dzie choć z poza drzwi zo­ba­czyć, jak ślicz­nie bę­dzie pa­nien­ce przy go­ściach w tej no­wej suk­ni, bo to i ma­ter­ja taka ład­na i taka dro­ga, wprost z Azji przy­wie­zio­na, i krój taki zgrab­ny, i cała ro­bo­ta ślicz­na.

– A cóż ty, Syro, nic nie mó­wią? – za­py­tu­je wła­ści­ciel­ka nie­wol­nic; – nie dbasz o swo­ją pa­nię?

– Cóż ja mam mó­wić, dro­ga pa­nien­ko? Nie mam się czem chwa­lić, a je­śli co zro­bię, toć od tego je­stem. A co do sczę­ścia, to pra­gnę, żeby pa­nien­ka je mia­ła.

Za­ma­ło ta mowa po­chle­bi­ła dum­nej rzy­mian­ce; nie była z tych słów za­do­wo­lo­na, i mówi:

– To­bie nic się nie po­do­ba, nic mi­łe­go z two­ich ust nie wy­cho­dzi.

– Czem­że mogą być dla pani sło­wa i po­chwa­ły bied­nej słu­gi, kie­dy sły­szysz tyle po­chwał z ust osób ma­ją­cych zna­cze­nie, i mimo to ich sło­wom słod­kim nie wie­rzysz.

Afra i gre­czyn­ka prze­szy­ły Syrę złem spoj­rze­niem. A sa­mej Fa­bij­ce po­kor­ne ale szcze­re sło­wa Syry wy­da­ły się zbyt zu­chwa­łe­mi. Na­chmu­rzy­ła brwi:

– A ja chcę, że­byś ty mię chwa­li­ła. Je­steś prze­cie moją, ku­pio­ną dla mnie na to, abyś wszyst­ko ro­bi­ła, co mi się po­do­ba. Cała je­steś moją, i two­je ręce, i twój ję­zyk, two­ja mowa do mnie na­le­żą. Nie za­po­mi­naj o tem, żeś nie­wol­ni­ca. Win­naś mó­wie i my­śleć tyl­ko to, co mi się po­do­ba, a nic ta­kie­go, co by się w czem­kol­wiek mo­jej woli sprze­ci­wia­ło. Nie­wol­ni­ca nie może mieć woli swo­jej; jej wolą musi być wola pani. Na­wet jej ży­cie jest wła­sno­ścią pani.

– Tak, praw­da, – od­po­wia­da Syra po­kor­nie lecz z po­wa­gą, – moje ży­cie, i czas mój, zdro­wie, siły, i wszyst­ko, co się z ży­ciem koń­czy, są w two­ich rę­kach; wszyst­ko to ku­pio­ne za zło­to two­je­go ojca. Ale zo­sta­je mi jesz­cze coś mo­je­go, wła­sne­go, cze­go ani za ce­sar­skie skar­by nikt nie ku­pił i nie kupi, ani w pęta nie­wo­li nie oku­je.

– Cie­ka­wam, cóż to jest? mów! – roz­ka­zu­je Fa­bij­ka.

– Du­sza, – od­po­wie­dzia­ła nie­wol­ni­ca.

– Du­sza? – po­wtó­rzy­ła ze zdzi­wie­niem Fa­bij­ka. – Du­sza jest wła­sno­ścią nie­wol­ni­cy? Cóż u cie­bie zna­czy du­sza?

– Ja nie po­tra­fię mó­wić tak, jak ucze­ni i mę­dr­cy, ale po­pro­stu czu­ję i wiem, kto je­stem; czu­ję i wiem, że jest gdzieś coś lep­sze­go, niż to wszyst­ko, co do­oko­ła ocza­mi wi­dzę. Czu­ję i wiem, że jest we mnie du­sza, któ­rej nic nie uwię­zi i nic nie znisz­czy; na­wet śmierć jej nie znisz­czy, bo ona wiecz­nie żyć bę­dzie. Du­sza też kłam­stwem się brzy­dzi, i dla­te­go ja za­wsze mu­szę być szcze­rą.

– Któż cię tych bred­ni na­uczył? – dum­nie i z nie­cier­pli­wo­ścią mówi pani. – Ja tyle uczy­łam się, czy­ta­łam i roz­my­śla­łam, i do­szłam do prze­ko­na­nia, że du­sza to jest nic, to tyl­ko wy­mysł po­etów i mę­dr­ców. Umrzesz, spa­lą cię, po­pio­ły twe zmie­sza­ją z in­ne­mi, po­grze­bią we wspól­nym gro­bie, i cóż po to­bie zo­sta­nie? Bę­dziesz ty wte­dy wie­dzia­ła o so­bie!

– "Nie cały umrę", tak już na­pi­sał je­den z wa­szych zna­nych rzym­skich pi­sa­rzy, – od­po­wie­dzia­ła Syra po­kor­nie i skrom­nie, ale z wej­rze­niem ogni­stym, świad­czą­cem o nie­za­chwia­nej wie­rze w to, co mówi; – i ja mam na­dzie­ję, na­wet je­stem pew­na, że nie cała umrę, prze­ży­ję to wszyst­ko. Po za tym ziem­skim gro­bem jest ręka, któ­ra zbie­rze naj­drob­niej­sze czą­stecz­ki moje choć­by po ca­łym świe­cie roz­wia­ne i roz­pro­szo­ne. A ja po­wsta­nę żywa, – ale nie na to, że­bym była czy­jąś nie­wol­ni­cą, lecz abym żyła na wie­ki wol­na i szczę­śli­wa, ko­cha­ją­ca i ko­cha­na.

– Oho! gdzież to cie­bie na­uczo­no ta­kie­go zu­chwal­stwa? Ja nig­dzie nic po­dob­ne­go nie spo­tka­łam w księ­gach rzym­skich ani grec­kich. Gdzież to tak uczą?

– W moim kra­ju tak uczą, tam, gdzie nie ma róż­ni­cy mię­dzy wol­nym a nie­wol­ni­kiem.

– Jak­to? to już te­raz ty się uwa­żasz za rów­ną ze mną? – krzyk­nę­ła obu­rzo­na rzy­mian­ka. Pod­nio­sła się i usia­dła na łożu. – Mów osta­tecz­nie, czy tak? A może jesz­cze masz się i za wyż­szą od two­jej pani? Mów za­raz!

– O pani! tyś da­le­ko wyż­sza ode mnie, wyż­szaś sta­no­wi­skiem, wła­dzą, bo­gac­twa­mi, pięk­no­ścią cia­ła i twa­rzy, i na­uką, i wy­cho­wa­niem, ukła­dem w ru­chach i mo­wie. Czyż ja się mogę w tem wsyst – kiem rów­nać z tobą? Ale czy po­zwo­lisz mó­wie do koń­ca praw­dę?

– Mów!

– Więc niech pa­nien­ka ra­czy sama roz­sąd­nie: Oto bied­na nie­wol­ni­ca wie­rzy, wie na­pew­no, że ma du­szę, któ­ra nie umie­ra, du­szę stwo­rzo­ną na po­do­bień­stwo Boga; wie­rzy w nie­śmier­tel­ność i świat lep­szy, tam zmie­rza i dąży; i cze­muż by ta nie­wol­ni­ca mia­ła być czemś gor­szem od in­nych stwo­rzeń my­ślą­cych, od ta­kiej na­przy­kład oso­by, któ­ra ob­da­rzo­na jest tak wiel­kie­mi da­ra­mi, ale nie pa­trzy wy­żej, o ni­czem praw­dzi­wie wyż­szem nie my­śli, i żyje jak ton ład­ny i śpie­wa­ją­cy, ale nie­ro­zum­ny pta­szek w zło­ci­stej klat­ce.

Fa­bij­ka uczu­la się upo­ko­rzo­ną tem po­rów­na­niem. Pierw­sy raz w ży­ciu upo­ko­rzo­na, a upo­ko­rzy­ła ją nie­wol­ni­ca. Za­pło­nę­ła gnie­wem, i żywo, bez na­my­słu, ci­snę­ła z ca­łej siły szty­let wprost w nie­wol­ni­cę. Syra nie my­śląc za­sło­ni­ła so­bie twarz ręką, któ­rą też ostre że­la­zo zra­ni­ło głę­bo­ko. Od bólu łzy po­to­czy­ły się z oczu nie­wol­ni­cy, a z ręki jej krew po­pły­nę­ła.

Fa­bij­ka za­wsty­dzi­ła się te­raz. Wstyd jej, że tak nie­mą­drze a okrut­nie po­stą­pi­ła, i jesz­cze więk­sze czu­je upo­ko­rze­nie.

– Idź, idź do Eu­fro­zy­ny! niech ona ci ranę opa­trzy. Nie chcia­łam cie­bie tak moc­no ra­nie. Ale za­cze­kaj chwi­lecz­kę.

Otwo­rzy­ła szka­tuł­kę, coś z niej wy­ję­ła i mówi da­lej:

– Weź ten pier­ścień so­bie na wła­sność. A dziś przez cały wie­czór je­steś wol­na, mo­źesz tu dziś nie wra­cać.

I zda­wa­ło się Fa­bij­ce, że już Syrę wy­na­gro­dzi­ła.

W nie­dzie­lę po tym wy­pad­ku w skar­bo­nie dla ubo­gich w ko­ście­le Świę­te­go Pa­ste­rza nie­da­le­ko od domu Fa­bju­sa, ka­płan Po­li­karp zna­lazł kosz­tow­ny pier­ścień. My­ślał, że to ofia­ra ja­kiejś bo­ga­tej pani.DWIE PRZY­JA­CIÓŁ­KI.

Pod­czas tego, co się dzia­ło mię­dzy Fa­bij­ką a jej nie­wol­ni­cą Syrą, we­szło do miesz­ka­nia mło­dziut­kie dziew­czę w bia­łej jak śnieg, skrom­nej su­kien­ce, bez żad­nych świe­ci­de­łek i ozdób. Jest to krew­niacz­ka i przy­ja­ciół­ka Fa­bij­ki. Nikt jej nie sły­szy Je­scze i nie spo­strze­ga, bo drzwi, któ­re­mi ma wejść, za­wie­szo­ne są za­sło­ną. Cala jej po­stać ja­śnie­je nie­tyl­ko bia­ło­ścią, ale i nie­win­no­ścią" do­bro­cią i mi­ło­ścią nie­zwy­kłą, któ­ra się od­bi­ja w jej twa­rzy, oczach, uśmie­chu i ru­chach.

Syra wy­cho­dząc z po­ko­ju swój pani uj­rza­ła nie­spo­dzia­nie tę praw­dzi­wie aniel­ską po­stać. Za­trzy­ma­ła się przed nią, a dziew­czę chwy­ci­ło rękę nie­wol­ni­cy, ca­łu­je ją i mówi:

– Wi­dzia­łam wszyst­ko. Za­cze­kaj na mnie tam w po­ko­ji­ku obok przed­sion­ka.

To rze­kł­sy wcho­dzi do Fa­bij­ki. Ta, uj­rzaw­szy wcho­dzą­cą, za­czer­wie­ni­ła się. Wstyd ją ogar­nął, bo od­ra­zu po­my­śla­ła że to dziew­czę mo­gło być świad­kiem jej zło­śli­we­go po­stęp­ku. Mach­nę­ła ręką na dwie nie­wol­ni­ce, żeby ode­szły, i wita się z przy­ja­ciół­ką.

Fa­bij­ka, dum­na i zim­na wo­bec wszyst­kich, dwie tyl­ko ma oso­by, dla któ­rych czu­je ser­decz­ną przy­jazń: jed­ną z nich jest Eu­fro­zy­na, jej mam­ka, sta­ra już ko­bie­ta, któ­ra daw­niej była nie­wol­ni­cą, a te­raz jest wy­zwo­lo­na, ale po­zo­sta­je w domu swych pań­stwa jako sza­far­ka i go­spo­dy­ni; Fa­bij­kę też ko­cha i wie­ki w niej wszel­kie do­sko­na­ło­ści. Dru­gą przy­ja­ciół­ką jest ta wła­śnie, co te­raz we­szła.

– Ja­kaś ty do­bra, Agniesz­ko, żeś przy­szła! – mówi Pa­bij­ka. – Po­sy­ła­łam po cie­bie pro­sząc, że­byś dziś przy­szła, bo nie chcę dziś być przy wie­cze­rzy sama. Mają być u ojca go­ście, ja będę mu­sia­ła wyjść do nich, a będą i nie­zna­jo­mi. Bę­dzie Fulw­jusz, o któ­re­go za­le­tach, zdol­no­ściach i bo­gac­twach tyle dziś mó­wią, choć nikt nie umie po­wie­dzieć, zkąd on jest.

– Toć za­wszem rada wie­dzieć się z tobą, – od­rze­kła Agniesz­ka, – i dziś ro­dzi­ce po­zwo­li­li mi iść do cie­bie

– Aleś w tem swo­jem zwy­kłem ubra­niu. Cze­muś się le­piej nie wy­stro­ji­ła, nie wzię­łaś zło­te­go na­szyj­ni­ka, pier­ścion­ków, kol­czy­ków? Za­wsze ta bia­ła sza­ta, jak­by na ja­kieś gody! Ale, o bogi! Zra­ni­łaś się, czy co? Co to za czer­wo­na pla­ma na su­kien­ce? Zdejm­źe tę suk­nię, a włóż moją, czy­stą.

– Nie, nie zdej­mę! To je­dy­na dro­ga ozdo­ba, w jaką dziś je­stem ustro­jo­na. To krew, krew nie­wol­ni­cy, ale szla­chet­niej­sza i droż­sza dla mnie na­wet od krwi, któ­ra w two­ich ży­łach pły­nie.

Zro­zu­mia­ła Fa­bij­ka, że to krew Syry, z rany przez nią za­da­nej, i mówi:

– To chcesz, Agniesz­ko, wszyst­kim po­ka­zać moją po­pę­dli­wo­ści, żem uka­ra­ła nie­wol­ni­cę za zu­chwal­stwo.

– Nie, Fa­bij­ko, nie chcę ci ni­czem szko­dzić; tyl­ko pra­gnę za­cho­wać so­bie pa­miąt­kę szla­chet­no­ści nie­wol­ni­cy, szla­chet­no­ści, któ­rej' mało jest na­wet w na­szych pa­try­cju­szach (ślach­cie).

– Ależ, Agniesz­ko, czem­że są ci nie­wol­ni­cy! Już to nie pierw­szy raz spo­strze­gam, że sta­jesz w ich obro­nie.

– Czem oni są? py­tasz? Są ludź­mi, tak samo jak i my; tak samo są stwo­rze­ni, ta­kie same uczu­cia i ro­zum mają. ' Sta­no­wią oni też jed­ną ro­dzi­nę z nami. Nam wszyst­kim ży­cie dał Bóg, On jest Oj­cem nas wszyst­kich, a my­śmy wszy­scy bra­cia i sio­stry.

– Jak­to? – pyta zdzi­wio­na i zgor­szo­na Fa­bij­ka, – to i nie­wol­nik jest moim bra­tem, a nie­wol­ni­ca sio­strą dla mnie? Agniesz­ko, chy­ba nie wiesz, co mó­wisz! Toć oni są na­szą wła­sno­ścią, na­szym ma­jąt­kiem; oni są na to, żeby ro­bi­li, a na­wet my­śle­li to, co my im ka­żem; żeby we wszyst­kiem speł­nia­li na­szą wolę.

– Do­syć, do­syć, – rze­cze Agniesz­ka ła­god­nie, – nie idź­my dziś z tem za da­le­ko. Jed­no tyl­ko ci po­wiem: je­steś szcze­ra i mó­wisz praw­dzi­wie tak, jak ci się zda­je. Ale też ta two­ja szcze­rość nie po­zwo­li ci za­prze­czyć, ani gnie­wać się za to co ja my­ślę, że dziś nie­wol­ni­ca wy­prze­dzi­ła cie­bie w tych rze­czach, któ­re sama uwa­żasz za naj­wyż­sze w czło­wie­ku: w ro­zu­mie, w szcze­ro­ści, w od­wa­dze i sta­ło­ści. Nie od­po­wia­daj mi na to, bo wi­dzę już two­ją od­po­wiedź w tych łzach, któ­re sto­ją w oczach two­ich. Pra­gnę, moja dro­ga Fa­bij­ko, że­byś już nig­dy nie do­zna­ła ta­kiej przy­kro­ści… jak dziś. Ale wiesz co? Od­prze­daj mi tę Syrę; wszak te­raz nie bę­dzie ci przy­jem­nie wi­dy­wać ją cią­gle bliz­ko.

– O nie, Agniesz­ko, mam do­praw­dy ocho­tę prze­zwy­cię­żyć się i usza­no­wać w Sy­rze te za­ię­ty, któ­re mi przy­po­mi­nasz.

– Ale w każ­dym ra­zie mnie z nią bę­dzie le­piej niż to­bie, – mówi Agniesz­ka; – może i Syra bę­dzie za­do­wo­lo­na z tej zmia­ny.

– Ro­zu­mie się, ko­cha­na Agnisz­ko, nig­dzie jej le­piej być nie może, niż u was. Jesz­cze nig­dzie nie wi­dzia­łam ta­kie­go ob­cho­dze­nia się z nie­wol­ni­ka­mi, jak w wa­szym domu. Mo­gło­by się zda­wać, że­ście się uczy­li gdzieś tej sa­mej na­uki, ta­kie­go ro­zu­mo­wa­nia, z ja­kiem wy­stę­pu­je Syra. Toć ona mó­wi­ła, że nie­ma róż­ni­cy mię­dzy czło­wie­kiem wol­nym a nie­wol­ni­kiem. Ale po­wiedz-no mi, Agniesz­ko, co to za spo­sób ma­cie na to, że nie wi­dać i nie sły­chać, że­by­ście roz­ka­zy­wa­li nie­wol­ni­kom, a wszy­scy tak chęt­nie u was usłu­gu­ją sami i pra­cu­ją we­se­li. Chy­ba w tem są ja­kieś cza­ry.

Agniesz­ka pa­trzy na Fa­bij­kę jak­by zdzi­wio­na i ro­ze­śmia­ła się.

– E, nie śmiej się, tyl­ko po­wiedz. Co to za ta­jem­ni­ce ma­cie, w tam­tym za­mknię­tym po­ko­ju u was? Może tam są i ja­kie ziół­ka na to, że cię wszy­scy tak słu­cha­ją i wiel­bią. Gdy­byś sta­ła się chrze­śćjan­ką (nie gnie­waj się, że ja z tymi sza­leń­ca­mi cię po­rów­ny­wam, to tyl­ko w tym wy­pad­ku), otóż gdy­byś chrze­śćjan­ką była, i w śro­dek cyr­ku cie­bie wrzu­ci­li dzi­kim dra­pież­ni­kom na po­żar­cie, to na­wet lwy i ty­gry­sy nic by ci złe­go nie zro­bi­ły, czoł­ga­ły­by się przed tobą.. – Ale coś się tak za­my­śli­ła? toć ja tyl­ko tak żar­tu­ję.

– Po­my­śla­łam, – od­po­wia­da Agniesz­ka, – że gdy­by na­wet mia­ło stać się coś tak strasz­ne­go, to każ­dy pra­gnął­by mieć przy so­bie ko­goś ta­kie­go, jak two­ja Syra.

– Ale gdzież to­bie o ta­kich strasz­nych rze­czach my­śleć! – za­wo­ła­ła Fa­bij­ka. – Ale co do Syry, praw­dę mó­wią. Gdy ze­szłe­go lata by­li­ście na wsi, ja za­cho­ro­wa­łam na coś za­raź­li­we­go; dużo lu­dzi wte­dy tak cho­ro­wa­ło, i dużo też umar­ło. Otóż tam­te nie­wol­ni­ce aż bito ró­zga­mi, żeby przy­mu­sić do usłu­gi­wa­nia mnie; a Syra nie chcia­ła od­stę­po­wać od mo­je­go łóża, sie­dzia­ła przy mnie dzień i noc, i pew­nie dla­te­go wy­zdro­wia­łam.

– A nie po­ko­cha­łaś jej za to? – pyta Agniesz­ka.

– Co? ko­chać nie­wol­ni­cę?! – wy­krzyk­nę­ła Fa­bij­ka. – Cze­góż ode mnie wy­ma­gasz? Toć ją wy­na­gro­dzłam… Tyl­ko nie wiem, co ona z tem zro­bi­ła? Mó­wio­no mi, że tego, co da­łam, nie ma już u sie­bie i nie uży­wa­ła wca­le. Może od­da­la tej śle­pej ja­kiejś że­bracz­ce, z któ­rą dze­li się wy­dzie­la­nem jej co­dzień je­dze­niem. To dzi­wacz­ka!

– Ależ, Fa­bij­ko dro­ga! mu­sisz mi Syrę od­prze­dać. Mów, ile chcesz za nią? Ja dziś jesz­cze chcę ją za­brać do sie­bie.

– Kie­dy tak chcesz ko­niecz­nie, to ją bierz. Któż ci oprzeć się po­tra­fi? A tar­go­wać się nie bę­dzie­my… przy­ślij ju­tro kogo do mego ojca, żeby tę spra­wę za­ła­twił. A te­raz idź­my na dół, bo już czas na wie­cze­rzę go­ście już cze­ka­ją.

– Ale nie wkła­dasz kosz­tow­no­ści na sie­bie? Czy za­po­mnia­łaś? – pyta Agniesz­ka.

– Nie chcę ich dziś. Wolę dziś być tak skrom­nie ubra­na" jak ty, – od­rze­kła Fa­bij­ka.NA WIE­CZE­RZY.

Cór­ka więc Pa­bju­sza i jej przy­ja­ciół­ka, Agniesz­ka, ze­szły na dół do po­ko­ju sto­ło­we­go na wie­czre­zę. Dzień to po­wsze­dni, nie żad­na uro­czy­stość, ale stół jest ład­nie na­kry­ty i za­sta­wio­ny ja­dłem sma­ko­wi­tem, a w miesz­ka­niu zgro­ma­dzi­ło się kil­ku go­ści.

Gdy Fa­bij­ka we­szła i przy­wi­ta­ła się z oj­cem, ten za­py­tu­je:

– Có­żeś tak póź­no, moję dziec­ko? A. to co? cze­mu­żeś się le­piej nie ubra­ła?

Cór­ka nie umia­ła nic ja­koś ojcu od­po­wie­dzieć, tyl­ko Agniesz­ka po­wia­da:

– To moja wina. Za­ga­da­ły­śmy się i dla­te­go Fa­bij­ka tak póź­no tu przy­cho­dzi. Ubra­ła się zaś tak skrom­nie dla­te­go, żeby nie róż­nic się ode mnie.

– Ty, Agniesz­ko, je­steś tak szczę­śli­wa, że ci wszyst­ko uj­dzie, – mówi Fa­bjusz; – ale, co praw­da, to i to­bie czas ubie­rać się sta­ran­niej; ju­źeś 12 lat skoń­czy­ła, pora ci za­mąż. (W Rzy­mie ów­cze­snym dziew­czę­ta po ukoń­cze­niu 12-tu lat uwa­ża­ne były za do­ro­słe i za­mąż wy­da­wa­ne). W pięk­nym na­szyj­ni­ku by­ło­by ci ład­niej. Po­win­na­byś po­zy­skać już ser­ce ja­kie­go po­rząd­ne­go mło­dzia­na. Ale coś się tak za­my­śli­ła? Nie słu­chasz mnie. Chy­ba masz już ko­goś na my­śli i w ser­cu?

I na­praw­dę Agniesz­ka była w coś nie­wi­dzial­ne­go dla ni­ko­go za­pa­trzo­na, co jej czę­sto się zda­rza­ło. Sły­sza­ła jed­nak, co mówi Fa­bjusz, więc wnet od­po­wia­da:

– O! ro­zu­mie się, je­stem po­ślu­bio­na ob­lu­bień­co­wi, od któ­re­go mam nie­oce­nio­ne dary.

– Tak?… i ja­kież dary? – pyta go­spo­darz.

– Ja­kie? – od­po­wia­da dziew­czę wpa­trzo­ne gdzieś przed sie­bie w za­chwy­ce­niu; – rękę moją i szy­ję naj­droż­sze­mi opa­sał ka­mie­nia­mi, a per­ły nie­osza­co­wa­ne dał mi na uszy. – Po­wtó­ry­ła tu sło­wa gdzieś wy­czy­ta­ne. – No, pro­szę! – mówi zdzi­wio­ny Fa­bjusz. – Któż to taki? przyjdź­że kie­dy, Agniesz­ko, jak nie bę­dzie go­ści, i opo­wiedz mi. Pierw­szy raz to wi­dać po­ko­cha­łaś… Oby­żeś była sczę­śli­wa i dłu­go Szczę­ścia za­ży­wa­ła!

– Szczę­śli­wam na wie­ki – od­rze­kła Agniesz­ka, i zbli­ży­ła się do Fa­bij­ki, któ­ra już roz­ma­wia­ła z go­ść­mi.

Go­ści było czte­rech: naj­pierw gru­by, opa­sły Kal­purn, uwa­ża­ją­cy sie­bie za uczo­ne­go mę­dr­ca; dru­gim jest czę­sto przy­cho­dzą­cy na obia­dy Pro­kul, sma­kosz wiel­ki. Z trze­cim go­ściem naj­chęt­niej roz­ma­wia­ją, Fa­bij­ka i Agniesz­ka: jest to Se­ba­stjan, na­czel­nik pre­tor­ja­nów, przy­bocz­nej stra­ży ce­sar­skiej w Rzy­mie. Mło­dy jesz­cze, ma lat 30, ale od­zna­czył się już nie­raz od­wa­gą, jako wo­jow­nik, i jest za to w wiel­kich ła­skach u ce­sa­rza Djo­kle­cja­na, któ­ry prze­by­wa wciąż gdzieś da­le­ko, we wschod­nich kra­jach pań­stwa rzym­skie­go, i u Mak­sym­ja­na, jego za­stęp­cy w sa­mym Rzy­mie. Po­sta­wę on ma pięk­ną, a odzia­ny so­bie po­pro­stu, znad nie­ma w nim tej głu­piej próż­no­ści, jaką ła­two moż­na do­strzedz w in­nych.

Naj­mniej zna­ny w tym domu jest gość czwar­ty, Fulw­jusz, nie­daw­no zką­dziś przy­by­ły do Rzy­mu. Czło­wiek to mło­dy, ale wy­glą­da znie­wie­ścia­le. Odzia­ny bar­dzo sta­ran­nie, w suk­ni lśnią­cej od zło­ta i in­nych bły­sko­tek, a na pal­ce ma po­na­su­wa­ne pier­ście­nie. Z mowy jego znad, że cu­dzo­zie­miec. Cią­gle sta­ra się być grzecz­nym, nad­ska­ku­ją­cym. A że wy­glą­da na­po­zór do­bro­dusz­nie, twarz ma ni­cze­go so­bie, i przy­tem jest wi­docz­nie bo­ga­ty, pie­nią­ce roz­rzu­ca hoj­nie, a jesz­cze ktoś wi­dział go kie­dyś na dwo­rze ce­sar­skim, więc go wszę­dzie, do­kąd tyl­ko w go­ści­nę przyj­dzie, przyj­mu­ją. Kto jed­nak do­brze znał się na lu­dziach, mu­siał w nim do­strzedz ozna­ki chy­tro­ści ukry­wa­nej a nie­bez­piecz­nej dla lu­dzi, jego źre­ni­ce cie­ka­wie a nie­spo­koj­nie bie­ga­ją­ce w róż­ne stro­ny, jego uszy nad­sta­wio­ne i wsłu­chu­ją­ce się we wszyst­ko, co się do­oko­ła dzie­je… przy­je­chaw­szy do Rzy­mu, za­miesz­kał on w domu wy­na­ję­tym, oto­czył się zbyt­kiem, miał do usług nie­wol­ni­ków, a star­szym nad nimi wszyst­ki­mi i po­wier­ni­kiem Fulw­ju­sza był ja­kiś człek nie­mło­dy, o bar­dzo ciem­nej skó­rze, a wej­rze­niu nie­mi­łem. Fulw­jusz roz­ma­wiał z nim w ja­kimś ta­kim ję­zy­ku, że nikt ich nie ro­zu­miał. Nikt też nie mógł zro­zu­mieć, czy tym po­wier­ni­kiem jest słu­ga i nie­wol­nik, czy może przy­ja­ciel, a na­wet krew­ny Fulw­ju­sa.

Te­raz go­ście w domu Fa­bju­sza za­sie­dli do sto­łu okrą­głe­go. Wła­ści­wie usia­dły po jed­nej stro­nie sto­łu obok sie­bie tyl­ko obie pa­nien­ki, bo męż­czyź­ni, ów­cze­snym rzym­skim zwy­cza­jem, roz­cią­gnę­li się do je­dze­nia na ło­żach.

Gdy się na­sy­ci­li ja­dłem i ła­ko­cia­mi, za­czę­ła się roz­mo­wa.

– Cóż tam dzi­siaj sły­sze­li­ście pa­no­wie w łaź­niach? – za­py­tu­je ocię­ża­ły Kal­purn.

– O! bar­dzo cie­ka­we no­wi­ny! – od­rzekł sma­kosz Pro­kul; – przy­szedł roz­kaz od naj­ja­śniej­sze­go i bo­skie­go Djo­kle­cja­na, żeby nowe łaź­nie, ma­ją­ce no­sić jego imię, w cią­gu trzech lat ukoń­czo­no.

– Nie może być! – krzyk­nął Fa­bjusz. – Nie­daw­no prze­chodz­cąc tam­tę­dy przy­glą­da­łem się ro­bo­tom. Od prze­szłe­go roku bar­dzo mało zro­bio­no, bu­do­wa le­d­wo za­czę­ta.

– To nic, – ode­zwał się naj­śwież­szy zna­jo­my, Fulw­jusz, – ja wiem, że na­ka­za­no ze­wsząd przy­słać tu nie­wol­ni­ków, ska­za­nych na cięż­kie ro­bo­ty w ko­pal­niach. Jak tu spę­dzą parę ty­się­cy chrze­ś­cjan do ro­bo­ty, to oni wszyst­kie­mu po­do­ła­ją.

– Cze­muż to chrze­śćja­nie prę­dzej po­do­ła­ją od in­nych? – pyta Fa­bij­ka.

– Tego nie wiem, moja pani, – od­po­wia­da przy­mi­la­jąc się Fulw­jusz, – ale to wiem, że za­le­d­wo na ja­kich pięć­dzie­się­ciu bi­tych przy ro­bo­cie nie­wol­ni­ków znaj­dzie się je­den chrze­śćja­nin. Chrze­śćja­nie pra­cu­ją ocho­czo, kie­dy inni ro­bot­ni­cy wte­dy tyl­ko coś ro­bią, gdy sto­ji nad nimi do­zor­ca z ba­tem, albo z ró­zga­mi. W Azji wi­dzia­łem moż­ną daw­niej szlach­tę za­pę­dzo­ną do cięż­kich ro­bót, któ­rych daw­niej się nie ty­ka­ła. I ci szlach­ci­ce ro­bi­li sie­kie­ra­mi, ło­pa­ta­mi, dźwi­ga­li na ple­cach wiel­kie cię­ża­ry, a wszyst­ko ocho­czo, choć w nie­wo­li, zda­wa­ło się jak­by ta ro­bo­ta była szczę­ściem dla nich. To byli tak­że chrze­śćja­nie. Ale mimo wszyst­ko bito ich tęgo i ka­to­wa­no. I do­brze im tak! słusz­nie! bo taka wola bo­skie­go ce­sa­rza.

– Ale mnie taka słusz­ność wca­le się nie­po­do­ba – rze­kła Fa­bij­ka. – Co to za dziw­ni jed­nak lu­dzie, ci chi­ze­ś­cja­nie! Cze­mu oni iacy głu­pi, że sa­mo­chcąc wy­sta­wia­ją się na cier­pie­nia? Bar­dzo bym chcia­ła o nich wie­dzieć.

Pro­kul ro­ze­śmiał się i po­wia­da:

– To naj­prę­dzej po­tra­fi nam wy­ja­śnić Kal­purn, bo on jest fi­lo­zo­fem, i byle o czem po­tra­fi z go­dzi­nę mó­wić bez ustan­ku.

Kal­pur­no­wi po­do­ba­ła się taka po­chwa­ła, więc z naj­po­waż­niej­szą i pew­ną miną za­czął mó­wić:

– Chi­ze­ś­cja­nie to taka ży­dow­ska sek­ta. Za­ło­ży­ciel jej żył w Ba­bi­lo­nie. Za ce­sa­rza We­spa­zja­na przy­je­cha­li ztam­tąd do Rzy­mu dwaj bra­cia: nie­ja­ki Pa­weł i Piotr. Po­dob­no to byli bliź­nię­ta, a w kra­ju swo­jim na­zy­wa­li się Moj­żesz i Aron. Młod­szy z nich po­dob­no ku­pił od star­sze­go pra­wo star­szeń­stwa i dał mu za to koź­ląt­ko, bo star­szy chciał mieć rę­ka­wicz­ki i po­trze­bo­wał skó­ry. Otóż ten Piotr był ukrzy­żo­wa­ny w Rzy­mie. Dla­te­go jego ucznio­wie wzię­li krzyż za go­dło i chcą tak samo jak Piotr umie­rać, i my – ślą, że po ta­kiej śmier­ci do­sta­ną się gdzieś na ob­ło­ki.

Wszy­scy słu­cha­li cie­ka­wie tych wy­wo­dów nie­do­uczo­ne­go ale czel­ne­go mę­dr­ca, któ­re­go cała mą­drość opie­ra­ła się na gład­kiem ga­da­niu. Wia­do­mo­ści przez nie­go gło­szo­ne były dla wszyst­kich czemś no­wem. Tyl­ko dwie oso­by słu­cha­ły go z ukry­wa­ną nie­cier­pli­wo­ścią. Se­ba­stjan spój­rzał na Agniesz­kę, jak­by za­py­tu­jąc oczy­ma, czy na tę głu­pią mowę od­po­wie­dzieć, czy z niej śmiać się tyl­ko. Dziew­czę przy­ło­ży­ło pa­lec do swych ust na znak, żeby mil­czał.

– A więc łaź­nie bo­skie­go ce­sa­rza Djo­kle­cja­na będą nie­za­dłu­go ukoń­czo­ne! – mówi gło­śno Pro­kul, – bę­dzie­my mie­li nowe ucie­chy. A nie wieś, Fulw­ju­szu, czy bo­ski Djo­kle­cjan sam do nas tu nie przy­je­dzie na otwar­cie tej ol­brzy­miej łaź­ni?

– Pew­nie przy­je­dzie i będą wspa­nia­łe za­ba­wy. Ale i przed­tem bę­dzie­my mo­gli się ba­wić. Z po­wo­du in­nych spraw po­sła­no już do Afry­ki po lwy i ty­gry­sy, któ­rych mają tam mnó­stwo na­ło­wić i przy­wieźć do Rzy­mu na po­cząt­ku zimy.

I to ize­kłay Pulw­jusz zwró­cił się na­gle do swe­go tuż obok są­sia­da, a wpa­tru­jąc się prze­ni­kli­wie w jego oczy, mówi da­lej:

– Taki od­waż­ny wo­jak, jak ty, Se­ba­stja­nie, musi bar­dzo lu­bić te szla­chet­ne igrzy­ska w cyr­ku, a szcze­gól­niej wte­dy, gdy na tych igrzy­skach po­zby­wa­my się nie­pi­zy­ja­ciół ce­sar­skich.

Se­ba­stjan pod­niósł się na łożu, ale spo­koj­nie od­po­wia­da:

– Nie­go­dzien był­bym na­zwy od­waż­ne­go wo­ja­ka, gdy­by mi spra­wia­ły przy­jem­ność wal­ki bez­bron­nych lu­dzi, ko­biet i dzie­ci, ze lwa­mi i ty­gry­sa­mi. A ty na­zy­wasz wi­dok ta­kich walk szla­chet­nem igrzy­skiem?

Fulw­jusz chciał wstać, ale Se­ba­stjan po­ło­żył na jego ra­mie­niu sil­ną dłoń i mówi:

– Słu­chaj! Jam nie pierw­szy w Rzy­mie, co tak my­śli i mówi. Naj­więk­szy mów­ca rzym­ski, Cy­ce­ro, tak samo czuł, my­ślał i mó­wił. Nie wsty­dzę się, że i moje uczu­cia i my­śli są ta­kież, jak jego.

– To nie zo­ba­czy­my się na tych igrzy­skach? – pyta niby grzecz­nie, ale z uśmie­chem szy­der­czym, Fulw­jusz.

– Je­śli mię tam zo­ba­czysz, to prę­dzej wśród tych bez­bron­nych, od­da­nych lwom i ty­gry­som, ale nie wśród lu­dzi okrut­niej­szych da­le­ko, niż te dra­pież­ni­ki.

Fa­bij­ka sły­sząc te sło­wa kla­snę­ła dłoń­mi z ura­do­wa­nia i rze­cze:

– Do­brze mówi Se­ba­stjan! Ale do­syć już o tem, pa­no­wie!

Fulw­jusz za­ci­snął tyl­ko war­gi.

Sam go­spo­darz, Fa­bjusz, w roz­mo­wie pod­czas wie­cze­rzy udzia­łu nie brał. Za­ta­piał się w do­my­słach, kto jest ob­lu­bień­cem Agniesz­ki, kto ją ta­kie­mi kosz­tow­ne­mi klej­no­ta­mi i tak hoj­nie da­rzy. Ża­den złot­nik w mie­ście nie chwa­lił się, żeby komu taki wiel­ki spra­wu­nek temi cza­sy za­ła­twił. Nikt też ta­kich klej­no­tów nie miał, oprócz chy­ba jed­ne­go Fulw­ju­sza, któ­ry mie­wa ich peł­no na pal­cach, a co­dzień inne. A no, to nikt inny, jeno on jest tym ob­lu­bień­cem. Nie­chże więc oni po­bio­rą się szczę­śli­wie! Mu­szę im w tem do­po­módz – po­my­ślał osta­tecz­nie Fa­bjusz.

Wszy­scy wre­ście wsta­li od sto­łu i go­ście zbie­ra­li się do wy­cho­dze­nia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: