Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sen pod baobabem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2012
Ebook
27,00 zł
Audiobook
21,29 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sen pod baobabem - ebook

Ta historia jest o codziennej walce na Czarnym Lądzie. Ale nie na karabiny i maczety, lecz o tej najważniejszej: o kawałek bagietki, trochę mąki i dwa banany. Zwycięstwo pozwala przeżyć do jutra i cieszyć się najpiękniejszymi na świecie marzeniami, które zastępują pracę i sprawiają, że czas płynie tam wolniej niż gdziekolwiek na Ziemi.

Sen pod baobabem to opowieść o niezwykłych losach ludzi, także białych zamieszkujących ten kontynent, który nie dla nich jest stworzony. I o tym, dlaczego zabija się albinosów i wypija ich krew, o biedzie, która jest powodem do dumy oraz wierze w duchy, która wyjaśnia, dlaczego sąsiad złamał nogę. A także o plemieniu, które twierdzi, że przybyło z kosmosu, sprzedawaniu dzieci i wielu innych rzeczach niepojętych dla Europejczyka.

Biedzki jedzie do Mali jak do Malinowa. Afrykanów traktuje bez taryfy ulgowej, bez złudzeń, ale i bez żadnych uprzedzeń. Nie podróżuje po żadnym „Czarnym Lądzie” – on chodzi po ziemi.

Michał Ogórek, „Gazeta Wyborcza”

Tak interesującej książki o Afryce nie było od czasu Hebanu Kapuścińskiego. Biedzki dowodzi, w przeciwieństwie do wielu autorów, że zna i rozumie Czarny Ląd, jego mieszkańców i ich  niewyobrażalną dla Europejczyków codzienność. A że ma znakomite pióro, potrafi na jednej stronie pokazać więcej prawdy niż inni w całej książce. Są tu dramat i troski dnia codziennego, i niesamowite postacie, jest poezja, gdy pisze o przyrodzie i marzeniach, które Afrykanom zastępują marny los, a nawet thriller i sensacja. Fascynująca pozycja, którą każdy, kto chce się dowiedzieć, jaka jest naprawdę współczesna Afryka, powinien przeczytać.

                                                                                 Jacek Pałkiewicz

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7785-116-6
Rozmiar pliku: 13 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Bamako

Policjant poprawia mundur, bierze oddech i wkłada rękę w boczną kieszeń torby. Wkłada ją dokładnie tam, gdzie Xavier schował paczki z białym proszkiem. Widać, że wie, gdzie szukać. Ma pewną minę, wie, czego szuka i gdzie to jest. Uważnie grzebie w kieszeni. Najpierw z brzegu, potem głębiej i jeszcze głębiej. I wciąż patrzy prosto w oczy, to moje, to Wandy. Z jego twarzy bije pewność siebie i przeświadczenie, że za chwilę osiągnie sukces i zasłuży na pochwałę przełożonych. A może nawet na nagrodę.

Mija minuta, potem druga.

– Nic nie ma, pusto – mówi zaskoczony do stojących obok cywilów.

– Druga kieszeń! – rozkazuje cywil.

Policjant wsuwa rękę do kieszeni z drugiej strony torby. Szuka skrupulatnie, spokojnie maca centymetr po centymetrze. A potem coraz bardziej nerwowo. Na jego twarzy malują się zdziwienie, zakłopotanie i zawód, jakby nie mógł uwierzyć, że tego, czego poszukuje, nie ma, że sukces wymyka mu się z rąk.

Gdyby znalazł te narkotyki, wrócilibyśmy do Polski w trumnach. Żaden biały nie przeżyje dziesięciu lat w malijskim więzieniu.Dakar

Kilka miesięcy wcześniej Wanda powiedziała, że jedzie ze mną. Torby miała spakowane. Przez następne dni przeglądała atlasy i ściągała coś z Internetu. Potem położyła na biurko zszyty plik papierów. Były tam mapy, informacje o krajach i miastach, ludziach i przyrodzie. W księgarniach nie było żadnych przewodników, map ani książek. Do Afryki Zachodniej mało kto podróżuje i nie opłaca się ich wydawać.

– Czuję, że to nie będzie bezpieczna wyprawa – powiedziała Wanda, wchodząc do samolotu. Nie przypuszczaliśmy wówczas, że to prorocze słowa.

Boeing 767 ląduje w Dakarze kilka minut przed północą. Mimo później pory upał. Wokół tłumy tragarzy i taksówkarzy przekonują, że ich auto jest najlepsze. Ale dla nas ważne jest, czy Xavier nas pozna. W tych ciemnościach i zalewie czarnych, rozkrzyczanych twarzy my z pewnością go nie rozpoznamy. Wanda nie widziała go nigdy, ja tylko raz.

Xavier to Malijczyk, który od lat mieszka we Francji. Kiedyś Wanda poznała jego brata. Zaproponował, że Xavier może być naszym przewodnikiem po Afryce Zachodniej. Teraz więc rozglądamy się wokół. Jeszcze nie wiemy, że byłoby lepiej, gdyby nie przyszedł i gdybyśmy się nigdy nie spotkali.

– Witam państwa! Proszę do samochodu – mówi Xavier.

Rozklekotany, dwudziestokilkuletni fiat uno przecina puste o tej porze ulice Dakaru. W hotelu niespodzianka – na podłodze gliniane garnki przykryte ni to obrusem, ni serwetką. To kolacja przygotowana przez mieszkającą po drugiej stronie ulicy rodzinę Xaviera. Ryż z sosem cebulowym, ryba z grilla. Świetne danie, ale nie ma sztućców.

– Trzeba jeść rękami – śmieje się Xavier. – U nas je się rękami. Jesteśmy w Afryce.

Ablaye przyjeżdża wczesnym rankiem. Ablaye to siostrzeniec Xaviera, dwudziestojednolatek po przejściach. Dwa lata wcześniej Xavier zabrał go do Francji na studia. Młodzian znalazł się w Europie, o czym marzą wszyscy Afrykanie. Dziewiętnastolatkowi, który pierwszy raz w życiu zobaczył europejskie miasto, studia nie były w głowie. Po pół roku Xavier odesłał go z powrotem do domu. Ale Afrykaninowi, który zakosztuje Europy, niełatwo wracać. Rozumie już, że żyje w gorszym świecie. Ablaye zaczął pić, staczał się na dno. Matka, urzędniczka pocztowa w Dakarze, która przez lata się nim nie zajmowała, bo zawsze ważniejszy był dla niej kolejny mężczyzna życia, zrozumiała, że z synem źle się dzieje. Dwa miesiące temu kupiła zdezelowanego fiata uno i kazała Ablayemu zarabiać. Teraz ma nas wozić. Umowa z Xavierem była co prawda inna – miał wynająć jeepa, bo auta z napędem na cztery koła najlepiej się sprawdzają na afrykańskich wertepach. Teraz przekonuje nas, że inaczej nie mógł.

– Rodzinie trzeba pomagać, ona jest najważniejsza – mówi. – Przyjeżdżam z Europy do Afryki, bo tu jest moja rodzina. A dla rodziny zrobię wszystko. Sami rozumiecie, że nie mogłem wynająć innego auta.

Dakar o poranku jest zatłoczony. Auto skrzeczy i zgrzyta, przednia szyba pęknięta, tylna się nie zamyka, a resorów ten samochód nie ma chyba w ogóle.

– How are you, Ablaye? – próbujemy nawiązać kontakt. Ablaye wykrzywia twarz w uśmiechu.

– Mów do niego po francusku – rzuca Xavier. – Tu mało kto mówi po angielsku. Jesteśmy przecież w dawnych koloniach francuskich.

Ablaye nie wygląda na zachwyconego tym, że ma nas wozić. Wolałby w tym czasie zabierać do auta dziewczyny. Ablaye lubi dziewczyny. I w ogóle lubi rozrywkowe życie.

Na szczęście do portu, skąd płyną statki na Gorée, czyli Wyspę Niewolników, nie jest daleko. Gorée jest najdalej wysuniętą na zachód częścią Afryki. Ze wzgórza na zachodnim krańcu wyspy widać Zielony Przylądek. Odkrył go w 1445 roku portugalski kupiec i żeglarz Dinis Dias. Dopłynął z północy, od strony dzisiejszej Mauretanii. Ze zdumieniem stwierdził, że roślinność jest tu bujna, całkiem inna niż w pustynnej Mauretanii. Drzewa były stale zielone, bo zrzucały stare liście, dopiero gdy wyrosły im nowe, a soczysta zieleń sawanny w głębi lądu cieszyła oczy. Dias nazwał odkryty półwysep Zielonym Przylądkiem. Kiedy dziś ogląda się Zielony Przylądek ze wzgórza na Wyspie Niewolników nazwa nie wydaje się trafna. Dawne zielone połacie pokryły brunatno-żółte zabudowania Dakaru. Również nazwa wyspy jest raczej chwytem turystyczno-dydaktycznym. Owszem, wywożono stąd niewolników w świat, głównie w XVIII stuleciu, ale po kilkuset rocznie. Niewiele w porównaniu z setkami tysięcy wysyłanymi z innych miejsc, choćby z położonego trzysta kilometrów na północ Saint-Louis, skąd w 1444 roku wypłynął do Lizbony pierwszy transport z niewolnikami, a po nim setki następnych. Ale w Saint-Louis nie ma wyspy, która tak doskonale nadaje się do prezentacji losu niewolników. Dlatego tutaj przywozi się turystów i szkolne wycieczki.

Niedaleko portu stoi dawny Dom Niewolników, dziś muzeum. Czerwonorudy, piętrowy budynek z dziedzińcem, na który spędzano niewolników, musiał wyglądać strasznie, gdy był wypełniony po brzegi. Docierali tu z głębi lądu, po wielu dniach katorżniczej podróży. Porwanych, ale często także kupionych od miejscowych kacyków i wodzów, biali handlarze wiązali rzemieniami lub krępowali drewnianymi chomątami zamykanymi żelazną klamrą. Chomąta przykute łańcuchami do długich drągów uniemożliwiały ucieczkę. Tym, którzy po drodze zasłabli i nie mogli iść dalej, podrzynano gardła. Ci, którzy docierali tutaj, a także do wielu innych miejsc handlu niewolnikami, byli krańcowo wycieńczeni. Tu ich segregowano, lokowano na parterze w celach bez okien i odkarmiano. Na piętrze, na które wchodzi się dwoma rzędami półokrągłych schodów, pracowała „administracja”. Teraz znajduje się tu ekspozycja zdjęć, rysunków i pism dokumentujących handel ludźmi. Najbardziej symboliczne jest jednak wyjście z budynku umieszczone w wąskim, ciemnym korytarzu pomiędzy celami. Prowadzi wprost na ocean. Wyprowadzani z cel niewolnicy odbywali tędy swoją ostatnią afrykańską drogę. Tutaj ładowano ich na statek, którym odpływali do Europy, Stanów Zjednoczonych i Brazylii. Stąd po raz ostatni widzieli Afrykę.– Zapamiętajcie to miejsce – mówi nauczyciel do grupy dzieciaków. – Zapamiętajcie na całe życie. Biali okrutnie traktowali naszych przodków. Biali to wstrętni ludzie. Przez nich jesteśmy biedni, a oni żyją w luksusie. Przez wieki wykorzystywali Afrykę i nadal wykorzystują. Nienawidzę białych.

Nauczyciel mówi do dzieci, ale patrzy na nas. Teraz i dzieciaki na nas spoglądają. Czy w ich oczach jesteśmy odpowiedzialni za losy pokoleń niewolników?

Ten straszny proceder trwał cztery wieki. Utrzymywał się długo, bo przynosił niewiarygodne zyski. W Afryce niewolnik kosztował od jednego do półtora funta, w Brazylii płacono za niego czterdzieści-pięćdziesiąt funtów, a w USA nawet ponad tysiąc. Straty, które niewolnictwo wyrządziło Czarnemu Kontynentowi, były ogromne. Na setki lat pogrążyło Afrykę. Przez sto lat, między XVI a XVII wiekiem, tylko z wybrzeża Angoli i Mozambiku wywieziono do Brazylii prawie milion ludzi, czyli po dziesięć tysięcy rocznie. A warto pamiętać, że w tym czasie Afryka wcale nie była gęsto zaludniona. Kraje europejskie zniosły niewolnictwo dopiero w drugiej połowie XVIII wieku (Portugalia – 1761 rok, Wielka Brytania – 1772 rok, Francja – 1794 rok), ale handel ludźmi trwał w najlepsze jeszcze w XIX wieku, a nawet w XX. Działo się tak, pomimo że już pod koniec XVIII wieku Anglicy karali handlarzy niewolników grzywną w wysokości stu funtów za każdego niewolnika. Szacuje się, że mimo zakazu, mimo grzywien, w pierwszej połowie XIX wieku do USA wywieziono z Afryki jeszcze trzysta tysięcy ludzi.

O niewolnikach XX wieku wspominał polski podróżnik i awanturnik Krzysztof Czyżewski, który spędził w Afryce piętnaście lat. W 1954 roku, gdy jechał z Nairobi do Chartumu, za notował: „(…) w południowym Sudanie wybuchły w tym czasie jakieś lokalne zamieszki i podróż groziła niebezpieczeństwem zarówno ze strony walczących, jak i różnych band rozbójniczych. Te ostatnie zapuszczały się spod granicy abisyńskiej aż w głąb kraju, rabując i paląc murzyńskie wioski i biorąc niewolników, którymi handel do dziś uprawiany jest w całej Abisynii”^(). Wspomina też, że w tym samym czasie w Sudanie popularne było niewolnictwo dobrowolne. Kandydaci na niewolników pojawiali się na targu, gdzie odbywała się licytacja – kto dał więcej, zabierał niewolnika na ustalony wcześniej czas, od kilku miesięcy do pół roku. Nabywca deklarował, że nie będzie karał niewolnika większą ilością kijów niż dwadzieścia pięć na raz. Czyżewski tak opisywał ten proceder: „Pisarz podniósł się ze stolika i uderzył kilkakrotnie grubym bambusem w stół. Znowu zaległa pełna napięcia cisza. Facet z kolczykiem w uchu podszedł do grupy golasów, wziął jednego z nich za rękę i wyprowadził na środek. Wymawiał głośno jego imię i nazwę wioski, z której pochodził. Z kolei golas zaczął przed grupą licytantów demonstrować swe mięśnie, uczynił kilka szybkich przysiadów i kilka podskoków (…). Ktoś wymienił dwanaście, inny – trzynaście, czternaście, piętnaście, piętnaście, piętnaście! Pisarz uderzył bambusem. Z tłumu wysunął się drobny człeczyna i podszedł do stołu. Spisano akt, plantator wypłacił jakąś sumę dla prowadzących licytację oraz za sporządzenie aktu. Schował w zanadrze zawiniątko z pieniędzmi i zabrał ze sobą nabytego niewolnika”^(). Do dziś niewolników mają też Tuaregowie żyjący na Saharze. I choć nie mówią o tym głośno, to jednak jakoś szczególnie się z tym nie kryją.

Wyspa Gorée jest jednym z najważniejszych symboli niewolniczego procederu. Niedaleko Domu Niewolników, niemal zaraz za portem, stoi pomnik niewolnika zrywającego łańcuchy. Te dwa obiekty przypominają dziś ten ponury rozdział historii Afryki. Ale współczesne Gorée to skansen zdominowany przez sprzedawców pamiątek: rzeźb w drewnie, malowideł na płótnie, batików oraz obrazów malowanych na piasku. Na wielu obrazach powtarza się motyw trzech kobiet niosących dzbany z wodą na głowie.

Nie czekaliśmy długo, gdy trzy kobiety z obrazu ożyły i stanęły przed nami. W wąskiej uliczce kolorowo ubrane dziewczyny niosą wodę w dzbanach na głowie.

– Oddaj moje fotografie! – krzyczy najmłodsza. Jest wściekła, że robimy zdjęcia. – Oddaj je!

Obietnica, że wyślemy fotki pocztą, łagodzi nastroje. Dziewczyny już nie są złe, uśmiechają się i proponują herbatę. Emocje, jak gwałtownie wybuchły, tak szybko opadają. Kilka godzin później kamieniarz, filmowany na najładniejszym bulwarze Dakaru nad Oceanem Atlantyckim, dostaje szału. Chce wyrwać kamerę, gotów się bić. Tak jak wcześniej dziewczyny sądzi, że wykorzystamy jego zdjęcia, by na nich zarobić. Afrykanie niezmiennie uważają, że nadal są wykorzystywani przez białych, że to wciąż rodzaj niewolnictwa, tyle że w innej formie. Konflikt z kamieniarzem staje się coraz groźniejszy. Murzyn jest wściekły. Łagodne słowa i gesty nie pomagają. Wyciągam pięć euro. Odtrąca rękę.

– Chcę tysiąc! – krzyczy.

Wokół zbierają się ludzie. Pozostaje ostatnia, sprawdzona w Afryce, metoda. Groźna mina, ostre słowa, krzyk. Kamieniarz w okamgnieniu pokornieje. Tak, Afrykanie nadal boją się ostrej reakcji białego. To smutna pozostałość niewolniczej przeszłości.

Biura wyglądają okropnie. Brudny budynek, zaniedbane pokoje, odpadający tynk, ściany niemalowane od lat. Meble są byle jakie, jakieś półki, szafy i zniszczone biurka oraz komputery sprzed piętnastu lat. Właśnie tutaj, do firmy znajomego w centrum Dakaru, Xavier zaprasza na lunch.

Na stoliku stoi duża misa z ryżem, sosem i rybą. Urzędniczki uśmiechają się i wręczają łyżki. Jemy wspólnie, z jednej michy, razem chyba z dziesięć osób. Szef biura, jowialny Murzyn po czterdziestce, oblizuje swoją łyżkę, a potem dzieli nią rybę. I tą oblizaną właśnie łyżką podrzuca nam co lepsze kawałki. Bo o gości trzeba dbać, gościnność to afrykańska powinność. Gdybyśmy tu przyszli bez Xaviera, przypadkowo trafili na ten lunch, też zaprosiliby nas do wspólnej miski. Ci ludzie mają niewiele, ale dzielić potrafią się wspaniale. Tego samego oczekują od białych. Jak masz – podziel się. Nieważne, czy to butelka wody czy tysiąc euro. Jeżeli masz – podziel się. Tak pojmowana solidarność często rodzi konflikty między białymi i czarnymi w Afryce. Czarni mają mało i dzielą się chętnie, biali posiadają dużo, ale dzielić się nie chcą. Różnica w postrzeganiu tego, co wspólne, przekłada się na zupełnie inny stosunek do drugiego człowieka. To jedna z przyczyn, która sprawia, że Afryka nie rozumie świata, a świat Afryki.

Wanda uśmiecha się trochę nieszczęśliwie, gdy szef biura odgryza kawałek ryby, wyjmuje z ust i kładzie jej na łyżkę. Jak przełknąć ten dowód życzliwości?

– Jestem już syta, dziękuję bardzo – usprawiedliwia się.

Dziewczyny śmieją się do rozpuku. A Xavier brudną ręką sięga do miski i je, jakby nie robił tego od tygodnia.

Teraz pora na herbatę. Mieszanka z mięty i ziół, mocno posłodzona i wielokrotnie przelewana z metalowego czajniczka do maleńkich szklaneczek i z powrotem. Ta ceremonia przelewania herbaty ma praktyczne znaczenie, bo wskutek napowietrzania herbata staje się smaczniejsza.

– Spróbujcie – mówią.

Napój jest znakomity. Kilkanaście osób pije z dwóch szklaneczek. Pierwsze parzenie, potem drugie i trzecie. Herbata za każdym razem smakuje inaczej – za pierwszym jest najbardziej aromatyczna, za ostatnim najłagodniejsza i najsłodsza. I choć szklaneczki są lepkie od cukru i oślinione, nie wypada odmówić poczęstunku.

Dakar to trzymilionowa metropolia i jak na Afrykę eleganckie miasto. Sporo tu kolonialnych budowli, trochę wieżowców. Na placu Niepodległości, w samym centrum, wznosi się piękny kolonialny budynek – dziś Izba Handlowa. Naprzeciw duży hotel. Wszędzie meczety, bo ponad dziewięćdziesiąt procent ludności wyznaje islam. No i mnóstwo pomników.

Z powodu jednego pomnika doszło do zamieszek i konfliktu muzułmanów z katolikami. Pięćdziesięciometrowy, wyższy od nowojorskiej Statuy Wolności monument przedstawia kobietę, mężczyznę i dziecko, co ma symbolizować afrykańskie odrodzenie. Ale imamowie skrytykowali budowlę, twierdząc, że jest sprzeczna z kanonami islamu, bo przedmiotem czci nie może być wizerunek człowieka. Tym bardziej że postacie na pomniku są półnagie, co już zupełnie obraża muzułmanów. Dodatkowe kontrowersje wzbudził koszt budowy – dwadzieścia siedem milionów dolarów, kwota tutaj niebotyczna. Mimo tego – jedną trzecią dochodów z biletów przyznano prezydentowi Senegalu Abdoulaye Wade jako pomysłodawcy i projektantowi. Muzułmanie rozpoczęli protesty. Prezydent, by odeprzeć zarzuty, powiedział, że chrześcijanie modlą się przecież do „człowieka, którego zwą Jezusem” i którego muzułmanie uważają za proroka. To z kolei rozsierdziło katolików. Arcybiskup Dakaru oskarżył prezydenta o obrazę mniejszości chrześcijańskiej. „Jesteśmy wstrząśnięci porównaniem pomnika z wizerunkami Jezusa znajdującymi się w naszych kościołach – mówił. – Skandaliczne jest wyśmiewanie i podważanie boskości Chrystusa, rdzenia naszej religii, przez najwyższe władze państwowe”.Kilkuset katolików urządziło demonstrację przed katedrą. Kiedy policja próbowała ich rozpędzić, doszło do bitwy na kamienie i pałki.

Od tamtej pory minęło trochę czasu, ale napięcie na linii muzułmanie – chrześcijanie pozostało. W kraju, który dotąd znany był z tolerancji wobec chrześcijańskiej mniejszości, czuje się niezdrową atmosferę.

– To wina katolików – mówi Xavier. – Powinni wynieść się do Watykanu.

Takie wyznanie zaskakuje. Xavier jest muzułmaninem, dziś modlił się już trzy razy, ale przecież od lat mieszka w Europie. Skąd tyle nietolerancji?

– Czy we Francji dokuczają ci, dlatego że jesteś muzułmaninem? – pytam.

– Niechby ktoś spróbował – denerwuje się. – Zgłosiłbym to na policję. Nie odpuściłbym.

– Dlaczego chcesz, by katolicy wynieśli się do Watykanu? Przecież Senegal to tolerancyjny kraj.

– Nie znoszę tolerancji. Żaden porządny muzułmanin nie może być tolerancyjny w sprawie wiary. Bo tylko islam jest drogą do Allaha, a Mahomet jest jego prorokiem. Inne religie trzeba wytępić, zniszczyć. I tak się stanie. Kiedyś cały świat będzie islamski. Nie będzie innych religii. Zburzymy wszystkie świątynie, pozostaną tylko meczety. Zostawimy Watykan, niech katolicy zamkną się w tym skansenie – nie potrafi powstrzymać wybuchu złości.

Patrzę na niego z zaskoczeniem. Czterdziestoletni, wykształcony Malijczyk. Nie znałem go wcześniej i teraz wypada zaakceptować go takim, jaki jest. O religii nie będziemy już rozmawiać. Za to o sztuce afrykańskiej owszem. Uwielbia ją. Zachwala wyroby afrykańskiego rzemiosła artystycznego. Uważa je za najładniejsze na świecie. Tak jak wszystko, co afrykańskie. Już wkrótce okaże się, że jest afrykańskim szowinistą.

Na targach wyrobów artystycznych, zwanych w Afryce Zachodniej artisana, można znaleźć ciekawe wyroby: figurki z metalu i rzeźbione w drewnie, fantastyczne maski, korale, obrazy. Ale dakarska artisana rozczarowuje. Ładniejsze rzeczy widzieliśmy na Gorée. Tu nie warto robić zakupów.

– Pokażę wam Sandagę – proponuje Xavier.

Sandaga to największy miejski targ, na którym można znaleźć absolutnie wszystko. Wanda podziwia piękne chusty i nie może oderwać wzroku od afrykańsko kolorowych materiałów. W straszliwym tłoku po raz kolejny wyjmuje portfel i kupuje tkaninę.

– Chodźcie już, chodźcie! – pogania Xavier.

– Jeszcze chwila – prosi Wanda.

– Nie ma mowy! – W jego głosie brzmi rozkazujący ton. – Idziemy na Marché Kemal. To bardziej interesujący targ. I ja tam mam swoje interesy. Tak zdecydowałem, rozumiesz?

Spoglądam na niego ze zdumieniem. Zachowuje się nie jak przewodnik, lecz dowódca. Dziś rankiem dałem mu sporą kwotę i ustaliłem, że resztę dostanie pod koniec podróży. Co prawda nie podobało mu się, że nie wszystkie pieniądze otrzyma od razu, ale musiał to zaakceptować. Ta część wystarczy na hotele, transport, posiłki, napoje. A także na jego wynagrodzenie, które wyliczył na półtora tysiąca euro. To w Afryce ogromne pieniądze.

– To ja decyduję! – Łapię Xaviera za ramię. Mówię twardym, doniosłym głosem. – Jak ci się nie podoba, oddaj pieniądze i rozstajemy się.

Xavier pokornieje.

– Dobrze, dobrze – mówi. – Ale chodźcie ze mną na Marché Kemal. Ja koniecznie muszę tam być. Zobaczycie ciekawy targ.

Marché Kemal rzeczywiście warto zobaczyć. Wyroby artystyczne są tu ładniejsze niż na artisanie. Wanda ogląda korale, ja maski. Xavier zniknął. Nagle miga gdzieś za rogiem stoiska.

– Xavier! – wołam.

Nie słyszy w tym gwarze. Za stoiskiem, gdzie zniknął, jest wąskie przejście.

– Nie idź tam! – mówi młoda kobieta w kolorowej sukni. – Nie idź! Posłuchaj mojej rady.

Z tyłu maleńki, niewiarygodnie zaśmiecony placyk. Xavier rozmawia z młodym Murzynem. W ręku trzyma wiązkę trawy. Spod trawy wystaje biały pakunek.

Młody Senegalczyk dostrzega mnie pierwszy.

– Kto to jest?! – krzyczy.

– Spokojnie, spokojnie, to przyjaciel – uspokaja go Xavier.

Przechodzą na wolof. Wolofowie to duże plemię zamieszkujące Afrykę Zachodnią. Mają swoje narzecze, w którym niewiele jest francuskich słów. Xavier i Senegalczyk gestykulują gwałtownie. Obaj są zdenerwowani. Nic nie rozumiem.

– Idź stąd! – Xavier patrzy na mnie spode łba.

– Co to jest? – Wskazuję na pakunek.

Xavier chowa go do plastikowej torby i przykrywa trawą. Młody Senegalczyk znika.

– Co to jest? – cedzę przez zęby. – Narkotyki?

– Zwariowałeś! – Śmieje się. Uśmiech ma sztuczny, jest zdenerwowany. – To tylko mieszanka mielonych ziół, nie narkotyki. Muszę to zawieźć do Saint-Louis. Naprawdę nie ma problemu. Nie rób kłopotów.

– Nie jedziesz z nami do Saint-Louis! – Gorączkowo zastanawiam się, co zrobić. – Oddaj pieniądze i rozstajemy się.

– Nie oddam, bo nie mam – mówi. – Właśnie je wydałem. I nie rób problemów, dojedziemy do Saint-Louis, tam ci oddam.

Wszystko jasne. Za nasze pieniądze kupił narkotyki. Sprzeda je w Saint-Louis. Nie mamy wyjścia, jeśli chcemy odzyskać pieniądze. Ale to niebezpieczne. Do Saint-Louis jest trzysta kilometrów, a na drodze policyjne bariery. Wiele barier. Przed wyjazdem z miasta, przed wjazdem do miasta, przy byle targu lub w ogóle na pustkowiu. Tak jest niemal w całej Afryce – policjanci zatrzymują pojazdy, by wziąć łapówkę. Nawet nie szukają pretekstu. Łapówka należy się i tyle. Chcesz jechać dalej – musisz zapłacić. Czasem tysiąc franków zachodnioafrykańskich, czyli niecałe sześć złotych, czasem wystarczy pięćset. Białych traktuje się inaczej. Tylko najbardziej bezczelni policjanci żądają od nich łapówek. Większość żandarmów uważa, iż przed białymi należy ukryć, że korupcja to normalna zasada życia gospodarczego. Zasada, z którą nikt nie walczy.

– Jedziesz innym samochodem niż my – mówię.

– Jadę z wami – cedzi każde słowo. – Nie mam już kasy, rozumiesz? A poza tym z wami będzie bezpieczniej. Samochodu z białymi nie będą sprawdzać.

Sprytnie to wymyślił. Będziemy gwarancją jego bezpieczeństwa. A poza tym, gdyby jednak policja znalazła paczuszkę, powie, że to nasza. No bo oczywiście to biali handlują narkotykami, wykorzystują Afrykę i zarabiają na niej. Kto nam uwierzy? W Senegalu za handel narkotykami grozi wieloletnie więzienie. Sytuacja staje się beznadziejna.

– Jesteś przestępcą! – krzyczę. – Jesteś bandytą!

– Jestem biznesmenem – mówi i śmieje mi się prosto w twarz. Już wie, że nie mamy wyjścia, że postawił na swoim.

Wracamy. Wanda rozgląda się z niepokojem.

– No, nareszcie jesteś. Już się martwiłam. Popatrz na zakupy. – Wskazuje korale i maski.

Nie zamierzam jej mówić o narkotykach. Wystarczy, że jedno z nas się denerwuje.

K. Czyżewski, W afrykańskiej dżungli, buszu i pustyni, Warszawa 1964.

Ibidem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: