Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sankcja Bourne'a - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Czerwiec 2009
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sankcja Bourne'a - ebook


Bourne ma wreszcie szansę zakosztować normalnego życia - jako wykładowca uniwersytecki, David Webb. Choć nie zamierza powracać do dawnej tożsamości, ulega prośbie swego mentora i zgadza się mu pomóc w wyjaśnieniu śmierci byłego studenta. Za jego morderstwo odpowiada Czarny Legion, doskonale zakonspirowana islamska organizacja terrorystyczna, której korzenie sięgają Trzeciej Rzeszy. Legion planuje atak na USA. Aktywność terrorystów staje się pretekstem do eskalacji konfliktu między Centralą Wywiadu a NSA - dwoma największymi agencjami wywiadowczymi Stanów Zjednoczonych. Jason ponownie znajdzie się na celowniku...

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7885-142-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

RO­BERT LU­DLUM

(1927-2001)

Ame­ry­kań­ski ak­tor, pro­du­cent te­atral­ny i pi­sarz. W la­tach 1945-47 słu­żył w pie­cho­cie mor­skiej. W 1951 ukoń­czył We­sley­an Uni­ver­si­ty. Od naj­młod­szych lat pa­sjo­no­wał się ak­tor­stwem. W wie­ku 16 lat po raz pierw­szy wy­stą­pił w sztu­ce na Broad­wayu. W la­tach 50-tych za­grał w po­nad 200 fil­mach te­le­wi­zyj­nych; był pro­du­cen­tem oko­ło 300 przed­sta­wień te­atral­nych. Jako pi­sarz za­de­biu­to­wał póź­no – ma­jąc 41 lat – po­wie­ścią Dzie­dzic­two Scar­lat­tich. Od­rzu­co­na po­cząt­ko­wo przez 10 wy­daw­ców sta­ła się be­st­sel­le­rem i za­ini­cjo­wa­ła osza­ła­mia­ją­cą ka­rie­rę li­te­rac­ką naj­bar­dziej zna­ne­go współ­cze­sne­go twór­cy thril­le­rów spi­sko­wych. Łącz­na sprze­daż ksią­żek Lu­dlu­ma prze­kro­czy­ła 300 mi­lio­nów eg­zem­pla­rzy w 32 ję­zy­kach. Za ży­cia pi­sa­rza uka­za­ły się 24 po­wie­ści; po jego śmier­ci – kil­ka­na­ście na­stęp­nych, z któ­rych więk­szość po­wsta­ła na pod­sta­wie po­zo­sta­wio­nych przez nie­go no­ta­tek i szki­ców, przy współ­pra­cy ta­kich au­to­rów jak Pa­trick Lar­kin, Ja­mes Cobb, Eric Van Lu­st­ba­der i Paul Gar­ri­son. Do naj­bar­dziej zna­nych thril­le­rów Lu­dlu­ma na­le­żą m.in.: Te­sta­ment Ma­ta­re­se’a, Toż­sa­mość Bo­ur­ne’a, Kru­cja­ta Bo­ur­ne’a, Mo­zai­ka Par­si­fa­la, Straż­ni­cy Apo­ka­lip­sy i Klą­twa Pro­me­te­usza. Wie­le z nich zo­sta­ło ze­kra­ni­zo­wa­nych – jako se­ria­le te­le­wi­zyj­ne lub peł­no­me­tra­żo­we fil­my ki­no­we.Tego au­to­ra

RĘ­KO­PIS CHAN­CEL­LO­RA

PRO­TO­KÓŁ SIG­MY

KLĄ­TWA PRO­ME­TE­USZA

PIE­KŁO ARK­TY­KI

CZWAR­TA RZE­SZA

KRYP­TO­NIM IKAR

STRAŻ­NI­CY APO­KA­LIP­SY

MO­ZAI­KA PAR­SI­FA­LA

IM­PE­RIUM AKWI­TA­NII

STRA­TE­GIA BAN­CRO­FTA

ILU­ZJA SCOR­PIO

TOŻ­SA­MOŚĆ AM­BLE­RA

Ja­son Bo­ur­ne

TOŻ­SA­MOŚĆ BO­UR­NE’A

KRU­CJA­TA BO­UR­NE’A

UL­TI­MA­TUM BO­UR­NE’A

DZIE­DZIC­TWO BO­UR­NE’A

SANK­CJA BO­UR­NE’A

MI­STY­FI­KA­CJA BO­UR­NE’A

CEL BO­UR­NE’A

ŚWIAT BO­UR­NE’A

IM­PE­RA­TYW BO­UR­NE’A

RE­TRY­BU­CJA BO­UR­NE’A

Dy­na­stia Ma­ta­re­se

TE­STA­MENT MA­TA­RE­SE’A

SPAD­KO­BIER­CY MA­TA­RE­SE’A

Paul Jan­son

DY­REK­TY­WA JAN­SO­NA

ODY­SE­JA JAN­SO­NA

OPCJA JAN­SO­NADzię­ku­ję

Nie­ustra­szo­nym re­por­te­rom „The Exi­le”. Przy­go­dy Bo­ur­ne’a w Mo­skwie i hi­sto­ria Ar­ka­di­na w Niż­nym Ta­gi­le nie zda­rzy­ły­by się bez ich po­mo­cy.

Greg­go­wi Win­te­ro­wi za za­in­te­re­so­wa­nie mnie lo­gi­sty­ką trans­por­tu gazu na­tu­ral­ne­go.

Hen­ry’emu Mor­ri­so­no­wi za po­my­sły, któ­ry­mi try­ska dniem i nocą.

Uwa­ga dla czy­tel­ni­ków

W mo­ich po­wie­ściach pró­bu­ję trzy­mać się fak­tów tak bli­sko jak to tyl­ko moż­li­we, lecz prze­cież owe hi­sto­rie są przede wszyst­kim dzie­łem wy­obraź­ni. By uczy­nić ich lek­tu­rę jak naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­cą, tu i tam ko­rzy­stam z do­bre­go pra­wa twór­cy. Do­ty­czy to po­sta­ci, przed­mio­tów, a moż­li­we, że na­wet cza­su.

Ufam, że moi czy­tel­ni­cy przy­mkną oko na te drob­ne ano­ma­lie i będą się cie­szyć lek­tu­rą.Prolog

Ko­lo­nia Kar­na o Za­ostrzo­nym Ry­go­rze 13,
Niż­ny Ta­gił, Ro­sja; Cam­pio­ne d’Ita­lia, Szwaj­ca­ria

Czte­rej więź­nio­wie cze­ka­li na po­ja­wie­nie się Bo­rii Mak­sa opar­ci o brud­ne ka­mie­nie muru; chłód ścia­ny już daw­no prze­stał im do­ku­czać. Na wię­zien­nym spa­cer­nia­ku pa­li­li dro­gie, czar­no­ryn­ko­we pa­pie­ro­sy z ostre­go, ciem­ne­go tu­rec­kie­go ty­to­niu i roz­ma­wia­li swo­bod­nie, jak­by nie mie­li do ro­bo­ty nic lep­sze­go, niż wcią­gać w płu­ca gry­zą­cy dym i wy­dmu­chi­wać go kłę­ba­mi za­ma­rza­ją­cy­mi w lo­do­wa­tym po­wie­trzu. Nad ich gło­wa­mi roz­cią­ga­ło się bez­chmur­ne nie­bo, peł­ne błysz­czą­cych gwiazd, czy­nią­cych z nie­go bez­kre­sną, nie­zgłę­bio­ną ema­lio­wa­ną musz­lę. Wiel­ki Wóz, Ryś, Psy Goń­cze, Per­se­usz… te same kon­ste­la­cje pło­nę­ły na nie­bie nad Mo­skwą, nie­mal ty­siąc ki­lo­me­trów na po­łu­dnio­wy wschód stąd, a jed­nak jak­że róż­ni­ło się ży­cie w ko­lo­nii kar­nej od krzy­kli­wych, prze­grza­nych klu­bów Tre­gor­ne­go Wału czy Sa­dow­ni­cze­skiej.

W dzień więź­nio­wie pro­du­ko­wa­li czę­ści do im­po­nu­ją­ce­go czoł­gu T-90, a nocą? O czym mogą roz­ma­wiać męż­czyź­ni nie­ma­ją­cy su­mie­nia, nie­zna­ją­cy uczuć? Może to dziw­ne, lecz… o ro­dzi­nie. Ich po­przed­nie ży­cie de­fi­nio­wa­ły sta­bil­ność, po­wrót do domu, żony, dzie­ci, obec­ne zaś – po­tęż­ne ścia­ny Ko­lo­nii o Za­ostrzo­nym Ry­go­rze 13. Wie­dzie­li tyl­ko, jak za­ra­biać: za po­mo­cą kłam­stwa, oszu­stwa, kra­dzie­ży, wy­mu­sze­nia, szan­ta­żu, tor­tur, mor­der­stwa. Byli w tym bez wąt­pie­nia do­brzy, w prze­ciw­nym ra­zie by­li­by mar­twi. Żyli poza cy­wi­li­za­cją, jaką zna więk­szość lu­dzi. Po­wrót do cie­płej, ko­cha­ją­cej, zna­jo­mej ko­bie­ty, do­mo­we za­pa­chy: słod­kich bu­ra­ków, go­to­wa­nej ka­pu­sty, du­szo­ne­go mię­sa, pa­lą­ca ży­wym ogniem pie­przów­ka… wspo­mnie­nie kom­for­tu do­mo­we­go ży­cia bu­dzi­ło w nich no­stal­gię. No­stal­gia wią­za­ła ich tak pew­nie i moc­no jak ta­tu­aże, ty­po­we dla upra­wia­nych przez nich mrocz­nych za­wo­dów.

Mroź­ne po­wie­trze prze­szył ci­chy gwizd i wspo­mnie­nia męż­czyzn zga­sły; zni­kły jak olej­na far­ba, gdy po­lać ją ter­pen­ty­ną. Noc stra­ci­ła całą swą wy­ima­gi­no­wa­ną uro­dę i wraz z po­ja­wie­niem się Bo­rii Mak­sa sta­ła się zno­wu gra­na­to­wo­czar­na.

Maks był wiel­kim fa­ce­tem. Co dzień przez go­dzi­nę pod­no­sił cię­ża­ry, przez pół­to­rej go­dzi­ny ska­kał na ska­kan­ce, i tak od pierw­sze­go dnia po­by­tu w obo­zie. Jako za­wo­do­wy mor­der­ca na eta­cie Ka­za­chów, od­dzia­łu ro­syj­skiej grup­pe­row­ki, zaj­mu­ją­cej się han­dlem nar­ko­ty­ka­mi i kra­dzio­ny­mi, prze­my­ca­ny­mi sa­mo­cho­da­mi, cie­szył się swe­go ro­dza­ju sza­cun­kiem ty­sią­ca pię­ciu­set więź­niów Ko­lo­nii 13. Straż­ni­cy bali się go i gar­dzi­li nim. Re­pu­ta­cja wy­prze­dza­ła go jak cień o za­cho­dzie słoń­ca. Było w nim coś z oka cy­klo­nu, wo­kół któ­re­go wi­ru­ją wi­chry gwał­tu i śmier­ci – pią­te­go człon­ka gru­py li­czą­cej w tej chwi­li czte­rech męż­czyzn. Bo, Ka­zach nie Ka­zach, Maks mu­siał za­pła­cić za to, co zro­bił. Do­sko­na­le zda­wa­li so­bie spra­wę z tego, że je­śli Bo­ria po­zo­sta­nie bez­kar­ny, ich dni w obo­zie są po­li­czo­ne.

Uśmie­cha­li się. Je­den z nich po­czę­sto­wał Mak­sa pa­pie­ro­sem, inny po­chy­lił się, po­dał mu ognia, zło­żo­ny­mi dłoń­mi chro­niąc przed wia­trem pło­myk za­pał­ki. Trze­ci i czwar­ty chwy­ci­li Bo­rię za sta­lo­we ra­mio­na. Ten pierw­szy, przed chwi­lą trzy­ma­ją­cy pa­pie­ro­sy, te­raz miał w ręku wła­snej ro­bo­ty nóż, mo­zol­nie wy­ostrzo­ny w wię­zien­nych warsz­ta­tach i wy­mie­rzo­ny w splot sło­necz­ny prze­ciw­ni­ka. Do­słow­nie w ostat­niej chwi­li Maks zdo­łał go od­trą­cić do­sko­na­le wy­mie­rzo­nym ude­rze­niem ręki. Nie­mal w tym sa­mym mo­men­cie męż­czy­zna po­da­ją­cy ognia po­tęż­nym ha­kiem tra­fił go w pod­bró­dek.

Maks za­to­czył się, ude­rzył ple­ca­mi o pier­si dwóch więź­niów, któ­rzy nadal pró­bo­wa­li unie­ru­cho­mić mu ra­mio­na. Wy­ko­rzy­stał oka­zję, z ca­łej siły przy­dep­nął lewą nogą sto­pę jed­ne­go z na­past­ni­ków, a jed­no­cze­śnie uwol­nił lewą rękę, ob­ró­cił się i zgię­tym łok­ciem zdzie­lił męż­czy­znę po pra­wej stro­nie. Od­zy­skał swo­bo­dę ru­chów, przy­padł do muru, osło­nił tyły. Zy­skał na bez­pie­czeń­stwie, lecz czte­rech prze­ciw­ni­ków za­ata­ko­wa­ło bez wa­ha­nia. Pierw­szy szedł ten z no­żem, któ­ryś wsu­nął na pal­ce ka­stet: ka­wa­łek wy­gię­te­go me­ta­lu.

Roz­po­czę­ła się wal­ka: stęk­nię­cia bólu i wy­sił­ku, rze­ki potu, pla­my krwi. Maks był męż­czy­zną rów­nie po­tęż­nym jak prze­bie­głym; jego re­pu­ta­cja oka­za­ła się w peł­ni za­słu­żo­na, lecz cho­ciaż od­pła­cał cio­sem za cios, miał prze­ciw so­bie czte­rech zde­ter­mi­no­wa­nych prze­ciw­ni­ków. Rzu­cał na ko­la­na jed­ne­go, jego miej­sce zaj­mo­wał na­stęp­ny, z dwo­ma mu­siał wal­czyć bez chwi­li prze­rwy, dwóch in­nych prze­gru­po­wy­wa­ło się i pró­bo­wa­ło od­zy­skać siły. Ża­den z nich nie miał złu­dzeń; nie spo­dzie­wa­li się, że pój­dzie im ła­two, że Bo­rię da się po­ko­nać w pierw­szym, no, może w dru­gim ata­ku. Za­kła­da­li, że będą się zmie­niać i dzię­ki temu wresz­cie go zmę­czą. Oni mo­gli po­zwo­lić so­bie na prze­rwy, on nie.

Mo­gło się wy­da­wać, że ich tak­ty­ka jest sku­tecz­na. Za­krwa­wie­ni, po­si­nia­cze­ni nie ustę­po­wa­li prze­cież ani na krok, aż je­den z nich do­stał kan­tem dło­ni w krtań; był to ten, któ­ry jesz­cze przed chwi­lą trzy­mał nóż. Za­to­czył się w ra­mio­na przy­ja­ciół, rzę­żąc i wal­cząc o od­dech jak wy­rzu­co­na na brzeg ryba; miał zmiaż­dżo­ną chrząst­kę pier­ście­nio­wa­tą. Maks zdą­żył wy­rwać mu z dło­ni nóż, nim fa­cet wy­wró­cił oczy i osu­nął się mar­twy na be­ton. Za­śle­pie­ni fu­rią i żą­dzą krwi po­zo­sta­li trzej rzu­ci­li się na nie­go jak wście­kli.

Gwał­tow­ność tego ata­ku omal się im nie opła­ci­ła. Nie­wie­le bra­ko­wa­ło, a przedar­li­by się przez obro­nę Bo­rii… gdy­by nie wal­czył rów­nie spo­koj­nie jak sku­tecz­nie. W ciem­no­ści bły­snę­ły po­tęż­ne mię­śnie; od­wró­cił się do nich le­wym bo­kiem, dzię­ki temu sta­no­wił mniej­szy cel. Ciął no­żem szyb­ko, zręcz­nie, po­zo­sta­wia­jąc nie­wiel­kie, płyt­kie, lecz ob­fi­cie krwa­wią­ce rany. Była to sku­tecz­na obro­na przed tak­ty­ką wal­ki na wy­czer­pa­nie; zmę­cze­nie to jed­no, upływ krwi to coś cał­kiem in­ne­go.

Ko­lej­ny na­past­nik sko­czył ku nie­mu, po­śli­zgnął się we wła­snej krwi i upadł ude­rzo­ny w gło­wę. Sam cios spo­wo­do­wał wy­łom w obro­nie; wy­ko­rzy­stał go wię­zień z ka­ste­tem, za­da­jąc po­tęż­ny cios w bok szyi. Maks stra­cił rów­no­cze­śnie siły i od­dech. Na­past­ni­cy wy­bi­ja­li mu na cie­le ta­tu­aż ran i siń­ców, kie­dy z ciem­no­ści wy­ło­nił się straż­nik, do­łą­czył do wal­ki, zmu­sił na­past­ni­ków do co­fa­nia się wpraw­ny­mi cio­sa­mi pał­ki, bro­ni nisz­czy­ciel­skiej w stop­niu, któ­re­mu nie mógł do­rów­nać ka­wa­łek za­ostrzo­ne­go me­ta­lu. Pękł czyjś bark, ktoś upadł z wgnie­cio­ną czasz­ką, jesz­cze inny wię­zień pró­bo­wał uciecz­ki; za­trzy­mał go zmiaż­dżo­ny cel­nym ude­rze­niem trze­ci krąg lę­dź­wio­wy.

– Co ty wy­pra­wiasz? – wy­dy­szał Maks, pró­bu­jąc opa­no­wać od­dech. – By­łem pe­wien, że su­kin­sy­ny prze­ku­pi­ły wszyst­kich straż­ni­ków.

– Prze­ku­pi­ły. Tędy. – Straż­nik chwy­cił go za ło­kieć, wska­zał kie­ru­nek lśnią­cym koń­cem pał­ki.

Bo­ria spoj­rzał na nie­go, mru­żąc oczy.

– To nie jest dro­ga do cel.

– Chcesz się stąd wy­nieść czy nie?

Wię­zień ski­nął gło­wą, jak­by od­po­wia­dał twier­dzą­co, choć z wa­ha­niem. Bo­ria i jego wy­baw­ca po­bie­gli przez spa­cer­niak. Straż­nik przez cały czas trzy­mał się bli­sko muru, wię­zień ro­bił to samo. Za­uwa­żył, że po­ru­sza­ją się w pew­nym okre­ślo­nym ryt­mie, dzię­ki cze­mu uni­ka­ją pro­mie­ni ru­cho­mych re­flek­to­rów. Pew­nie na­wet za­czął­by się za­sta­na­wiać, kim wła­ści­wie jest ten fa­cet, ale nie miał na to cza­su. A poza tym mógł się spo­dzie­wać cze­goś w tym ro­dza­ju. Wie­dział, że jego szef, gło­wa Ka­za­chów, nie zo­sta­wi go, żeby gnił w Ko­lo­nii 13, je­śli nie z sym­pa­tii, to dla­te­go, że był po pro­stu zbyt cen­ny. Bo i któż był­by w sta­nie za­stą­pić Bo­rię Mak­sa? Ist­niał tyl­ko je­den taki czło­wiek: Le­onid Ar­ka­din. Ale Ar­ka­din – kim­kol­wiek był, nikt ze zna­jo­mych Bo­rii nig­dy go nie spo­tkał, nie wi­dział na­wet jego twa­rzy – nie pra­co­wał­by dla Ka­za­chów ani dla żad­nej in­nej ro­dzi­ny; był wol­nym strzel­cem, ostat­nim przed­sta­wi­cie­lem gi­ną­ce­go ga­tun­ku. Je­śli w ogó­le ist­niał, w co Bo­ria, szcze­rze mó­wiąc, wąt­pił. Do­ra­stał wśród opo­wie­ści o wszel­kie­go ro­dza­ju po­two­rach. Z ja­kie­goś nie­zna­ne­go po­wo­du Ro­sja­nie uwiel­bia­ją stra­szyć dzie­ci, Maks jed­nak nig­dy nie wie­rzył w te hi­sto­rie i nig­dy się ich nie bał. Nie miał po­wo­du, by bać się aku­rat tego upio­ra, Le­oni­da Ar­ka­di­na.

Straż­nik otwo­rzył drzwi umiesz­czo­ne w po­ło­wie jed­nej ze ścian. Znik­nę­li w nich w ostat­niej chwi­li; gdy tyl­ko drzwi się za­mknę­ły, pro­mień świa­tła padł na mur w miej­scu, gdzie sta­li jesz­cze przed se­kun­dą.

Ru­szy­li skrę­ca­ją­cym kil­ka­krot­nie ko­ry­ta­rzem i zna­leź­li się w dru­gim, pro­wa­dzą­cym do łaź­ni. Moż­na się było tyl­ko do­my­ślać, w jaki spo­sób za­mie­rza­ją omi­nąć sta­no­wi­ska war­tow­ni­cze. Mak­so­wi nie chcia­ło się mar­no­wać ener­gii na zga­dy­wa­nie, co jego prze­wod­nik są­dzi i pla­nu­je. Na ra­zie do­sko­na­le so­bie ra­dził, cze­mu więc te­raz mia­ło­by się to zmie­nić? Wy­da­wa­ło się oczy­wi­ste, że straż­nik jest za­wo­dow­cem. Do­kład­nie zba­dał ko­lo­nię, no i z pew­no­ścią miał za sobą ko­goś rze­czy­wi­ście wpły­wo­we­go. Bez jego po­mo­cy, po pierw­sze, by tu nie tra­fił i, po dru­gie, nie miał­by wszę­dzie swo­bod­ne­go do­stę­pu. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że ów czło­wiek dzia­łał na po­le­ce­nie sze­fa.

Zbli­ża­li się do łaź­ni. Bo­ria po­sta­no­wił prze­rwać mil­cze­nie.

– Kim je­steś? – spy­tał.

– Nie­waż­ne, kim je­stem. Waż­ne, kto mnie przy­słał.

Nie­na­tu­ral­na ci­sza wię­zien­nej nocy spra­wia­ła, że Maks do­strze­gał i sły­szał wszyst­ko. Straż­nik po­słu­gi­wał się nie­na­gan­nym ro­syj­skim, ale uważ­ne­mu spoj­rze­niu Bo­rii nie umknął fakt, że jego wy­baw­ca nie wy­glą­da ani na Ro­sja­ni­na, ani na Gru­zi­na, Cze­czeń­ca, Ukra­iń­ca czy Aze­ra. We­dług jego stan­dar­dów był nie­wy­so­ki, zresz­tą jak wszy­scy w po­rów­na­niu z Mak­sem, jed­nak cia­łem po­słu­gi­wał się w spo­sób zbli­żo­ny do do­sko­na­ło­ści. Re­ago­wał z szyb­ko­ścią bły­ska­wi­cy. Ema­no­wał nad­na­tu­ral­nym spo­ko­jem w peł­ni kon­tro­lo­wa­nej ener­gii. Po­ru­szał się wy­łącz­nie wte­dy, gdy mu­siał, a i wów­czas wkła­dał w ruch tyl­ko tyle siły, ile wy­da­wa­ło się nie­zbęd­ne. Pod tym wzglę­dem byli bar­dzo po­dob­ni, więc Bo­rii ła­two było do­strzec to, cze­go inni nie umie­li­by zo­ba­czyć. Oczy miał ja­sne, był po­waż­ny, nie­mal obo­jęt­ny, jak chi­rurg na sali ope­ra­cyj­nej. Ja­sne, gę­ste na wierz­chu gło­wy wło­sy przy­cię­te miał w spo­sób, któ­ry Bo­rii był­by nie­zna­ny, gdy­by nie jego za­mi­ło­wa­nie do za­chod­nich ma­ga­zy­nów i fil­mów. Praw­dę mó­wiąc, gdy­by nie wie­dział, że to nie­moż­li­we, po­wie­dział­by, że straż­nik jest Ame­ry­ka­ni­nem. Ale nie, to prze­cież nie­re­al­ne. Szef nie za­trud­niał Ame­ry­ka­nów, tyl­ko włą­czał ich do współ­pra­cy.

– A więc wy­słał cię Ma­słow? – Di­mi­trij Ma­słow był sze­fem Ka­za­chów. – Naj­wyż­szy, kur­wa, czas. Tu­taj pięt­na­ście mie­się­cy to jak pie­przo­ne pięt­na­ście lat!

Zna­leź­li się w łaź­ni. Straż­nik, nie fa­ty­gu­jąc się na­wet wy­ko­na­niem peł­ne­go ob­ro­tu, ude­rzył Bo­rię pał­ką w skroń. Maks, nie­bo­tycz­nie zdu­mio­ny, za­to­czył się na na­giej be­to­no­wej pod­ło­dze, śmier­dzą­cej stę­chli­zną, środ­kiem de­zyn­fe­ku­ją­cym i męż­czy­zna­mi nie­zna­ją­cy­mi po­ję­cia hi­gie­ny.

Fa­cet pod­szedł do nie­go z taką non­sza­lan­cją, jak­by był na spa­ce­rze z przy­tu­lo­ną do ra­mie­nia dziew­czy­ną. Ude­rzył po raz dru­gi nie­dba­le, nie­mal le­ni­wie. Mie­rzył w lewy bi­ceps; cios był moc­ny tyl­ko na tyle, by od­rzu­cić Mak­sa na wil­got­ną be­to­no­wą ścia­nę pod rząd prysz­ni­ców. Ale Bo­ria ni­ko­mu nie po­zwa­lał się tak trak­to­wać, ani straż­ni­kom, ani ko­mu­kol­wiek in­ne­mu, i kie­dy pał­ka za­czę­ła opa­dać, zro­bił krok w przód, za­blo­ko­wał cios ra­mie­niem. Raz prze­ła­maw­szy li­nię obro­ny prze­ciw­ni­ka, mógł się już brać do ro­bo­ty w spo­sób naj­bar­dziej od­po­wia­da­ją­cy sy­tu­acji.

W le­wej dło­ni trzy­mał nóż zdo­by­ty w bój­ce ze współ­więź­nia­mi. Pchnął nim, a kie­dy straż­nik uczy­nił taki ruch, jak­by chciał za­blo­ko­wać cios, ciął w górę, tak by ostrze swą dłu­go­ścią roz­dar­ło cia­ło. Mie­rzył w nad­garst­ki od spodu, w splot ar­te­rii, któ­ry raz prze­cię­ty czy­nił dłoń nie­uży­tecz­ną. Ale straż­nik po­tra­fił re­ago­wać rów­nie bły­ska­wicz­nie jak on i nóż prze­ciął nie cia­ło, lecz rę­kaw skó­rza­nej kurt­ki. Bo­ria miał jesz­cze czas, by po­my­śleć, że kurt­ka jest pew­nie wy­ło­żo­na ke­vla­rem lub in­nym nie­prze­ni­kli­wym ma­te­ria­łem, i twar­dy, po­kry­ty od­ci­ska­mi kant dło­ni na­past­ni­ka wy­trą­cił mu nóż. Ko­lej­ny cios od­rzu­cił go o kil­ka kro­ków. Maks po­tknął się o dziu­rę ście­ko­wą, pię­ta mu w niej uwię­zła, kop­nię­cie straż­ni­ka tra­fi­ło w ko­la­no. Roz­legł się trzask i prze­raź­li­wy chrzęst ko­ści ocie­ra­ją­cej się o kość.

Pra­wa noga Bo­rii Mak­sa ugię­ła się pod cię­ża­rem jego cia­ła. Straż­nik pod­szedł do nie­go po­wo­li.

– To nie Di­mi­trij Ma­słow mnie przy­słał, tyl­ko Piotr Zil­ber.

Bo­ria roz­pacz­li­wie pró­bo­wał uwol­nić sto­pę, któ­rej na­wet nie czuł.

– Nie wiem, o kim mó­wisz – stęk­nął.

Straż­nik chwy­cił go za ko­szu­lę na pier­siach.

– Za­bi­łeś mu bra­ta. Alek­sie­ja. Strza­łem w tył gło­wy. Zna­leź­li go pły­wa­ją­ce­go twa­rzą w dół w rze­ce Mo­skwa.

– To był… biz­nes. Tyl­ko biz­nes.

– Do­brze, niech bę­dzie. Ale to… jest spra­wa oso­bi­sta.

Ko­la­no tra­fi­ło Bo­rię wprost w ją­dra, spra­wia­jąc, że zwi­nął się wpół, lecz kie­dy straż­nik za­czął go pod­no­sić, ude­rzył czub­kiem gło­wy w jego pod­bró­dek. Krew z prze­cię­te­go ję­zy­ka spły­nę­ła przez zęby na bro­dę.

Maks wy­ko­rzy­stał chwi­lo­wą prze­wa­gę i za­dał cios pię­ścią w ple­cy, tuż nad ner­ką. Wi­dział, jak roz­sze­rza­ją się oczy straż­ni­ka; była to je­dy­na ozna­ka bólu. W za­mian otrzy­mał po­tęż­ne­go kop­nia­ka w strza­ska­ne ko­la­no. Padł i już nie miał siły wstać. To­nął w bólu jak w oce­anie, pró­bo­wał ja­koś nad nim za­pa­no­wać, by stał się zno­śniej­szy, lecz otrzy­mał ko­lej­ne­go kop­nia­ka. Wy­raź­nie czuł pę­ka­nie że­ber. Gło­wa opa­dła mu na cuch­ną­cą be­to­no­wą pod­ło­gę. Le­żał pół­przy­tom­ny, nie­zdol­ny wstać.

Straż­nik przy­kuc­nął obok nie­go. Gry­mas na jego twa­rzy spra­wił Bo­rii nie­ma­łą przy­jem­ność, ale ten dro­biazg miał być jego je­dy­ną po­cie­chą.

– Mam pie­nią­dze – wes­tchnął le­d­wie do­sły­szal­nie.

– Za­ko­pa­ne w bez­piecz­nym miej­scu. Nikt ich nie znaj­dzie. Wy­cią­gnij mnie stąd, to cię po­pro­wa­dzę. Do­sta­niesz po­ło­wę. Prze­szło pół mi­lio­na ame­ry­kań­skich do­la­rów.

Uda­ło mu się tyl­ko zde­ner­wo­wać czło­wie­ka, któ­ry go po­ko­nał. Otrzy­mał cios w ucho, po któ­rym przed ocza­mi za­bły­sły mu gwiaz­dy. Jego gło­wa pul­so­wa­ła bó­lem, któ­ry dla każ­de­go in­ne­go czło­wie­ka był­by nie do znie­sie­nia.

– My­ślisz, że je­stem jak ty? Że nie wiem, co to lo­jal­ność?

– Straż­nik splu­nął mu w twarz. – Bied­ny Bo­ria. Za­bi­ja­jąc tego chłop­ca, po­peł­ni­łeś po­waż­ny błąd. Lu­dzie tacy jak Piotr Zil­ber nie za­po­mi­na­ją. I je­śli cze­goś na­praw­dę chcą, po­ru­szą nie­bo i zie­mię, żeby to osią­gnąć. Mają środ­ki.

– W po­rząd­ku. – Maks mógł już tyl­ko szep­tać. – Bierz wszyst­ko. Po­nad mi­lion.

– Piotr Zil­ber ska­zał cię na śmierć. Tyl­ko tyle mam ci do po­wie­dze­nia. No i oczy­wi­ście cię za­bi­ję. – Wy­raz twa­rzy straż­ni­ka zmie­nił się nie­znacz­nie, lecz wy­raź­nie. – Ale naj­pierw.

Chwy­cił po­ko­na­ne­go za lewe ra­mię i unie­ru­cho­mił je, przy­dep­tu­jąc mu nad­gar­stek. Z kie­sze­ni wy­jął so­lid­nie wy­glą­da­ją­cy se­ka­tor do przy­ci­na­nia ro­ślin. Ten wi­dok obu­dził Bo­rię z wy­wo­ła­ne­go nie­zno­śnym bó­lem le­tar­gu.

– Co ty wy­pra­wiasz?

Straż­nik nie mar­no­wał cza­su na od­po­wiedź. Chwy­cił go za kciuk, na któ­rym od spodu wy­ta­tu­owa­na była czasz­ka, po­mniej­szo­na ko­pia tej, któ­rą Bo­ria no­sił na pier­si. Sym­bo­li­zo­wa­ła ona jego wy­so­ki sta­tus w świe­cie mor­der­ców.

– Zil­ber nie tyl­ko chce, że­byś wie­dział, kto ka­zał cię za­bić.

Wy­ma­ga tak­że do­wo­du śmier­ci – oznaj­mił. Wło­żył kciuk po­mię­dzy ostrza se­ka­to­ra, ści­snął rącz­kę. Ofia­ra za­bul­go­ta­ła ci­cho; ów dźwięk przy­po­mi­nał taki, jaki wy­da­ją dzie­ci. Po wszyst­kim kat po­stą­pił jak rzeź­nik: owi­nął od­cię­ty pa­lec w na­wo­sko­wa­ny pa­pier, za­ło­żył gu­mo­wą opa­skę, wrzu­cił pa­ku­nek do pla­sti­ko­wej tor­by.

– Kim je­steś? – zdo­łał jesz­cze wy­szep­tać Bo­ria Maks.

– Na­zy­wam się Ar­ka­din. – Straż­nik roz­piął ko­szu­lę. Na pier­si wy­ta­tu­owa­ne miał dwa świecz­ni­ki. – Dla cie­bie: Śmierć.

Peł­nym gra­cji ru­chem skrę­cił ofie­rze kark.

• • •

Słoń­ce rześ­kie­go al­pej­skie­go po­ran­ka oświe­tli­ło Cam­pio­ne d’Ita­lia, ma­leń­ką, lecz wy­kwint­ną en­kla­wę wiel­ko­ści dwóch ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych, oto­czo­ną nie­mal do­sko­na­łym kra­jo­bra­zem Szwaj­ca­rii. Dzię­ki wy­jąt­ko­we­mu po­ło­że­niu nad wschod­nim brze­giem je­zio­ra Lu­ga­no ta oko­li­ca zdu­mie­wa­ła pięk­no­ścią, a jed­no­cze­śnie była ide­al­nym miej­scem za­miesz­ka­nia. Po­dob­nie jak Mo­na­ko Cam­pio­ne d’Ita­lia sta­ła się ra­jem po­dat­ko­wym bo­ga­czy, wła­ści­cie­li wspa­nia­łych wil­li spę­dza­ją­cych wol­ny czas w Ca­si­no d’Cam­pio­ne. Pie­niędz­mi i kosz­tow­no­ścia­mi zaj­mo­wa­ły się szwaj­car­skie ban­ki cie­szą­ce się za­słu­żo­ną sła­wą dys­kret­nych i do­sko­na­le bro­nio­nych przed wścib­stwem sił pra­wa i po­rząd­ku.

Wła­śnie to miej­sce, nie na­zbyt słyn­ne, wręcz idyl­licz­ne, Piotr Zil­ber wy­brał na pierw­sze oso­bi­ste spo­tka­nie z Le­oni­dem Ar­ka­di­nem. Skon­tak­to­wał się z nim przez po­śred­ni­ka; ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa nie po­wi­nien być z nim w ża­den spo­sób po­wią­za­ny. Od naj­wcze­śniej­sze­go dzie­ciń­stwa Piotr wie­dział, że nie ist­nie­je coś ta­kie­go jak nad­mier­na ostroż­ność. Od­po­wie­dzial­ność przy­tła­cza czło­wie­ka uro­dzo­ne­go w ro­dzi­nie kry­ją­cej ta­jem­ni­ce.

Z wy­nie­sio­ne­go wy­so­ko punk­tu wi­do­ko­we­go, po­ło­żo­ne­go bli­sko Via To­to­ne, Zil­ber miał wspa­nia­ły, wręcz za­pie­ra­ją­cy dech w pier­siach wi­dok na czer­wo­no­brą­zo­we da­chy chat i blo­ków miesz­kal­nych, wy­sa­dza­ne pal­ma­mi pla­ce mia­stecz­ka, ciem­no­nie­bie­skie wody je­zio­ra i góry o szczy­tach ustro­jo­nych grzy­wa­mi chmur. Kie­dy tak sie­dział w swym sza­rym bmw, w roz­my­śla­niach prze­szka­dzał mu tyl­ko do­bie­ga­ją­cy od cza­su do cza­su war­kot mo­to­ró­wek po­zo­sta­wia­ją­cych po so­bie krzy­we sza­ble bia­łej pia­ny. A miał o czym my­śleć. Zdo­był kra­dzio­ny do­ku­ment i wy­słał go swą sie­cią w dłu­gą po­dróż do celu.

Po­byt tu pod­nie­cał go w bar­dzo nie­zwy­kły spo­sób. Ocze­ki­wa­nie na to, co mia­ło na­stą­pić, na po­chwa­ły – w tym te naj­waż­niej­sze: od ojca – prze­szy­wa­ło go ni­czym prąd elek­trycz­ny. Jesz­cze chwi­la, a od­nie­sie nie­wy­obra­żal­ne zwy­cię­stwo. Ar­ka­din za­dzwo­nił do nie­go z mo­skiew­skie­go lot­ni­ska z in­for­ma­cją, że ope­ra­cja za­koń­czy­ła się suk­ce­sem i że ma przy so­bie wy­ma­ga­ny do­wód jej po­wo­dze­nia.

Po­lo­wa­nie na Mak­sa nio­sło ze sobą pew­ne ry­zy­ko, lecz prze­cież ten czło­wiek za­mor­do­wał Zil­be­ro­wi bra­ta. Czyż­by ktoś spo­dzie­wał się, że na wieść o tym Piotr nad­sta­wi dru­gi po­li­czek? Za­po­mni o obe­ldze? Le­piej niż inni ro­zu­miał sta­now­cze po­le­ce­nie ojca: po­zo­sta­wać w cie­niu, nie wy­chy­lać się, nie opusz­czać kry­jów­ki. Uznał jed­nak, że ten je­den akt ze­msty wart jest ry­zy­ka. No a poza tym, wzo­rem ojca, wszyst­ko za­ła­twił przez po­śred­ni­ków.

Usły­szał ni­ski war­kot sil­ni­ka sa­mo­cho­do­we­go. Od­wró­cił się. Do punk­tu wi­do­ko­we­go zbli­żał się ciem­no­nie­bie­ski mer­ce­des.

Wiel­ki­mi kro­ka­mi nad­cho­dzi­ła je­dy­na na­praw­dę ry­zy­kow­na część ope­ra­cji; Piotr zda­wał so­bie spra­wę z tego, że nie może nic na to po­ra­dzić. Je­śli Le­onid Ar­ka­din po­tra­fił zin­fil­tro­wać Ko­lo­nię 13 w Niż­nym Ta­gi­le i za­bić Bo­rię Mak­sa, był ide­al­nym kan­dy­da­tem do wy­ko­na­nia na­stęp­nej za­pla­no­wa­nej przez nie­go ro­bo­ty. Tej, któ­rą wie­le lat temu po­wi­nien był wy­ko­nać oj­ciec. Te­raz syn miał oka­zję do­pro­wa­dzić do koń­ca to, cze­go z oba­wy o skut­ki nie za­ła­twił on. Do od­waż­nych świat na­le­ży. Zdo­by­ty do­ku­ment do­wo­dził, że dziś już nie pora na ostroż­ność.

Mer­ce­des za­trzy­mał się przy bmw. Wy­siadł z nie­go męż­czy­zna o ja­snych wło­sach i jesz­cze ja­śniej­szych oczach, po­ru­sza­ją­cy się z siłą i zręcz­no­ścią ty­gry­sa. Nie był ani szcze­gól­nie wy­so­ki, ani zbu­do­wa­ny tak po­tęż­nie jak więk­szość lu­dzi pra­cu­ją­cych dla ro­syj­skiej grup­pe­row­ki, nie­mniej pro­mie­nio­wał do­sko­na­le kon­tro­lo­wa­nym, groź­nym po­czu­ciem siły, co wręcz za­im­po­no­wa­ło Pio­tro­wi. Od naj­młod­szych lat ob­ra­cał się w to­wa­rzy­stwie nie­bez­piecz­nych męż­czyzn. Miał je­de­na­ście lat, kie­dy za­bił za­gra­ża­ją­ce­go mat­ce czło­wie­ka… i zro­bił to bez zmru­że­nia oka. Gdy­by się za­wa­hał tego dnia, na ba­za­rze w Azer­bej­dża­nie, jego mat­ka zgi­nę­ła­by z rąk skry­to­bój­cy. Owe­go czło­wie­ka, tak jak wie­lu in­nych po­ja­wia­ją­cych się w na­stęp­nych la­tach, wy­sy­łał Sie­mion Iku­pow, za­cie­kły wróg i ne­me­zis ojca, w tej chwi­li sie­dzą­cy bez­piecz­nie w swej wil­li na Via­le Mar­co Cam­pio­ne, może ki­lo­metr od miej­sca, w któ­rym Zil­ber spo­ty­kał się wła­śnie z Le­oni­dem Ar­ka­di­nem.

Nie po­da­li so­bie ręki, nie zwra­ca­li się do sie­bie po imie­niu. Ar­ka­din wy­jął z mer­ce­de­sa sta­lo­wą wa­li­zecz­kę, któ­rą przy­słał mu Piotr. Zil­ber wy­jął z bmw iden­tycz­ną. Po­sta­wi­li je obok sie­bie, otwo­rzy­li obie. W jed­nej znaj­do­wał się po­rząd­nie za­pa­ko­wa­ny kciuk, w dru­giej trzy­dzie­ści ty­się­cy do­la­rów w dia­men­tach, je­dy­nej wa­lu­cie, w któ­rej płat­ny za­bój­ca przyj­mo­wał wy­na­gro­dze­nie.

W tej chwi­li cze­kał cier­pli­wie. Jego zle­ce­nio­daw­ca od­pa­ko­wał łup, pa­trząc na je­zio­ro, jak­by ma­rzył o tym, żeby zna­leźć się na jed­nym z mo­to­ro­wych jach­tów, tną­cych prze­zro­czy­stą toń, od­da­la­ją­cych się od brze­gu. Kciuk Bo­rii Mak­sa skur­czył się nie­co w po­dró­ży z Ro­sji, wy­dzie­lał też nie­przy­jem­ny za­pach, dość zna­ny Zil­be­ro­wi; zda­rza­ło mu się już cho­wać człon­ków ro­dzi­ny i kra­ja­nów. Ob­ró­cił się tak, by słoń­ce pa­da­ło na ta­tu­aż, przyj­rzał mu się przez szkło po­więk­sza­ją­ce, któ­re ze sobą przy­wiózł. Na wszel­ki wy­pa­dek.

– To była trud­na spra­wa? – za­py­tał po dłu­giej chwi­li mil­cze­nia.

Ar­ka­din od­wró­cił się, przez chwi­lę pa­trzył mu pro­sto w oczy.

– Nie­szcze­gól­nie – od­parł krót­ko.

Piotr ski­nął gło­wą. Wy­rzu­cił kciuk za ba­rier­kę punk­tu wi­do­ko­we­go, za nim po­le­cia­ła wa­liz­ka. Ar­ka­din, bio­rąc to za po­twier­dze­nie, że wa­run­ki umo­wy zo­sta­ły speł­nio­ne, zaj­rzał do wo­recz­ka z dia­men­ta­mi. Wy­jął je­den z dro­go­cen­nych ka­mie­ni, się­gnął do kie­sze­ni po lupę ju­bi­ler­ską, obej­rzał go z praw­dzi­wym znaw­stwem. Ski­nął gło­wą za­do­wo­lo­ny z czy­sto­ści i bar­wy klej­no­tu.

– Co my­ślisz o za­ro­bie­niu po­trój­nej staw­ki? – spy­tał Piotr.

Ar­ka­din po­zo­stał nie­po­ru­szo­ny.

– Je­stem bar­dzo za­ję­tym czło­wie­kiem – po­wie­dział obo­jęt­nym gło­sem. Roz­mów­ca skło­nił gło­wę z sza­cun­kiem.

– Co do tego nie mam naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści.

– Przyj­mu­ję wy­łącz­nie zle­ce­nia, któ­re mnie za­in­te­re­su­ją.

– Czy Sie­mion Iku­pow jest wart za­in­te­re­so­wa­nia?

Płat­ny za­bój­ca stał nie­ru­cho­mo. Mi­nę­ły ich dwa spor­to­we sa­mo­cho­dy, kie­row­com wy­da­wa­ło się chy­ba, że są na to­rze Le Mans. Nie umil­kło jesz­cze echo ni­skie­go ryku ich sil­ni­ków, kie­dy po­wie­dział:

– To bar­dzo wy­god­ne, że znaj­du­je­my się wła­śnie na te­re­nie ma­leń­kie­go księ­stwa, w któ­rym miesz­ka Sie­mion Iku­pow.

Piotr się uśmiech­nął.

– No wła­śnie. Do­sko­na­le wiem, jak bar­dzo za­ję­tym je­steś czło­wie­kiem.

– Dwie­ście ty­się­cy. Na zwy­kłych wa­run­kach.

Zil­ber spo­dzie­wał się ta­kie­go wy­ni­ku ne­go­cja­cji. Zgo­dę wy­ra­ził ski­nie­niem gło­wy.

– Tyl­ko w przy­pad­ku na­tych­mia­sto­wej do­sta­wy.

– Zgo­da.

Ba­gaż­nik bmw szczęk­nął ci­cho. Znaj­do­wa­ły się w nim dwie wa­liz­ki. Z pierw­szej Piotr wy­jął sto ty­się­cy do­la­rów; dia­men­ty tra­fi­ły do wa­li­zecz­ki Ar­ka­di­na le­żą­cej na da­chu mer­ce­de­sa. W dru­giej były pa­pie­ry, w tym mapa sa­te­li­tar­na z za­zna­czo­ną po­sia­dło­ścią Iku­po­wa, li­sta za­trud­nia­nych przez nie­go ochro­nia­rzy i ze­staw pla­nów ar­chi­tek­to­nicz­nych, wśród któ­rych zna­lazł się sche­mat po­łą­czeń elek­trycz­nych ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem za­si­la­nia awa­ryj­ne­go i do­kład­nym roz­miesz­cze­niem czuj­ni­ków.

– Iku­pow jest na miej­scu – po­wie­dział jesz­cze Zil­ber.

– Spo­sób, w jaki do­sta­niesz się do środ­ka, to już, oczy­wi­ście, nie moja spra­wa.

– Będę w kon­tak­cie.

Ar­ka­din uważ­nie przej­rzał do­ku­men­ty, za­dał kil­ka py­tań, po czym po­ło­żył pa­pie­ry na wierz­chu wa­li­zecz­ki, na dia­men­tach. Za­mknął ją, prze­niósł i rzu­cił na sie­dze­nie pa­sa­że­ra, jak­by nic nie wa­ży­ła, jak­by wy­peł­nia­ły ją ba­lo­ny.

– Ju­tro, tu­taj, o tej sa­mej po­rze – po­że­gnał go Piotr.

Sil­nik mer­ce­de­sa szu­miał ci­cho. Ar­ka­din włą­czył bieg, wy­je­chał na dro­gę. Za­do­wo­lo­ny Piotr Zil­ber ru­szył w stro­nę swo­je­go bmw. Zgrzyt ha­mul­ców i pisk opon po as­fal­cie cał­ko­wi­cie go za­sko­czy­ły. Kie­dy się od­wró­cił, zo­ba­czył mer­ce­de­sa ja­dą­ce­go wprost na nie­go. Znie­ru­cho­miał zdu­mio­ny. Co, do dia­bła, wy­pra­wia ten czło­wiek? Za­czął biec, ale było już za póź­no. Przed­ni zde­rzak mer­ce­de­sa ude­rzył go, przy­ci­snął do boku bmw. Oszo­ło­mio­ny, tra­cą­cy przy­tom­ność ze strasz­ne­go bólu, zdo­łał jesz­cze do­strzec, jak Ar­ka­din wy­sia­da z sa­mo­cho­du, zbli­ża się do nie­go po­wo­li.

Po­czuł, jak coś w jego cie­le pęka, po chwi­li ogar­nę­ła go zu­peł­na ciem­ność.

• • •

Przy­tom­ność od­zy­skał w wy­ło­żo­nym drew­nem ga­bi­ne­cie, peł­nym błysz­czą­ce­go mo­sięż­ne­go wy­po­sa­że­nia; na pod­ło­gach le­ża­ły is­fa­hań­skie ko­bier­ce bar­wy naj­róż­niej­szych klej­no­tów. Z po­zy­cji, w ja­kiej się znaj­do­wał, mógł wi­dzieć jesz­cze biur­ko z orze­cha wraz z fo­te­lem i ogrom­ne okno, za oknem zaś je­zio­ro Lu­ga­no, a da­lej góry po­kry­te za­sło­ną de­li­kat­nej mgły. Słoń­ce wi­sia­ło ni­sko na za­cho­dzie, rzu­ca­jąc na płasz­czy­znę wody cie­nie ko­lo­ru siń­ców się­ga­ją­ce bia­łych ścian Cam­pio­ne d’Ita­lia.

Przy­wią­za­no go do pro­ste­go drew­nia­ne­go krze­sła nie­pa­su­ją­ce­go do tego luk­su­so­we­go wnę­trza nie­mal tak jak on. Spró­bo­wał ode­tchnąć głę­bo­ko i aż wes­tchnął z bólu. Spoj­rzał w dół; pierś miał cia­sno owi­nię­tą ban­da­żem. Zro­zu­miał, że co naj­mniej jed­no że­bro ma zła­ma­ne.

– Wresz­cie wró­ci­łeś z kra­iny zmar­łych – po­wie­dział ktoś.

– A już się mar­twi­łem, że ci się to nie uda.

Piotr cier­piał, na­wet od­wra­ca­jąc gło­wę. Wy­da­wa­ło mu się, że każ­dy mię­sień jego cia­ła pło­nie. Ale cie­ka­wo­ści nie spo­sób mu było od­mó­wić; przy­gryzł war­gi i po­wo­li wy­krę­cał szy­ję, aż wresz­cie przed jego ocza­mi po­ja­wi­ła się syl­wet­ka męż­czy­zny, nie­wy­so­kie­go i przy­gar­bio­ne­go. Oku­la­ry za­sła­nia­ły jego wiel­kie, wod­ni­ste oczy. Na brą­zo­wej czasz­ce, po­marsz­czo­nej i po­bruż­dżo­nej jak pa­stwi­sko, nie było ani jed­ne­go wło­sa; jak­by nad­ra­bia­jąc swe nie­do­pa­trze­nie, na­tu­ra wy­po­sa­ży­ła go za to w wy­jąt­ko­wo ob­fi­te brwi ota­cza­ją­ce oczy wy­so­kim łu­kiem. Wy­glą­dał jak ka­ry­ka­tu­ra chy­tre­go le­wan­tyń­skie­go han­dla­rza.

– Sie­mion Iku­pow – po­wie­dział Piotr. Roz­kasz­lał się. War­gi miał sztyw­ne, jak­by ktoś wy­peł­nił mu usta watą. Czuł sło­no­mie­dzia­ny smak krwi. Prze­łknął z tru­dem.

Iku­pow mógł prze­su­nąć się tak, by Piotr nie mu­siał wy­krę­cać gło­wy, ale po­zo­stał na swo­im miej­scu. Roz­wi­nął gru­by ar­kusz pa­pie­ru i przyj­rzał mu się cie­ka­wie.

– Wiesz, te pla­ny są tak do­kład­ne, że o wła­snym domu do­wia­du­ję się z nich rze­czy, o któ­rych nie mia­łem po­ję­cia. Na przy­kład pod piw­ni­ca­mi jest jesz­cze je­den po­ziom. – Prze­su­nął po pla­nach krót­kim, gru­bym pa­lu­chem. – Po­dej­rze­wam, że trze­ba by wie­le pra­cy, żeby się do nich do­stać, ale kto wie, może i war­to? – Na­gle pod­niósł gło­wę, prze­szył Zil­be­ra spoj­rze­niem. – Na przy­kład moż­na by­ło­by uwię­zić cię wła­śnie tam. Wy­da­je się nie­mal pew­ne, że na­wet mój naj­bliż­szy są­siad nie usły­szał­by, jak krzy­czysz. – Uśmiech­nął się, zdra­dza­jąc, na czym sku­pia się cała jego ener­gia. – A bę­dziesz krzy­czał, Pio­trze. To ci mogę obie­cać. – Po­ru­szył gło­wą, naj­wy­raź­niej szu­kał ko­goś wzro­kiem. – Nie mylę się, praw­da, Le­oni­dzie?

Przed ocza­mi Zil­be­ra po­ja­wił się Le­onid Ar­ka­din. Jed­ną ręką chwy­cił go za gło­wę, pal­ce dru­giej wbił w mię­śnie szczę­ki. Zmu­sił go do otwar­cia ust, dłu­go przy­glą­dał się zę­bom. Zil­ber wie­dział, że szu­ka tego fał­szy­we­go, z kap­suł­ką śmier­tel­nej tru­ci­zny. Cy­jan­ku po­ta­su.

– Wszyst­kie jego – oznaj­mił w koń­cu mor­der­ca.

– Bar­dzo cie­ka­we – po­wie­dział z za­sta­no­wie­niem Iku­pow.

– Ja­kim cu­dem uda­ło ci się zdo­być te pla­ny?

Je­niec w mil­cze­niu cze­kał, aż to­pór spad­nie na jego szy­ję, tyl­ko na­gle za­czął drżeć na ca­łym cie­le tak gwał­tow­nie, że aż dzwo­nił zę­ba­mi. Iku­pow ski­nął na Ar­ka­di­na, któ­ry otu­lił cia­ło więź­nia gru­bym ko­cem. Sam przy­sta­wił so­bie krze­sło z drze­wa wi­śni i usiadł na­prze­ciw Zil­be­ra. Mó­wił tak, jak­by nie spo­dzie­wał się od­po­wie­dzi.

– Mu­szę przy­znać, że wy­ka­za­łeś się nie­zwy­kłą ini­cja­ty­wą. By­stry chło­pak wy­rósł na by­stre­go męż­czy­znę. – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Wca­le mnie to nie za­ska­ku­je. A te­raz po­słu­chaj: wiem, kim na­praw­dę je­steś. My­śla­łeś, że mnie oszu­kasz tymi cią­gły­mi zmia­na­mi na­zwi­ska? Praw­da wy­glą­da na­stę­pu­ją­co: wsa­dzi­łeś łapę w gniaz­do os, nie po­wi­nie­neś więc się dzi­wić, że cię użą­dlą. I to nie raz. Nie je­den raz. – Po­chy­lił się na krze­śle. – Nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo gar­dzi­my sobą na­wza­jem, twój oj­ciec i ja, do­ra­sta­li­śmy ra­zem i kie­dyś by­li­śmy so­bie bli­scy jak bra­cia. A więc, z sza­cun­ku dla nie­go, nie będę cię okła­my­wał. Ten twój śmia­ły wy­pad na na­sze te­ry­to­rium nie skoń­czy się do­brze. Szcze­rze mó­wiąc, od po­cząt­ku ska­za­ny był na klę­skę. A wiesz dla­cze­go? Nie mu­sisz od­po­wia­dać, oczy­wi­ście, że wiesz. Zdra­dzi­ły cię twe przy­ziem­ne po­trze­by, Pio­trze. Ta cu­dow­na dziew­czy­na, z któ­rą sy­piasz od pół roku, na­le­ży do mnie. Wiem, wiem, je­steś pe­wien, że to nie­moż­li­we. Spraw­dzi­łeś ją, to twój mo­dus ope­ran­di. Prze­wi­dzia­łem, o co bę­dziesz py­tał, i do­pil­no­wa­łem, że­byś usły­szał od­po­wie­dzi, któ­re chcia­łeś usły­szeć.

Zil­ber, za­pa­trzo­ny w jego twarz, znów za­dzwo­nił zę­ba­mi.

Nie mógł prze­stać, choć z ca­łej siły za­ci­skał szczę­ki.

– Phi­lip­pe, pro­szę o her­ba­tę.

Chwi­lę póź­niej po­ja­wił się mło­dy, smu­kły chło­pak. Po­sta­wił srebr­ny an­giel­ski ser­wis na sto­licz­ku po pra­wej stro­nie go­spo­da­rza. Ni­czym ko­cha­ją­cy wu­jek, z uczu­ciem, Iku­pow na­peł­nił por­ce­la­no­wą fi­li­żan­kę i do­sy­pał do niej cu­kru. Po­tem przy­ło­żył ją do si­nych warg jeń­ca.

– Pij, pro­szę. To dla two­je­go do­bra. – Piotr pa­trzył mu w oczy. Iku­pow nie­mal na­tych­miast zo­rien­to­wał się, o co cho­dzi. – Ach tak, oczy­wi­ście – po­wie­dział i wy­pił łyk, po­ka­zu­jąc, że to na­praw­dę her­ba­ta, nic wię­cej. Tym ra­zem Piotr za­czął pić, po­cząt­ko­wo z tru­dem, po­tem wręcz łap­czy­wie. Kie­dy skoń­czył, Iku­pow od­sta­wił fi­li­żan­kę na spodek.

Zil­ber ja­koś opa­no­wał strach.

– Le­piej się czu­jesz?

– Po­czu­ję się le­piej, kie­dy się stąd wy­do­sta­nę.

– No cóż, oba­wiam się, że to może nie na­stą­pić zbyt szyb­ko. Je­śli w ogó­le. Chy­ba że od­po­wiesz mi na kil­ka py­tań.

Iku­pow przy­su­nął krze­sło bli­żej więź­nia. Wy­raz twa­rzy do­bre­go wuj­ka gdzieś znikł, jak­by go w ogó­le nie było.

– Ukra­dłeś coś, co na­le­ży do mnie – wark­nął. – Chcę to od­zy­skać.

– Nig­dy nie na­le­ża­ło do cie­bie. Ty też to ukra­dłeś.

W gło­sie Zil­be­ra było tyle jadu, że Iku­pow za­re­ago­wał.

– Nie­na­wi­dzisz mnie tak bar­dzo, jak ko­chasz ojca, Pio­trze. To twój pod­sta­wo­wy pro­blem. Ja­koś nie na­uczy­łeś się, że nie­na­wiść i mi­łość są w za­sa­dzie tym sa­mym uczu­ciem. Tymi, któ­rzy ko­cha­ją, moż­na ma­ni­pu­lo­wać z taką samą ła­two­ścią jak tymi, któ­rzy nie­na­wi­dzą.

Piotr za­ci­snął usta, jak­by sło­wa wro­ga po­zo­sta­wi­ły w nich gorz­ki smak.

– W każ­dym ra­zie się spóź­ni­łeś. Do­ku­ment jest w dro­dze.

Iku­pow zmie­nił się jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki. Twarz mu znie­ru­cho­mia­ła, nie zdra­dza­ła ni­cze­go. Jego drob­ne cia­ło na­pię­ło się, było jak śmier­cio­no­śna broń go­to­wa za­bi­jać.

– Do­kąd go po­sła­łeś?

Wię­zień wzru­szył ra­mio­na­mi. Twarz py­ta­ją­ce­go po­czer­wie­nia­ła od gwał­tow­nej fu­rii.

– My­ślisz, że nic nie wiem o ka­na­le in­for­ma­cyj­nym, któ­ry do­sko­na­lisz od trzech lat? Któ­rym wy­sy­łasz in­for­ma­cje i ma­te­ria­ły do ojca, gdzie­kol­wiek jest?

Po raz pierw­szy od mo­men­tu od­zy­ska­nia przy­tom­no­ści Piotr Zil­ber się uśmiech­nął.

– Gdy­byś wie­dział coś o tym ka­na­le, już byś go za­mknął.

Iku­pow od­zy­skał że­la­zną sa­mo­kon­tro­lę.

– Mó­wi­łem, że nie war­to z nim roz­ma­wiać – roz­legł się głos sto­ją­ce­go gdzieś z tyłu Ar­ka­di­na.

– Mimo wszyst­ko… są prze­cież pew­ne zwy­cza­je, na­le­ży ich prze­strze­gać. Nie je­stem zwie­rzę­ciem.

Zil­ber tyl­ko prych­nął. Go­spo­darz przyj­rzał mu się uważ­nie, a po­tem usiadł wy­god­niej, ele­ganc­ko pod­cią­gnął no­gaw­kę, za­ło­żył nogę na nogę, splótł gru­be pa­lu­chy na brzu­chu.

– Daję ci jed­ną, ostat­nią szan­sę na kon­ty­nu­owa­nie roz­mo­wy.

Ci­sza prze­cią­ga­ła się nie­zno­śnie, Iku­pow mu­siał ją prze­rwać.

– Pio­trze, dla­cze­go mi to ro­bisz? – wes­tchnął i spoj­rzał na Ar­ka­di­na. – Za­czy­naj.

Mimo że kosz­to­wa­ło go to wie­le bólu i trud­no­ści z od­dy­cha­niem, Piotr Zil­ber od­wró­cił gło­wę naj­da­lej, jak mógł, nie zdo­łał jed­nak do­strzec, co robi Ar­ka­din. Sły­szał tyl­ko cha­rak­te­ry­stycz­ny brzęk; ktoś prze­su­wał po dy­wa­nie me­ta­lo­wy wó­zek z na­rzę­dzia­mi.

– Nie prze­stra­szysz mnie – po­wie­dział.

– Nie za­mie­rzam cię stra­szyć – od­parł spo­koj­nie Iku­pow.

– Za­mie­rzam za­dać ci ból. Bar­dzo wiel­ki ból.

• • •

W kon­wul­sjach cier­pie­nia świat Zil­be­ra skur­czył się do roz­mia­ru ma­leń­kiej gwiazd­ki, punk­ci­ku na noc­nym nie­bie.

Tkwił w za­mknię­tej klat­ce swe­go umy­słu, jed­nak mimo tre­nin­gu, mimo nie­kwe­stio­no­wa­nej od­wa­gi, nie umiał zde­fi­nio­wać i opa­no­wać bólu. Na gło­wie miał wo­rek cia­sno za­sznu­ro­wa­ny przy szyi. To ogra­ni­cze­nie stu­krot­nie wzmac­nia­ło ból, Piotr bo­wiem, choć nie­ustra­szo­ny, cier­piał na klau­stro­fo­bię. Dla ko­goś, kto nie wcho­dził do ja­skiń, nie­wiel­kich po­miesz­czeń, na­wet nie nur­ko­wał, kap­tur za­kre­ślał gra­ni­cę naj­gor­sze­go z wy­obra­żo­nych świa­tów. Zmy­sły mó­wi­ły mu wpraw­dzie, że nie jest za­mknię­ty, ale mózg nie chciał za­ak­cep­to­wać ich świa­dec­twa – był spa­ra­li­żo­wa­ny pa­ni­ką. Ból, któ­re­go Zil­ber do­świad­czał za spra­wą Ar­ka­di­na, był jed­nym, jego cho­ro­bli­we na­tę­że­nie czymś zu­peł­nie in­nym. Piotr czuł, jak w jed­nej chwi­li dzi­cze­je; zła­pa­ny w pu­łap­kę wilk, go­tów od­gryźć so­bie łapę. Umysł nie jest jed­nak łapą i od­gryźć go nie moż­na.

Le­d­wie sły­szał po­wta­rza­ne raz za ra­zem py­ta­nie, na któ­re znał od­po­wiedź. Nie chciał jej udzie­lić, lecz wie­dział, że w koń­cu to zro­bi, po­nie­waż głos obie­cy­wał, że po tym od razu zdej­mą mu kap­tur. Nie­mal osza­la­ły wie­dział już tyl­ko, że jest to ko­niecz­ne. Nie od­róż­niał już do­bra od zła, tego co słusz­ne, od tego co nie­słusz­ne, kłam­stwa od praw­dy. Miał przed sobą tyl­ko je­den cel: prze­trwać. Pró­bo­wał choć­by po­ru­szyć pal­ca­mi, ale po­chy­lo­ny nad nim prze­słu­chu­ją­cy unie­ru­cho­mił go, opie­ra­jąc się o jego dło­nie na­sa­dą swo­ich.

Piotr nie był w sta­nie wy­trzy­mać tego dłu­żej. Od­po­wie­dział na py­ta­nie.

Kap­tur po­zo­stał tam, gdzie był, na jego gło­wie. Zil­ber za­wył z wście­kło­ści i prze­ra­że­nia. „Oczy­wi­ście, że go nie zdję­li”, po­wta­rzał ci­chy, da­le­ki głos ja­kiejś jego drob­nej cząst­ki, któ­ra po­zo­sta­ła nor­mal­na. Bo gdy­by zdję­li, nie mie­li­by jak skło­nić go, żeby od­po­wie­dział na ko­lej­ne py­ta­nie. I na­stęp­ne.

A od­po­wie. Wie­dział, że od­po­wie. Na wszyst­kie. Zda­wał so­bie z tego spra­wę z mro­żą­cą krew w ży­łach pew­no­ścią. Cho­ciaż ja­kąś czę­ścią umy­słu poj­mo­wał, że kap­tur zo­sta­nie tam, gdzie jest, na za­wsze, miał za­miar zro­bić wszyst­ko, by tak się nie sta­ło. Inna moż­li­wość po pro­stu nie ist­nia­ła.

Ale te­raz, kie­dy mógł po­ru­szyć pal­ca­mi, po­ja­wi­ła się szan­sa.

Zdą­żył, nim znów wpadł w wir sza­leń­stwa. Pod­jął de­cy­zję. Przed sobą miał już tyl­ko jed­ną dro­gę i, wy­ma­wia­jąc ci­chą mo­dli­twę do Al­la­cha, zro­bił na niej pierw­szy krok.

• • •

Iku­pow i Ar­ka­din sta­li nad cia­łem Pio­tra Zil­be­ra, le­żą­cym na pod­ło­dze z prze­krzy­wio­ną gło­wą, i pa­trzy­li na zsi­nia­łe war­gi wraz z cien­ką, lecz do­sko­na­le wi­docz­ną war­stew­kę po­kry­wa­ją­cej je pia­ny. Iku­pow po­chy­lił się, wcią­gnął w płu­ca za­pach gorz­kich mig­da­łów.

– Chcia­łem mieć go ży­we­go, Le­oni­dzie – po­wie­dział zi­ry­to­wa­ny. – Mia­łem wra­że­nie, że wy­ra­zi­łem się wy­star­cza­ją­co ja­sno. Ja­kim cu­dem uda­ło mu się do­brać do cy­jan­ku?

– Uży­li wa­rian­tu, któ­re­go do tej pory nie wi­dzia­łem.

– Ar­ka­din też nie spra­wiał wra­że­nia za­do­wo­lo­ne­go z sie­bie.

– Fał­szy­we­go pa­znok­cia.

– Po­wie­dział­by nam wszyst­ko.

– Oczy­wi­ście. Już za­czął.

– A po­tem wziął na sie­bie obo­wią­zek za­mknię­cia so­bie ust. – Iku­pow po­trzą­snął gło­wą z nie­sma­kiem. – To, co się dziś sta­ło, może się oka­zać groź­ne w skut­kach. Miał bar­dzo nie­bez­piecz­nych przy­ja­ciół.

– Znaj­dę ich. I za­bi­ję – obie­cał Ar­ka­din.

Iku­pow po­trzą­snął gło­wą.

– Na­wet ty nie zdo­łasz po­za­bi­jać tylu na czas.

– Mogę skon­tak­to­wać się z Mi­szą.

– I za­ry­zy­ko­wać utra­tę wszyst­kie­go? Nie. Ro­zu­miem, co cię z nim łą­czy: naj­bliż­szy przy­ja­ciel, men­tor. Ro­zu­miem, że czu­jesz po­trze­bę po­roz­ma­wia­nia z nim. Spo­tka­nia. Ale to bę­dzie moż­li­we do­pie­ro wte­dy, kie­dy skoń­czy­my spra­wę i Mi­sza wró­ci do domu. To moje ostat­nie sło­wo.

– Ro­zu­miem.

Iku­pow pod­szedł do okna. Stał z rę­ka­mi za­ło­żo­ny­mi na ple­cach, kon­tem­plu­jąc za­pa­da­ją­cą ciem­ność. Wzdłuż brze­gu je­zio­ra i na wzgó­rzu Cam­pio­ne d’Ita­lia błysz­cza­ły świa­tła. Przez dłu­gą chwi­lę mil­czał, przy­glą­da­jąc się od­mie­nio­ne­mu kra­jo­bra­zo­wi.

– Bę­dzie­my mu­sie­li przy­spie­szyć bieg wy­da­rzeń, to wszyst­ko – po­wie­dział w koń­cu. – A ty za­czniesz od Se­wa­sto­po­la. Użyj je­dy­ne­go na­zwi­ska, któ­re zna­my; tego, któ­re po­dał Piotr, nim po­peł­nił sa­mo­bój­stwo. – Od­wró­cił się, spoj­rzał pro­sto w oczy Ar­ka­di­na. – Te­raz wszyst­ko za­le­ży od cie­bie, Le­oni­dzie. Ten atak jest w fa­zie pla­no­wa­nia od trzech lat. Opra­co­wa­no go, by pod­wa­żyć pod­sta­wy ame­ry­kań­skiej eko­no­mii. Jesz­cze tyl­ko dwa ty­go­dnie i sta­nie się rze­czy­wi­sto­ścią. – Bez­gło­śnie prze­szedł po ko­bier­cu.

– Phi­lip­pe da ci pie­nią­dze, do­ku­men­ty, broń, któ­rej nie spo­sób wy­kryć środ­ka­mi elek­tro­nicz­ny­mi… wszyst­ko, cze­go mo­żesz po­trze­bo­wać. Znajdź tego czło­wie­ka z Se­wa­sto­po­la. Od­zy­skaj do­ku­ment, a kie­dy już go zdo­bę­dziesz, prze­śledź ka­nał in­for­ma­cyj­ny aż do jego po­cząt­ku i za­mknij go, żeby już nig­dy nie zo­stał wy­ko­rzy­sta­ny prze­ciw­ko na­szym pla­nom.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: