Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Serduszko: Dzieje pożycia - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Serduszko: Dzieje pożycia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 342 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

– Więc do­zna­łaś za­wo­du?… A tak bar­dzo chcia­łaś wyjść za mąż! – dzi­wi się pani Ju­lia.

– Może wła­śnie dla­te­go: obie­cy­wa­łam so­bie za dużo – od­po­wia­da pani Ade­la.

Po dwu la­tach nie­wi­dze­nia spo­tka­ły się przy­pad­ko­wo w wa­go­nie. Na wi­dok przy­ja­ciół­ki pani Ade­la ucie­szy­ła się szcze­rze. W ra­do­ści pani Ju­lii była do­miesz­ka za­fra­so­wa­nia. Wśród py­tań i wy­nu­rzeń noc wrze­śnio­wa do­bie­ga­ła do świ­tu. Mo­gły mó­wić swo­bod­nie. Obca to­wa­rzysz­ka po­dró­ży chra­pa­ła.

A one sie­dzia­ły na­prze­ciw sie­bie i strzę­pa­mi wy­ry­wa­ły z prze­szło­ści uczu­cia i wra­że­nia. Było ich wi­docz­nie wię­cej w ży­ciu pani Ade­li. A może skłon­niej­sza była do zwie­rzeń.

Smu­kła, bla­da, oczy siwe pa­trzą nie wprost, lecz w dal nie­uchwyt­ną, w ja­kąś mgłę czy złu­dę, roz­ta­pia­ją­cą kon­tu­ry rze­czy­wi­sto­ści i dnia dzi­siej­sze­go.

Pani Ju­lia, hoża, wi­docz­nie zdro­wa i rada z ży­cia, słu­cha przy­ja­ciół­ki z cie­ka­wym zdu­mie­niem.

– I tak od sa­me­go po­cząt­ku? – pyta, uszom wła­snym nie wie­rząc.

– Od pierw­szej chwi­li – upew­nia ją pani Ade­la.

– Nie, to nie­po­ję­te! Na­zy­wa­li cię „pło­my­kiem”, mó­wi­li, że tem­pe­ra­ment z cie­bie try­ska!

– Od­stra­szył na­wet… wiesz kogo.

Pani Ju­lia nie sły­szy. Skwa­pli­wie cze­goś szu­ka w ne­se­se­rze.

– A ile mia­łam po­tem przy­kro­ści – skar­ży się pani Ade­la. – Za­pi­sy­wa­no mi mał­żeń­stwo na re­cep­cie.

– Tym­cza­sem nie „pło­myk”, lecz „so­pe­lek”. W gło­wie mi się nie mie­ści!

– A mnie?… Py­tam się chwi­la­mi, czy to na­praw­dę? Czy może speł­ni­ło się to, co mi za­po­wia­da­no, i mam obłęd?

– Co za przy­pusz­cze­nie! – woła pani Ju­lia. Pani Ade­la za­my­śla się.

– Nie wie­rzysz, jak ja się cie­szę, że cie­bie spo­tka­łam! Po­dwój­nie, moja dro­ga – upew­nia. – Bo z ni­kim na świe­cie nie mó­wi­ła­bym tak otwar­cie. A chcia­łam ko­niecz­nie ko­goś za­py­tać, do­wie­dzieć się, czy te nad­zwy­czaj­ne upo­je­nia to tyl­ko w ro­man­sach i w wy­obraź­ni pa­nien?

– Ja, co praw­da, nic so­bie nie wy­obra­ża­łam…

– I by­łaś szczę­śli­wa od razu?

– Od razu i je­stem co­raz bar­dziej!

– Choć wy­szłaś za mąż z roz­sąd­ku? – dzi­wi się pani Ade­la. Jej przy­ja­ciół­ka na­chy­la gło­wę nad ne­se­se­rem.

– Czy twój mąż spo­strzegł, że go po­ko­chać nie mo­żesz? – za­py­tu­je.

– Ależ ja go ko­cham do sza­leń­stwa! – upew­nia pani Ade­la.

– Sza­leń­stwo bez sza­łu?

– Bo ty mnie nie ro­zu­miesz…

– Nic dziw­ne­go: by­łaś za­wsze in­te­li­gent­niej­sza ode mnie.

– Wca­le nie. Ży­cie wy­ka­za­ło, że je­stem zu­peł­nie głu­pia. I… – no, nie wiem, co by się ze mną sta­ło, gdy­by mój mąż się ze mną nie oże­nił. Jak­że go nie ko­chać!

– Mnie się zda­je, że ty w sie­bie tę mi­łość wma­wiasz.

– Julu! Pro­szę cię, tak nie mów. I nie myśl tak…

– In­a­czej my­śleć nie mogę. Bo je­śli się ko­cha męża, no to się ko­cha; a je­że­li się nie ma do nie­go po­cią­gu…

– Ależ on jest mi dro­gi i miły! I żyć bez nie­go nie po­tra­fię. Pła­kać mi się chce, że go zo­ba­czę do­pie­ro za sześć go­dzin, a cie­szę się sza­le­nie, że mnie po­ca­łu­je, przy­tu­li.

– To już zu­peł­nie nic nie ro­zu­miem!

– Wi­dzisz, to tak: póki był moim na­rze­czo­nym, nie mo­głam się do­cze­kać, żeby zo­stał moim mę­żem, a te­raz… ża­łu­ję, że nie jest na­rze­czo­nym.

– I da­jesz mu to po­znać?

– Pa­mię­tasz, nie umia­łam uda­wać. Ży­cie nie na­uczy­ło mnie jesz­cze.

– Daw­no­ście się po­bra­li?

– Już czte­ry mie­sią­ce i dzie­sięć dni.

– Ha! wiesz, to się może zmie­nić.

– Ni­cze­go wię­cej do szczę­ścia mi nie brak.

– To ci brak dużo.

– Do­praw­dy! A twój mąż dał ci szczę­ście zu­peł­ne? Panu Ju­lia nic na to nie od­po­wia­da.

– Czy daw­no pi­sa­ła de cie­bie moja mama? – pyta na­gle.

– Two­ja mama przy­sła­ła mi te­le­gra­ficz­ne bło­go­sła­wień­stwo w dzień ślu­bu i ani słów­ka po­tem, i z parę mie­się­cy przed­tem. A ty jak zwy­kle mil­cza­łaś.

– Mama ci do­nio­sła, że za mąż wy­cho­dzę?

– Tak, wy­ra­ża­ła się bar­dzo ser­decz­nie o panu Sień­kow­skim.

– A po­tem nie pi­sa­ła, że się to mał­żeń­stwo roz­chwia­ło?

– Roz­chwia­ło się! Nic nie wiem. Pew­na by­łam, że mam przed sobą pa­nią Sień­kow­ską. Jak­że się na­zy­wasz?

– Nie miej za złe ma­mie. Ona cię ko­cha jak cór­kę – od­po­wia­da pani Ju­lia wy­mi­ja­ją­co. – By­łam na­wet raz o cie­bie za­zdro­sna.

– Tak da­le­ce! Ale nie­chże się do­wiem, czy­ją je­steś żoną?

– Wca­le się nie do­my­ślasz?…

– Nie.

– Ja ci wy­raź­niej po­wie­dzieć nie mogę…

– Ach! To chy­ba…

Pani Ju­lia zno­wu otwie­ra ne­se­ser.

– Do­praw­dy? Wy­szłaś za pana Ka­zi­mie­rza Jar­now­skie­go? – woła pani Ade­la.

Od­po­wie­dzią jest drgnię­cie po­wiek spusz­czo­nych i ru­mie­niec.

– Ależ, moja dro­ga, mnie to już jest zu­peł­nie obo­jęt­ne… zu­peł­nie!

– Bo mama nie chcia­ła mi po­zwo­lić.

– Ko­cha­na mama! Przez wzgląd na moje daw­ne uczu­cia?

– Dla­te­go, i z in­nych po­wo­dów. Mó­wi­ła, że… że nie będę z Ka­ziem szczę­śli­wa, że… on nie po­tra­fi ko­chać jed­nej.

– Jak daw­no je­steś po ślu­bie?

– Już od pół roku.

– Ja już wte­dy by­łam za­ko­cha­na w moim Rom­ku, choć bez na­dziei.

– Szko­da, że mama o tym nie wie­dzia­ła.

– Ale opo­wiedz­że mi, jak się to sta­ło. Wszak on był za­rę­czo­ny z kim in­nym? – pyta pani Ade­la.

– Na parę ty­go­dni przed ślu­bem pan­na Kra­sow­ska otrzy­ma­ła ano­nim i ze­rwa­ła. Do­my­ślam się, co w tym li­ście było i kto go pi­sał. I ja do­sta­łam po­dob­ny. Ale mnie ona tym nie zra­zi­ła. Wie­dzia­łam, że miał z nią ro­mans.

– Wie­dzia­łaś, bę­dąc jesz­cze pan­ną?

– Któż nie wie­dział w na­szej oko­li­cy, oprócz cie­bie! Czy też i dziś tak ufasz lu­dziom?

– Nie mam do czy­nie­nia z ludź­mi zły­mi.

– Ty tak za­wsze my­śla­łaś.

– A ty?

– Mnie mie­li za głu­pią. Ale ja trzeź­wo na świat pa­trzę. Tyl­ko tego, co wi­dzę i my­ślę, nie mó­wię. Po co?

– By­łaś za­wsze skry­ta. Pa­mię­tam, jak w na­szym pa­nień­skim po­ko­ju pła­ka­łaś nie­raz po, no­cach. I nig­dy nie chcia­łaś mi po­wie­dzieć, dla­cze­go.

Gdy­by kto wszedł do wa­go­nu, po wy­ra­zie twa­rzy obu pań mógł­by po­znać, że szar­pią so­bie du­szę wza­jem.

Drga­ła mię­dzy nimi ja­kaś stru­na ze­rwa­na.

– Wiesz, Julu – rzu­ca pani Ade­la jak­by od nie­chce­nia – te­raz do­pie­ro za­czy­nam ro­zu­mieć. Ty już daw­no, jesz­cze w Po­ku­tyń­cach, gdy­śmy się ra­zem uczy­ły… ty już wte­dy… ko­cha­łaś się… w two­im obec­nym mężu… Po­wiedz!

Pani Ju­lia wyj­mu­je z ne­se­se­ru igiel­nik. Czyż­by tego szu­ka­ła tak za­wzię­cie?

– Przy­znaj się, by­łaś o mnie za­zdro­sna? – na­le­ga pani Ade­la. – To ci prze­cież nie ubli­ża, bo osta­tecz­nie ty od­nio­słaś zwy­cię­stwo.

Pani Ju­lia za­rzu­ca ne­se­ser na siat­kę, a igiel­nik cho­wa do ręcz­nej to­reb­ki.

– Więc to tak było? – dzi­wi się pani Ade­la. – Sza­lo­ne miał szczę­ście do ko­biet: i ja, i ty… nie mó­wiąc o in­nych… Wiesz, to za­baw­ne: mój daw­ny na­rze­czo­ny jest te­raz two­im mę­żem! Jak my­ślisz, czy to ja­kie po­wi­no­wac­two? Gdy­bym ja mia­ła cór­kę, a ty syna, może by po­trze­bo­wa­li dys­pen­sy do ślu­bu?

– Nie by­łaś daw­niej zło­śli­wa. Daj po­kój, bo cię po­są­dzę, że ko­chasz jesz­cze mego męża.

– Upew­niam cię, że zro­bił, co tyl­ko mógł, żeby mnie z tego wy­le­czyć.

– Mi­łość bywa upo­rczy­wa.

– Ale jest na nią je­den spo­sób nie­za­wod­ny: klin kli­nem. A ta­kie­mu czło­wie­ko­wi, jest mój mąż, ła­two przy­szło taki klin wy­bić.

– Tym ła­twiej, że jest dok­to­rem. Bar­dzo się cie­szę z tej ku­ra­cji. Mama bę­dzie uszczę­śli­wio­na.

Za­pa­da mil­cze­nie.

– Skąd wra­casz? – pyta pani Ju­lia po chwi­li.

– Od stry­ja mego męża, z Li­twy. Pan Ty­tus Żel­wietr jest wdow­cem. Moja mama od paru lat opie­ku­je się jego cór­ka­mi.

– A Zu­nia?

– Jest przy niej. Wy­ro­sła na ogrom­ną pan­nę.

– Za­pew­ne nie tak ład­na jak ty?

– Sto razy ład­niej­sza. Ślicz­na!

– Wiesz, w to­bie coś się zmie­ni­ło. Pa­trzę i nie mogę do­strzec, co to ta­kie­go.

– Zmie­ni­ło się to, że je­stem szczę­śli­wa. Gdy­śmy się ostat­ni raz wi­dzia­ły, by­łam zroz­pa­czo­na z po­wo­du… two­je­go męża. Ty na­wet nie wiesz, jak ja te­raz je­stem wdzięcz­na jego mat­ce, że nie po­zwo­li­ła mu oże­nić się ze mną.

– Tak? Do­brze się skła­da, bo, wy­obraź so­bie, i on z tego rad. Ser­decz­ne przy­ja­ciół­ki mia­ły­by so­bie dużo do po­wie­dze­nia… rze­czy przy­krych, więc mil­czą zno­wu.

– Gdzież ty je­dziesz? – pyta po chwi­li pani Ade­la.

– Do Ber­li­na. Wła­śnie mat­ka mo­je­go męża – dla któ­rej masz tyle wdzięcz­no­ści – wra­ca­jąc z Szwaj­ca­rii, za­cho­ro­wa­ła cięż­ko w Ber­li­nie. We­zwa­no nas te­le­gra­ficz­nie. By­li­śmy w od­wie­dzi­nach u mo­jej ciot­ki, tak­że na Li­twie. Ka­zio po­je­chał za­raz. Ja mu­sia­łam jesz­cze parę dni się za­trzy­mać. Oba­wiam się, że przy­ja­dę za póź­no.

– Pa­nią Jar­now­ską ska­zu­ją na śmierć od lat dzie­się­ciu. Je­że­li do­tych­czas żyje, to może jej się po­lep­szy.

– Daj Boże! Bar­dzo dla mnie do­bra.

– I ja przy­lgnę­łam do ro­dzi­ny męża – mówi pani Ade­la. – Ci Li­twi­ni to inni lu­dzie! Ta­kich nie wi­du­je się na Ukra­inie, a zwłasz­cza w War­sza­wie. Chłod­ni z po­zo­ru, ale co za grunt szla­chet­ny.

– Ja zna­łam jed­ne­go tyl­ko Li­twi­na. Nie po­zna­łam jego grun­tu, bo nic nie mó­wił. A ja­kiż jest twój mąż?

– Taki, ja­kie­go nie ma na świe­cie.

– By­łaś za­wsze eg­zal­to­wa­na, moja Dolu.

– Pro­szę cię, tak mnie nie na­zy­waj, Ro­man nie lubi tego spiesz­cze­nia. A i ja tak­że. Nie cier­pię wszyst­kie­go, co mi przy­po­mi­na moje cza­sy pa­nień­skie.

– Ach! to to! – woła na­gle pani Ju­lia. – Te­raz do­pie­ro wi­dzę, dla­cze­go wy­da­łaś mi się inną: ulu­bio­ny ko­lor w nie­ła­sce. Oko nie przy­wy­kło wi­dzieć cię w po­pie­la­tym. Pa­mię­tasz, na­zy­wa­li cię „pą­so­wą pan­ną?”.

– Za­po­mnia­łam już i przy­po­mi­nać so­bie nie chcę. Dwa­dzie­ścia dwa lata by­łam pan­ną i ani jed­nej chwi­li szczę­śli­wą… tyl­ko przez ostat­nie mie­sią­ce, jako na­rze­czo­na Rom­ka… ale i wte­dy było mi smut­no, bo za nim tę­sk­ni­łam.

– Wszak by­li­ście obo­je w War­sza­wie?

– Nie, on mi ka­zał je­chać do stry­ja i tam zo­stać przy ma­mie do ślu­bu.

– A po­tem ka­zał ci zmie­nić nie tyl­ko na­zwi­sko, ale i imię. Jak­że mam do cie­bie mó­wić?

– Mów: Luń­cia.

– Da­le­ko ład­niej Dola.

– A ja wolę być Lu­nią.

– Bo mąż cię tak na­zy­wa?

– Tak, i in­a­czej.

– A jak on wy­glą­da? Pięk­ny za­pew­ne… nie tyl­ko w two­ich oczach?

– To za­le­ży, jak kto pięk­ność ro­zu­mie. On nie ma wą­sów od ucha do ucha.

– Ależ chy­ba nie wy­go­lo­ny?

– Nie.

– Duży czy mały?

– A ty, moja Julu, po ukra­iń­sku mie­rzysz uro­dę na łok­cie.

– Wi­docz­nie twój pan Ro­man jest ma­łe­go wzro­stu.

– Z ja­kie pół gło­wy wyż­szy od two­je­go pana Ka­zi­mie­rza.

– To nie­po­dob­na.

– Zo­ba­czysz, wy­je­dzie po mnie na dwo­rzec… Ale wiesz – do­da­je pani Ro­ma­no­wa z uśmie­chem – gdy­by na­sza to­wa­rzysz­ka po­dró­ży nie chra­pa­ła, mo­gła­by się nie­źle uba­wić ry­wa­li­za­cją dwu przy­ja­ció­łek o wzrost i wąsy mę­żów.

Spusz­czo­ne ro­le­ty ob­ra­mo­wu­je po bo­kach sza­rość, ja­śniej­sza z każ­dą chwi­lą.

– Trze­ba się prze­spać – oświad­cza pani Ade­la. Wkła­da ma­tin­kę ja­sno­nie­bie­ską, wy­cią­ga się na ka­nap­ce i oczy za­my­ka.

Nie chce otwo­rzyć my­śli wspo­mnie­niom.

Od­ga­nia je.

Wra­ca­ją.

Pa­trzy na nie z ura­zą.

Nie od­stę­pu­ją.

Chce pa­trzeć z lek­ce­wa­że­niem.

I to ich nie od­pę­dza. Za­glą­da­ją pod spusz­czo­ne po­wie­ki, któ­ry­mi od­gro­dzi­ła się od przy­ja­ciół­ki. Pa­trzeć na nie musi, więc pa­trzy, ale dzi­wi się, że tak być mo­gło, że dzi­siej­szy mąż pani Ju­lii, kie­dyś – nie bar­dzo daw­no – tymi wła­śnie wą­sa­mi od ucha do ucha świat jej za­sła­niał szczel­nie.

Parę lat od­dzie­la ją od tych uczuć, tak już ob­cych jej ser­cu.

Czyż zu­peł­nie ob­cych?

Więc dla­cze­go Jula jest jej te­raz mniej bli­ską i miłą, niż była przed go­dzi­ną?

Ta­jem­ni­ca ser­ca ko­bie­ce­go bywa nie­kie­dy ta­jem­ni­cą i dla ser­ca, w któ­rym się kry­je.

Pani Ade­la leży z rę­ka­mi sple­cio­ny­mi pod gło­wą i w cia­snym, dusz­nym wa­go­nie owie­wa ją za­pach bu­rza­nów. Słoń­ce się cho­wa, a na ste­pie ich dwo­je – pan Ka­zi­mierz i ona. Usta na ustach…

Ja­kie to da­le­kie, nie­mi­łe! A jed­nak swo­je, bo kie­dyś wy­szło z du­szy tej sa­mej, choć dziś in­nej.

In­nej? Nie, za­bar­wio­nej in­a­czej.

W tej chwi­li ko­cha męża jesz­cze moc­niej. O, tak! Co za po­rów­na­nie z tam­ty­mi!

– Śpisz? – prze­ry­wa jej za­du­mę pani Ju­lia. Po­wie­ki pani Ade­li drgnę­ły.

– Pro­szę cię, nie uda­waj. Bo chcia­łam ci jesz­cze coś po­wie­dzieć. My­ślisz, że on się ze mną oże­nił dla pie­nię­dzy?

– Ja nic nie my­ślę, moja Julu, i nic mnie to nie ob­cho­dzi.

– Do­wiedz się, że by­li­śmy już za­rę­cze­ni, kie­dy na nie­go spa­dła duża for­tu­na po da­le­kim krew­nym w Ga­li­cji.

– Tak? To bar­dzo szczę­śli­wie!

– Mój po­sag w po­rów­na­niu jest mały.

– Tym le­piej dla was oboj­ga.

– A wiesz, on nie­raz mówi, że na­praw­dę to nie ko­chał żad­nej, tyl­ko mnie jed­ną… od po­cząt­ku.

– Aa! To do­brze! Ale chcia­ła­bym usnąć. Do­bra­noc.

– Do­bra­noc, moja… Luń­ciu.II

Kon­duk­to­ro­wie od­bie­ra­ją bi­le­ty. Ostat­nia sta­cja przed War­sza­wą. Pa­nie w dam­skim prze­dzia­le sta­ra­ją się z twa­rzy i z ubra­nia ze­trzeć śla­dy nocy spę­dzo­nej byle jak.

Pani Ade­la nie ma kło­po­tu z upię­ciem wło­sów, fa­lu­ją się bez po­mo­cy że­laz­ka. Wbrew mo­dzie nie upi­na ich nad czo­łem, lecz za­wi­ja ni­sko, w gru­by wę­zeł. Tak lubi jej mąż.

„Dro­gi, je­dy­ny!” – my­śli, wsu­wa­jąc szyl­kre­to­we szpil­ki we wło­sy.

Jesz­cze pięć mi­nut! On już tam pew­no stoi na pe­ro­nie i cze­ka.

A może nie mógł po nią wy­je­chać? Może go za­trzy­ma­ła jaka pięk­na pa­cjent­ka?

W zło­to­wło­sej Luni ser­ce za­mie­ra. Od­ży­wa zno­wu, ob­la­ne cie­płą falą prze­czu­wa­nej ra­do­ści.

Po­wi­ta go za chwi­lę. Wśród mnó­stwa głów ob­cych uj­rzy tę jed­ną uko­cha­ną.

Wi­dzi już ją wy­raź­nie.

I zno­wu ją za­sła­nia­ją nie pod­miej­skie ko­mi­ny, ale złe prze­czu­cia, trwo­gi.

I tak na prze­mian pani Ade­la do­zna­je tylu udrę­czeń i słod­kich wzru­szeń, ile ich zdo­ła za­wrzeć okres pię­ciu mi­nut.

Zgiełk. Ścisk. Po­wi­ta­nie. Tra­ga­rze pę­dzą. Pa­nie wpa­da­ją w roz­pacz, nie mo­gąc się do­li­czyć ręcz­nych pa­kun­ków. Ro­ze­spa­ne dzie­ci pła­czą. Ja­kaś dama w zie­lo­nej suk­ni, w ka­pe­lu­szu z od­wi­nię­ty­mi skrzy­dła­mi, bie­ga, wo­ła­jąc wnie­bo­gło­sy:

– Dwad­cat', tre­tij no­mier! Gdie dwad­cat' tre­tij no­mier?

Nad tłu­mem gó­ru­je wy­nio­sła po­stać mę­ska. Oczy nie­bie­skie prze­su­wa­ją się po krzy­kli­wym i ru­chli­wym zbie­go­wi­sku. Upa­tru­ją ko­goś.

Za­bły­sły ra­do­ścią. Od­sła­nia się ja­sna czu­pry­na.

Pani Ade­la już pod­bie­ga i głów­kę pod­no­si. Pew­na jest, że on do jej ust się schy­li.

Pan Ro­man ści­ska bar­dzo moc­no jej rękę i wsu­wa ją pod ra­mię.

– Jul­ciu, to mój mąż! – ob­wiesz­cza Lu­nia, zwra­ca­jąc się ku przy­ja­ciół­ce. – Wi­dzisz, że i on ma wąsy – do­da­je z uśmie­chem. – Bo to po dro­dze, dla za­bi­cia cza­su, prze­chwa­la­ły­śmy się mę­ża­mi – tłu­ma­czy panu Ro­ma­no­wi.

– Wy­bor­ny spo­sób – wtrą­ca pani Ju­lia – noc ze­szła nam nie­po­strze­że­nie. Ale pan nie wie… kto ja je­stem: daw­na Jul­cia Wo­liń­ska. Sły­szał pan o mnie z pew­no­ścią?

– Znam pa­nią do­brze, a po­zna­my się jesz­cze le­piej.

– Chy­ba nie te­raz. Je­stem w prze­jeź­dzie do Ber­li­na… od po­cią­gu do po­cią­gu.

– W każ­dym ra­zie za­bie­ra­my pa­nią do sie­bie.

– Ser­decz­nie dzię­ku­ję, ale nie mogę. Mam za­le­d­wie parę go­dzin, a mnó­stwo in­te­re­sów.

– Może ty, Lu­niu… po­tra­fisz upro­sić przy­ja­ciół­kę – zwra­ca się pan Ro­man do żony.

– Nie, nie, do­praw­dy. W ża­den spo­sób… – bro­ni się pani Ju­lia. – Do wi­dze­nia, moja dro­ga. Do wi­dze­nia! Że­gnam pana… Dzię­ku­ję, ja so­bie sama po­ra­dzę… Mam już nu­mer ka­ret­ki.

– Na­resz­cie! Mój Rom­ku! My­śla­łam, że się tej chwi­li nie do­cze­kam – mówi Lu­nia do męża w po­wo­zie. – Jak to do­brze, że Jul­cia nie dała się na­mó­wić!

– Nic dziw­ne­go. Je­śli nie pro­si­łaś przed­tem…

– Nie przy­szło mi do gło­wy… Nie mogę się jesz­cze oswo­ić z my­ślą, że mam wła­sny dom i męża.

– Trze­ba było jed­nak ją upro­sić. Ko­bie­ta sama, w ob­cym mie­ście…

– Rom! bo będę za­zdro­sna! Zresz­tą po­tem ci wy­tłu­ma­czę. Te­raz o ni­kim my­śleć nie chcę, tyl­ko o to­bie. I ty myśl tyl­ko o mnie… Mój je­dy­ny, więc do­praw­dy, do­praw­dy, sie­dzę przy to­bie! Nie za­po­mnia­łeś mnie ko­chać? Po­wiedz!

Pan Ro­man uśmie­cha się i od­po­wia­da jej oczy­ma, ale ona chce to sły­szeć.

– Po­wiedz, po­wiedz! – na­pie­ra się i głów­kę prze­chy­la. – Nie masz po­ję­cia, jak ja się drę­czy­łam – szep­ce – przy­cho­dzi­ły mi bar­dzo złe my­śli… przy­pusz­cze­nia…

– Zno­wu? Kie­dy się tego po­zbę­dziesz?

– Nig­dy!

– Ej, ty, ty, dzie­cia­ku dro­gi!

– Dro­gi?

– I dro­gi, i miły, i nie­roz­sąd­ny.

– Bo za­ko­cha­ny sza­le­nie! A Rom nie­do­bry! Tak mnie chłod­no przy­wi­tał…

– Jak­że in­a­czej… przy lu­dziach?

– A cze­mu nie wy­je­cha­łeś po mnie do Bia­łe­go­sto­ku?

– Do Bia­łe­go­sto­ku? Skąd­że ci to na myśl przy­szło?

– Ot, tak… mia­łam prze­czu­cie, że mi zro­bisz nie­spo­dzian­kę, i wy­bie­głam na pe­ron wśród nocy…

– Roz­grza­na, z wa­go­nu!… Mo­głaś się za­zię­bić!

– Mój ty dok­to­rze ko­cha­ny! Może mnie bie­rzesz za jaką pa­cjent­kę?

– Za pa­cjent­kę, któ­ra po­trze­bu­je cią­głej opie­ki.

– I chce opie­ki. A bar­dzo jej źle było bez dok­to­ra!

– No i wi­dzisz, je­ste­śmy zno­wu ra­zem.

– Ale ty już mnie nig­dy sa­mej nie zo­sta­wiaj, bo za­raz wró­cę. I te­raz by­ła­bym wy­je­cha­ła z No­wo­trzeb na­za­jutrz po to­bie, ale stryj nie da­wał! koni, a mama pła­ka­ła.

– My­śla­łam, że bę­dziesz roz­sąd­ną.

– Nie, nie! To dla mnie za trud­ne! Przy­su­nę­ła się do nie­go.

– Tak bym chcia­ła cie­bie po­ca­ło­wać – szep­nę­ła.

– Luń­ciu, opa­mię­taj się! – rzekł prze­ra­żo­ny.

– Wiem! Wiem! Cała War­sza­wa na nas pa­trzy!

– Że też ty sama tego nie ro­zu­miesz!

– Dzi­wac­two! Uli­ce pu­ste… A że tam zo­ba­czy jaki po­sła­niec.. Cóż nam to prze­szka­dza?

– Szko­da, że to­bie to nie prze­szka­dza.

– Mój dro­gi, bez mo­ra­łów. Nie psuj mi ra­do­ści. Je­że­li nie chcesz po­ca­ło­wać, to choć obej­mij. I to­bie bę­dzie miło. Ach! na­resz­cie!

Po­wóz sta­je na Wło­dzi­mier­skiej. Sta­ry słu­żą­cy, Waw­rzy­niec, już drzwi otwo­rzył i wita swo­ją pa­nią ser­decz­nie.

– Dzień do­bry, moi dro­dzy! Wró­ci­łam! Wró­ci­łam! Tak się cie­szę! Lu­nia rzu­ca ka­pe­lusz, okry­cie, wbie­ga za mę­żem do ga­bi­ne­tu.

– A te­raz ca­łuj, ca­łuj! – szep­ce i oczy przy­my­ka, i na­sta­wia mu usta.

On pije z nich roz­kosz i ogar­nia go pra­gnie­nie co­raz więk­sze.

Ona już nic wię­cej nie pra­gnie. Tę­sk­ni­ła… tyl­ko za tym. Chce, żeby ją ca­ło­wał, żeby to­nął ocza­mi w jej oczach i szep­tał sło­wa piesz­czo­tli­wie. Ma­rzy­ła o tym. A te­raz… wo­la­ła­by jesz­cze tę­sk­nić i ma­rzyć.

Pan Ro­man ma­rzyć nie umie, a tę­sk­nić już nie chce. Sie­dzą przy­tu­le­ni do sie­bie na ka­na­pie.

Z jej ust pły­nie roz­kosz… lecz pły­nąc ku nie­mu, od­pły­wa od niej i po­zo­sta­wia chłód w jej ży­łach.

Byle tego nie spo­strzegł! Po­wie­ka­mi ten chłód za­sła­nia.

– Ro­mu­niu! Bar­dzo mi z tobą do­brze! Bar­dzo! – upew­nia. Ale on już na twa­rzy przej­rzy­stej wy­czy­tał wszyst­ko, co chcia­ły za­kryć po­wie­ki.

– Nie wsta­waj, Rom­ku. Pro­szę cię! Już zu­peł­nie ochło­nął.

– Wie­rzaj mi: ja bym chcia­ła być inną… Wie­rzysz? Ob­ję­ła go za szy­ję i szep­ce mu to na ucho.

– Wie­rzę – od­po­wia­da mąż, idąc ku drzwiom.

– I czu­jesz jed­nak, że cię ko­cham? Do­praw­dy, Rom­ku, ty nie myśl…

– Ja my­ślę, że po­win­naś od­po­cząć. Pew­no nie spa­ły­ście w nocy. Jadę do cho­rych. A ty się po­łóż. Do wi­dze­nia.III

– Cho­ra je­steś? – za­fra­so­wał się, gdy przy­je­chaw­szy do domu o trze­ciej, za­stał ją le­żą­cą na łóż­ku w po­dróż­nym ko­stiu­mie.

Na­chy­lił się, aby do­tknąć ręką jej gło­wy.

– Pła­ka­łaś zno­wu? – rzekł z nie­cier­pli­wo­ścią tłu­mio­ną. Za­rzu­ci­ła mu ręce na szy­ję.

– Nie gnie­waj się – pro­si­ła. – Było mi bar­dzo smut­no po two­im odej­ściu. My­śla­łam, że cały dzień ze mną spę­dzisz.

– Wszak wiesz, że mam pa­cjen­tów.

– Mia­łeś ich cią­gle, a mnie nie było przez dzie­sięć dni. I na­wet nie po­ca­ło­wa­łeś mnie na „do wi­dze­nia”. Tak mi było cięż­ko, bo my­śla­łam: co bę­dzie, jak ty mnie ko­chać prze­sta­niesz!

– No, na­tu­ral­nie, trze­ba się czymś mar­twić! Przy­wio­złaś, jak wi­dzę, z po­wro­tem i łzy, i prze­czu­cia, i wy­mów­ki! A obie­cy­wa­łaś… W ogó­le nic się w to­bie nie zmie­ni­ło. I przy­znaj, że ja ra­czej mógł­bym…

Lu­nia ob­le­wa się ru­mień­cem.

– Tak, praw­da, praw­da… przy­zna­ję… i żal mi cie­bie, że masz taką żonę.

– Po­sta­raj się, że­bym miał inną.

– Będę się jesz­cze sta­rać, ale nie mów do mnie ostro, bo wy­obra­żam so­bie…

– Moje dziec­ko, ty so­bie w ogó­le za dużo wy­obra­żasz… Ja śpie­szę się, wra­cam wcze­śniej do domu, żeby się tobą na­cie­szyć…

– Do­praw­dy? Ro­mu­niu!

– No tak, a ty…

– A ja je­stem nie­zno­śna?… Czu­ję to sama.

– Nie, je­steś ślicz­na i miła, ale dzie­cin­na. I to mnie draż­ni. Wiesz, że je­stem nie­cier­pli­wy.

– Tak, je­steś anio­łem nie­cier­pli­wo­ści.

– Więc ze­chciej zro­zu­mieć, że nie mo­że­my być cią­gle ra­zem.

– Ja to ro­zu­miem, ale zgo­dzić mi się z tym trud­no. Wiem, że masz Pa­cjen­tów, łaź­nie lu­do­we i tę nową ga­ze­tę. To wszyst­ko waż­ne spra­wy pu­blicz­ne. A ja je­stem taka mała spra­wa pry­wat­na! I dla­te­go mi nie­raz] smut­no, i cza­sem nud­no… bez cie­bie.

– Bo każ­dy po­wi­nien mieć swo­je ży­cie wła­sne, być od­ręb­ną ca­ło­ścią.

– Ja chcę być tyl­ko two­ją po­ło­wą.

– No i po­wiedz: czy moż­na z tobą mó­wić po­waż­nie? Ot, le­piej chodź­my na obiad. Już wpół do czwar­tej. Pa­cjen­ci za­czną się scho­dzić.

– A ja zo­sta­nę zno­wu sama.

– Jak każ­da żona czło­wie­ka pra­cy. Wie­dzia­łaś, że nie będę przy to­bie sie­dział z za­ło­żo­ny­mi rę­ka­mi.

Spo­strzegł, że jej zro­bił przy­krość.

– Chodź­my już, chodź­my – rzekł, bio­rąc ją wpół i pod­no­sząc z ka­nap­ki.

Pro­wa­dził ją do ja­dal­ne­go po­ko­ju. Osznu­ro­wa­ny ku­fer stał w ko­ry­ta­rzu.

– Ot, wi­dzisz – rzekł – jest za­ję­cie na całe po­po­łu­dnie. Ja tym­cza­sem za­ła­twię się z moją ro­bo­tą i wie­czór spę­dzi­my ra­zem. Moja pani wło­ży szla­fro­czek… mój ulu­bio­ny nie­bie­ski.

Szła obok nie­go w mil­cze­niu, zwa­rzo­na ostrym sło­wem. Przed za­mknię­ty­mi drzwia­mi po­ko­ju ja­dal­ne­go sta­nął, na­chy­lił się i po­ca­ło­wał ją w usta moc­no, krót­ko.

– Moja ty! – szep­nął.

Tym po­ca­łun­kiem, tym szep­tem sto­pił jej ura­zę.

Na okrą­głym sto­le Waw­rzy­niec jak zwy­kle po­ło­żył dwa na­kry­cia obok sie­bie. Chcia­ła przy­su­nąć swój ta­lerz do ta­le­rza Ro­ma­na. Za­trzy­mał jej rękę i na po­przed­nie miej­sce cof­nął na­kry­cie, wska­zu­jąc słu­żą­ce­go oczy­ma.

Roz­mo­wa nie kle­iła się. Pani Ade­la łzy po­ły­ka­ła, pan Ro­man to wi­dział, ale uda­wał, że nie do­strze­ga. Py­tał o stry­ja, o pa­nią Ża­liń­ską, jej mat­kę, o sio­strę Zu­nię. Sta­ra­ła się od­po­wia­dać swo­bod­nie.

Wi­dział te wy­sił­ki. Roz­bra­ja­ły go. Sam przed sobą na­wet przy­znać nie chciał, że ko­bie­cość tkli­wa, żąd­na piesz­czo­ty, prze­ma­wia do jego ser­ca i… zmy­słów. Bro­nił się prze­ciw temu, sro­żył, ale co­raz bar­dziej uro­ko­wi wad żony ule­gał.

Gdy wsta­ła od sto­łu, a Waw­rzy­niec wy­szedł, pan Ro­man, dzię­ku­jąc jej za obiad, zbli­żył się i w oczy jej spoj­rzał.

– Dą­sasz się? – spy­tał żar­to­bli­wie.

Ona, jak zwy­kle, gdy do niej prze­mó­wił ser­decz­nie, za­po­mnia­ła na­tych­miast o ura­zie.

Pod­nio­sła na nie­go oczy siwe i ci­chut­ko, po­kor­nie szep­nę­ła:

– Nie dą­sam się, ale mi było przy­kro. Te­raz już do­brze. Do sze­ro­kiej pier­si ją przy­gar­nął i trzy­mał na niej dłu­go. Biła już go­dzi­na przy­jęć.

– Może dziś bę­dzie mniej pa­cjen­tów – rzekł, od­cho­dząc.

Z ręką na klam­ce, od­wró­cił się jesz­cze, ogar­nął okiem po­stać ko­cha­ną.

Pod­bie­gła, po­ło­ży­ła mu głów­kę na ra­mie­niu.

– Do wi­dze­nia. Może nie­dłu­go! – rzu­cił jej, od­gra­dza­jąc się drzwia­mi od po­ku­sy.IV

Wbrew ży­cze­niu dok­to­ra Żel­wie­tra tego dnia było dużo pa­cjen­tów. Z po­cząt­ku zmu­szał się do swych obo­wiąz­ków, ale parę wy­jąt­ko­wych kom­pli­ka­cji po­chło­nę­ło w peł­ni jego uwa­gę.

Le­karz bar­dzo ła­two i pręd­ko wziął górę nad ko­chan­kiem stę­sk­nio­nym. Oko­ło siód­mej nie my­ślał już o ni­czym in­nym, jak tyl­ko o mło­dej na­uczy­ciel­ce, su­chot­ni­cy, któ­rą od paru mie­się­cy miał w ku­ra­cji.

– Za­czę­ła już pani lek­cje? – py­tał.

– Od wczo­raj, ale się… nie mę­czę: mam tyl­ko trzy go­dzi­ny. Po­trze­ba mi jesz­cze pię­ciu. Zda­rza­ło mi się miej­sce na wieś.

– To, to wła­śnie dla pani.

– Tak, dla mnie, ale nie dla mo­ich nie­do­szłych uczniów. Pa­nie dok­to­rze, niech pan po­wie su­mien­nie, czy wol­no mi na­ra­żać dzie­ci na cią­głe ob­co­wa­nie ze sobą, na prze­by­wa­nie pod jed­nym da­chem?

Ode­rwał kart­kę z no­tat­ni­ka, kre­ślił na niej wska­za­nia le­kar­skie.

– Mu­szę wie­dzieć, jak dłu­go to po­trwa? – spy­ta­ła znie­nac­ka.

– Pani są­dzi, że me­dy­cy­na to ze­gar, wy­mie­rza­ją­cy go­dzi­ny ludz­kie­go ży­cia – od­po­wie­dział.

– Nie, ja my­ślę, że pan chce mnie łu­dzić i że to nie­god­ne ani mnie, ani pana. Już się pan chy­ba prze­ko­nał, że nie je­stem ma­zga­jem.

Za­wi­sła oczy­ma nie na jego ustach – bała się, że współ­czu­cie ich wy­rok zła­go­dzi; chcia­ła ta­jem­ni­cę wy­ło­wić spod po­wiek.

– Pani musi wy­je­chać na wieś – rzekł.

– Czy pan za sku­tek rę­czy?

– Sku­tek ku­ra­cji za­leż­ny jest w pew­nej mie­rze od pa­cjen­tów, od ich za­ufa­nia do le­ka­rza.

– Przy­zna pan, że i od dzie­dzicz­no­ści: mój oj­ciec umarł na su­cho­ty ,

brat na su­cho­ty, sio­stra… na su­cho­ty. W tej chwi­li ktoś do drzwi za­pu­kał.

– Nie moż­na! – za­wo­łał pan Ro­man.

– To od na­szej pani – ode­zwał się za drzwia­mi głos Waw­rzyń­ca. Dok­tor pod­biegł. Drzwi uchy­lił. Słu­żą­cy wsu­nął mu kar­tecz­kę przez szpa­rę.

Wy­pi­sa­ne na niej było jed­no sło­wo: „Cze­kam!”

Trzy­ma­jąc kart­kę w po­wie­trzu, pan Ro­man na­kre­ślił szyb­ko ołów­kiem: „Nie prze­szka­dzaj!” – i od­dał Waw­rzyń­co­wi bi­le­cik.

– Prze­pra­szam – rzekł do pa­cjent­ki.

Była mu w tej chwi­li naj­bliż­szą isto­tą na świe­cie.

– Od­cho­dzę już – rze­kła wsta­jąc – pan i tak za dużo po­świę­ca mi swo­jej wie­dzy, swo­je­go cza­su. Tam za drzwia­mi cze­ka­ją na pana. Szko­da każ­dej chwi­li szczę­ścia.

Po­ło­ży­ła ru­bla na biur­ku. Ujął rękę wy­cią­gnię­tą na po­że­gna­nie i przy­trzy­mał ją w swo­jej.

– Niech pani usią­dzie – rzekł – mu­si­my po­mó­wić. Usia­dła na krze­śle przy biur­ku.

– Nie ma dużo do mó­wie­nia. Pan już wie o mnie wszyst­ko.

– Chcę jesz­cze o coś za­py­tać. Czy pani, oprócz do­cho­du z pra­cy, ma ja­kie inne za­so­by?

– Mam po­li­sę na pięć ty­się­cy ru­bli, płat­ną mat­ce po mo­jej śmier­ci. Mo­gła­bym za­cią­gnąć na ten ka­pi­tał po­życz­kę… krót­ko­ter­mi­no­wą. Zna­la­zł­by się może jaki li­chwiarz… Naj­lep­szą ewik­cją mój wy­gląd… A jed­nak chcia­no mnie brać na wieś, do dzie­ci. Wi­docz­nie lu­dzi jesz­cze nie stra­szę…

Pa­trzy­ła na dok­to­ra ba­daw­czo.

– Niech się pani nie de­ner­wu­je – rzekł. – Trze­ba ra­dzić.

– Ja już so­bie po­ra­dzi­łam sama: będę pra­co­wać, do­pó­ki się da, i prze­sta­nę się le­czyć. Gra nie­war­ta świe­cy, któ­ra… zga­śnie… Praw­da?

Świ­dro­wa­ła go zno­wu oczy­ma.

– A niech już zga­śnie jak naj­prę­dzej! – za­wo­ła­ła po­ryw­czo. – Mat­ka nie bę­dzie mia­ła ze mną kło­po­tu i… od­bie­rze swo­je pięć ty­się­cy.

Spoj­rza­ła na nie­go ukrad­kiem.

– Mat­ka pani nie za­słu­ży­ła na ta­kie po­sta­wie­nie kwe­stii.

– Mam obo­wią­zek my­śleć o za­bez­pie­cze­niu jej sta­ro­ści, a od­kra­dam jej każ­dy grosz, któ­ry wy­da­ję na sie­bie.

– A każ­da chwi­la ży­cia, o któ­rą ją pani chce okra­dać? Czy to się nie li­czy?

– Nie, bo lu­dzie ubo­dzy nie po­win­ni so­bie po­zwa­lać na sen­ty­men­ta.

– Lu­dziom ubo­gim ten je­den zby­tek po­zo­sta­je. Zresz­tą pani nie my­śli tego, co mówi, i wma­wia pani we mnie to, cze­go nie po­wie­dzia­łem. Stan nie jest bez­na­dziej­ny i na­dzie­ję pani ma. Pro­szę mi za­prze­czyć!

Pa­trzył na nią ser­decz­nie.

Zła­pa­na na kłam­stwie nie­win­nym i może nie­świa­do­mym, za­ru­mie­ni­ła się i przy swo­jej ja­snej ce­rze wy­glą­da­ła zdro­wo i czer­stwo. W ogó­le, mimo groź­nych symp­to­ma­tów, cho­ro­ba nie wy­ci­snę­ła jesz­cze na niej ze­wnętrz­ne­go pięt­na.

Śle­dził na jej twa­rzy prze­bieg my­śli.

Nie chcia­ła dać po­znać po so­bie, że jego sło­wa spra­wi­ły jej ra­dość sza­lo­ną. Wsta­ła zno­wu.

– Pan przyj­mu­je do siód­mej, te­raz już ósma – rze­kła. – I ja mu­szę się spie­szyć. Mat­ka na mnie cze­ka… a na pana…

– Po­cze­ka­ją. Mu­si­my uło­żyć plan wspól­nej kam­pa­nii. Wy­ta­cza­my ją obo­je… cho­ro­bie. Za­tem punkt pierw­szy: trze­ba wy­je­chać z War­sza­wy ko­niecz­nie.

– Po­gor­szy­ło mi się?… Bo daw­niej nie za­le­cał pan wy­jaz­du tak sta­now­czo? – py­ta­ła z ukry­tym lę­kiem.

– Chcia­łem pa­nią mieć pod ob­ser­wa­cją, a przy tym były fe­rie, nie po­trze­bo­wa­ła się pani mę­czyć. Te­raz od­stą­pi pani swo­je lek­cje ja­kiej przy­ja­ciół­ce.

– Nie mam przy­ja­ció­łek.

– To złe dla pani świa­dec­two.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: