Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Satysfakcya honorowa - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Satysfakcya honorowa - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 302 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SA­TYS­FAK­CYA HO­NO­RO­WA

Po­znań 1918

Czcion­ka­mi Dru­kar­ni i Księ­gar­ni Św. Woj­cie­cha. Skła­dy głów­ne: Księ­gar­nia Szczep­kow­skie­go w War­sza­wie. Spół­ka wy­daw­ni­cza w Kra­ko­wie

Pa­mięt­na je­sień 1914 roku, je­sień, któ­ra mia­ła za­jąć osob­ną kar­tę w dzie­jach na­ro­du pol­skie­go, roz­to­czy­ła całe bo­gac­two słoń­ca i bla­sków nad sza­ry­mi mu­ra­mi War­sza­wy.

Cud­ny dzień paź­dzier­ni­ko­wy, stroj­ny jesz­cze w całą glo­ryę lata, w cały prze­pych barw jego i woni, niósł jed­nak nie­uchwyt­ny re­fleks je­sie­ni, z jej ma­je­sta­tycz­ną po­wa­gą i kró­lew­skiem do­sto­jeń­stwem mat­ki-kar­mi­ciel­ki.

Słoń­ce, jak­by dal­sze i bled­sze, mniej grza­ło; zie­mia, wy­czer­pa­na in­ten­syw­ną pra­cą trzech buj­nych, twór­czych faz swej nie­wy­czer­pa­nej dzia­łal­no­ści, zda­wa­ła się skła­niać znu­żo­ne czo­ło ku do­bie ci­szy i spo­czyn­ku. Cień nie­uchwyt­nej me­lan­cho­lii drgał w roz­sło­necz­nio­nem po­wie­trzu.

Le­ciuch­ne ob­łocz­ki mgły po­ran­nej, wzbiw­szy się w górę, opa­da­ły w strzę­pach opa­lo­wych na rdza­we ga­łę­zie kasz­ta­nów i zło­te li­ście bled­ną­cych lip, zdo­biąc je w drob­ne kro­pel­ki rosy, w któ­rych słoń­ce za­pa­la­ło bry­lan­to­we iskry, o tę­czo­wych, ułud­nych bły­skach.

Go­dzi­na wcze­sna była jesz­cze.

Tłum­ne za­zwy­czaj Ale­je Ujaz­dow­skie, wol­ne w po­rze tej od na­tło­ku prze­chod­niów, otwie­ra­ły pięk­ną per­spek­ty­wę na ogro­dy i par­ki, hen ku Bel­we­de­ro­wi. Wy­so­kie szczy­ty lip zda­wa­ła się łą­czyć prze­czy­sta ko­pu­ła z bla­de­go sza­fi­ru, słoń­cem wy­zło­co­na, a tak pro­mien­na, iż w oświe­tle­niu jej wszyst­ko ja­śnia­ło świe­żo­ścią, uro­kiem spo­ko­ju i siły, pro­mien­ną nie­le­d­wie ra­do­ścią ży­cia, któ­re nie chce nic jesz­cze wie­dzieć o zbli­ża­ją­cych się zwia­stu­nach je­sie­ni.

Taką ce­chę no­si­ła przy­ro­da i ta­kie wra­że­nie czy­nił idą­cy przez Ale­je, wy­smu­kły, sta­ran­nie ubra­ny, o wy­kwint­nych ru­chach męż­czy­zna. Do­szedł­szy do rogu uli­cy Wil­czej, za­trzy­mał się i od­wró­cił w stro­nę Ła­zie­nek, by raz jesz­cze ob­jąć wzro­kiem dro­gę już prze­bie­żo­ną, by utrwa­lić w pa­mię­ci ten ślicz­ny, pro­mien­ny po­ra­nek, o bla­dych re­flek­sach nie­bo­skło­nu, a go­rą­cym ko­lo­ry­cie słoń­ca i kwia­tów.

Zwró­co­ny ku świa­tłu, uwy­dat­nia} prze­kro­czo­ną już trzy­dziest­kę, któ­ra jed­nak nie ode­bra­ła mu do­tąd ani gib­ko­ści mło­dzień­czej, ani ja­snej cery, od­bi­ja­ją­cej od ciem­nych wą­sów. Wy­so­kie, pra­wi­dło­wo skle­pio­ne czo­ło ce­cho­wa­ło in­te­li­gen­cyę. Duże sza­fi­ro­we oczy pa­trzy­ły na świat ze szla­chet­ną pro­sto­tą i do­bro­cią. Raz jesz­cze po­biegł ma­rzy­ciel­skiem spoj – rże­niem ku błę­kit­ne­mu nie­bu i drze­wom, w bla­skach ską­pa­nym, po­czem wy­szep­tał mi­mo­wo­li:

– Nie znam nic pięk­niej­sze­go nad pol­ską je­sień. Cia­ło się krze­pi i du­sza od­ra­dza.

– No, z tą du­szą, to roz­ma­icie bywa, – żar­to­wał sam ze sie­bie i, po­że­gnaw­szy ostat­niem spoj­rze­niem roz­le­gły ho­ry­zont, za­wró­cił ku mia­stu.

Rów­no­cze­śnie wzrok jego za­trzy­mał się na wią­zan­ce prze­pysz­nych róż pur­pu­ro­wych, ja­kie trzy­mał w ręku. Pach­ną­ce, świe­żo skro­pio­ne, zda­wa­ły się roz­wi­jać od cie­pła jego dło­ni.

Zmy­sło­we nie­co usta męż­czy­zny roz­chy­li­ły się mi­mo­wo­li.

– War­te mo­jej cza­ro­dziej­ki, – my­ślał z za­do­wo­le­niem. – Jak­by je po­słać Juli na "dzień do­bry", bez zwró­ce­nia w jej oto­cze­niu ni­czy­jej uwa­gi?

– Ja­koś się to zro­bi – zde­cy­do­wał z wro­dzo­ny­mi mu wi­dać opty­mi­zmem. – Prze­cież wy­łącz­nie dla niej, a umyśl­nie, po te róże cho­dzi­łem. Na­le­ży mi się obie­ca­na po­dzię­ka czy na­gro­da.

Raz iesz­cze spoj­rzał z po­dzi­wem i wy­ra­zem za­do­wo­le­nia na pysz­ne oka­zy róż, do­bra­nych umie­jęt­nie, od krwa­wej pur­pu­ry aż do ciem­ne­go, czar­ne­go nie­omal ak­sa­mi­tu.

– Ist­ny cud na­tu­ry. Jula po­win­na być za­do­wo­lo­na.Świst ostry, prze­cią­gły, a wzmoc­nio­ny chra­pli­wym ry­kiem sy­re­ny, roz­darł w tej chwi­li po­wie­trze, za­kłó­ca­jąc ko­ją­cą, po­waż­ną jego ci­szę.

Męż­czy­zna drgnął i zwró­cił się ru­chem ner­wo­wym w tę stro­nę.

Za­tur­ko­ta­ły cho­rą­giew­ki, szum za­peł­nił uli­cę, rów­no­cze­śnie zaś z bły­ska­wicz­ną nie­le­d­wie szyb­ko­ścią prze­bie­gły dwa wiel­kie sa­mo­cho­dy i znik­nę­ły w od­da­li. Cho­rą­giew­ki je­dy­nie zda­wa­ły się jesz­cze trze­po­tać w po­wie­trzu, bły­ska­jąc czer­wo­ny­mi krzy­ża­mi. Ana­lo­gia bar­wy tej z ko­lo­rem trzy­ma­nych w ręku kwia­tów do­tknę­ła nie­mi­ło męż­czy­znę. Przy­spie­szył kro­ku.

Za chwi­lę plac św. Alek­san­dra, po­to­ka­mi słoń­ca za­la­ny, ską­pa­ny w po­ran­nych jego pro­mie­niach, ja­sno­ścią swą roz­po­go­dził mu znów rysy.

Na drze­wach skwe­ru, zbu­dzo­ne może z kaj­dan pierw­sze­go szro­nu, lśni­ły jesz­cze kro­ple rosy, błysz­czą­ce dy­amen­to­wy­mi bla­ska­mi.

Ta gra barw, wy­two­rzo­na przez za­ła­ma­nie pro­mie­ni sło­necz­nych w kro­plach wody, ude­rzy­ła siłą swą i wdzię­kiem wy­twor­ne­go męż­czy­znę.

Za­trzy­mał się po­now­nie, a pa­trząc na parę czer­wo­nych kro­pel, sta­cza­ją­cych się z li­ści, po­my­ślał mi­mo­wo­li:

– Jak łzy krwa­we, jak sym­bol sa­mo­ofia­ry i nie­do­li, spa­da­ją na zie­mię tę, w krwi ską­pa­ną.

Pod­niósł gło­wę, po­chy­lo­ną przy smut­nej tej re­flek­syi, a wzrok jego po­biegł bez­wied­nie ku fron­to­no­wi i ko­pu­łom pa­nu­ją­ce­go nad pla­cem ko­ścio­ła.

Na aty­ce jego wid­niał zna­ny mu wer­set z ewan­ge­lii:

"Przyjdź­cie do mnie wy wszy­scy, któ­rzy pra­cu­je­cie i je­ste­ście ob­cią­że­ni, a ja was ochło­dzę". (Mat. XI, 28.)

"Przyjdź­cie do mnie!"

Tak! Zgro­ma­dzi­li się tu, bez­wied­nie na­wet, wszy­scy naj­niesz­czę­śliw­si, do­ko­ła owe­go we­zwa­nia, któ­re im uko­je­nie i ochło­dę obie­cy­wa­ło.

Tuż oko­ło skwe­ru, lśnią­ce­go krwa­we­mi i ogni­ste­mii łza­mi, na rogu Alei, znak czer­wo­ne­go krzy­ża, przy­bi­ty na gma­chu gim­na­zy­um, stwier­dzał, iż przy­by­tek na­uki i wy­cho­wa­nia za­mie­nio­no na szpi­tal dla ran­nych. Obok, in­sty­tut głu­cho­nie­mych i ociem­nia­łych, na­zna­czo­ny znów czer­wo­nym krzy­żem, wska­zy­wał, że i tu ofia­ry woj­ny zna­la­zły w krwa­wej, śmier­tel­nej swej nie­do­li ra­tu­nek, chwi­lę ulgi, spo­ko­ju i wy­tchnie­nia. Da­lej, ol­brzy­mia ka­mie­ni­ca na rogu uli­cy Ksią­żę­cej po­wie­wa­ła tak­że cho­rą­gwią czer­wo­ne­go krzy­ża.

– Wszę­dzie krew, krew i krew, lub śmierć i nie­do­la – wy­szep­tał mi­mo­wo­li. – Wszę­dzie nad zie­mią tą krzyż, sym­bol naj­wyż­szej ofia­ry, lecz… i od­ku­pie­nia za­ra­zem – wy­szep­tał z nie­zwy­kłą mocą.

Po­bliz­ki ze­gar wy­dzwo­nił dzie­wią­tą. Męż­czy­zna słu­chał dźwię­ków jego w sku­pie­niu, snadź chciał za­cho­wać go­dzi­nę tę w pa­mię­ci.

– Od­ku­pie­nie – po­wtó­rzył wol­no z dziw­ną po­wa­gą, jak­by za­słu­cha­ny czy za­pa­trzo­ny w głąb wła­snej du­szy.

– Od­ku­pie­nie na­ro­du i oj­czy­zny, a na­wet jed­no­stek. Od­ku­pie­nie dusz, do cna jesz­cze nie ze­psu­tych i nie zmur­sza­łych. Dusz, w któ­rych dźwię­czy choć jed­na uczci­wa stru­na…

Pod­niósł gło­wę z wy­ra­zem dumy i otu­chy. Rów­no­cze­śnie zaś oczy jego roz­bły­sły ra­do­śnie.

Na za­la­nych słoń­cem scho­dach ko­ścio­ła, u sa­me­go ich szczy­tu, spo­strzegł na­gle wy­smu­kłą po­stać dziew­czę­cą, któ­ra, sto­jąc na pro­gu świą­ty­ni, obej­mo­wa­ła wzro­kiem ten sam ob­raz, jaki przed chwi­lą przy­ku­wa} jego uwa­gę.

Na ra­zie nie wie­rzył wła­snym oczom.

W mia­rę jed­nak, jak po­stać ta, w glo­ryi sło­necz­nej ską­pa­na, scho­dzi­ła ku nie­mu, rysy męż­czy­zny roz­ja­śnia­ły się nie­kła­ma­ną ra­do­ścią.

Sta­nął u stóp scho­dów i zdjąw­szy ka­pe­lusz, cze­kał na nią z od­kry­tą gło­wą.

Spoj­rze­nie jej, spo­cząw­szy w tej chwi­li na nim, roz­bły­sło prze­dziw­nym bla­skiem. Wy­raz uj­mu­ją­cej sło­dy­czy, uwień­czo­ny pro­mie­niem ci­che­go szczę­ścia i onie­śmie­le­nia, rzu­cił czar sub­tel­ny na de­li­kat­ne jej rysy.

On w tej chwi­li do­pie­ro uprzy­tom­nił so­bie, iż trzy­ma w ręku pęk róż pur­pu­ro­wych.

– Róże dla Juli!… – prze­bie­gło mu przez myśl bły­ska­wi­cą, i mi­mo­wol­nym od­ru­chem pra­gnął je precz od­rzu­cić, a szkar­łat za­kło­po­ta­nia wy­biegł mu na lica.

Ale na ruch ten, choć­by po­spie­szo­ny, za póź­no było. Sta­ła od nie­go o dwa stop­nie już tyl­ko, wy­smu­kła jak to­pol­ka, gib­ka jak trzci­na, a na wskroś dzie­wi­cza, w skrom­nej, ja­sno­po­pie­la­tej po­dróż­nej su­kien­ce. Sta­ła, wy­cią­ga­jąc obie dło­nie z roz­kosz­nym uśmie­chem na ustach, a głę­bo­kiem spoj­rze­niem w po­waż­nych, prze­pysz­nych oczach.

– Cóż za cud­ne kwia­ty – rzu­ci­ła pierw­sze sło­wa.

– Róże Juli… od­bi­ło się echem w jego

Po­mi­mo tego bez­wied­nie pra­wie zło­żył tę więź ży­wej, odu­rza­ją­cej pur­pu­ry w jej ręce, a rów­no­cze­śnie dłoń jej wol­ną do ust pod­niósł.

– Czy nio­słeś ten cud na­tu­ry na ofia­rę do ko­ścio­ła – py­ta­ła, chcąc żar­tem tym po­kryć wła­sne po­mie­sza­nie.

– Nie! Ku­pi­łem je w Ła­zien­kach, może w prze­czu­ciu, że cie­bie tu spo­tkam.

Ro­ze­śmia­li się obo­je, uwa­ża­jąc wi­docz­nie sło­wa te za wy­kręt nie­win­ny.

Ujął ją pod ra­mię jak nie­za­prze­czo­ną swą wła­sność i, od­su­wa­jąc się od na­tło­ku ludz­kie­go, py­tał:

– Sta­nę­łaś u ciot­ki, w Ale­jach? Tak, a więc od­pro­wa­dzę cię tam. Ale po­wiedz wpierw, Inko, co cię skło­ni­ło w tych cza­sach burz­li­wych do po­rzu­ce­nia je­dy­ne­go, bez­piecz­ne­go w kra­ju za­kąt­ka? Co ka­za­ło ci opu­ścić ci­chy dwór wiej­ski i to ser­decz­ne ogni­sko, któ­re było ci naj­lep­szą opie­ką? Dla krót­kie­go po­by­tu w War­sza­wie, dla bła­hych spra­wun­ków lub roz­ryw­ki nie war­to na­ra­żać się na ja­kie nie­mi­łe może przy­go­dy, o któ­re te­raz nie­trud­no.

W glo­sie jego była tyl­ko ser­decz­na tro­skli­wość, a jed­nak dziew­czę od­nio­sło wra­że­nie, iż tai się w nim nie­uchwyt­ny od­cień na­ga­ny.

– Czy gnie­wasz się, że przy­je­cha­łam, He­niu? Może ci prze­szka­dzam w czem­kol­wiek?

– Ale cóż zno­wu, dzie­cia­ku. Do gnie­wów nie mam żad­ne­go pra­wa.

Pod­nio­sła ku nie­mu zdu­mio­ne oczy.

– A czy wo­gó­le mię­dzy nami może być mowa o pra­wach? – pod­ję­ła ła­god­nie.

– Nie, nie i sto­kroć nie! – za­prze­czył za­wsty­dzo­ny. – Źle się wy­ra­zi­łem. Chcia­łem tyl­ko po­wie­dzieć, że spo­koj­niej­szym był­bym, wie­dząc, że prze­by­wasz w miej­scu bez­piecz­nem, zda­la od sza­le­ją­cej do­ko­ła za­wie­ru­chy.

– Och, to już nie za­wie­ru­cha – za­prze­czy­ła. – To ra­czej bu­rza dzie­jo­wa, któ­rej pa­mięć przej­dzie w da­le­kie po­ko­le­nia. To grom Boży, któ­ry ogniem i mie­czem do­ko­nu­je ostat-' niej pró­by nad na­szą zie­mią i na­szym' na­ro­dem. Pró­by sro­giej, śmier­tel­nej nie­le­d­wie.

– A więc wi­dzisz, Inko, iż mia­łem ra­cyę, ża­łu­jąc, żeś w chwi­li ta­kiej opu­ści­ła swe pew­ne i ci­che a bez­piecz­ne gniazd­ko.

Przy­sta­nę­ła i spoj­rza­ła mu pro­sto w oczy.

– Więc ty są­dzisz, He­niu, że bez­pie­czeń­stwo wła­sne do­sta­tecz­nie mnie za­do­wa­la­ło, że mi zu­peł­nie wy­star­cza­ło do szczę­ścia? Więc nie poj­mu­jesz, że w każ­dej go­dzi­nie i o każ­dej po­rze drża­łam o to, co się tu dzie­je; że nie­po­kój wprost mnie za­bi­jał. Je­że­li opu­ści­łam ustro­nie na­sze i przy­by­łam na dłu­żej do War­sza­wy, to po to je­dy­nie, aby być bli­żej woj­ny, by wziąć udział w nie­do­li, któ­ra, jak la­wi­na, na kraj spa­dla. Czy mo­gła­bym tam żyć spo­koj­nie, z uta­jo­ną na dnie du­szy a za­bój­czą świa­do­mo­ścią, że tu wam, co chwi­la, ja­kieś nie­okre­ślo­ne nie­bez­pie­czeń­stwo gro­zić może…

Głos jej za­drżał i za­ła­ma się. Wy­mow­ne oczy, za­wi­słe na do­rod­nych ry­sach męż­czy­zny, cof­nę­ły się przed jego wzro­kiem; de­li­kat­ne zaś lica dziew­czę­ce opro­mie­ni­ła zo­rza ru­mień­ca, prze­cho­dzą­ca stop­nio­wo w falę szkar­ła­tu.

Ta na­gła me­ta­mor­fo­za za­sko­czy­ła go znie­nac­ka. Spło­nio­ne lica i opusz­czo­ne rzę­sy, od któ­rych cień dłu­gi pa­dał na drob­ne rysy, nada­wa­ły jej dziw­ny urok dzie­wi­czo­ści i czy­ni­ły mu droż­szą jesz­cze tę to­wa­rzysz­kę lat dzie­cię­cych i sio­strę nie­le­d­wie, któ­ra umia­ła jed­nak być za­ra­zem na­tchnie­niem i muzą pierw­szych lat jego mło­do­ści.

Pa­trzył na bled­ną­cą zwol­na i po­mie­sza­ną nie z uczu­ciem za­do­wo­lo­nej próż­no­ści mę­skiej, lecz jak­by z wdzięcz­no­ścią, ze wzru­sze­niem, któ­re mu ser­ce ży­wiej po­ru­sza­ło.

Prze­cią­głe, głę­bo­kie jej spoj­rze­nie po­wie­dzia­ło mu wszyst­ko; było ist­nem ob­ja­wie­niem. Zro­zu­miał, że przy­by­ła do War­sza­wy, nie dla klę­ski ogól­nej, lecz aby być bliz­ko nie­go w chwi­li moż­li­we­go nie­bez­pie­czeń­stwa. Wszak prócz niej, nie miał ni­ko­go na świe­cie.

I znów fala roz­rzew­nie­nia, słod­ka, a ku­szą­ca, ser­ce mu za­la­ła.

Pod­świa­do­mość jed­nak, ta­ją­ca się w głę­bi mó­zgu, pod­szep­nę­ła za­raz:

– A Jula?

Wstrzą­snął się i, od­ru­chem zu­peł­nie nie umo­ty­wo­wa­nym, o mało nie wy­rwał z rąk Inki ca­łej wię­zi owych prze­cud­nych róż pur­pu­ro­wych, z ta­kim tru­dem dla tam­tej zdo­by­tych, by je precz od­rzu­cić. Do­zna­wał wra­że­nia, że mu­szą one pla­mić lub pa­lić pal­ce, tej dro­giej, a bliz­kiej mu isto­ty.

Wszyst­ko to trwa­ło chwi­lę za­le­d­wo.

Rów­no­cze­śnie zaś gło­śny, na­tręt­ny dzwo­nek tram­wa­jo­wy przy­wo­łał ich do rze­czy­wi­sto­ści, roz­pra­sza­jąc na­strój uczu­cio­wy, któ­re­mu tak sil­nie obo­je ule­gli.

Wóz elek­trycz­ny, zbli­ża­ją­cy się szyb­ko, nie­zwy­kły dla Inki przed­sta­wiał wi­dok. Miast stroj­nych pań i pa­nów, na po­przecz­nych ła­wecz­kach jego le­ża­ły ci­che, sza­ry­mi szy­ne­la­mi okry­te po­sta­cie, bie­le­ją­ce zda­la gazą i watą szpi­tal­nych opa­trun­ków.

Dziew­czę sta­nę­ło jak wry­te.

– Boże! Ran­ni! – wy­szep­ta­ła drżą­ce­mi usty. – Bili się za nas może…

I, ko­rzy­sta­jąc, iż wa­gon za­trzy­mał się tu wła­śnie, u przy­stan­ku, cały snop róż pur­pu­ro­wych roz­rzu­ci­ła na zie­mi­stej sza­rzyź­nie szy­ne­li.

– Wi­dzia­łam krew przy pierw­szym wstę­pie do War­sza­wy – mó­wi­ła z ci­cha. – To zły znak. Zły omen. Nie­szczę­śli­wi bie­da­cy…

– A je­że­li wal­czą za przy­szłość wła­snej oj­czy­zny?

– To bo­ha­te­rzy, któ­rym się cześć na­le­ży! – rzu­ci­ła z za­pa­łem.

– W jed­nym, czy dru­gim ra­zie, do­brze żeś ich kwie­ciem uwień­czy­ła.

– A Jula? Wszak to były jej róże, – szep­nę­ła prze­kor­nie pod­świa­do­mość.

Hen­ryk strzep­nął ręką, jak gdy­by pa­mięć jak osę od­pę­dzić moż­na było. Po­czem ujął dziew­czę na­po­wrót pod ra­mię, z tem sa­mem, co wpierw po­czu­ciem wła­sno­ści. Na niej wszak­że gest ów ser­decz­ny a po­uf­ny wręcz prze­ciw­ne wy­warł wra­że­nie. Zbla­dła i, ru­chem' mi­mo­wol­nym, spró­bo­wa­ła cof­nąć rękę.

– Cóż to, moja mała żon­ka tak się od­su­wa ety­kie­tal­nie? – spró­bo­wał żar­to­wać. – A ja są­dzi­łem – do­dał po­waż­niej, – że po­byt twój tu­taj zbli­ży nas po­nie­kąd, przy­wró­ci te daw­ne do­bre cza­sy, w któ­rych ci to słod­kie mia­no nada­wa­łem.

"Moja mała żon­ka"…

Po­chy­lił się, by spoj­rzeć jej w oczy i te­raz do­pie­ro spo­strzegł, że sil­niej jesz­cze po­bla­dła na dźwięk słów tych piesz­czo­tli­wych, jak gdy­by jej one przy­krość spra­wia­ły.

Wy­pro­sto­wał się i, zmie­sza­ny, po­czuł ja­kieś szarp­nię­cie ser­ca, coś, jak­by wy­rzut do­tkli­wy, jak­by po­czu­cie wy­rzą­dzo­nej jej krzyw­dy, jak świa­do­mość winy wła­snej, wzglę­dem tej to­wa­rzysz­ki za­baw dzie­cię­cych i gór­nych ma­rzeń pierw­szej, szla­chet­nej, peł­nej za­pa­łu mło­do­ści.

Ci­cha, bla­da dziew­czy­na, opa­no­wa­ła się tym­cza­sem. Rysy jej de­li­kat­ne, prze­dziw­nie shar­mo­ni­zo­wa­ne, a ma­rzy­ciel­stwem opro­mie­nio­ne, na­ce­cho­wał wy­raz uj­mu­ją­cej pro­sto­ty i ser­decz­no­ści.

Tak, byli to­wa­rzy­sza­mi igra­szek dzie­cię­cych. Sku­zy­no­wa­ni przy­tem, mie­li pra­wo, jako po­wi­no­wa­ci, do pew­nej swo­bo­dy i za­ży­ło­ści w obej­ściu, któ­rą wie­lo­let­nia przy­jaźń tem wię­cej uspra­wie­dli­wia­ła. Nie na­le­ża­ło więc sta­wiać mu ja­kichś ry­go­rów, lub żą­dać za­cho­wa­nia form ety­kie­tal­nych.

Po re­flek­syi tej Inka pod­nio­sła śmia­ło gło­wę.

Ga­węd­ka to­czy­ła się raź­no.

Gdy przy­szło jed­nak do szcze­gó­łów ka­wa­ler­skie­go jego ży­cia, Hen­ryk, jak­by na ra­zie zmie­sza­ny i zbi­ty z tro­pu, co nie uszło uwa­gi jego to­wa­rzysz­ki, opa­no­wał się stop­nio­wo, a we­rwa, z jaką mó­wił o pra­cach swych i pla­nach, o ży­ciu miej­skiem, jego roz­ryw­kach i przy­jem­no­ściach, wska­zy­wa­ła na buj­ność i peł­nię ży­cia, ja­kiej Inka nig­dy przed­tem u nie­go nie zna­ła.

Mą­dre, siwe jej oczy spo­czę­ły ba­daw­czo na do­rod­nych ry­sach przy­ja­cie­la lat dzie­cię­cych.

Tak; pięt­no­wał je i roz­ja­śniał inny zu­peł­nie wy­raz, niż ten, jaki zna­ła przed­tem. Nie myśl po­waż­na i ma­rzy­ciel­stwo, lecz ce­cho­wa­ła je dzi­siaj bez­tro­ska czło­wie­ka sy­te­go, za­do­wo­lo­ne­go, któ­re­mu ży­cie dało za­kosz­to­wać naj­słod­szych swych da­rów. Biła od nie­go ia­kaś luna, ja­kaś ra­dość ist­nie­nia, któ­re śmia­ło się wi­docz­nie do nie­go prze­moż­nym, a nie­zna­nym jej cza­rem.

Ja­dwin­ka po­smut­nia­ła.

Zro­zu­mia­ła bo­wiem, iż sta­je wo­bec nie­zna­nej so­bie dzie­dzi­ny jego du­cha, któ­ra po­zo­sta­nie na za­wsze dla niej za­mknię­tą. Od­czu­wa­ła in­tu­icyj­nie, iż w sa­mej głę­bi isto­ty tej cza­ją się my­śli i uczu­cia obce jej i nie­zna­ne, w któ­rych nig­dy nie bę­dzie bra­ła udzia­łu.

Jed­no wszak­że spoj­rze­nie głę­bo­kie w jej oczy, je­den uśmiech Hen­ry­ka przy­sło­nił cza­rem swym tę marę nie­uchwyt­ną; ka­zał jej za­po­mnieć o złych prze­czu­ciach. Za chwi­lę zaś roz­sta­li się u pro­gu jej krew­nych, u któ­rych za­trzy­ma­ła się tym­cza­so­wo.II.

Gdy dnia tego Hen­ryk Iwic­ki wy­cho­dził z biu­ra, w któ­rem jako rad­ca praw­ny po­waż­nej in­sty­tu­cyi dość wy­bit­ne zaj­mo­wał sta­no­wi­sko, dzwo­nek sto­ią­ce­go na jego biur­ku te­le­fo­nu roz­legł się gwał­tow­nie.

– Jula! – prze­bie­gło mu przez myśl bły­ska­wi­cą i skwa­pli­wie pod­niósł słu­chaw­kę.

Prze­czu­cie za­wio­dło go jed­nak. Z prze­wo­du te­le­fo­nicz­ne­go dal się sły­szeć po­waż­ny głos mę­ski.

– Czy to ty, Hen­ry­ku? Wy­cho­dzisz już z biu­ra? Tak? To do­brze się skła­da. I ja wcze­śniej niż zwy­kle, za­my­kam ro­bo­tę. Jak wiesz, na dziś o 5-ej, zwo­ła­ne zo­sta­ło in­au­gu­ra­cyj­ne ze­bra­nie na­sze­go związ­ku.

– Któ­re­go zo­sta­niesz pia­stu­nem czy­li pre­ze­sem – wtrą­cił Hen­ryk żar­to­bli­wie.

– A nie­chże Bóg bro­ni! Nie cho­dzi mi o czcze ty­tu­ły i god­no­ści, lecz wy­łącz­nie o do­bro spo­łecz­ne. W chwi­li tak waż­nej dla zie­mi na­szej, w chwi­li do­nio­słej dla na­ro­du ca­łe­go nie­po­dob­na oglą­dać się je­dy­nie na in­sty­tu­cye ofi­cy­al­ne. Każ­dy z nas, każ­dy, w kim pol­ska krew pły­nie, po­wi­nien czy­nić wszyst­ko, co iest w jego mocy, gwo­li zmniej­sze­nia nie­do­li i ulże­nia klę­sce, jaką woj­na, a szcze­gól­niej tak krwa­wa, za sobą pro­wa­dzi. Zjed­no­czyć te wszyst­kie pry­wat­ne wy­sił­ki i usi­ło­wa­nia, współ­dzia­łać z tymi, któ­rzy roz­wi­ja­jąc ak­cyę ra­tun­ko­wą na wiel­ką ska­lę, mogą w za­mę­cie ogrom­nej pra­cy nie doj­rzeć nie­jed­nej krzyw­dy i nie­jed­nej nie­do­li, to na­sze za­da­nie, to obo­wią­zek sta­rań i sił pry­wat­nych. Na­sze "Koło do­raź­nej po­mo­cy dla ofiar woj­ny i nie­do­li" może stać się do­nio­słym a zbaw­czym czyn­ni­kiem w tej do­bie za­mę­tu idei i za­wie­ru­chy wo­jen­nej. Trze­ba jed­nak, aby wszy­scy do­brze my­ślą­cy lu­dzie do nie­go na­le­że­li, aby nas była nie garść zni­ko­ma, lecz tłum, lecz set­ki ty­się­cy, mi­lion na­wet.

Na peł­nych, zmy­sło­wych nie­co ustach Iwic­kie­go błą­kał się przez cały czas tej prze­mo­wy scep­tycz­ny, lek­ko drwią­cy uśmiech. Przy ostat­nich sło­wach nie­wi­dzial­ne­go ofia­ro­daw­cy pra­wa ręka Iwic­kie­go pod­nio­sła się, a wska­zu­ją­cy jej pa­lec za­kre­ślił parę kó­łek na gład­kiem jego czo­le.

– Bzik! Ist­ny bzik – mruk­nął sam do sie­bie. Po­czem doda} żar­to­bli­wie:

– Wiesz, Ka­ro­lu, nie trudź się dłu­żej!… Wszak masz mało cza­su, a ja i tak wiem, o co cho­dzi. Chcesz, abym się za­pi­sał do wa­sze­go "Kola".

– Ależ broń Boże! Bez jed­ne­go żoł­nie­rza woj­na się obę­dzie. Pa­mię­tam przy­tem, że trak­tu­jesz za­wsze z iro­nią moje al­tru­istycz­ne i spo­łecz­ne dą­że­nia. Chcia­łem tyl­ko za­pro­po­no­wać, czy­byś nie po­szedł ze mną na or­ga­ni­za­cyj­ne ze­bra­nie. Do ni­cze­go cię to nie obo­wią­zu­je, a może ty, tak do­bry mow­ca, weź­miesz udział w dys­ku­syi. Wszech­stron­ne oświe­tle­nie spra­wy bywa bar­dzo po­żą­da­ne w tych wy­pad­kach. Je­że­li się zde­cy­du­jesz, przyjdź przed 5-tą do nas, a po­je­dzie­my ra­zem. Czy zgo­da?

– Do­brze. Je­że­li tyl­ko zdą­żę, sta­wię się o ozna­czo­nej go­dzi­nie. Gdy­by mi co prze­szko­dzi­ło, przyj­dę póź­niej wprost na salę.

– A za­tem do wi­dze­nia.

– Do wi­dze­nia!

Iwic­ki za­wie­sił słu­chaw­kę i rów­no­cze­śnie par­sk­nął mi­mo­wol­nym śmie­chem.

– Jula jest nie­po­rów­na­na. Za­wia­da­mia mnie przez wła­sne­go męża, o ja­kiej po­rze nie za­sta­nę go w domu. Na­krę­ci­ła go jak ka­ta­ry­nę na te­mat praw spo­łecz­nych i na­mó­wi­ła pew­no, aby do mnie sam te­le­fo­no­wał. Spryt nie­sły­cha­ny; a zdol­ność cho­dze­nia koło swo­ich in­te­re­sów wprost zdu­mie­wa­ją­ca. Gdy­by wszyst­kie tak po­stę­po­wa­ły, mie­li­by­śmy tyl­ko ko­bie­ty "ir­re­pro­cha­bles", anio­ły o śnież­nych skrzy­dłach.

Ro­ze­śmiał się znów, lecz tym ra­zem z nie­ukry­wa­ną go­ry­czą.

Rów­no­cze­śnie po­czuł pe­wien nie­smak do sa­me­go sie­bie, coś jak­by wy­rzut su­mie­nia.

Kry­ty­ko­wa­nie Juli, przez nie­go wła­śnie, wy­da­ło mu się nie tyl­ko nie­wdzięcz­no­ścią, lecz wprost brzyd­kim ry­sem cha­rak­te­ru.

Wśród roz­my­ślań tych za­mknął biur­ko, na­ło­żył szyb­ko pal­to i z ka­pe­lu­szem w ręku opu­ścił po­spiesz­nie biu­ro.

– Do­sko­na­le się skła­da – kom­bi­no­wał w my­śli – zjem spo­koj­nie obiad, a po pią­tej pój­dę do Ka­ro­lów. On, rzecz pro­sta, bę­dzie już na ze­bra­niu in­au­gu­ra­cyj­nem swe­go "Koła", dzie­ci ich na spa­ce­rze, a pani sama w domu, co nam za­pew­nia peł­ną swo­bo­dę i po­uf­ne sarn na sam.

Na­gle fala pur­pu­ry prze­bie­gła przez jego lica. Przy­sta­nął na se­kun­dę. Rów­no­cze­śnie przed oczy­ma jego roz­to­czy­ła się wi­zya za­la­ne­go słoń­cem pla­cu. Na tle jego zie­le­ni dźwi­ga­ła się ku gó­rze świą­ty­nia Pań­ska, a ze scho­dów jej, w świe­tle ską­pa­nych, szła ku nie­mu wy­smu­kła po­stać dziew­czę­ca, ze wzro­kiem pro­mien­nym i ja­kiemś nie­uchwyt­nem pięt­nem dzie­wi­czo­ści, w szla­chet­nych, szczu­płych ry­sach.

– Ja­dwin­ka! – wy­bie­gło na usta. – Inka!… – Dziw­ne uczu­cie, zbli­żo­ne do roz­rzew­nie­nia, po­ru­szy­ło mu ser­cem. Mach­nął ręką, jak­by dla od­pę­dze­nia go i jął się tłu­ma­czyć sam przed sobą:

– Inka? Ależ to dziec­ko.. No, Co­praw­da ma już dwa­dzie­ścia lat… Inny to wszak­że świat. Inne śro­do­wi­sko i inne du­sze. W wiel­kiem mie­ście nie ma miej­sca dla czy­stych, nie­win­nych anio­łów.

Gdy w pół­to­rej go­dzi­ny póź­niej Hen­ryk Iwic­ki wy­po­czę­ty, prze­bra­ny, wy­świe­żo­ny zbli­żał się do domu star­sze­go swe­go ko­le­gi, Ka­ro­la Czer­skie­go, wszel­kie wi­zye i po­waż­ne re­flek­sye da­le­kie były od nie­go. Smacz­ny, ob­fi­ty obiad, po­ru­szyw­szy krew, wy­biegł mu lek­kim ru­mień­cem na po­licz­ki, usta czer­wo­ne roz­chy­la­ły się i po­ru­sza­ły pod ciem­nym wą­sem, jak gdy­by przy­po­mi­na­jąc so­bie i lu­bu­jąc się sma­kiem spo­ży­tych po­traw. Uśmiech za­do­wo­le­nia, nie wol­ny od sy­ba­ry­ty­zmu, ob­ni­żał mę­ską jego uro­dę, na­da­jąc jej ce­chę po­spo­lit­szą.

Na­ci­snął dwa razy, w spo­sób umó­wio­ny wi­docz­nie, sprę­ży­nę dzwon­ka. Na dźwięk jego szarp­nię­to drzwia­mi. W ob­ra­mo­wa­niu ich, na tle ciem­no-pon­so­wej por­ty­ery, sta­ła ko­bie­ta nie­po­spo­li­tej uro­dy, ist­ne upo­sta­cio­wa­nie peł­ni ży­cia i jego po­ku­sy; typ hu­ry­sy, god­nej ho­no­ro­we­go miej­sca w raju Ma­ho­me­ta.

Bia­ła, ró­żo­wa, o peł­nym biu­ście i czar­nych, prze­pa­ści­stych oczach, z wy­so­ko śpię – trzo­ną ko­ro­ną he­ba­no­wych wło­sów, któ­rych cień pa­dał na re­gu­lar­ne rysy, czy­niąc je drob­niej­szy­mi jesz­cze, mia­ła w so­bie prze­dziw­ny czar zmy­sło­wy, pięt­no krwi go­rą­cej, dość rzad­ko spo­ty­ka­nej w na­szym kli­ma­cie.

Spo­wi­ta w ja­kąś ba­jecz­ną sza­tę do­mo­wą, skom­fo­ino­wa­ną z bia­łych, pa­ję­czych ko­ro­nek i szarf o zło­ta­wym po­ły­sku, pa­trzy­ła pa­lą­ce­mi źre­ni­ca­mi na sto­ją­ce­go przed nią męż­czy­znę, z tak do­sko­na­łą obo­jęt­no­ścią, jak­by mia­ła przed sobą próż­nię lub słup po­wie­trza je­dy­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: