Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Seks i orzeszki - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Styczeń 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Seks i orzeszki - ebook

Nie angażuj się. Związki są dla mięczaków. Nigdy się nie zakochuj Roxie Callahan nie ma czasu na facetów. Każdą chwilę poświęca na spełnianie kulinarnych zachcianek gwiazd Hollywood. Do czasu... Zwariowana matka-hipiska zostawia na jej głowie restaurację. I to w rodzinnym miasteczku po drugiej stronie kraju. Zapowiadają się najgorsze wakacje życia.

Leo Maxwell, mimo dużego powodzenia, nie chodzi na randki. Nigdy. Dopóki w jego życiu nie pojawia się Roxie. Poznają się za sprawą kosza pełnego orzeszków. Kolejne spotkania nie będą już przypadkowe. Czy Roxie uda się usidlić przystojniaka? A może to Leo zdobędzie serce dziewczyny? I dlaczego lato jest takie krótkie?

 

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8103-002-1
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­dzię­ko­wa­nia

Pomysł ca­łej se­rii na­ro­dził się pew­ne­go po­po­łu­dnia na Schla­fly Far­mers Mar­ket w St. Lo­uis w Mis­so­uri. Jak co śro­da, tar­ga­jąc eko­lo­gicz­ne tor­by, wy­bra­li­śmy się tam z Pa­nem Ali­ce, chęt­ni wes­przeć lo­kal­nych rol­ni­ków i na­sta­wie­ni na to, że wy­peł­ni­my ba­gaż­nik fan­ta­stycz­ny­mi pro­duk­ta­mi. Jak to zwy­kle w moim przy­pad­ku bywa, wy­pra­wa za­koń­czy­ła się ist­ną roz­pu­stą gra­ni­czą­ca z roz­wią­zło­ścią. Roz­wią­zło­ścią, gdyż przy no­wym stra­ga­nie za kon­tu­arem stał naj­słod­szy cho­ler­ny rol­nik, ja­kie­go w ży­ciu spo­tka­łam. Był wy­so­ki, przy­stoj­ny i uro­czo nie­chluj­ny, a do tego trzy­mał w dło­ni naj­więk­sze­go ogór­ka, ja­kie­go kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łam.

Nie żar­tu­ję.

Za­nim do­tar­łam na po­czą­tek ko­lej­ki – war­to pod­kre­ślić, że Pan Ali­ce nie bar­dzo wie­dział, dla­cze­go chi­cho­czę – mia­łam już za­rys cał­kiem no­wej se­rii ksią­żek, któ­rych fa­bu­ła mia­ła się sku­piać wo­kół lo­kal­nych pro­duk­tów ser­wo­wa­nych na re­stau­ra­cyj­nych sto­łach… I na le­żą­cych na tych sto­łach rol­ni­kach. W gło­wie za­czę­łam prze­glą­dać ka­ta­log moż­li­wych ty­tu­łów.

Po­pie­przyć?

Za­bu­ra­kuj­my.

Hej, po­trzy­maj mo­je­go ogór­ka.

Dzię­ki Bogu, zde­cy­do­wa­łam się jed­nak na mniej że­nu­ją­cy, acz­kol­wiek nie mniej za­baw­ny ty­tuł NUTS. Za­nim do­tar­li­śmy do sa­mo­cho­du, z tor­ba­mi peł­ny­mi pięk­nych wa­rzyw, owo­ców, chle­ba, dro­biu, kieł­ba­sek i tych cud­nych, ide­al­nie miesz­czą­cych się w dło­ni mi­ni­szar­lo­tek (wie­cie, że ko­cham szar­lot­kę), za­czę­łam już roz­my­ślać nad miej­sca­mi, w któ­rych mo­gła­by się roz­gry­wać ak­cja no­wej se­rii. Hud­son Val­ley i Nowy Jork wy­da­wa­ły się ide­al­ną lo­ka­li­za­cją. Im bar­dziej za­po­zna­wa­łam się z tą oko­li­cą, tym bar­dziej czu­łam, że to jest to, a z cza­sem za­czę­ły przy­cho­dzić mi do gło­wy ko­lej­ne hi­sto­rie. Ra­zem z moją przy­ja­ciół­ką, Niną Boc­ci, spę­dzi­ły­śmy tam ty­dzień, ba­wiąc się i za­glą­da­jąc do prze­pięk­nych ma­łych mia­ste­czek, jak New Paltz, Hyde Park, Tar­ry­town i Sle­epy Hol­low. Do­tar­ły­śmy na­wet do Mo­honk Mo­un­ta­in Ho­use, te­raz jed­ne­go z mo­ich ulu­bio­nych miejsc, ale o tym póź­niej…

Mia­ły­śmy też oka­zję zwie­dzić nie­wia­ry­god­ne go­spo­dar­stwo w wio­sce Po­can­ti­co Hills, za­raz za Tar­ry­town. Re­stau­ra­cja, a za­ra­zem cen­trum rol­ni­cze, Blue Hill at Sto­ne Barns, to miej­sce, któ­re każ­dy po­wi­nien od­wie­dzić. W stu pro­cen­tach sta­ło się ono in­spi­ra­cją dla far­my Ma­xwel­lów, bo to praw­dzi­wie ma­gicz­ny za­ką­tek. Pra­cu­ją­cy tam lu­dzie są peł­ni po­my­słów, de­ter­mi­na­cji, a nade wszyst­ko sza­cun­ku dla zie­mi i zwie­rząt.

Od­wie­dza­jąc Hud­son Val­ley przy ko­lej­nej oka­zji, zła­pa­łam po­ciąg Me­tro-North1 z Grand Cen­tral, któ­ry za­sko­czył mnie nie tyle pięk­nym wy­glą­dem, co cza­sem prze­jaz­du. Bar­dzo szyb­ko moż­na zo­sta­wić za sobą naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­ce z miast na Zie­mi i zna­leźć się w ide­al­nie ci­chym nad­rzecz­nym mia­stecz­ku. Uza­leż­ni­łam się od wszyst­kie­go co hud­soń­skie!

------------------------------------------------------------------------

1 Na­zwa prze­woź­ni­ka ko­le­jo­we­go.

Po po­wro­cie do domu za­czę­łam szu­kać in­for­ma­cji o rol­ni­kach, któ­rych wi­dy­wa­łam każ­de­go ty­go­dnia na tar­gu. Znam fa­ce­ta ho­du­ją­ce­go kur­cza­ki. Wiem, gdzie zna­leźć zde­cy­do­wa­nie naj­lep­szy dżem ja­go­do­wy i znam ko­bie­tę, któ­ra go robi. Znam też go­ścia, któ­ry po­tra­fi zro­bić tak świet­ną kieł­ba­sę, że po zje­dze­niu jed­nej chce się… cóż… ko­lej­nej. Ten­den­cja do wy­ko­rzy­sty­wa­nia w re­stau­ra­cjach lo­kal­nych pro­duk­tów nie jest dziś tyl­ko tren­dem – to po­wrót do tego, co było kie­dyś, do świa­do­mo­ści, skąd po­cho­dzi żyw­ność, i moż­li­wo­ści wspar­cia lo­kal­nej ini­cja­ty­wy. Ta­kie roz­wią­za­nie jest lep­sze dla nas, lep­sze dla rol­ni­ków, lep­sze dla zie­mi i niech mnie pio­run strze­li, je­śli wa­rzy­wa nie sma­ku­ją ina­czej, gdy są upra­wia­ne z mi­ło­ścią, roz­wa­gą i sza­cun­kiem.

Przez nie­źle pre­zen­tu­ją­cych się rol­ni­ków…

Dzię­ku­ję wszyst­kim, któ­rzy po­mo­gli mi wy­dać tę książ­kę na świat. Jak za­wsze po­dzię­ko­wa­nia na­le­żą się ty­po­wym po­dej­rza­nym, ta­kim jak Nina i Jes­si­ca oraz Mic­ki i Chri­sti­na, mo­ty­wu­ją­cych mnie do dzia­ła­nia świad­ków mo­ich ata­ków pa­ni­ki. Dzię­ku­ję wszyst­kim znaw­com te­ma­tu, któ­rzy cier­pli­wie od­po­wia­da­li na moje py­ta­nia (czy to w ogó­le wy­ro­śnie?). Dzię­ku­ję rów­nież wszyst­kim zaj­mu­ją­cym się rol­nic­twem za to, że dzię­ki nim to, co jemy, jest ta­kie smacz­ne.

W róż­nych mia­stach i mia­stecz­kach w Sta­nach moż­na uczest­ni­czyć w pro­gra­mach CSA2 i za­ma­wiać re­gu­lar­ne do­sta­wy lo­kal­nie upra­wia­nych pro­duk­tów, wy­star­czy po­szu­kać. War­to spró­bo­wać cze­goś no­we­go, ugo­to­wać coś w nowy spo­sób i za­cząć py­tać. A je­śli kto­kol­wiek zo­ba­czy przy­stoj­ne­go rol­ni­ka z ogór­kiem w dło­ni, to na mi­łość bo­ską, niech przy­śle mi zdję­cie.

------------------------------------------------------------------------

2 Com­mu­ni­ty Sup­por­ted Agri­cul­tu­re – ame­ry­kań­ski pro­gram wspie­ra­ją­cy lo­kal­ne rol­nic­two.

Ali­ce

XOXORoz­dział 1

Okej, spójrz­my… Ro­sół na ba­zie da­shi3 – go­to­wy. Bok choy w pie­kar­ni­ku, kre­wet­ki się du­szą. Jak okiem się­gnąć, bez­glu­te­no­wo – mó­wi­łam sama do sie­bie, opie­ra­jąc się o ladę ze sta­li nie­rdzew­nej w naj­pięk­niej­szej kuch­ni, jaką kie­dy­kol­wiek za­pro­jek­to­wa­no. Naj­pięk­niej­szej, je­śli ktoś lubi ka­li­for­nij­ski styl mid-cen­tu­ry mo­dern. Ale z dru­giej stro­ny, kto nie lubi? Me­try nie­rdzew­nej sta­li i po­le­ro­wa­ne­go be­to­nu.

------------------------------------------------------------------------

3 Bu­lion sto­so­wa­ny w ja­poń­skiej kuch­ni.

Nie­zli­czo­ne uten­sy­lia po­trzeb­ne sze­fo­wi kuch­ni sta­ły opar­te o uło­żo­ne w jo­deł­kę płyt­ki typu me­tro. Lśnią­ce, cał­kiem nowe, do­ty­ka­ne je­dy­nie prze­ze mnie – oso­bi­stą ku­char­kę i po­grom­czy­nię złe­go glu­te­nu w świe­cie, w któ­rym każ­dy jest blond i tren­dy. Szcze­gól­nie w Hol­ly­wo­od. Szcze­gól­nie w dziel­ni­cy Bel Air. Szcze­gól­nie w ro­dzin­nym mieś­cie Mit­zi St. Re­nee, żony słyn­ne­go pro­du­cen­ta fil­mo­we­go i po­szu­ki­wa­cza naj­mniej uchwyt­ne­go ze skar­bów – nie­koń­czą­cej się mło­do­ści.

Ma­jąc trzy­dzie­ści dwa lata (kto by po­my­ślał, że ktoś star­szy ode mnie o pięć lat może mó­wić do mnie z tak na­tu­ral­ną wyż­szo­ścią) w mie­ście, gdzie trzy­dziest­ka to gra­ni­ca, do któ­rej star­si męż­czyź­ni że­nią się z mi­ło­ści do cyc­ków, Mit­zi oczy­wi­ście mar­twi­ła się swo­im wie­kiem. Za­trzy­ma­łam się na chwi­lę z mio­dem spa­dzio­wym w dło­ni, roz­wa­ża­jąc kwe­stię rze­czo­nych cyc­ków. Praw­dę mó­wiąc, rze­czo­ne cyc­ki za­wsze to­wa­rzy­szy­ły dup­kom.

Po­trzą­snę­łam gło­wą, sta­ra­jąc się oczy­ścić my­śli, i za­bra­łam się za kro­je­nie me­lo­na. Dwu­ipół­cen­ty­me­tro­we sze­ścia­ny o kru­chych brze­gach, żad­nych za­okrą­gleń. Póź­niej przy­szła ko­lej na okrą­głe i pulch­ne kule z kan­ta­lu­py. Żad­nych po­prze­ry­wa­nych wy­drą­żeń, mu­sia­ły być ide­al­ne. Po­my­śla­łam o tym i par­sk­nąw­szy śmie­chem, za­ję­łam się trój­ką­ta­mi z ar­bu­za. Kąt ostry, kąt roz­war­ty. Czy Mit­zi do­ce­nia­ła wy­jąt­ko­we zdol­no­ści, dzię­ki któ­rym po­wsta­wa­ły te jej mi­secz­ki peł­ne owo­ców? Wąt­pli­we. Czy za­uwa­ża­ła sub­tel­ną geo­me­trię? Pew­nie nie. Nikt nie do­strze­gał per­fek­cji mo­ich me­lo­nów, ale każ­dy za­uwa­żał per­fek­cyj­ne kształ­ty tych na­le­żą­cych do niej.

Pro­wa­dząc we­wnętrz­ny dia­log, za­ję­łam się aran­ża­cją – Mit­zi lu­bi­ła, gdy po­da­wa­no ko­la­cję do­kład­nie o osiem­na­stej trzy­dzie­ści. Nie­któ­rzy za­trud­nia­li oso­bi­stych ku­cha­rzy tyl­ko do go­to­wa­nia. Byli i tacy, któ­rzy przy­pi­sy­wa­li so­bie wszyst­kie za­słu­gi, pod­czas gdy oni cho­wa­li się w cie­niu kuch­ni. Inni z ko­lei za­kła­da­li, że sko­ro pła­cą mi za go­to­wa­nie, mogę też peł­nić funk­cję ka­mer­dy­ne­ra. Bio­rąc jed­nak pod uwa­gę pie­nią­dze, któ­re pła­ci­ła mi Mit­zi, nie mia­łam nic prze­ciw­ko wno­sze­niu na tacy ni­sko­ka­lo­rycz­nej ko­la­cji o wy­so­kich wa­lo­rach sma­ko­wych w mod­nym azja­tyc­kim sty­lu kuch­ni fu­sion.

Wła­śnie wyj­mo­wa­łam z pie­kar­ni­ka bok choy, gdy na­gle za­dzwo­nił mój te­le­fon, aż ude­rzy­łam gło­wą o szaf­kę. Sy­cząc z bólu, od­sta­wi­łam pa­tel­nię na pły­tę, szyb­ko od­rzu­ci­łam po­łą­cze­nie i przyj­rza­łam się ka­pu­ście. Wy­bra­łam naj­bar­dziej ide­al­ne li­ście, po czym uło­ży­łam je ostroż­nie po­środ­ku bia­łej por­ce­la­no­wej misy, koń­cząc małą zie­lo­ną wie­żę do­kład­nie w mo­men­cie, gdy roz­legł się dźwięk mi­nut­ni­ka przy­po­mi­na­ją­ce­go o kre­wet­kach.

Ugo­to­wa­ne w wy­wa­rze co­urt-bo­uil­lon, z le­ciut­kim po­sma­kiem taj­skie­go chi­li i cy­na­mo­nu, na­bra­ły ró­żo­we­go ko­lo­ru i były wprost ide­al­ne. Uło­ży­łam trzy na szczy­cie ka­pu­ścia­ne­go trio (sy­me­tria, przede wszyst­kim sy­me­tria) i ca­łość po­sy­pa­łam po­szat­ko­wa­ną dym­ką, ma­ry­no­wa­nym czosn­kiem i sza­lot­ką, któ­rą wcze­śniej moc­no pod­ru­mie­ni­łam na ole­ju z orzesz­ków ziem­nych (se­kret, któ­re­go ni­g­dy nie wy­ja­wię Pan­nie Li­czą­cej Gra­my Tłusz­czu).

Usta­wi­łam misę na szyl­kre­to­wej tacy, po czym na­la­łam do so­sjer­ki ro­sół da­shi, a do mi­secz­ki z kom­ple­tu wsy­pa­łam do­kład­nie trzy czwar­te fi­li­żan­ki aro­ma­ty­zo­wa­ne­go li­mon­ką kaf­fir ryżu. Kon­tro­la wiel­ko­ści por­cji jest klu­czo­wa, aby za­cho­wać roz­miar zero w mie­ście ze­ro­wych roz­mia­rów. Już mia­łam za­nieść tacę do ja­dal­ni, gdy znów roz­legł się dźwięk mo­je­go te­le­fo­nu. Po­now­nie od­rzu­ci­łam po­łą­cze­nie i spraw­dziw­szy czas, za­klę­łam w du­chu, bo była już osiem­na­sta trzy­dzie­ści dwie.

Moja pra­co­daw­czy­ni sie­dzia­ła w sa­lo­nie u szczy­tu sto­łu. Ja­dła sa­mot­nie, jak zwy­kle. Jej mąż przez cały czas pra­co­wał i cho­ciaż po­czu­łam do niej z tego po­wo­du sym­pa­tię, uczu­cie to szyb­ko wy­pa­ro­wa­ło, gdy osten­ta­cyj­nie spoj­rza­ła na ze­ga­rek.

– Bar­dzo prze­pra­szam za małe opóź­nie­nie. Ka­pu­sta po­trze­bo­wa­ła dziś nie­co wię­cej cza­su – za­szcze­bio­ta­łam, od­sta­wia­jąc tacę i pod­cho­dząc do Mit­zi z le­wej stro­ny.

– Za co, Ro­xie? Czym­że są czte­ry mi­nu­ty? Czte­ry mi­nu­ty tu, sie­dem tam. Może po pro­stu po­lu­zuj­my za­sa­dy? – od­szcze­bio­ta­ła, pod­czas gdy ja na­le­wa­łam ro­sół, pro­wa­dząc le­ją­cą się struż­kę po okrę­gu do­kład­nie w stro­nę środ­ka.

Do­brze ci pła­ci. Bar­dzo do­brze.

Za­ci­ska­jąc zęby, rzu­ci­łam uśmiech w stro­nę jej bo­tok­so­we­go czo­ła i szyb­ko za­bra­łam pu­stą so­sjer­kę. „Za co, Ro­xie?”. W rze­czy sa­mej.

Po­ma­sze­ro­wa­łam z po­wro­tem do kuch­ni, aby do­koń­czyć „de­ser” i kawę, za­pa­ko­wać śnia­da­nie i lunch na na­stęp­ny dzień oraz po­sprzą­tać. W mo­jej gło­wie de­ser był pi­sa­ny za­wsze w cu­dzy­sło­wie, jako że trud­no mi było so­bie wy­obra­zić, jak ta­kim cud­nym sło­wem moż­na na­zwać bez­cu­kro­we cia­stecz­ka wa­flo­we z mącz­ki ka­ro­bo­wej na kru­szo­nym cy­try­no­wym lo­dzie. Nie mia­łam nic prze­ciw­ko cy­try­no­we­mu lo­do­wi czy cia­stecz­kom, któ­re – po­wiedz­my so­bie wprost – też po­trze­bo­wa­ły cu­dzy­sło­wu, nie był to jed­nak praw­dzi­wy de­ser.

Je­dy­ną rze­czą, co do któ­rej by­ły­śmy zgod­ne, był spo­sób, w jaki Mit­zi piła kawę. Kona blend, ciem­no pa­lo­na, z jed­ną – i tyl­ko jed­ną – ły­żecz­ką peł­no­tłu­stej, zwy­kłej, smacz­nej, do­mo­wej bi­tej śmie­ta­ny. Na tę jed­ną je­dy­ną przy­jem­ność po­zwa­la­ła so­bie co­dzien­nie. Hej, prze­cież nie mogę ni­ko­mu mó­wić, jak ma wy­ko­rzy­stać „za­osz­czę­dzo­ne ka­lo­rie”. Rany, spo­ro cu­dzy­sło­wów jak na dziś.

Włą­czy­łam wie­lo­funk­cyj­ny kit­che­nA­id, mik­ser ze sta­li nie­rdzew­nej. Gdy wy­cią­gnę­łam mi­skę z za­mra­żal­ni­ka, wla­łam do niej nie­co po­nad po­ło­wę fi­li­żan­ki peł­no­tłu­stej śmie­ta­ny. Te­raz bu­tel­ka była pra­wie pu­sta – mu­szę ją do­dać do li­sty za­ku­pów. Co ty­dzień spo­rzą­dza­łam dla Mit­zi taką li­stę i przy­go­to­wy­wa­łam jej go­to­we po­sił­ki na po­szcze­gól­ne dni. Dwa razy w ty­go­dniu go­to­wa­łam na miej­scu.

Do­da­łam do śmie­ta­ny ły­żecz­kę wa­ni­lii z Ma­da­ga­ska­ru i do­kład­nie dwie ły­żecz­ki cu­kru. Ubi­ja­łam wszyst­ko przez chwi­lę w mik­se­rze, jed­no­cze­śnie sprzą­ta­jąc kuch­nię i igno­ru­jąc sy­gnał te­le­fo­nu przy­po­mi­na­ją­cy o dwóch po­łą­cze­niach, któ­rych nie ode­bra­łam wcze­śniej.

Zer­ka­jąc na bitą śmie­ta­nę i na­słu­chu­jąc od­gło­sów z ja­dal­ni, za­czę­łam ubi­jać ziar­na kawy na do­kład­nie jed­no espres­so. Na­gle znów roz­legł się dzwo­nek mo­je­go te­le­fo­nu, le­żą­ce­go na bla­cie ze sta­li nie­rdzew­nej, a gdy zo­ba­czy­łam, kto znów dzwo­ni, z hu­kiem za­mknę­łam klap­kę dro­gie­go eks­pre­su Bre­vil­le.

– Na mi­łość bo­ską, czy mogę od­dzwo­nić póź­niej?

– Cóż za miłe po­wi­ta­nie je­dy­nej mat­ki. – Usły­sza­łam jej śpiew­ny głos i sfru­stro­wa­na przy­mknę­łam oczy.

– Wi­tam cię, mamo. Je­stem w pra­cy. Czy mogę do cie­bie od­dzwo­nić?

– To za­le­ży. Od­dzwo­nisz do mnie wie­czo­rem?

– Po­sta­ram się – od­po­wie­dzia­łam, mo­cu­jąc się z dy­szą do spie­nia­nia mle­ka.

– Po­sta­rasz się?

– Do­brze, od­dzwo­nię.

– Obie­cu­jesz?

– Tak, obie­cu­ję, że… Kur­czę…

– Co się sta­ło? Wszyst­ko w po­rząd­ku, Ro­xie?

– Tak. Mały wy­pa­dek w kuch­ni. Za­dzwo­nię póź­niej. – Roz­łą­czy­łam się, pa­trząc w mi­skę.

Te­raz mu­sia­łam wy­my­ślić, jak wy­tłu­ma­czyć Mit­zi St. Re­nee, ko­bie­cie, któ­rej styl ży­cia za­le­żał od pięk­ne­go wy­glą­du i ide­al­nej syl­wet­ki i któ­rej je­dy­ną przy­jem­no­ścią była wie­czor­na kawa, że za­miast pu­szy­stej bi­tej śmie­ta­ny z reszt­ki mle­ka zro­bi­łam… ma­sło.

***

Zwol­nio­na.

Zwol­nio­na?

Zwol­nio­na.

Przez MA­SŁO.

Sie­dzia­łam w sa­mo­cho­dzie przed do­mem Mit­zi, ukry­tym wy­so­ko mię­dzy wzgó­rza­mi. Już wcze­śniej spa­ko­wa­łam noże, ode­bra­łam ostat­ni czek, któ­ry po­da­ła mi ide­al­nie wy­sty­li­zo­wa­ny­mi że­lo­wy­mi tip­sa­mi, i po­wo­li ru­szy­łam w stro­nę dżi­pa wa­go­ne­era z 1982 roku.

Zwol­nio­na. Przez ma­sło. Nie po­win­nam była spusz­czać z oczu śmie­ta­ny. Tyl­ko ona w cią­gu paru se­kund po­tra­fi zmie­nić się ze sprę­ży­stych gó­rek w ma­śla­ne wzgór­ki.

Na­gle znów się roz­legł dźwięk mo­je­go te­le­fo­nu, a na ekra­nie po­ja­wi­ła się twarz mo­jej mat­ki: brą­zo­we krę­co­ne wło­sy za­ple­cio­ne w war­ko­cze, sto­krot­ka za uchem. Dru­gie po­ko­le­nie hi­pi­sów. Wo­od­stock, część dru­ga. Odzie­dzi­czy­łam po niej wło­sy; oczy mia­łam po ta­cie, któ­re­go ni­g­dy nie po­zna­łam. Mat­ka za­wsze po­wta­rza­ła, że to, w ja­kim je­stem hu­mo­rze, po­tra­fi wy­czy­tać z ich ko­lo­ru: piw­ne, gdy je­stem spo­koj­na, lek­ko nie­bie­skie, kie­dy je­stem smut­na, odro­bi­nę zie­lo­ne, gdy pa­dam z nóg. W tym mo­men­cie mu­sia­ły mieć ko­lor se­le­ra.

Usły­sza­łam trzask fron­to­wych drzwi i zo­ba­czy­łam idą­cą po pod­jeź­dzie Mit­zi. Pew­nie chcia­ła mi po­wie­dzieć, że po­win­nam już je­chać. Prze­krę­ci­łam klu­czyk i po­spiesz­nie od­je­cha­łam, po­ka­zu­jąc jej na po­że­gna­nie środ­ko­wy pa­lec. Nie­zbyt pro­fe­sjo­nal­nie, ale nie mu­sia­łam się już mar­twić o to, co so­bie po­my­śli.

Przez całą dro­gę do domu, zjeż­dża­jąc ze wzgórz na dru­gą stro­nę Hi­gh­land, gdzie domy były znacz­nie mniej­sze, aż w koń­cu ustę­po­wa­ły miej­sca blo­ko­wi­skom wy­peł­nio­nym do gra­nic peł­ny­mi na­dziei mło­dy­mi pięk­no­ścia­mi, mó­wi­łam sama do sie­bie. Gdy pod­jeż­dża­łam pod swój blok, znów usły­sza­łam dzwo­nek te­le­fo­nu. Znów.

– Na­praw­dę nie mo­głaś po­cze­kać, aż do cie­bie od­dzwo­nię? – rzu­ci­łam, gdy tyl­ko usły­sza­łam jej głos. Ka­li­for­nij­skie pra­wo na­ka­zu­ją­ce ko­rzy­sta­nie z ze­sta­wów gło­śno­mó­wią­cych ozna­cza­ło dla mnie tyle, że mu­sia­łam te­raz słu­chać gło­su mo­jej mat­ki od­bi­ja­ją­ce­go się ry­ko­sze­tem od każ­de­go za­ka­mar­ka w sa­mo­cho­dzie. I to w wer­sji ste­reo.

– A kto wie, kie­dy byś za­dzwo­ni­ła? A ja nie mogę się do­cze­kać, aż po­dzie­lę się z tobą no­wi­ną! – krzyk­nę­ła, chi­cho­cząc z pod­nie­ce­nia.

Za­śmia­łam się wbrew so­bie. O mo­jej ma­mie wie­le moż­na po­wie­dzieć, ale jej en­tu­zja­zmo­wi trud­no się oprzeć.

– To musi być coś wiel­kie­go, bo u was jest dość póź­no. Dla­cze­go nie śpisz? – Na wscho­dzie była już pra­wie dwu­dzie­sta trze­cia, czy­li moc­no po cza­sie, kie­dy mat­ka zwy­kle kła­dła się spać.

– Oj, wy­śpię się, kie­dy umrę. Słu­chaj, Ro­xie, mu­szę ci po­wie­dzieć o czymś fan­ta­stycz­nym!

– Phish4 znów je­dzie w tra­sę?

------------------------------------------------------------------------

4 Ame­ry­kań­ski ze­spół mu­zyczny.

– Ro­xie… – W jej gło­sie było sły­chać ostrze­że­nie.

Aż przy­gry­złam war­gę, by nie po­wie­dzieć cze­goś jesz­cze bar­dziej zło­śli­we­go.

– Zna­la­złaś nowy ga­tu­nek kieł­ków psze­ni­cy i nie mo­żesz usie­dzieć z ra­do­ści? – No cóż, przy­gry­za­nie war­gi nie za­wsze dzia­ła.

– Cie­szę się, że się do­brze ba­wisz, śmie­jąc się ze swo­jej mat­ki i ob­rzu­ca­jąc ją po­spo­li­ty­mi żar­ta­mi o hi­pi­sach. Je­steś dziś wy­jąt­ko­wo sko­ra do żar­tów – po­wie­dzia­ła, a w jej gło­sie dało się sły­szeć nut­kę znie­cier­pli­wie­nia.

Mu­sia­łam od­pu­ścić, tym bar­dziej, że to, iż mnie zwol­nio­no, to nie była tyl­ko jej wina.

– Co to za no­wi­ny? – za­py­ta­łam słod­ko, za­nim zdą­ży­ła zmie­nić te­mat i stwier­dzić, że mój dzi­siej­szy hu­mor może wy­ni­kać na przy­kład z nie­do­bo­ru że­la­za. Albo sek­su. Ty­po­wa po­ga­węd­ka mat­ki z cór­ką.

– Wła­śnie! Moje no­wi­ny! Sie­dzisz?

– Tak, sie­dzę.

– Będę w te­le­wi­zji!

– O, to świet­nie. Czyż­by wzno­wi­li Craft Cor­ner5?

------------------------------------------------------------------------

5 Ame­ry­kań­ski pro­gram te­le­wi­zyj­ny do­ty­czą­cy rze­mio­sła, ro­bó­tek itd.

Na­sze małe mia­stecz­ko w pół­noc­nej czę­ści sta­nu Nowy Jork mia­ło wła­sny ka­nał te­le­wi­zyj­ny i mama od lat zgła­sza­ła tam swo­je po­my­sły. Co ja­kiś czas, gdy aku­rat nie ob­cię­li im bu­dże­tu o po­ło­wę, czy­li do sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu do­la­rów, pro­si­li ją, aby wy­stą­pi­ła na żywo i po­ka­za­ła, jak zro­bić swe­ter, ce­ra­micz­ne po­ideł­ko dla pta­ków czy coś po­dob­ne­go. Jej od­ci­nek na te­mat pa­pie­ro­wych la­tar­ni z opa­ko­wań po Jif­fy Pop wy­wo­łał la­wi­nę te­le­fo­nów. Czy­li aż trzy.

– Nie, nie Craft Cor­ners. Sły­sza­łaś o re­ali­ty show The Ama­zing Race?

– Ja­sne. Czyż­by Ka­nał 47 krę­cił lo­kal­ną wer­sję? – za­py­ta­łam, skrę­ca­jąc na par­king.

– To nie Ka­nał 47, słoń­ce, ale praw­dzi­wy re­ali­ty show! Będę w pro­gra­mie The Ama­zing Race, tym praw­dzi­wym!

– Cze­kaj, co? – Wje­cha­łam sze­ro­kim łu­kiem na swo­je miej­sce, nie­mal no­kau­tu­jąc ku­beł na śmie­ci.

– Sły­sza­łaś! Ze­szłej je­sie­ni, gdy przy­je­cha­li do Po­ugh­ke­ep­sie, mia­łam prze­słu­cha­nie do pro­gra­mu z cio­cią Che­ryl. I wy­bra­li nas! Je­dzie­my w po­dróż do­oko­ła świa­ta!

– Okej, prze­stań krzy­czeć. Mamo, po­waż­nie, po­słu­chaj mnie... Halo? – Pró­bo­wa­łam coś wtrą­cić, ale się nie dało. Mama rzu­ca­ła na­zwa­mi miast i państw, a z każ­dą se­kun­dą jej głos sta­wał się co­raz bar­dziej pod­eks­cy­to­wa­ny. Kair. Mo­zam­bik. Kra­ka­tau.

– Kra­ka­tau? Je­dziesz na wul­kan?

– Kto wie? Wła­śnie o to cho­dzi! Mogą wy­słać nas wszę­dzie! Jadę na wy­pra­wę!

– Z cio­cią Che­ryl? Prze­cież jej się uda­ło zgu­bić na­wet w no­wym su­per­mar­ke­cie A&P. Co z niej bę­dzie za po­ży­tek na wy­pra­wie?

– Oj, Ro­xie, nie bądź taką nu­dzia­rą – rzu­ci­ła mat­ka, a ja po­czu­łam, jak na­pi­na­ją mi się mię­śnie ra­mion. Jak za­wsze, gdy mó­wi­ła do mnie ta­kim to­nem.

Moja mat­ka była wol­nym pta­kiem i za nic w świe­cie nie po­tra­fi­ła zro­zu­mieć, dla­cze­go jej cór­ka jest taką tra­dy­cjo­na­list­ką. Tra­dy­cjo­na­list­ką, któ­ra od mo­men­tu, gdy skoń­czy­ła czter­na­ście lat, pil­no­wa­ła, aby nie odłą­czo­no im prą­du i gazu, a w spi­żar­ni za­wsze było coś do je­dze­nia. Mimo wszyst­ko jed­nak cie­szy­łam się jej szczę­ściem.

– Prze­pra­szam, to brzmi nie­sa­mo­wi­cie. Na­praw­dę, cie­szę się ra­zem z tobą – po­wie­dzia­łam, wy­obra­ża­jąc so­bie mat­kę i jej sio­strę, jak pró­bu­ją od­na­leźć się na ba­za­rze w Afry­ce Pół­noc­nej. – Kie­dy wy­jazd?

– Wła­śnie, w tym rzecz, ko­cha­nie. Za dwa ty­go­dnie.

– Za dwa ty­go­dnie? A kto po­pro­wa­dzi U Cal­la­ha­na?

– A jak my­ślisz?

Nie zro­bi­ła tego… Nie, nie mo­gła po­my­śleć, że opusz­czę moją… Nie, ni­g­dy by tego nie zro­bi­ła… A jed­nak. Wła­śnie to zro­bi­ła.

– Osza­la­łaś? Chcesz mnie wro­bić w to miej­sce? Tam nie ma na­wet wi­del­ców!

– Wy­słu­chaj mnie, Ro­xie…

– Wy­słu­chać cię? Chcesz, że­bym po­rzu­ci­ła ka­rie­rę, któ­ra wresz­cie za­czy­na do­kądś pro­wa­dzić, i przy­je­cha­ła go­to­wać w two­jej zruj­no­wa­nej ja­dło­daj­ni w Ba­iley Falls, pod­czas gdy ty po­je­dziesz so­bie w ja­kieś pie­przo­ne osiem­dzie­siąt dni do­oko­ła świa­ta wraz z ca­łym od­dzia­łem ge­ria­trycz­nym?

– Nie wie­rzę, że wła­śnie na­zwa­łaś mnie sta­rą…

– Nie wie­rzę, że tyl­ko to do cie­bie do­tar­ło! – wy­bu­chłam. Sie­dzia­łam w sa­mo­cho­dzie, słu­cha­jąc z nie­do­wie­rza­niem bez­czel­nych wy­nu­rzeń wła­snej mat­ki, gdy na­gle przy­szła wia­do­mość.

– Wy­tłu­macz mi, jak to we­dług cie­bie ma za­dzia­łać? Jak mam to zro­bić?

– Zwy­czaj­nie. Bie­rzesz urlop w pra­cy, przy­jeż­dżasz tu i pro­wa­dzisz ja­dło­daj­nię, kie­dy mnie nie bę­dzie.

Wzię­łam głę­bo­ki od­dech, po czym wol­no wy­pu­ści­łam po­wie­trze.

– Urlop… – Wdech. Wy­dech. – Mam wła­sną fir­mę, więc urlop ozna­cza ko­niec mo­jej dzia­łal­no­ści. Bez­ro­bo­cie. Co mam po­wie­dzieć klien­tom? Hej, znajdź­cie so­bie ko­goś in­ne­go, kto bę­dzie dla was go­to­wać, bo ja będę mia­ła peł­ne ręce ro­bo­ty z po­traw­ką z tuń­czy­ka na za­du­piu?

– Już nie ser­wu­je­my po­traw­ki…

– Mu­si­my kie­dyś po­roz­ma­wiać o two­im wy­biór­czym słu­chu – po­wie­dzia­łam, sły­sząc, że znów przy­szła ja­kaś wia­do­mość. – Mamo, mu­szę le­cieć. Mo­że­my…

– Nie mo­że­my po­roz­ma­wiać o tym póź­niej. Chcę wie­dzieć, czy mo­żesz to zro­bić, czy nie.

– Nie mo­żesz do mnie tak po pro­stu znie­nac­ka dzwo­nić i pro­sić, bym…

– Nie by­ło­by znie­nac­ka, gdy­byś czę­ściej do mnie dzwo­ni­ła – wtrą­ci­ła.

Wdech. Wy­dech. Na­gle zro­zu­mia­łam, co to zna­czy, że „w kimś się za­go­to­wa­ło”: po­czu­łam, jak w ży­łach two­rzą mi się małe stre­so­gen­ne pę­che­rzy­ki, trą­ca­jąc się na­wza­jem i roz­grze­wa­jąc mnie od środ­ka. To już nie było go­to­wa­nie na wol­nym ogniu, to było stop­nio­we pod­grze­wa­nie. Przed du­sze­niem spró­bo­wa­łam jesz­cze jed­nej rze­czy.

– Mamo, cho­dzi o to, że chcia­ła­bym, abyś my­śla­ła roz­sąd­nie. Nie mogę cię ra­to­wać za każ­dym ra­zem, gdy wpa­ku­jesz się w ta­ra­pa­ty albo…

– Nie je­stem w ta­ra­pa­tach, Ro­xie. Je­stem…

– Może nie tym ra­zem, ale cho­dzi o to samo, tyle że w ład­nym opa­ko­wa­niu i z po­dzię­ko­wa­nia­mi od za­ło­gi CBS6. To już na mnie nie dzia­ła.

------------------------------------------------------------------------

6 Ame­ry­kań­ski ka­nał te­le­wi­zyj­ny.

– Za­pła­ci­łam za two­je stu­dia, Ro­xie. Dwa lata w Ame­ry­kań­skim In­sty­tu­cie Ku­li­nar­nym. Przy­naj­mniej tyle mo­gła­byś te­raz dla mnie zro­bić.

Okej. Dość.

– Wiesz co? Nie. Nie zro­bię tego – rzu­ci­łam ze zło­ścią do­kład­nie w mo­men­cie, gdy przy­szła ko­lej­na cho­ler­na wia­do­mość. – A za stu­dia za­pła­ci­łaś dzię­ki temu, że wy­gra­łaś na lo­te­rii. Resz­tę pie­nię­dzy roz­trwo­ni­łaś, co jest dość ża­ło­sne…

Mama z upo­rem mil­cza­ła. To był ten mo­ment, kie­dy zwy­kle da­wa­łam za wy­gra­ną, ale nie tym ra­zem.

– Pod­czas gdy ty bę­dziesz szu­kać sen­su ży­cia i ska­kać do ba­se­nu z re­ki­na­mi u wy­brze­ży Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej z cio­cią Che­ryl, któ­ra – na­wi­sem mó­wiąc – nie umie pły­wać, ja będę tu­taj, w Los An­ge­les, za­pra­co­wu­jąc się na śmierć, sta­ra­jąc się roz­wi­nąć ka­rie­rę i opła­cić prąd, że­bym nie mu­sia­ła miesz­kać w sa­mo­cho­dzie – wark­nę­łam, sły­sząc dźwięk ko­lej­nej wia­do­mo­ści.

– Na­pra­wę my­ślisz, że każą nam wsko­czyć do ba­se­nu z re­ki­na­mi?

– Le­piej za­pal traw­kę, mamo! – rzu­ci­łam i roz­łą­czy­łam się, czu­jąc, że się we mnie go­tu­je i za­sta­na­wia­jąc się, ja­kim cu­dem ta ko­bie­ta mo­gła w ogó­le po­my­śleć, że rzu­cę wszyst­ko i przy­ja­dę do domu, by po­pro­wa­dzić jej ja­dło­daj­nię. Nie do wia­ry! Mia­łam swo­je ży­cie, mia­łam klien­tów, mia­łam… Do­bry Boże, ko­lej­ną wia­do­mość?

Spoj­rza­łam na te­le­fon. Sześć SMS-ów. Nie, sie­dem – wła­śnie przy­szedł ko­lej­ny. Co się dzie­je? Pierw­szy był od Shaw­ny, mo­jej klient­ki.

Ro­xie, w przy­szłym ty­go­dniu nie mu­sisz jed­nak dla mnie go­to­wać.

Hm, dziw­ne. Otwo­rzy­łam ko­lej­ną.

Prze­pra­szam, że pi­szę w ostat­niej chwi­li, ale mu­szę od­wo­łać po­sił­ki, któ­re za­pla­no­wa­łaś na na­stęp­ny ty­dzień i na ko­lej­ny. Skon­tak­tu­ję się w przy­szło­ści. Może.

Za­raz, że co? Mi­ran­da była moją dru­gą klient­ką i go­to­wa­łam dla niej od kil­ku mie­się­cy. Z po­le­ce­nia… Mit­zi. Cho­le­ra.

Otwo­rzy­łam ko­lej­ny SMS, po­tem ko­lej­ny. Oka­za­ło się, że wszyst­kie klient­ki, z któ­ry­mi skon­tak­to­wa­ła mnie Mit­zi, wła­śnie zre­zy­gno­wa­ły z mo­ich usług. Wszyst­kie mnie zwol­ni­ły.

Przez MA­SŁO???

A może jed­nak przez pa­lec?

Nie­na­wi­dzę tego cho­ler­ne­go mia­sta!

W tym cho­ler­nym mie­ście li­czą się tyl­ko re­fe­ren­cje, a ja przez cho­ler­ną Mit­zi St. Re­nee sta­łam się wła­śnie ku­li­nar­nym pa­ria­sem. Tępe, pla­sti­ko­we lale przy ka­sie zro­bi­ły so­bie z mo­jej ka­rie­ry za­ba­wę. Men­tal­ność sta­da. Tych paru klien­tów, któ­rzy zo­sta­li, ko­rzy­sta­ło z mo­ich usług spo­ra­dycz­nie, z oka­zji ja­kichś uro­czy­sto­ści lub gdy po­zwa­lał im na to ich na­pię­ty gra­fik.

Mimo że ko­cha­łam Ka­li­for­nię, na­praw­dę za­czy­na­łam nie­na­wi­dzić L.A. Moż­na tu było za­ro­bić świet­ne pie­nią­dze, ale ży­cie i ci wszy­scy lu­dzie – cza­sa­mi nie da­wa­łam rady. A pie­nią­dze moż­na było za­ro­bić duże do mo­men­tu, gdy moż­na było je za­ro­bić. Wła­śnie wy­da­łam więk­szość oszczęd­no­ści na nowy sil­nik do dżi­pa i je­śli cho­dzi o płyn­ność fi­nan­so­wą, to by­łam tym­cza­so­wo unie­ru­cho­mio­na.

Wszyst­kie te klient­ki, wszyst­kie te pie­nią­dze, na któ­re li­czy­łam, na­gle znik­nę­ły. Na myśl o tym, że będę mu­sia­ła za­czy­nać od nowa, po­czu­łam skurcz żo­łąd­ka. W my­ślach przej­rza­łam li­stę, za­sta­na­wia­jąc się, kto mógł­by ko­rzy­stać z mo­ich usług bar­dziej re­gu­lar­nie, i na­szły mnie czar­ne my­śli.

Na­gle usły­sza­łam dźwięk ko­lej­nej wia­do­mo­ści. Rany, czyż­by jesz­cze ktoś do­łą­czył do ma­śla­ne­go gan­gu?

Będę w mie­ście w po­ło­wie przy­szłe­go ty­go­dnia. Daj znać, gdy­byś po­trze­bo­wa­ła to­wa­rzy­stwa.

Dzię­ki Bogu nie cho­dzi­ło o nic ku­li­nar­ne­go, cho­ciaż raz nam się zda­rzył in­cy­dent ze sło­ikiem ma­sła orze­cho­we­go… Nie­istot­ne. Wes­tchną­łam i we­szłam do miesz­ka­nia. Mit­chell był moim… hm. Nie był moim chło­pa­kiem, to na pew­no. Był moją… za­ba­wecz­ką. Ostat­ni z oka­zów w ko­lek­cji męż­czyzn do­brych do ko­cha­nia, ale nie do bra­nia. Za­an­ga­żo­wa­nie emo­cjo­nal­ne? Brak. Dłu­gie spa­ce­ry na pla­ży i ży­cio­wy part­ner? Nie. Spo­co­ne, skrę­co­ne wo­kół sie­bie cia­ła, na te­le­fon, bez żad­ne­go za­mie­sza­nia i ba­ła­ga­nu? Mó­wię, jak jest.

Żad­nych py­tań w sty­lu: „jak ci mi­nął dzień, ko­cha­nie?” albo „hej, Ro­xie, przej­dzie­my przez to ra­zem”. Je­dy­ną rze­czą, przez jaką chcia­ła­bym, że­by­śmy ra­zem prze­szli, to ja prze­wie­szo­na przez fo­tel, jego dłoń w mo­ich wło­sach… Szko­da, że dziś go tu nie ma – to z pew­no­ścią by mnie zre­lak­so­wa­ło. W mo­jej gło­wie kłę­bi­ły się my­śli, moja ka­rie­ra wi­sia­ła na wło­sku, a pro­sto z Ba­iley Falls pły­nę­ło w moją stro­nę wiel­kie po­czu­cie winy.

Po­trze­bo­wa­łam spo­ko­ju. Po­trze­bo­wa­łam ci­szy. Ro­zej­rza­łam się po miesz­ka­niu, na któ­re wie­dzia­łam, że nie bę­dzie mnie stać, je­śli nie od­zy­skam każ­dej z mo­ich klien­tek, i mój wzrok spo­czął na bu­tel­ce te­qu­ili Patrón. Poza spo­ko­jem i ci­szą po­trze­bo­wa­łam jesz­cze li­mon­ki…Roz­dział 2

Obu­dzi­łam się na­stęp­ne­go – hm, by nie skła­mać, po­wiedz­my, że po­po­łu­dnia – z li­mon­ką na twa­rzy, le­żąc w fo­te­lu ze sztucz­nej skó­ry. Zer­k­nę­łam na ze­gar. Świet­nie – dzię­ki te­qu­ili prze­spa­łam pra­wie czte­ry go­dzi­ny, co ozna­cza­ło prze­spa­ną noc, zwa­żyw­szy na to, że za­zwy­czaj sy­pia­łam śred­nio po trzy. Ma­jąc okre­sy bez­sen­no­ści od cza­sów szko­ły pod­sta­wo­wej, już się przy­zwy­cza­iłam.

Za­ta­cza­jąc się lek­ko, we­szłam do kuch­ni i na wpół przy­tom­na się­gnę­łam po kawę, sta­ra­jąc się nie my­śleć o tym, że zo­sta­łam wy­la­na. Przez MAS… – oj, daj­cie spo­kój. Ziew­nę­łam, cze­ka­jąc, aż kawa się za­pa­rzy, i za­bra­łam się za ja­jecz­ni­cę z po­mi­do­ra­mi, czosn­kiem, szpi­na­kiem i odro­bi­ną śmie­ta­ny. Star­łam tro­chę sera pe­co­ri­no, po­sy­pu­jąc nim swo­je dzie­ło, po czym wy­jąw­szy z to­ste­ra ka­wa­łek ide­al­nie pod­pie­czo­nej chał­ki, za­bra­łam kawę i po­drep­ta­łam z po­wro­tem na fo­tel.

Kie­dy prze­żu­wa­łam śnia­da­nie, moją uwa­gę przy­cią­gnął le­żą­cy na sto­li­ku ma­ga­zyn, mała przy­jem­nost­ka oku­pio­na po­czu­ciem winy. Cza­sa­mi, kie­dy go­to­wa­łam, opie­ra­łam taki bru­ko­wiec na sto­ja­ku na prze­pi­sy i fi­le­tu­jąc kur­cza­ka, nad­ra­bia­łam za­le­gło­ści w kwe­stii tego, kto fi­le­tu­je kogo w Tin­sel­town7. Oso­ba z okład­ki była moją klient­ką. A być może i do­brą zna­jo­mą?

------------------------------------------------------------------------

7 Miej­sce utoż­sa­mia­ne z Hol­ly­wo­od, prze­my­słem fil­mo­wym i świa­tem ce­le­bry­tów.

O Gra­ce She­ri­dan usły­sza­łam po raz pierw­szy wte­dy, gdy cały świat kon­cen­tro­wał się na jej dru­giej po­ło­wie, Jac­ku Ha­mil­to­nie. Ten nie­wia­ry­god­nie przy­stoj­ny bry­tyj­ski ak­tor był już od paru lat uko­cha­nym dziec­kiem me­diów i gdy jego gwiaz­da za­czy­na­ła co­raz moc­niej świe­cić, pra­sa co­raz czę­ściej za­czy­na­ła spe­ku­lo­wać na te­mat jego po­ten­cjal­nych part­ne­rek. Gdy świat się do­wie­dział, że jego dziew­czy­ną, ta­jem­ni­czą ru­do­wło­są, jest ak­tor­ka Gra­ce She­ri­dan, po­ru­sze­nie w me­diach za­mie­ni­ło się w ist­ną bu­rzę, szcze­gól­nie kie­dy ofi­cjal­nie ogło­si­ła świa­tu, że są parą, bio­rąc go za rękę na czer­wo­nym dy­wa­nie. Wie­dzia­łam o tym wszyst­kim, czy­ta­jąc ar­ty­ku­ły w In­ter­ne­cie, ale do­pie­ro gdy za­dzwo­ni­ła do mnie pew­ne­go dnia z py­ta­niem, czy nie ze­chcia­ła­bym dla niej go­to­wać w trak­cie przy­go­to­wań do no­we­go se­zo­nu jej te­le­wi­zyj­ne­go se­ria­lu, po­zna­łam ko­bie­tę z krwi i ko­ści kry­ją­cą się za okład­ka­mi ma­ga­zy­nów.

Była za­baw­na, słod­ka i uwiel­bia­ła jeść. Dziś po po­łu­dniu mia­łam dla niej go­to­wać. Cho­le­ra! Zu­peł­nie za­po­mnia­łam o swo­jej ostat­niej klient­ce, któ­ra prze­cież ocze­ki­wa­ła, że przy­go­tu­ję ko­la­cję. W cią­gu pię­ciu mi­nut wy­szo­ro­wa­łam twarz, pa­chy i inne za­ka­mar­ki cia­ła. Wrzu­ci­łam na sie­bie coś czy­ste­go. Chwy­ci­łam noże i ru­szy­łam w po­śpie­chu na targ.

Od roku co ja­kiś czas go­to­wa­łam dla Gra­ce, któ­ra była wiel­ką mi­ło­śnicz­ką je­dze­nia i ko­cha­ła go­to­wać, więc ko­rzy­sta­ła z mo­ich usług tyl­ko wte­dy, gdy jej gra­fik sta­wał się na­pię­ty. Dwóch ak­to­rów w domu, z któ­rych każ­dy pra­cu­je do póź­na, i to nie tyl­ko na pla­nie… Dla jed­nych oso­bi­sty ku­charz to wy­go­da, dla in­nych ko­niecz­ność ra­tu­ją­ca ży­cie.

Gra­ce szcze­rze wy­zna­ła w pra­sie, że ma pro­blem z wa­ha­nia­mi wagi i że bar­dzo po­waż­nie pod­cho­dzi do kwe­stii swo­jej fi­gu­ry. Je­śli zaś cho­dzi o Jac­ka, to od razu do­da­ła, że jesz­cze po­waż­niej pod­cho­dzi do nie­go…

Gdy po­zna­łam Ha­mil­to­na, za­cho­wy­wał się jak zło­dziej, sta­ra­jąc się ukraść swo­jej na­rze­czo­nej tyle po­ca­łun­ków, ile ukradł mar­che­wek z sa­łat­ki, nad któ­rą wła­śnie pra­co­wa­łam. By­łam nie­co roz­ko­ja­rzo­na bli­sko­ścią gwiaz­dy ta­kie­go for­ma­tu, a że roz­ko­ja­rze­nie i nóż do obie­ra­nia wa­rzyw nie bar­dzo idą w pa­rze, mu­sia­łam w koń­cu wziąć się w garść i ugo­to­wa­łam tak nie­sa­mo­wi­tą ko­la­cję, że od tam­tej pory by­wa­łam ich oso­bi­stym sze­fem kuch­ni.

Z pręd­ko­ścią świa­tła zro­bi­łam za­ku­py na tar­gu, bio­rąc wszyst­ko, co lubi Gra­ce. Ru­ko­la. En­dy­wia. Dym­ka. Cy­try­ny. Stek han­ger8. To­pi­nam­bur. Szyn­ka par­meń­ska. Grusz­ki bera bo­ska. Cud­ny ka­wa­łek an­giel­skie­go sera ched­dar. A że (dzię­ki Bogu!) Jack i Gra­ce uwiel­bia­li de­se­ry, co było nie­ty­po­we w mie­ście, gdzie de­se­ry nie były mile wi­dzia­ne, do ko­szy­ka wpa­dły jesz­cze mąka, cu­kier, jaj­ka i cu­dow­ne, wspa­nia­łe ma­sło.

------------------------------------------------------------------------

8 Stek cię­ty z czę­ści prze­po­ny.

Go­dzi­nę póź­niej sta­łam w sło­necz­nej kuch­ni na­le­żą­cej do dwóch wiel­kich gwiazd, na­kła­da­jąc łyż­ką cia­sto do dwóch po­dłuż­nych fo­re­mek i wy­ga­nia­jąc Gra­ce z mo­jej czę­ści kuch­ni.

– Nie ma sen­su, że­byś pła­ci­ła mi za go­to­wa­nie, je­śli sama wy­ko­nu­jesz po­ło­wę ro­bo­ty.

– Je­stem two­im sous che­fem9 – po­wie­dzia­ła, gdy wy­cią­gnę­łam ku­chen­ny sto­łek i ka­za­łam jej na nim usiąść.

------------------------------------------------------------------------

9 Dru­gi za­stęp­ca sze­fa kuch­ni.

– Usiądź, od­pręż się i zo­stań po swo­jej stro­nie kuch­ni, a ja po­zwo­lę ci to ob­li­zać. – To mó­wiąc, unio­słam trze­pacz­kę.

– Do­brze, że Jack jesz­cze nie wró­cił. Za­raz za­re­ago­wał­by na taki tekst – rzu­ci­ła ze śmie­chem. – Chcę so­bie po­obli­zy­wać, więc nie będę się ru­szać.

Uśmiech­nę­łam się na myśl o tym, jak wiel­ką mam kon­tro­lę nad jed­ną z wiel­kich gwiazd dzię­ki trze­pacz­ce. Dla­cze­go wszyst­kie moje klient­ki nie mo­gły być ta­kie?

Na kil­ka mi­nut za­pa­no­wa­ła ci­sza. Gra­ce prze­glą­da­ła sce­na­riusz, a ja za­ję­łam się w tym cza­sie cia­stem cy­try­no­wym. Ci­sza nie trwa­ła jed­nak zbyt dłu­go, bo w koń­cu Gra­ce nie wy­trzy­ma­ła…

– Więc wszyst­kie zre­zy­gno­wa­ły z two­ich usług? Tak po pro­stu? – za­py­ta­ła na­gle, zer­ka­jąc znad sce­na­riu­sza.

Tym ra­zem nie spusz­cza­łam już oka z fo­re­mek.

– Nie po­win­nam była ci mó­wić… To bar­dzo nie­pro­fe­sjo­nal­ne.

– Tak samo nie­pro­fe­sjo­nal­ne, jak to, że Jack za­pro­po­no­wał ci trój­ką­cik w pud­din­gu z ro­dzyn­ka­mi…Tacy wła­śnie je­ste­śmy, nie­pro­fe­sjo­nal­ni.

Par­sk­nę­łam śmie­chem. Pew­ne­go razu zro­bi­łam tra­dy­cyj­ny an­giel­ski pud­ding, a Jack, jak na praw­dzi­we­go An­go­la przy­sta­ło, wprost nie mógł wyjść z po­dzi­wu. Był pod ta­kim wra­że­niem, że na­praw­dę za­ofe­ro­wał swo­je cia­ło w za­mian za praw­dzi­we an­giel­skie przy­sma­ki, któ­re mia­ła­bym przy­go­to­wać w przy­szło­ści.

Gra­ce była miła i ser­decz­na, ale mimo to nie po­win­nam się jej zwie­rzać. Gdzieś po­mię­dzy wy­pa­ko­wy­wa­niem za­ku­pów i obie­ra­niem kar­czo­chów zga­dła, że coś mnie mar­twi, i za­nim się spo­strze­głam, opo­wie­dzia­łam jej całą hi­sto­rię.

– A więc two­ja mat­ka star­tu­je w pro­gra­mie The Ama­zing Race, tak?

– Taaa. Bez­na­dziej­ny po­mysł.

– Nie po­wie­dzia­ła­bym. Wi­dzia­łam ten pro­gram parę razy i był za­baw­ny.

– Nie cho­dzi o to, że nie jest za­baw­ny. Jest po pro­stu… hmm… – Za­wa­ha­łam się, ude­rza­jąc for­ma­mi o blat, aby po­zbyć się pę­che­rzy­ków po­wie­trza. – Mat­ka jest hi­pi­ską z lat osiem­dzie­sią­tych. Cał­ko­wi­cie po­rwa­ła ją dru­ga fala.

Gra­ce po­ki­wa­ła gło­wą.

– Pa­mię­tam. Mu­szę ku­pić kol­czy­ki z pa­cy­fą w Con­tem­po Ca­su­als10…

------------------------------------------------------------------------

10 Ame­ry­kań­ski dom to­wa­ro­wy za­ło­żo­nych w la­tach sześć­dzie­sią­tych XX wie­ku.

– Wła­śnie. – Po­da­łam jej obie­ca­ną trze­pacz­kę, a ona za­bra­ła się za ob­li­zy­wa­nie. – Tyle że ona na­dal tkwi w tam­tych cza­sach. Po­wie­dzia­ła­by ci, że jest wol­nym pta­kiem, ale ja mam na to inne okre­śle­nie.

– Eks­cen­trycz­ka?

– Tak. Nie­od­po­wie­dzial­na. Chce do­brze, ale je­śli ktoś myś-li tyl­ko o tym, że Księ­życ jest w siód­mym domu, trud­no żeby pa­mię­tał, aby za­pła­cić fir­mie ener­ge­tycz­nej za prąd w praw­dzi­wym domu. Na szczę­ście mia­ła mnie. Nie wspo­mi­na­jąc o nie­zli­czo­nej licz­bie „wuj­ków”, któ­rzy krę­ci­li się gdzieś obok.

– Ach – wes­tchnę­ła Gra­ce.

– To byli mili fa­ce­ci, a ona po pro­stu nie po­tra­fi­ła być sama. Za­dba­ła więc o to­wa­rzy­stwo. Za­ko­chi­wa­ła się w każ­dym męż­czyź­nie, któ­ry się nią za­in­te­re­so­wał. Była prze­ko­na­na, że każ­dy nie­za­męż­ny fa­cet, któ­re­go spo­tka­ła, był Tym Je­dy­nym. A przy­naj­mniej Ko­lej­nym Tym Je­dy­nym. A ja wie­le razy by­łam świad­kiem sy­tu­acji, gdy ci fa­ce­ci w koń­cu od­cho­dzi­li, zo­sta­wia­jąc za sobą jat­kę. Płacz, krzyk, ob­ja­da­nie się sło­dy­cza­mi i Van Mor­ri­son od­twa­rza­ny w kół­ko na gra­mo­fo­nie. A po­tem roz­pły­wa­nie się nad ko­lej­nym fa­ce­tem, któ­ry zła­pał się w jej hi­pi­sow­skie si­dła.

– A więc taka z niej ro­man­tycz­ka?

– Ty na­zy­wasz to ro­man­ty­zmem, ja współ­uza­leż­nie­niem – rzu­ci­łam, my­jąc grusz­ki. – Ty na­zy­wasz ją ro­man­tycz­ką, ja kimś, kto boi się sa­mot­no­ści. Ty mó­wisz, że to ro­man­tycz­ne, ja py­tam, dla­cze­go ska­zy­wać się na kłót­nie i cier­pie­nie?

Wła­śnie dla­te­go po­do­ba­ły mi się ja­sne re­la­cje opar­te na sek­sie, bez mi­ło­ści. Mój pro­blem z za­sy­pia­niem stał się świet­nym wy­tłu­ma­cze­niem tego, dla­cze­go męż­czyź­ni ni­g­dy nie zo­sta­wa­li u mnie na noc. Wy­star­cza­ją­co trud­no mi było za­snąć sa­mej. Poza tym nie wi­dzia­łam po­wo­du, dla któ­re­go mia­ła­bym się nie­zręcz­nie ga­pić na fa­ce­ta przez całą noc po tym, jak już wy­ro­bi­li­śmy nor­mę ćwi­czeń fi­zycz­nych, więc zwy­kle od­sy­ła­łam ich do domu. Im to nie prze­szka­dza­ło, a ja uni­ka­łam kom­pli­ka­cji.

Gra­ce przyj­rza­ła mi się w za­my­śle­niu i było wi­dać, że w jej gło­wie kłę­bi się mi­lion my­śli.

– Okej, czy­li ma­cie inne po­dej­ście…

Po­trzą­snę­łam gło­wą.

– Poza tymi jej po­szu­ki­wa­nia­mi wiecz­nej mi­ło­ści je­dy­ną sta­łą rze­czą w na­szym ży­ciu była ja­dło­daj­nia.

– To wa­sza ro­dzin­na ja­dło­daj­nia?

– Tak, mój dzia­dek otwo­rzył U Cal­la­ha­na z ty­siąc lat temu. Za­czę­łam pra­co­wać tam na zmy­wa­ku, kie­dy mia­łam ja­kieś dzie­sięć lat. Po­ko­cha­łam tę ro­bo­tę. Gdy dzia­dek umarł, ja­dło­daj­nię prze­ję­ła mama. To nic szcze­gól­ne­go. Zwy­kłe miej­sce spo­tkań w ma­łym mia­stecz­ku.

– Brzmi świet­nie.

– Bo to świet­ne miej­sce. To wła­śnie tam zda­łam so­bie spra­wę, że mu­szę, po pro­stu mu­szę za­jąć się go­to­wa­niem za­wo­do­wo. Ni­g­dy jed­nak nie chcia­łam pro­wa­dzić tej ja­dło­daj­ni na­wet przez chwi­lę. Masz po­ję­cie, ile kosz­tu­je utrzy­ma­nie le­d­wo przy­no­szą­cej zy­ski ro­dzin­nej re­stau­ra­cji? Za­po­mnij o wa­ka­cjach. Za­po­mnij o wol­no­ści. Za­po­mnij o spo­koj­nym wie­czo­rze. Na­wet je­śli je­steś w domu, mu­sisz od­bie­rać te­le­fo­ny z pro­ble­ma­mi typu ze­psu­ty mik­ser, prze­cie­ka­ją­ca lo­dów­ka albo zła­ma­ny pa­zno­kieć kel­ner­ki w sa­łat­ce. – Wes­tchnę­łam, wy­pusz­cza­jąc całe na­pię­cie, któ­re po­ja­wia­ło się za każ­dym ra­zem, gdy na­cho­dzi­ły mnie my­śli o ro­dzin­nych stro­nach. – No i oczy­wi­ście za­po­mnij o ja­kiej­kol­wiek pry­wat­no­ści. W ta­kim mie­ście jak Ba­iley Falls każ­dy wie o każ­dym wszyst­ko. Je­steś tym, kim je­steś i nie da­dzą ci o tym za­po­mnieć. Całe dzie­ciń­stwo spę­dzi­łam w cie­niu eks­cen­try­zmu mo­jej mat­ki, cze­ka­jąc tyl­ko, aż skoń­czę osiem­na­ście lat i będę mo­gła się wy­pro­wa­dzić z domu, aby wresz­cie móc po­być dziec­kiem. A te­raz moja mat­ka wy­my­śli­ła, że tak po pro­stu wszyst­ko rzu­cę i wró­cę do domu… Jak mnie to wku­rza!

– Wi­dzę. Ob­ra­łaś grusz­kę do ogryz­ka – na­po­mknę­ła de­li­kat­nie Gra­ce.

Istot­nie, cała skór­ka le­ża­ła w zle­wie, a obok znaj­do­wa­ła się resz­ta owo­cu.

– Bar­dzo prze­pra­szam, to strasz­ne… Po­roz­ma­wiaj­my o to­bie. Co u cie­bie sły­chać? – za­py­ta­łam, po czym za­ję­łam się nową grusz­ką.

Gra­ce rzu­ci­ła mi spoj­rze­nie, któ­re su­ge­ro­wa­ło, że jesz­cze nie skoń­czy­ły­śmy, ale nie za­pro­te­sto­wa­ła. Opo­wie­dzia­ła mi wszyst­ko o no­wym se­zo­nie swo­je­go se­ria­lu, a po­tem zdra­dzi­ła kil­ka se­kre­tów z pla­nu no­we­go fil­mu Czas, któ­ry Jack wła­śnie skoń­czył krę­cić. Po­dró­żu­ją­cy w cza­sie na­uko­wiec bzy­ka­ją­cy ko­bie­ty w róż­nych epo­kach… Cał­kiem nie­zły po­mysł na wie­czór w ki­nie. Za­nim skoń­czy­łam przy­go­to­wy­wać obiad, nie­mal zu­peł­nie za­po­mnia­łam, że poza tą jed­ną cu­dow­ną klient­ką by­łam te­raz pry­wat­nym ku­cha­rzem bez pry­wat­nej kuch­ni.

Wła­śnie zdej­mo­wa­łam stek z pa­tel­ni, aby po­zwo­lić mu nie­co od­po­cząć, gdy w oknie z tyłu domu od­bi­ły się świa­tła sa­mo­cho­du, któ­ry wła­śnie skrę­cał na pod­jazd. Od­wró­ci­łam się i zo­ba­czy­łam, że twarz Gra­ce na­gle po­ja­śnia­ła, a na jej po­licz­ki wy­stą­pił lek­ki ru­mie­niec. To był Jack. Wy­da­wa­ła się taka szczę­śli­wa, że też mu­sia­łam się uśmiech­nąć, na­wet je­śli przez mo­ment przy­po­mi­na­ła mi moją wiecz­nie cho­rą z mi­ło­ści mat­kę.

Ro­zej­rza­łam się po urzą­dzo­nej w drew­nie kuch­ni, z gi­gan­tycz­ną mar­mu­ro­wą wy­spą. Na ścia­nach nie było żad­nych ar­cy­dzieł, a je­dy­nie zdję­cia pary i ich przy­ja­ciół. Nie było też żad­nych aran­ża­cji flo­ry­stycz­nych, poza sło­ika­mi i ba­ke­li­to­wy­mi dzban­ka­mi, z któ­rych wy­le­wa­ły się kwia­ty, co od­róż­nia­ło ten dom od po­zo­sta­łych, w któ­rych go­to­wa­łam. Jack i Gra­ce byli praw­dzi­wy­mi ludź­mi. Tak bar­dzo bra­ko­wa­ło mi praw­dzi­wych lu­dzi.

Nie chcia­łam być jed­nak pią­tym ko­łem u wozu, zo­sta­jąc na resz­tę wie­czo­ru z nimi, więc gdy tyl­ko Jack wpadł przez tyl­ne drzwi, za­czę­łam się po­wo­li pa­ko­wać.

Już od pro­gu krzyk­nął do swej na­rze­czo­nej:

– Chodź tu, Sza­lo­na! Cze­ka­łem, aby cię zła­pać… Och! Hej, Ro­xie. – Uśmiech­nął się le­ni­wie znad ru­dych lo­ków Gra­ce, przy­tu­la­jąc ją do sie­bie. – Za­po­mnia­łem, że dziś tu je­steś. Cud­nie pach­nie. Co to jest?

– Pla­stry ste­ku han­ger ma­ry­no­wa­ne w odro­bi­nie sosu z ko­len­dry i soi, po­da­ne na li­ściach ru­ko­li i en­dy­wii z pie­czo­nym to­pi­nam­bu­rem skro­pio­nym so­kiem z cy­try­ny i po­sy­pa­nym se­rem pe­co­ri­no – od­po­wie­dzia­łam, nio­sąc ta­le­rze. – Dla cie­bie, Jack, są jesz­cze grusz­ki bera bo­ska otu­lo­ne szyn­ką par­meń­ską, w to­wa­rzy­stwie du­że­go ka­wał­ka an­giel­skie­go sera ched­dar, a dla cie­bie, Gra­ce, same grusz­ki.

– Dla­cze­go dla niej nie ma gru­szek w wer­sji de­lu­xe? – za­py­tał Jack, pró­bu­jąc po­sa­dzić so­bie Gra­ce na ko­la­nach.

– Nie ma, bo za dwa ty­go­dnie cze­ka mnie sce­na łóż­ko­wa – od­po­wie­dzia­ła bez skrę­po­wa­nia, ca­łu­jąc go w po­li­czek i le­d­wo ucie­ka­jąc jego za­chłan­nym dło­niom. – A po­nie­waż od­ma­wiam so­bie gru­szek w wer­sji de­lu­xe, do­sta­nę póź­niej ka­wa­łek cia­sta – do­da­ła, za­bie­ra­jąc się za sa­łat­kę. – Poza tym mo­gło się też zda­rzyć, że w mię­dzy­cza­sie ob­li­za­łam z cia­sta kil­ka trze­pa­czek.

– Szko­da, że mnie przy tym nie było – wy­mam­ro­tał Jack.

Po­krę­ci­łam gło­wą i po ci­chu skoń­czy­łam sprzą­tać kuch­nię, pod­czas gdy oni za­ję­li się obia­dem. Obia­dem, któ­ry bar­dzo im zresz­tą sma­ko­wał.

Po­la­łam cie­płą bab­kę pia­sko­wą cy­try­no­wo-mio­do­wą po­le­wą i za­czę­łam się szy­ko­wać do wyj­ścia, ale Jack i Gra­ce po­pro­si­li, że­bym zo­sta­ła.

– Mu­sisz zjeść tro­chę cia­sta – po­wie­dział Jack, spraw­nie po­ru­sza­jąc się po kuch­ni.

Ha­mil­ton z rę­ka­mi peł­ny­mi pu­de­łek Tup­per­wa­re: gdy­bym sprze­da­ła ta­kie zdję­cie ko­lo­ro­wym ma­ga­zy­nom, już ni­g­dy wię­cej nie mu­sia­ła­bym pra­co­wać.

– Nie mogę, ale dzię­ku­ję za za­pro­sze­nie. Mu­szę wra­cać do domu i prze­my­śleć parę spraw – po­wie­dzia­łam, wkła­da­jąc do etui ostat­ni z noży do­kład­nie w mo­men­cie, gdy za­dzwo­nił mój te­le­fon. Nie­ludz­ka go­dzi­na, czy­li moja mat­ka.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – za­py­tał Jack, a w jego cie­płych oczach po­ja­wi­ła się tro­ska.

Za­sko­czo­na po­czu­łam, że do oczu na­pły­wa­ją mi łzy. Prze­łknę­łam śli­nę.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku. Od­pro­wa­dzę ją – po­wie­dzia­ła Gra­ce, bio­rąc mnie pod ra­mię i pro­wa­dząc do drzwi.

– Świet­ny obiad, Ro­xie, na­praw­dę fan­ta­stycz­ny. Jesz­cze raz dzię­ki! – rzu­cił Jack i po­gwiz­du­jąc, za­jął się prze­sta­wia­niem rze­czy w lo­dów­ce.

Wy­szłam na ze­wnątrz i wcią­gnę­łam po­wie­trze, wal­cząc ze łza­mi.

– Bar­dzo cię prze­pra­szam. Nie wiem, co mnie na­szło. – Po­cią­gnę­łam no­sem i wy­tar­łam de­li­kat­nie oczy, kie­ru­jąc się w stro­nę sa­mo­cho­du.

– Mia­łaś dzień do bani, to się zda­rza. Po­ga­daj z mamą.

– Na­mó­wi mnie, że­bym to dla niej zro­bi­ła – po­wie­dzia­łam, wkła­da­jąc rze­czy do ba­gaż­ni­ka.

– Nie chcę tego mó­wić, bo to może ozna­czać, że opu­ści nas two­ja bab­ka, ale może po­trze­bu­jesz prze­rwy. Może to do­bry po­mysł… Wy­je­dziesz na ja­kiś czas z mia­sta, oczy­ścisz my­śli.

– Je­śli wy­ja­dę, zo­sta­wię wszyst­ko.

– Już pra­wie stra­ci­łaś wszyst­kich klien­tów, Ro­xie. Oczy­wi­ście poza nami, two­imi ulu­bień­ca­mi.

– No tak…Wiesz dla­cze­go uwiel­biam dla was go­to­wać?

– Bo mo­żesz so­bie po­pa­trzeć na Jac­ka?

– Wia­do­mo, ale poza tym bra­ku­je mi go­to­wa­nia praw­dzi­we­go je­dze­nia. Do­mo­wych po­sił­ków. Niech ka­lo­rie będą prze­klę­te na wie­ki.

– Praw­dzi­we je­dze­nie w praw­dzi­wym świe­cie, ro­zu­miem. – Gra­ce się ro­ze­śmia­ła. – Za­dzwoń do mamy, po­roz­ma­wiaj­cie i po­dej­mij de­cy­zję. Na­wet je­śli wy­je­dziesz, za­wsze mo­żesz wró­cić.

– Oj, na pew­no wró­cę. Osiem­na­ście lat cze­ka­łam, żeby się wy­do­stać z ma­łe­go mia­stecz­ka. Nie ma mowy, że­bym zo­sta­ła tam na do­bre – od­po­wie­dzia­łam, po­trzą­sa­jąc gło­wą. – To dziu­ra. Dwa ty­sią­ce trzy­dzie­stu miesz­kań­ców.

– Wspa­nia­le! Je­śli wró­cisz – prze­pra­szam, kie­dy wró­cisz – szep­nę o to­bie słów­ko tu i ów­dzie. Zna­my dzie­siąt­ki lu­dzi, któ­rym przy­dał­by się świet­ny ku­charz. Wszyst­ko się uło­ży.

– Wra­caj i zjedz tro­chę cia­sta. Ukro­iłam też dla cie­bie. Do­kład­nie osiem­dzie­siąt pięć gram, nie wię­cej – po­wie­dzia­łam, wsia­da­jąc do wa­go­ne­era.

– Zo­ba­czy­my – rzu­ci­ła, pusz­cza­jąc do mnie oczko.

Parę mi­nut póź­niej by­łam już w po­ło­wie dro­gi do domu, ja­dąc wzdłuż ka­nio­nu, i gdy tyl­ko zna­la­złam za­sięg, za­dzwo­ni­łam do mat­ki.

Wy­słu­cha­łam jej, a na­stęp­nie wró­ci­łam do domu i pa­trząc na stos ra­chun­ków, za­czę­łam się za­sta­na­wiać nad swo­imi nie­ist­nie­ją­cy­mi do­cho­da­mi.

W koń­cu po­sta­no­wi­łam do niej za­dzwo­nić.

– Ro­xie, jest już po pół­no­cy…

– Przy­ja­dę, mamo. Po­pro­wa­dzę ja­dło­daj­nię. Od­dasz mi swo­ją pen­sję. Zo­sta­nę tak dłu­go, jak dłu­go bę­dziesz na tej swo­jej wy­pra­wie do­oko­ła świa­ta z cio­cią Che­ryl. Ale po­tem je­ste­śmy kwi­ta. Żad­nych przy­sług. Ni­g­dy. Ja­sne?

– Oczy­wi­ście! Dzię­ku­ję, moja fan­ta­stycz­na cór­ko! Kie­dy przy­je­dziesz? Mo­żesz przy­je­chać przed…

– Za­dzwo­nię rano i wszyst­ko usta­li­my, do­brze? Wy­gra­łaś, ciesz się. – Wes­tchnę­łam i roz­łą­czyw­szy się, po­ło­ży­łam się na wznak na łóż­ku.

Cho­le­ra. Wra­ca­łam do domu.

Ty­dzień póź­niej pod­na­ję­łam miesz­ka­nie, za­pa­ko­wa­łam wa­go­ne­era i za­ko­mu­ni­ko­waw­szy mo­je­mu chłop­ta­sio­wi, że nie bę­dzie mnie przez lato i że nie­ste­ty będę mu­sia­ła się obejść bez jego to­wa­rzy­stwa, po­je­cha­łam w pra­wo.

To zna­czy: po­je­cha­łam na wschód.

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: