Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sergiusz, Czesław, Jadwiga - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 maja 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sergiusz, Czesław, Jadwiga - ebook

 

 

Czesław Miłosz i Sergiusz Piasecki nigdy nie darzyli się sympatią. Obu pisarzy podzieliła kobieta... Sergiusz, Czesław, Jadwiga - najnowsza książka Marii Nurowskiej. Odważna, bezkompromisowa powieść o tragicznych losach trójki bohaterów, o których inni biografowie ledwo napomykają.

Przedwojenne Wilno. On jest młodym zdolnym poetą, ona piękną, zakochaną w nim studentką prawa. Kiedy on zostawia ją w krytycznym momencie, z czasem pojawia się ten trzeci - wrażliwy bandyta, który zaopiekuje się porzuconą kobietą. W tle: wojenna zawierucha i lata emigracyjnej tułaczki. Historia ta dotyczy dwóch wyjątkowych postaci z artystycznego parnasu: przyszłego noblisty, wówczas początkującego poety, oraz byłego przestępcy, szpiega i więźnia, a zarazem literackiego odkrycia lat trzydziestych.

Czesław Miłosz, po latach spędzonych na emigracji, doczeka się największych literackich splendorów i międzynarodowego uznania, pod koniec życia wróci do Polski. Sergiusz Piasecki, również emigrant, już nigdy nie zobaczy kraju i do śmierci będzie żył w zapomnieniu i biedzie. Łącząca ich, choć nie bezpośrednio, znajomość z tajemniczą Jadwigą i tragiczne losy kobiety znajdują odzwierciedlenie w licznych utworach obydwu artystów. Po latach na ślad tych dramatycznych wydarzeń wpada przez przypadek młoda studentka polonistyki, a później badaczka literatury, dla której z czasem wyjaśnienie nieznanej historii przeradza się w coraz głębszą fascynację, wykraczającą daleko poza życie zawodowe...

Spodziewałam się takiej odpowiedzi, ale kiedy otrzymałam potwierdzenie z wiarygodnych ust, hotelowy pokój zatańczył mi przed oczami. To była jedna z najdziwniejszych nocy w moim życiu i jedno z najdziwniejszych spotkań. Kobieta tak bardzo tajemnicza i skryta opowiedziała mi historię swojego życia, miłości, zwątpienia i rozpaczy. Mówiła, mówiła, mówiła. Czułam, że to lektura Zielonego zeszytu coś w niej odblokowała, skłoniła do przerwania wieloletniego milczenia, mnie miała przypaść rola słuchaczki. Wiele faktów było mi znanych, pokrywały się z tym, co opisał Sergiusz Piasecki, ale teraz mogłam spodziewać się odpowiedzi na od dawna nurtujące mnie pytania. (fragment)

Nurowska pokazuje niejednoznaczność postaw w chwilach ekstremalnych - nie tylko tych historycznych, ale i intymnych. Przygląda się także tematom tabu...

Bernadetta Darska, z recenzji Wyboru Anny

Zarówno intryga, jak i tło psychologiczne powieści Marii Nurowskiej są jedyne w swoim rodzaju. Mamy do czynienia z rzadkim przypadkiem podwójnego sukcesu, literackiego i biograficznego.

Jean-Maurice de Montremy, „Le Figaro", z recenzji trylogii Panny i wdowy

 

Książki Marii Nurowskiej zostały przetłumaczone na szesnaście języków, w tym chiński i koreański. We Francji i w Niemczech były bestsellerami.

Zapraszamy do odwiedzenia stron autorki:

www.marianurowska.com.pl

www.facebook.com/nurowska

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-045-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

An­giel­skie lato po­wi­ta­ło mnie po­chmur­ną po­go­dą i desz­czem. By­łam roz­cza­ro­wa­na, bo in­a­czej so­bie wy­obra­ża­łam pierw­sze za­gra­nicz­ne wa­ka­cje. Za­pro­sił mnie mój dzia­dek, któ­ry miesz­kał w Ha­stings na po­łu­dniu An­glii i któ­re­go nig­dy wcze­śniej nie wi­dzia­łam. Mia­sto, po­ło­żo­ne ni­czym Rzym na sied­miu wzgó­rzach, było zna­nym ku­ror­tem, nie­ste­ty lata świet­no­ści mia­ło już za sobą, na nad­mor­skiej pro­me­na­dzie, za­miast spa­ce­ru­ją­cych ele­ganc­kich dam z pa­ra­sol­ka­mi i dżen­tel­me­nów w cy­lin­drach, wi­dzia­ło się zwy­czaj­nie ubra­nych lu­dzi, a ko­ły­szą­ce się na wo­dzie jach­ty za­stą­pi­ły ło­dzie ry­bac­kie. Od stro­ny mo­rza niósł się za­pach ryb, któ­ry zwa­biał ta­bu­ny mew, zda­rza­ło się, że prze­la­ty­wa­ły tuż nad gło­wa­mi spa­ce­ro­wi­czów. Z po­wo­du złej po­go­dy było ich nie­wie­lu, ale z bra­ku in­nych atrak­cji ja też się do nich za­li­cza­łam. To­wa­rzy­szył mi zwy­kle foks­te­rier dziad­ka o imie­niu To­biasz, a jego ulu­bio­nym za­ję­ciem było za­cze­pia­nie prze­chod­niów. Któ­re­goś dnia za­czął ob­szcze­ki­wać star­sze­go pana w ja­snym, pod­nisz­czo­nym pro­chow­cu. Za­wo­ła­łam psa, a pan przy­sta­nął.

– Po­lka?

– Tak – od­rze­kłam za­sko­czo­na.

– A cóż, na Boga, pani tu robi?

– Je­stem na wa­ka­cjach – wy­ja­śni­łam. – Przy­je­cha­łam z Pol­ski, z War­sza­wy.

– Z Pol­ski, z War­sza­wy – po­wtó­rzył, czu­łam, że ta in­for­ma­cja nie była mu obo­jęt­na.

– A pan? Też jest tu na wa­ka­cjach?

– Moż­na tak po­wie­dzieć, ale to bar­dzo dłu­gie wa­ka­cje.

Ja­kiś czas szli­śmy obok sie­bie, To­biasz stra­cił za­in­te­re­so­wa­nie no­gaw­ką mo­je­go roz­mów­cy, a po­nie­waż oprócz nas na pro­me­na­dzie nie było ni­ko­go, spu­ści­łam go ze smy­czy.

– I jak się pani po­do­ba w Ha­stings? – spy­tał mój to­wa­rzysz, sta­ra­jąc się pod­trzy­mać roz­mo­wę.

Za­wa­ha­łam się.

– Nie­spe­cjal­nie.

– To tak jak mnie – uśmiech­nął się. – Ale pani stąd wy­je­dzie, a ja nie­ste­ty będę mu­siał zo­stać, a dla­cze­go, to bar­dzo dłu­ga hi­sto­ria, i taką mło­dą oso­bę z pew­no­ścią by znu­dzi­ła. Chy­ba jesz­cze cho­dzi pani do szko­ły?

– Od paź­dzier­ni­ka za­czy­nam stu­dia – od­rze­kłam z dumą.

– Co bę­dzie pani stu­dio­wa­ła?

– Po­lo­ni­sty­kę.

– A mówi coś pani na­zwi­sko Pia­sec­ki, Ser­giusz Pia­sec­ki?

– Nie, ra­czej nie.

– Kie­dyś był pi­sa­rzem.

Mój to­wa­rzysz wkrót­ce się po­że­gnał, a ja po po­wro­cie ze spa­ce­ru spy­ta­łam dziad­ka, czy sły­szał o ta­kim pi­sa­rzu.

– Zaj­rzyj do bi­blio­te­ki, sto­ją tam na pół­ce jego książ­ki – od­po­wie­dział.

Kie­dy na od­wro­cie jed­nej z nich zo­ba­czy­łam zdję­cie au­to­ra, nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, kogo spo­tka­łam na nad­mor­skiej pro­me­na­dzie. Wte­dy nie wie­dzia­łam jesz­cze, że tak oto za­czy­na się moja nie­zwy­kła ży­cio­wa przy­go­da. Te­raz i ja je­stem już na eme­ry­tu­rze, dzia­dek Hen­ryk od daw­na nie żyje, jak tro­je mo­ich bo­ha­te­rów, któ­rych losy w zdu­mie­wa­ją­cy spo­sób splo­tły się ze sobą.

Do Ha­stings wró­ci­łam po pię­ciu la­tach. Był maj ty­siąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­te­go czwar­te­go roku, niby to przy­je­cha­łam do dziad­ka, aby w spo­ko­ju przy­go­to­wy­wać się do obro­ny pra­cy ma­gi­ster­skiej, ale tak na­praw­dę chcia­łam spo­tkać się z pa­nem w ja­snym pro­chow­cu. Wie­dzia­łam już, że miesz­ka nie­opo­dal nad­mor­skiej pro­me­na­dy. Dom był mu­ro­wa­ny z drew­nia­nym pię­trem, na pod­da­sze wcho­dzi­ło się po wą­skich, krę­tych scho­dach. Mu­szę przy­znać, że by­łam zde­ner­wo­wa­na, kie­dy pu­ka­łam do odra­pa­nych drzwi. Po chwi­li pi­sarz sta­nął w pro­gu, niż­szy niż go za­pa­mię­ta­łam, szczu­pły, o za­pad­nię­tych po­licz­kach i oczach ukry­tych za oku­la­ra­mi. Mia­łam wra­że­nie, że te oczy prze­wier­ca­ją mnie na wy­lot.

Pa­trzy­li­śmy na sie­bie w mil­cze­niu.

– Pro­szę, pro­szę, dama z pie­skiem – po­wie­dział wol­no. – Jak mnie tu pani zna­la­zła?

– Już wiem, kim jest Ser­giusz Pia­sec­ki – uśmiech­nę­łam się.

– A czym mogę pani słu­żyć?

– Roz­mo­wą.

Te­raz on się uśmiech­nął.

– Je­śli mnie pani roz­szy­fro­wa­ła, po­win­na pani wie­dzieć, że uni­kam roz­mów, szcze­gól­nie ze wścib­ski­mi ko­bie­ta­mi.

Wie­dzia­łam, że mu­szę wy­to­czyć ja­kąś ar­ma­tę, bo za chwi­lę od­pra­wi mnie z kwit­kiem.

– Pan do­sta­nie No­bla – wy­pa­li­łam. – Chcę być na to przy­go­to­wa­na jako pana bio­graf…

– Je­śli już, to bio­graf­ka – po­pra­wił mnie.

– Znam pana twór­czość – mó­wi­łam go­rącz­ko­wo – i nie może być in­a­czej, bo nie ma dru­gie­go tak ory­gi­nal­ne­go pi­sa­rza, z ta­kim ży­cio­ry­sem… Je­stem prze­ko­na­na, że oni pana do­ce­nią, prę­dzej czy póź­niej…

– Nie zo­sta­ło mi już wie­le cza­su – od­rzekł z go­ry­czą w gło­sie.

Coś jed­nak mu­sia­łam w nim po­ru­szyć tą prze­mo­wą, bo za­pro­sił mnie do środ­ka.

Wnę­trze było nie­du­że o sko­śnych ścia­nach, mie­ści­ło się tam że­la­zne łóż­ko, biur­ko z przed­po­to­po­wą ma­szy­ną do pi­sa­nia i jed­no krze­sło, za za­słon­ką sta­ła dwu­pal­ni­ko­wa ku­chen­ka, a obok na stoł­ku duża ema­lio­wa­na mi­ska i wia­dro z wodą. Na pod­ło­dze zmur­sza­łe od wil­go­ci de­ski przy­kry­te były zie­lo­nym dziu­ra­wym li­no­leum. Ca­ło­ści do­peł­nia­ły szpa­ry w drew­nia­nych ścia­nach po­za­py­cha­ne ga­ze­ta­mi. Wszyst­ko to świad­czy­ło o ja­kimś nie­wy­obra­żal­nym ubó­stwie lo­ka­to­ra.

Ostat­nia cela Ser­giu­sza Pia­sec­kie­go – po­my­śla­łam, nie ma­jąc wte­dy świa­do­mo­ści, że pi­sa­rzo­wi po­zo­sta­ło kil­ka mie­się­cy ży­cia.

Wi­dząc moje za­że­no­wa­nie, wy­ja­śnił:

– Wiecz­nie się prze­pro­wa­dza­łem, nig­dy nie mia­łem wła­sne­go kąta, tyl­ko wy­na­ję­te po­ko­je. Tu­taj nie jest jesz­cze naj­go­rzej. Na­pi­je się pani her­ba­ty?

– Je­śli to nie kło­pot.

– Miło mi bę­dzie wy­pić her­ba­tę z mło­dą damą, od­zwy­cza­iłem się już od to­wa­rzy­stwa ko­biet, bo wła­ści­ciel­ki domu tak nie trak­tu­ję. Ona tu zresz­tą rzad­ko bywa, miesz­ka w Lon­dy­nie, a tu­taj to ro­dzaj da­czy. Ja je­stem jej stró­żem. Czę­ściej wpa­da­ją sy­no­wie tego bab­ska, z bar­dzo gło­śnym to­wa­rzy­stwem, ale do tego też się już przy­zwy­cza­iłem.

Usia­dłam na że­la­znym łóż­ku z siat­ką, któ­ra się pode mną ugię­ła, z tru­dem za­cho­wy­wa­łam rów­no­wa­gę. Pan Ser­giusz za­jął miej­sce na­prze­ciw mnie na krze­śle. Fi­li­żan­ki trzy­ma­li­śmy w ręku.

– Więc chce pani na­pi­sać moją bio­gra­fię – po­wie­dział – ale czy zda­je so­bie pani spra­wę, że nikt tego w Pol­sce nie wyda?

– Je­stem cier­pli­wa – od­rze­kłam z prze­ko­na­niem. – Po­cze­kam.

– Oba­wiam się, że nie do­cze­ka się pani; do­pó­ki bę­dzie ist­niał Zwią­zek So­wiec­ki, a Pol­ska bę­dzie w jego or­bi­cie, ja będę pi­sa­rzem za­ka­za­nym.

– Świat nig­dy nie stoi w miej­scu, cią­gle coś się zmie­nia. – By­łam peł­na en­tu­zja­zmu. – Moja mama przez wie­le lat nie do­sta­wa­ła pasz­por­tu, a te­raz obie mo­że­my od­wie­dzać dziad­ka… Oczy­wi­ście nie­jed­no­cze­śnie, jed­na z nas zo­sta­je w Pol­sce jako za­kład­nicz­ka, ale co­raz wię­cej lu­dzi wy­jeż­dża za gra­ni­cę i prze­my­ca stam­tąd książ­ki, na moim wy­dzia­le wszy­scy czy­ta­ją pa­ry­ską „Kul­tu­rę”.

– Nie mam nic wspól­ne­go z tym śro­do­wi­skiem – od­rzekł ostro.

– Wiem, po­kłó­cił się pan z nimi o Mi­ło­sza… ale to prze­cież bar­dzo do­bry po­eta.

Pi­sarz zmie­nił się na twa­rzy, rysy mu się wy­ostrzy­ły, z pro­fi­lu przy­po­mi­nał te­raz dra­pież­ne­go pta­ka.

– Nie wiem, jaki z nie­go po­eta, ale wiem, co to za czło­wiek. Dla mnie za­wsze bę­dzie sprze­daw­czy­kiem, zdraj­cą…

Czu­łam, że ten kon­flikt musi mieć głęb­sze pod­ło­że i chy­ba wy­kra­cza poza spo­ry po­li­tycz­ne, po­sta­no­wi­łam więc zmie­nić te­mat.

– Czy zgo­dzi się pan, że­by­śmy ra­zem pra­co­wa­li?

– Nad moim wi­ze­run­kiem dla po­tom­no­ści? – od­po­wie­dział py­ta­niem. – Po co on komu? Stu­dent­ce po­lo­ni­sty­ki nic nie mó­wi­ło moje na­zwi­sko.

– Przy­szłej stu­dent­ce! Te­raz to na­zwi­sko mówi mi bar­dzo dużo.

Dłu­go mil­czał i już za­czy­na­łam się nie­po­ko­ić.

– Uwa­żam, że szko­da pani cza­su, ale sko­ro się pani upie­ra…

– O tak! – za­wo­ła­łam ucie­szo­na. – Upie­ram się! To dla mnie bar­dzo waż­ne spo­tka­nie, bar­dzo waż­ne!

– No do­brze – uciął. – Więc jak so­bie pani wy­obra­ża tę współ­pra­cę, bio­graf­ko?

– Chcia­ła­bym za­pi­sy­wać na­sze roz­mo­wy, je­śli nie ma pan nic prze­ciw temu.

– Nie mam – od­parł – i nie będę pani za­glą­dał przez ra­mię, co pani z tego wy­ko­rzy­sta.

– Mam na imię Anna i… pro­szę mi mó­wić po imie­niu.

– O nie! – usły­sza­łam. – Nie je­stem jesz­cze sta­rym dzia­dem, któ­ry do mło­dej ko­bie­ty zwra­cał­by się na ty. To kie­dy za­czy­na­my?

– Choć­by dzi­siaj – od­rze­kłam i nie po­tra­fiąc ukryć pod­nie­ce­nia, wy­ję­łam no­tat­nik.

Pia­sec­ki się uśmiech­nął.

– Szyb­ka pani jest, ale ja mu­szę się naj­pierw przy­go­to­wać. Czy tu, gdzie się pani za­trzy­ma­ła, mają te­le­fon?

– Miesz­kam u dziad­ka i on ma te­le­fon.

– Ja za to nie mam, ale nie­da­le­ko jest bud­ka; kie­dy­bę­dę go­tów do roz­mo­wy, po­wia­do­mię pa­nią. Jak dłu­go pani tu zo­sta­je?

– Do koń­ca wrze­śnia – od­rze­kłam roz­cza­ro­wa­na. By­łam nie­mal pew­na, że nie za­dzwo­ni, ale się­gnął na pół­kę i wy­jął stam­tąd ja­kąś książ­kę.

– Pro­szę to ko­niecz­nie prze­stu­dio­wać – po­wie­dział – bo czę­sto będę się od­no­sił do tre­ści za­war­tych w tym dzieł­ku!

Spoj­rza­łam na ty­tuł: Znie­wo­lo­ny umysł. Sły­sza­łam o tej książ­ce Mi­ło­sza, ale jej nie zna­łam, w Pol­sce była lek­tu­rą za­ka­za­ną i trud­no było do niej do­trzeć, a ja, praw­dę mó­wiąc, nie przy­ło­ży­łam się, aby ją zdo­być.

Uprze­dzi­łam dziad­ka, że je­śli za­dzwo­ni Ser­giusz Pia­sec­ki, ma mnie „na­tych­miast wo­łać do te­le­fo­nu”.

– Zgod­nie z roz­ka­zem, moja wnucz­ko – od­rzekł z uśmie­chem.

– Nie żar­tuj, dzia­dziu. To dla mnie waż­ne ze wzglę­dów za­wo­do­wych, wła­śnie zo­sta­łam bio­graf­ką pi­sa­rza, zgo­dził się ze mną współ­pra­co­wać.

– W ta­kim ra­zie gra­tu­lu­ję!

Wie­czo­rem, le­żąc w łóż­ku, za­czę­łam prze­glą­dać „dzieł­ko” Mi­ło­sza i za­uwa­ży­łam, że Pia­sec­ki do­pi­sy­wał na mar­gi­ne­sach swo­je ko­men­ta­rze.

Pierw­szy opro­te­sto­wa­ny przez nie­go frag­ment do­ty­czył współ­pra­cy au­to­ra ese­jów z Je­rzym An­drze­jew­skim: w „po­god­ny, wio­sen­ny ra­nek” obaj li­te­ra­ci sie­dzie­li w biu­rze Fil­mu Pol­skie­go i pra­co­wa­li nad sce­na­riu­szem o Ro­bin­so­nie War­szaw­skim, czło­wie­ku, któ­ry po po­wsta­niu po­zo­stał sam na gru­zach mia­sta. Po­nie­waż za­wią­zy­wa­nie wąt­ków fil­mo­wych wy­da­wa­ło im się uciąż­li­we, kła­dli nogi na stół albo na po­rę­czy fo­te­li, cho­dzi­li po po­ko­ju, pa­li­li pa­pie­ro­sy i nę­ci­ło ich okno, przez któ­re do­la­ty­wał świer­got wró­bli…

„Za oknem było po­dwó­rze z mło­dy­mi drze­wa­mi, a za po­dwó­rzem wiel­ki gmach, za­mie­nio­ny nie­daw­no w sie­dzi­bę po­li­cji bez­pie­czeń­stwa i wię­zie­nie. Za­uwa­ży­li­śmy na par­te­rze, w za­kra­to­wa­nych oknach, dużo po­sta­ci mło­dych męż­czyzn. Nie­któ­rzy pró­bo­wa­li się opa­lać, umiesz­cza­jąc twarz w pro­mie­niu słoń­ca; inni ła­pa­li ha­kiem z dru­tu pa­pier­ki, któ­re wy­rzu­co­no przez okno na pia­sek z są­sied­nich cel. Sto­jąc z Alfą w oknie, ob­ser­wo­wa­li­śmy ich, mil­cząc. Byli to, jak ła­two było od­gad­nąć, żoł­nie­rze ar­mii pod­ziem­nej; gdy­by do Pol­ski po­wró­cił emi­gra­cyj­ny rząd z Lon­dy­nu, ci żoł­nie­rze «pod­ziem­ne­go pań­stwa» by­li­by ho­no­ro­wa­ni i fe­to­wa­ni jako bo­ha­te­ro­wie. Obec­nie, jako po­li­tycz­nie nie­pew­ni, zo­sta­li osa­dze­ni w wię­zie­niu. Przy­kład iro­nicz­nych dow­ci­pów Hi­sto­rii. Ci prze­waż­nie bar­dzo mło­dzi chłop­cy, przy­zwy­cza­je­ni żyć w cią­gu wo­jen­nych lat z bro­nią w ręku, wśród cią­głych nie­bez­pie­czeństw, te­raz po­win­ni byli za­po­mnieć jak naj­szyb­ciej o swo­ich kon­spi­ra­cyj­nych upodo­ba­niach; wie­lu z nich umia­ło to zro­bić do­sta­tecz­nie szyb­ko i uda­wać, że nig­dy nie dzia­ła­li w pod­zie­miu; inni cią­gle jesz­cze prze­by­wa­li w la­sach; nie­któ­rych ła­pa­no w la­sach czy w mia­stach i osa­dza­no za kra­ta­mi. Cho­ciaż ich wro­giem był Hi­tler, te­raz z ko­lei uzna­ni zo­sta­li za agen­tów kla­so­we­go wro­ga. Byli to bra­cia tych, któ­rzy wal­czy­li i gi­nę­li w war­szaw­skim po­wsta­niu; jed­ni z tych, któ­rych śle­pa ofiar­ność bu­dzi­ła w Al­fie wy­rzu­ty su­mie­nia. Nie wiem, co czuł, pa­trząc na okna tych wię­zien­nych cel. Są­dzę, że już wte­dy ry­so­wał mu się plan jego pierw­szej po­wo­jen­nej po­wie­ści”¹.

I tu ko­men­tarz Pia­sec­kie­go: „Wkrót­ce mie­li­śmy się do­wie­dzieć wszy­scy, co czuł pro­za­ik An­drze­jew­ski i jaki plan po­wie­ści ry­so­wał mu się w gło­wie. Hi­sto­ria sta­re­go ide­owe­go ko­mu­ni­sty!!! A co czuł po­eta? Nic nie czuł, li­czył srebr­ni­ki, któ­re mia­ły wpaść do jego kie­sze­ni za wspól­nie z pro­za­ikiem spło­dzo­ny sce­na­riusz fil­mo­wy, oczy­wi­ście uwzględ­nia­ją­cy je­dy­ną słusz­ną li­nię bie­ru­tow­skiej par­tii…”.

Pia­sec­ki za­dzwo­nił po ty­go­dniu. Umó­wi­li­śmy się na­stęp­ne­go dnia o go­dzi­nie dzie­sią­tej rano.

– Tyl­ko pro­szę pa­nią o punk­tu­al­ność – za­zna­czył.

Na­za­jutrz punk­tu­al­nie o dzie­sią­tej sta­nę­łam pod jego drzwia­mi.

Pi­sarz był wy­świe­żo­ny, ogo­lił się (ostat­nio jego po­licz­ki po­kry­wał lek­ki za­rost), pach­niał wodą ko­loń­ską, chy­ba nie­co gor­szą od tej, któ­rej uży­wał dzia­dek.

– No to co, pani Aniu, na po­czą­tek na­pi­je­my się her­ba­ty?

Za­krząt­nął się po swo­im ubo­gim go­spo­dar­stwie, po­tem roz­lał bursz­ty­no­wy płyn do fi­li­ża­nek; trze­ba przy­znać, że po­tra­fił pa­rzyć her­ba­tę. Kie­dy się le­piej po­zna­li­śmy, zro­bił mi cały wy­kład na ten te­mat. Te­raz de­lek­to­wa­li­śmy się nią w mil­cze­niu, obo­je świa­do­mi, że za­czy­na­my wspól­ną po­dróż w prze­szłość.

– Let’s go! – po­wie­dział wresz­cie, a ja wy­ję­łam no­tat­nik i wiecz­ne pió­ro, któ­re do­sta­łam w pre­zen­cie od dziad­ka.

Uro­dzi­łem się pierw­sze­go kwiet­nia ty­siąc dzie­więć­set pierw­sze­go roku w La­cho­wi­czach na Bia­ło­ru­si, wte­dy to była jesz­cze II Rze­czy­po­spo­li­ta… I to jest moja praw­dzi­wa data uro­dze­nia, tę z do­ku­men­tów spre­pa­ro­wa­łem w oba­wie, że mogę fi­gu­ro­wać w mię­dzy­na­ro­do­wych re­je­strach prze­stęp­ców, co znacz­nie utrud­ni­ło­by mój ży­wot na emi­gra­cji. Mu­szę pani po­wie­dzieć, że w cza­sie oku­pa­cji czę­sto zmie­nia­łem imio­na, na­zwi­ska i daty uro­dze­nia, za­trzy­ma­łem się na tej z pierw­sze­go czerw­ca ty­siąc osiem­set dzie­więć­dzie­sią­te­go dzie­wią­te­go roku. Dla­cze­go się o dwa lata po­sta­rzy­łem? Może dla­te­go, że nie je­stem ko­bie­tą… A co do ko­biet, to ode­gra­ły one nie­ba­ga­tel­ną rolę w moim ży­ciu, choć żad­na z nich nie po­zo­sta­ła ze mną na dłu­żej. Ta, któ­rą dłu­go uwa­ża­łem za wła­sną mat­kę, wy­war­ła na mnie ogrom­ny wpływ. Mia­ła na imię Fi­lo­me­na. Mimo że nie trak­to­wa­ła mnie naj­le­piej, już jako dzie­ciak do­ce­ni­łem jej nie­zwy­kłą uro­dę. Każ­de­go ran­ka, nie zwra­ca­jąc na mnie naj­mniej­szej uwa­gi, zsu­wa­łasz­la­frok, pod któ­rym była cał­kiem naga, i myła się w du­żej, ema­lio­wa­nej mi­sce, a ja przy­cup­nię­ty gdzieś w ką­cie z za­par­tym tchem śle­dzi­łem te jej po­ran­ne ablu­cje. Ob­ser­wo­wa­łem jak wol­no, nie­mal z na­bo­żeń­stwem na­my­dla swo­je pięk­ne cia­ło, uno­sząc po ko­lei ra­mio­na, piesz­cząc dłoń­mi pier­si, uda, brzuch. Chy­ba obo­je w rów­nym stop­niu by­li­śmy roz­ko­cha­ni w jej buj­nej fi­zycz­no­ści, w ta­kich chwi­lach nie od­czu­wa­łem pod­nie­ce­nia, to był ra­czej po­dziw dla ko­bie­ce­go cia­ła. Naj­bar­dziej za­fa­scy­no­wa­ły mnie jej łok­cie, krą­głe z do­łecz­ka­mi, w przy­szło­ści moje ko­bie­ty, a mia­łem ich dużo, nie mo­gły mieć spi­cza­stych łok­ci, poza jed­ną, ale to osob­na hi­sto­ria…

Trze­ba po­wie­dzieć, że moja ma­co­cha trak­to­wa­ła mnie pod­le, za­my­ka­ła przede mną je­dze­nie na klucz, czę­sto cho­dzi­łem więc głod­ny, sto­so­wa­ła też wy­myśl­ne kary cie­le­sne za nie­du­że prze­wi­nie­nia, kie­dyś na­de­rwa­ła mi na­wet ucho, ale nig­dy nie po­skar­ży­łem się ojcu, a on, cią­gle za­ję­ty, nie do­strze­gał mo­ich siń­ców i ska­le­czeń. Mimo wszyst­kich krzywd, któ­rych do­świad­cza­łem z jej stro­ny, sta­ra­łem się być za­wsze bli­sko niej, za­fa­scy­no­wa­ny pa­trzy­łem, jak cze­sze swo­je wspa­nia­łe wło­sy, jak je po­tem spla­ta w war­kocz i owi­ja wo­kół gło­wy. By­łem dziec­kiem i nie po­tra­fi­łem na­zwać swo­jej fa­scy­na­cji. Te­raz wiem, że cho­dzi­ło o jej zmy­sło­wość, mia­ła ni­ski, me­lo­dyj­ny głos, pięk­nie śpie­wa­ła dum­ki. Wszyst­ko w niej było pięk­ne oprócz du­szy, źle trak­to­wa­ła lu­dzi sto­ją­cych ni­żej od sie­bie, twarz jej się wte­dy zmie­nia­ła, w gło­sie po­ja­wiał się twar­dy ton, ale po­tra­fi­ła też być przy­mil­na, kie­dy le­ża­ło tow jej in­te­re­sie. Pa­trzy­łem, jak łasi się do ojca, i ogar­nia­ło mnie zdu­mie­nie, że ktoś może się tak zmie­niać, w jego obec­no­ści znacz­nie le­piej mnie zresz­tą trak­to­wa­ła, zda­rzy­ło jej się na­wet mnie przy­tu­lić, po­gła­skać po gło­wie, rzecz w tym, że oj­ciec bar­dzo rzad­ko by­wał w domu. Ja i ona by­li­śmy na sie­bie ska­za­ni, te­raz wiem, że trud­no jej było za­ak­cep­to­wać dziec­ko in­nej ko­bie­ty, uwa­ża­ła też pew­nie, że to z mo­je­go po­wo­du oj­ciec nie chce się z nią oże­nić, jej sta­tus w na­szym domu był nie­ja­sny, coś po­śred­nie­go po­mię­dzy kon­ku­bi­ną a słu­żą­cą. Słu­żą­cą u ojca była moja ro­dzo­na mat­ka. Nie pa­mię­tam jej. Fi­lo­me­na trak­to­wa­ła ją jak ry­wal­kę, stra­szy­ła mnie zły­mi ludź­mi, któ­rzy chcą mnie po­rwać i nie­chyb­nie zro­bić mi krzyw­dę, a cho­dzi­ło o to, że mat­ka chcia­ła ode­brać mnie ojcu. No­si­łem jej na­zwi­sko do je­de­na­ste­go roku ży­cia, do­pie­ro po zmia­nie tak zwa­nych car­skich uka­zów oj­ciec mógł mnie usy­no­wić. Po­dob­no przy­cho­dzi­ła pod nasz dom, za­glą­da­ła w okna. Wpadł mi na­wet w ucho frag­ment wy­mia­ny zdań po­mię­dzy oj­cem i jego kon­ku­bi­ną, „jak suka za szcze­nia­kiem” – sy­cza­ła Fi­lo­me­na – „trze­ba prze­że­gnać ją ki­jem po ple­cach, bo w koń­cu po­rwie dzie­cia­ka”. Raz jej się na­wet uda­ło i jest to chy­ba jed­no z pierw­szych mo­ich wspo­mnień: ciem­ność, za­rys czy­jejś syl­wet­ki, czy­jeś ręce. Przy­tu­la­ją mnie, sły­szę tuż obok bi­cie ser­ca i czu­ję się… bez­piecz­ny, chy­ba ten je­den je­dy­ny raz w moim dłu­gim ży­ciu, a wła­śnie by­łem po­ry­wa­ny… Czę­sto po­tem my­śla­łem o niej, ale było tyl­ko to po­czu­cie na­głej bli­sko­ści. Za­miast twa­rzy mat­ki bia­ła pla­ma…

Pierw­szym moim ję­zy­kiem był oczy­wi­ście ro­syj­ski, cho­dzi­łem do ro­syj­skiej szko­ły, ale szko­ły nie­na­wi­dzi­łem, nic więc dziw­ne­go, że mia­łem mar­ne wy­ni­ki. Moi ko­le­dzy okre­śla­li mnie po­gar­dli­wie „Po­la­czok”, tak oto do­wia­dy­wa­łem się, że je­stem Po­la­kiem…

Wie­czo­rem przej­rza­łam no­tat­ki, pra­wie nie mo­gąc uwie­rzyć, że uda­ło mi się na­mó­wić tego „mało sym­pa­tycz­ne­go czło­wie­ka”, jak twier­dził mój dzia­dek, do tak oso­bi­stych zwie­rzeń. Dzia­dek dużo czy­tał, o Pia­sec­kim jako o pi­sa­rzu był ra­czej do­bre­go zda­nia.

– Ję­zyk jego po­wie­ści jest szorst­ki, pro­sty, cza­sa­mi wręcz pro­stac­ki – stwier­dził – jed­nak ma w so­bie coś ma­gicz­ne­go, wcho­dzisz w świat bo­ha­te­rów i do­brze wiesz, że to nie jest twój świat, ale cię fa­scy­nu­je, trud­no z nie­go wyjść…

– Tak samo go od­bie­ram – przy­zna­łam.

– Wiesz, że w trzy­dzie­stym ósmym roku po uka­za­niu się Ko­chan­ka Wiel­kiej Niedź­wie­dzi­cy Pia­sec­ki zo­stał na­wet zgło­szo­ny do Na­gro­dy No­bla, przy­najm­niej tak się mó­wi­ło na mie­ście. Wo­kół jego oso­by pa­no­wał szum, stał się ob­ja­wie­niem li­te­rac­kim, książ­kę prze­tłu­ma­czo­no na wie­le ję­zy­ków, w tym na ten naj­waż­niej­szy: an­giel­ski. Za­in­te­re­so­wa­ło się jego po­wie­ścią kino. Kto wie, gdy­by nie woj­na, może by tego No­bla do­stał…

– On cały czas cze­ka!

– Jego gwiaz­da nie­ste­ty zga­sła.

– Prze­cież Wiel­ka Niedź­wie­dzi­ca wciąż świe­ci!

– Już nie dla nie­go.

– Nig­dy nic nie wia­do­mo. Mój pro­fe­sor uwa­ża, że No­bla dają z roz­dziel­ni­ka, a Po­lak daw­no tej na­gro­dy nie do­stał. A tak mię­dzy nami, dzia­dziu, miesz­ka­cie z pa­nem Pia­sec­kim w jed­nym mie­ście i nie na­wią­za­li­ście bliż­szej zna­jo­mo­ści, dla­cze­go?

– Aa… bo to taki mało sym­pa­tycz­ny czło­wiek… – od­rzekł. – My­ślę, że on nie umiał się tu­taj od­na­leźć, nie ma stu­diów ani żad­ne­go kon­kret­ne­go fa­chu, a ze swo­imi ma­nie­ra­mi szpie­ga z lat dwu­dzie­stych nie zo­stał za­ak­cep­to­wa­ny ani przez emi­gra­cyj­ne śro­do­wi­sko, ani tym bar­dziej przez ob­cych…

– Bar­dzo je­steś su­ro­wy, nie każ­dy może być znaw­cą ła­ci­ny.

– Ale jak­by mnie nie chcie­li tu­taj w szko­le, to­bym na przy­kład ła­tał ze­lów­ki.

– A Pia­sec­ki pi­sze i są tacy, co go czy­ta­ją.

– No prze­cież i ja do nich na­le­żę – ob­ru­szył się dzia­dek. – Chcia­łem ci tyl­ko uświa­do­mić, że masz do czy­nie­nia z wy­jąt­ko­wym od­lud­kiem.

Może dla­te­go, że we wcze­snym dzie­ciń­stwie by­łem zda­ny tyl­ko na sie­bie, w póź­niej­szych la­tach naj­le­piej czu­łem się sam ze sobą, oj­ciec oba­wiał się na­wet, że wy­ro­snę na dzi­ku­sa. Sta­rał się ja­koś temu prze­ciw­dzia­łać i za­fun­do­wał mi lek­cje… gry na skrzyp­cach. Nie­na­wi­dzi­łem tego, mia­łem chy­ba słuch mu­zycz­ny, ale po­cią­ga­nie smycz­kiem po drew­nia­nej skrzyn­ce wy­da­wa­ło mi się czymś bar­dzo nie­mę­skim, wręcz upo­ka­rza­ją­cym. Jak tyl­ko mo­głem, wiel­kim łu­kiem omi­ja­łem dom mo­jej na­uczy­ciel­ki, mi­łej zresz­tą pani Ali­ny. Tro­chę mi prze­szka­dza­ło to, że była brzyd­ka, no­si­ła sil­ne szkła i mia­ła rzad­kie żół­te zęby, ale lu­bi­ła mnie i kry­ła przed oj­cem wszyst­kie moje nie­obec­no­ści.

– Ser­giusz­ku – po­wta­rza­ła za każ­dym ra­zem – jak­byś tyl­ko chciał, zo­stał­byś wir­tu­ozem…

Ale ja nie chcia­łem. Roz­ma­wia­li­śmy po ro­syj­sku oczy­wi­ście. W cza­sie tych wa­ga­rów od­da­wa­łem się o wie­le moim zda­niem cie­kaw­szym za­ję­ciom, włó­czy­łem się po oko­licz­nych la­sach, pły­wa­łem w Nie­mnie, to taka ta­jem­ni­cza rze­ka peł­na róż­nych za­ko­li… do dziś pa­mię­tam jej za­pach, za­pach igli­wia po­mie­sza­ny z za­pa­chem mię­ty, i ko­lor wód zmie­nia­ją­cy się w za­leż­no­ści od pory dnia, w cie­niu przy brze­gach zie­lon­ka­wy, po­środ­ku w od­cie­niu bursz­ty­nu… W mo­ich oko­li­cach nad jej brze­ga­mi ro­sły so­sny, może stąd ten igło­wy za­pach… By­łem też bar­dzo wraż­li­wy na los bez­dom­nych psów, bar­dzo czę­sto pod­kra­da­łem Fi­lo­me­nie kieł­ba­sę ze spi­żar­ni, jako pod­ro­stek na­uczy­łem się otwie­rać wy­try­chem kłód­kę… no więc nie cho­dzi­łem już głod­ny i moi pod­opiecz­ni też nie. Ale trze­ba po­wie­dzieć, że dużo czy­ta­łem… po ro­syj­sku, ję­zyk pol­ski był w tym cza­sie dla mnie nie­do­stęp­ny, na­wet z oj­cem roz­ma­wia­li­śmy cy­ry­li­cą… Z prze­kła­dów naj­bar­dziej za­fra­po­wa­li mnie Nędz­ni­cy Vic­to­ra Hugo, czy­ta­łem też Wal­te­ra Scot­ta i Du­ma­sa, spo­re wra­że­nie zro­bił na mnie Hra­bia Mon­te Chri­sto… Wi­docz­nie już wte­dy ode­zwa­ła się we mnie żył­ka awan­tur­ni­czo-zło­dziej­ska. Na pierw­szym miej­scu był jed­nak Cze­chow, po­tem Go­gol. Toł­sto­ja nie lu­bi­łem, to taki bel­fer w li­te­ra­tu­rze… a bel­fra­mi po­gar­dza­łem od dziec­ka. Mia­łem chy­ba ze trzy­na­ście lat, kie­dy wpadł mi w ręce prze­kład Try­lo­gii Sien­kie­wi­cza, ja­koś mnie nie wcią­gnę­ła, ci wać­pa­no­wie i wać­pan­ny mnie de­ner­wo­wa­li, a naj­bar­dziej wiecz­nie omdle­wa­ją­ca Oleń­ka z Po­to­pu. Ale Kmi­cic przy­padł mi do gu­stu, ro­zu­mia­łem jego roz­ter­ki… A po­tem w roku ty­siąc dzie­więć­set sie­dem­na­stym w spo­sób wiel­ce dra­ma­tycz­ny za­koń­czy­łem swo­ją edu­ka­cję… Trze­ba by­ło­by wy­obra­zić so­bie ży­cie nie­do­rost­ka, tego „Po­la­czisz­kę”, któ­ry swo­je­go ho­no­ru bro­nił pię­ścia­mi. By­łem sam na­prze­ciw ca­łej zgrai i nie za­wsze wy­cho­dzi­łem z tego po­bi­ty. Fi­lo­me­na, opa­tru­jąc moje rany, krę­ci­ła gło­wą.

– Ser­giu­sza to tyl­ko prze­wie­sić przez sznur, żeby z nie­go głu­po­ta wy­pa­ro­wa­ła!

Jej sto­su­nek do mnie wy­raź­nie się zmie­niał; im by­łem star­szy, tym ła­ska­wiej na mnie spo­glą­da­ła. Gnę­bi­ła mnie, gdy by­łem bez­bron­ny i cał­ko­wi­cie od niej za­leż­ny, a kie­dy pod­ro­słem i po­tra­fi­łem jej się po­sta­wić, za­czę­ła mnie w ja­kiś spo­sób sza­no­wać, chy­ba prze­sta­ła wi­dzieć we mnie bę­kar­ta, syna słu­żą­cej, sta­wa­łem się te­raz dla niej pa­ni­czem, któ­ry jak­by chciał, mógł­by jej w oczach ojca za­szko­dzić. Wkrót­ce zresz­tą mia­łem znik­nąć z ro­dzin­ne­go domu, i to na za­wsze, pro­sto ze szko­ły w gim­na­zjal­nym pal­cie i gra­na­to­wej czap­ce z pal­ma­mi tra­fi­łem do tiur­my… Dla­cze­go… to dość skom­pli­ko­wa­ne. Po mo­ich wcze­snych do­świad­cze­niach i tych nie­co póź­niej­szych, gdy mu­sia­łem się bro­nić przed ata­ka­mi nie tyl­ko cia­ła pe­da­go­gicz­ne­go, ale też ko­le­gów, głę­bo­ko za­ko­rze­ni­ło się we mnie po­czu­cie krzyw­dy, zro­zu­mia­łem, że coś ta­kie­go jak spra­wie­dli­wość nie ist­nie­je i nikt mnie nie obro­ni, je­śli nie obro­nię się sam. Na każ­dą pro­wo­ka­cję po­sta­no­wi­łem od­po­wia­dać siłą. No i skoń­czy­ło się to wię­zie­niem… Za co… Może tro­chę za głu­po­tę… Do­ko­na­łem zbroj­ne­go za­ma­chu na in­spek­to­ra szkol­ne­go, wy­jąt­ko­wą ka­na­lię, któ­ra mnie upa­trzy­ła so­bie na ofia­rę… Po­stra­szy­łem go zna­le­zio­nym w le­sie po­rdze­wia­łym na­ga­nem, przed­tem od­czy­ściw­szy broń tak, że nie­źle się pre­zen­to­wa­ła. Nie sie­dzia­łem dłu­go, bo uda­ło mi się stam­tąd uciec… Od­by­ło się to, że tak po­wiem, w sty­lu hra­bie­go Mon­te Chri­sto, i co naj­waż­niej­sze, z suk­ce­sem… Sko­ro się pani upie­ra, wspól­nie z ko­le­gą z celi prze­pi­ło­wa­li­śmy kra­tę, on jako za­wo­do­wiec po­tra­fił ukryć pil­nik w po­de­szwie buta, czmych­nę­li­śmy w dwie stro­ny i tyle nas wi­dzia­no. Nikt mnie już nie szu­kał, czas był nie­spo­koj­ny, w Ro­sji re­wo­lu­cja, woj­na do­mo­wa, a za­raz po­tem od­ro­dze­nie Pol­ski i wal­ki o gra­ni­ce na wscho­dzie. To był mój ży­wioł, cho­ciaż nie od razu wie­dzia­łem, po któ­rej stro­nie po­wi­nie­nem się opo­wie­dzieć. Bar­dzo szyb­ko zro­zu­mia­łem, że jako pół­krwi Po­lak nie­przy­na­le­żą­cy kul­tu­ro­wo ani do pol­skie­go, ani ro­syj­skie­go śro­do­wi­ska mu­szę się ja­koś okre­ślić. Ob­ser­wu­jąc za­cho­wa­nia no­wej so­wiec­kiej wła­dzy, nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, do kogo chcę przy­stać. W ty­siąc dzie­więć­set dzie­więt­na­stym roku wzią­łem udział w wal­kach ulicz­nych w Miń­sku i zo­sta­łem po raz pierw­szy ran­ny. To dziw­ne uczu­cie, nie czu­je się bólu, tyl­ko ta­kie sil­ne pchnię­cie… Kie­dy się wy­ku­ro­wa­łem, jako ochot­nik za­cią­gną­łem się do od­dzia­łów bia­ło­ru­skich przy ar­mii pol­skiej, któ­re po­wsta­ły na mocy de­kre­tu Pił­sud­skie­go. Rok póź­niej ukoń­czy­łem kurs w Szko­le Pod­cho­rą­żych Pie­cho­ty. I tu cie­ka­wost­ka, w we­sty­bu­lu tej szko­ły zo­sta­ła wmon­to­wa­na mar­mu­ro­wa pły­ta, gdzie wid­nia­ło moje na­zwi­sko jako wy­cho­wan­ka szko­ły, po­le­głe­go w cza­sie walk z bol­sze­wi­ka­mi. Wy­mie­nio­no na­wet, że by­łem czte­ro­krot­nie ran­ny. Jako Ser­giusz Pia­sec­ki oczy­wi­ście, nie upra­wia­łem wte­dy żon­gler­ki na­zwi­ska­mi… Jest taki prze­sąd, że ktoś uśmier­co­ny za ży­cia bę­dzie dłu­go­wiecz­ny, nie wiem, czy moje sześć­dzie­siąt czte­ry lata to za­ła­twia­ją…

Do domu dziad­ka wra­ca­łam pie­cho­tą, miesz­kał spo­ry ka­wa­łek dro­gi od pana Ser­giu­sza, na jed­nym ze wzgórz, ale lu­bi­łam ta­kie mar­sze, przy­cho­dzi­ły mi wte­dy do gło­wy naj­lep­sze po­my­sły. Te­raz za­sta­na­wia­łam się, jak po­to­czą się moje roz­mo­wy z pi­sa­rzem, czy nie po­czu­je się zmę­czo­ny co­dzien­ny­mi wi­zy­ta­mi. Nie mo­gąc na­dą­żyć z za­pi­sy­wa­niem, pro­si­łam, aby pew­ne rze­czy po­wta­rzał. Za­uwa­ży­łam też, że nie jest w naj­lep­szej for­mie, a wie­le so­bie obie­cy­wa­łam po tych spo­tka­niach, w koń­cu mój roz­mów­ca był le­gen­dar­ną po­sta­cią, w jego ży­cio­ry­sie ist­nia­ły spo­re luki, ma­rzy­ło mi się, aby­śmy je ra­zem wy­peł­ni­li. Mie­rzy­łam siły na za­mia­ry, to pew­ne. Na swo­je uspra­wie­dli­wie­nie mam to, że wte­dy by­łam moc­no po­cząt­ku­ją­cą bio­graf­ką Ser­giu­sza Pia­sec­kie­go.

Przy ko­la­cji spy­ta­łam dziad­ka, czy nie zna ko­goś, kto miał­by dyk­ta­fon i zgo­dził­by się mi go wy­po­ży­czyć. Dzia­dek po­my­ślał chwi­lę.

– Spró­bu­ję za­py­tać zna­jo­me­go, jest dzien­ni­ka­rzem ra­dio­wym, pra­cu­je w BBC i zda­je się, że ma coś po­dob­ne­go.

– By­ło­by wspa­nia­le!

– Nie eks­cy­tuj się tak, moja wnucz­ko. – Sta­ru­szek sta­rał się stu­dzić mój za­pał. – To ab­so­lut­na no­wość i szczę­śli­wi po­sia­da­cze z pew­no­ścią nie­chęt­nie się z nią roz­sta­ją.

– Po­wiedz temu panu, że cho­dzi o rzecz wiel­kiej wagi, o oca­le­nie por­tre­tu pi­sa­rza dla po­tom­no­ści!

Dzia­dek się uśmiech­nął.

– No cóż, spró­bu­ję.

Nie wiem, co po­wie­dział temu dzien­ni­ka­rzo­wi, ale na jed­no z ko­lej­nych spo­tkań z Pia­sec­kim tasz­czy­łam pod pa­chą dyk­ta­fon. Pi­sarz od­niósł się nie­uf­nie do tego urzą­dze­nia, był spe­szo­ny, ro­bił pau­zy, za­czął się na­wet ją­kać i oba­wia­łam się, że z na­gry­wa­nia nic nie bę­dzie. Po ja­kimś cza­sie jed­nak roz­mo­wa po­to­czy­ła się cał­kiem gład­ko, bo pan Ser­giusz, po­dą­ża­jąc za to­kiem swo­ich my­śli, prze­stał do­strze­gać to dość po­kaź­ne pu­dło. By­łam w siód­mym nie­bie, rano bie­głam na na­gra­nie, a wie­czo­rem sło­wo w sło­wo spi­sy­wa­łam roz­mo­wę z ta­śmy.

Woj­sko szyb­ko oce­ni­ło moją przy­dat­ność, do­sta­łem się pod skrzy­dła osła­wio­nej „dwój­ki”, gdzie dość dłu­go przy­my­ka­no oko na moje, po­wiedz­my, nie­zbyt ja­sne po­czy­na­nia. No cóż, wie­dzia­łem, że stą­pam po grzą­skim grun­cie, ale nie mia­łem nic do stra­ce­nia, a do zy­ska­nia spo­ro. Bu­szu­jąc po Bia­ło­ru­si i zbie­ra­jąc wia­do­mo­ści dla mo­ich sze­fów, tra­fia­łem do róż­nych śro­do­wisk, mię­dzy in­ny­mi han­dla­rzy, któ­rzy bo­ga­ci­li się na prze­my­cie i szu­ka­li jako ku­rie­rów ta­kich stra­ceń­ców jak ja. Ku­si­li spo­ry­mi za­rob­ka­mi, ale nie za­le­ża­ło mi na pie­nią­dzach, po­cią­ga­ła mnie przy­go­da. Prze­myt trak­to­wa­łem jako za­ję­cie ubocz­ne w mo­jej pro­fe­sji szpie­ga. Było to o tyle ła­twe, że do­sko­na­le zna­łem oko­li­ce, od dziec­ka włó­czy­łem się po la­sach, nie­mal na pa­mięć zna­łem róż­ne przej­ścia i jary, gdzie w ra­zie nie­bez­pie­czeń­stwa mo­głem się ukryć, a staw­ka była wy­so­ka, bo nie cho­dzi­ło o pacz­kę pa­pie­ro­sów, szmu­glo­wa­łem do Ro­sji ko­ka­inę, zaś w dru­gą stro­nę cen­ne fu­tra. Czy pani wie, że w cią­gu kil­ku lat przez moje ręce prze­szło po­nad mi­lion fun­tów? Cho­dzi­łem z kie­sze­nia­mi wy­pcha­ny­mi for­są, co było czy­stą głu­po­tą, bo za­in­te­re­so­wał się mną kontr­wy­wiad ro­syj­ski, czy­li Cze­ka, a po­tem GPU… Utrud­nia­ło mi to moją szpie­gow­ską ro­bo­tę i było śmier­tel­nie nie­bez­piecz­ne, ale czu­łem się w swo­im ży­wio­le, ko­cha­łem nie­bez­pie­czeń­stwo… No cóż, mógł­bym snuć ga­wę­dy o tym okre­sie ży­cia, pa­nią jed­nak in­te­re­su­je przede wszyst­kim moja twór­czość li­te­rac­ka… Po­wiem więc tak, wy­le­cia­łem z trza­skiem z wy­wia­du, po­wszech­nie się uwa­ża, że za kon­tak­ty ze świa­tem prze­stęp­czym, a praw­da jest taka, że cał­kiem przy­pad­kiem zde­ma­sko­wa­łem ko­goś ze sfer rzą­do­wych jako na­sze­go współ­pra­cow­ni­ka… Ba­łem się wte­dy, że nie­daw­ni ko­le­dzy mnie sprząt­ną, i kła­dłem się spać z na­ga­nem pod po­dusz­ką. Już nie ja­da­łem czar­ne­go ka­wio­ru, zda­rza­ło się, że głód za­glą­dał mi w oczy, nie bar­dzo też wie­dzia­łem, co ze sobą zro­bić, po­ja­wi­ła się na­wet myśl, żeby za­cią­gnąć się do Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej. Nic mnie tu nie trzy­ma­ło, z oj­cem prze­dzie­li­ła mnie gra­ni­ca, miesz­kał te­raz w Miń­sku Li­tew­skim, nie by­łem zwią­za­ny uczu­cio­wo z żad­ną ko­bie­tą. Oka­za­ło się to jed­nak nie­moż­li­we, wy­wiad fran­cu­ski po­sta­wił weto, jako że by­łem ofi­ce­rem re­zer­wy…

I tu­taj po­trzeb­ny jest szer­szy ko­men­tarz, bo te na­stę­pu­ją­ce po so­bie wy­da­rze­nia o mało nie do­pro­wa­dzi­ły mnie do strycz­ka, moż­na na­wet po­wie­dzieć: przy­czy­ni­ły się też do tego, że zo­sta­łem pi­sa­rzem. Ja­kiś czas prze­bie­do­wa­łem u ku­zy­na w Grod­nie, skąd wy­ru­szy­łem do Wil­na na bo­sa­ka, bo mia­łem zdar­te na amen ze­lów­ki. O tym mie­ście i moim sto­sun­ku do nie­go jesz­cze po­roz­ma­wia­my… No więc sze­dłem i sze­dłem, czu­jąc się jak zbi­ty pies, na osło­dę wy­grze­ba­łem z kie­sze­ni reszt­kę ko­ka­iny, było tego coś oko­ło pół gra­ma. Kie­dyś usły­sza­łem po­wie­dze­nie o ko­ka­ini­stach, że dia­beł ich ko­ły­sze na swo­im bu­cie. Mnie się to przy­tra­fi­ło z pew­no­ścią, bo za­czy­na­łem tra­cić nad sobą kon­tro­lę. Z bro­nią w ręku na­pa­dłem na kup­ców ja­dą­cych fur­man­ką na targ i zra­bo­wa­łem im, pa­mię­tam, ty­siąc pięć­dzie­siąt czte­ry zło­te. Z go­tów­ką w kie­sze­ni po­czu­łem się znacz­nie le­piej. W Wil­nie spo­tka­łem się z je­dy­nym przy­ja­cie­lem, ja­kie­go mia­łem kie­dy­kol­wiek, An­to­nim Nie­wia­ro­wi­czem. Wy­cią­gną­łem go z po­nu­rej spe­lu­ny i we dwóch za­miesz­ka­li­śmy w ho­te­lu. Prze­sia­dy­wa­li­śmy głów­nie w ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji, a po­nie­waż da­wa­li­śmy sute na­piw­ki kel­ne­rom, ocho­czo do­no­si­li nam za­ma­wia­ne da­nia i trun­ki. Pie­nią­dze dość szyb­ko się skoń­czy­ły, za­czę­li­śmy się więc roz­glą­dać za ja­kimś za­ję­ciem. Dłu­go nie mu­sie­li­śmy cze­kać, daw­ny part­ner z cza­sów prze­myt­ni­czej pro­spe­ri­ty zle­cił nam za­da­nie. Mie­li­śmy prze­szmu­glo­wać z Mo­skwy ukry­ty tam w pew­nym miej­scu wo­re­czek z bry­lan­ta­mi. Za­czę­li­śmy się przy­go­to­wy­wać do tej ak­cji i aby za­osz­czę­dzić pie­nią­dze na ko­niecz­ne wy­dat­ki, prze­nie­śli­śmy się z ho­te­lu do miesz­ka­nia Wie­ry, fla­my Ant­ka, w No­wej Wi­lej­ce… To był sier­pień ty­siąc dzie­więć­set dwu­dzie­ste­go szó­ste­go roku. No cóż, po daw­ce ko­ka­iny roz­zu­chwa­li­li­śmy się i z bro­nią w ręku za­trzy­ma­li­śmy ko­lej­kę kon­ną li­nii Wa­si­lisz­ki–Skrzy­bow­ce… W prze­dzia­le sie­dzie­li urzęd­nik, mło­da dziew­czy­na i star­sza Ży­dów­ka, któ­rej ka­za­li­śmy zdjąć kol­czy­ki. Bro­ni­ła się, strasz­nie przy tym ja­zgo­cząc, więc aby się uci­szy­ła, bi­li­śmy ją po gło­wie, nie­zbyt moc­no, za­zna­czam, skoń­czy­ło się na gu­zie. Kol­czy­ków jed­nak nie zdję­ła, więc mu­sie­li­śmy się za­do­wo­lić stu sześć­dzie­się­cio­ma zło­ty­mi. Broń Boże, nie by­łem an­ty­se­mi­tą, uzna­wa­łem pra­wo do ży­cia każ­de­go w tej wie­lo­na­ro­do­wo­ścio­wej kre­so­wej spo­łecz­no­ści, po pro­stu tak się skła­da­ło, że za­moż­ni lu­dzie, któ­rzy sta­wa­li na na­szej dro­dze, to byli Ży­dzi. Po­tem były jesz­cze inne drob­ne na­pa­dy, bo cią­gle bra­ko­wa­ło nam for­sy na mo­skiew­ską wy­pra­wę.

Dla­cze­go nie do­szło do tej wy­pra­wy, do­wie­dzia­łam się wie­czo­rem z „Ku­rie­ra Wi­leń­skie­go”. Dzia­dek miał coś do za­ła­twie­nia w Lon­dy­nie, przy oka­zji po­szpe­rał w ar­chi­wum i przy­wiózł mi wy­cin­ki pra­so­we do­ty­czą­ce spra­wy Pia­sec­kie­go.

„W Nowo-Wi­lej­ce miesz­ka od kil­ku lat nie­ja­ka Wie­ra Buł­ha­kow­ska. Była ona żoną słyn­ne­go śpie­wa­ka ro­syj­skie­go Sza­la­pi­na, i od pew­ne­go cza­su do Buł­ha­kow­skiej za­jeż­dża­ło co kil­ka ty­go­dni dwóch mło­dych lu­dzi, któ­rzy w cią­gu pa­ro­dnio­we­go po­by­tu wy­da­wa­li po kil­ka ty­się­cy zło­tych. Roz­rzut­ność tego to­wa­rzy­stwa zwró­ci­ła uwa­gę po­li­cji. Jed­nak­że nie dało się za­uwa­żyć nic, co by wska­zy­wa­ło na nie­le­gal­ne po­cho­dze­nie lek­ko­myśl­nie wy­da­wa­nych sum.

Tym­cza­sem do ko­men­dy P P pow. wi­leń­sko-troc­kie­go nad­szedł z k-dy P.P. pow. lidz­kie­go list goń­czy z ry­so­pi­sa­mi ban­dy­tów, któ­rzy na­pa­dli na po­ciąg.

ARESZ­TO­WA­NIE BAN­DY­TÓW

Po­nie­waż ry­so­pis ban­dy­tów po­da­ny w li­ście goń­czym przez ko­men­dę P.P. m. Lidy zga­dzał się z ry­so­pi­sem to­wa­rzy­szy p. b. Sza­la­pi­no­wej – oneg­daj, kie­dy to roz­rzut­ne to­wa­rzy­stwo ra­czy­ło się sutą li­ba­cją przy sto­le za­sta­wio­nym kil­ku bu­tel­ka­mi spi­ry­tu­su, kil­ku­na­stu po­li­cjan­tów oto­czy­ło dom p. Sza­la­pi­no­wej, kil­ku zaś z po­ste­run­ko­wym Au­gu­sty­nia­kiem wkro­czy­ło do środ­ka.

Je­den z ban­dy­tów, wi­dząc po­li­cjan­tów, mo­men­tal­nie wy­jął z tyl­nej kie­sze­ni re­wol­wer, kie­ru­jąc go w stro­nę po­ste­run­ko­we­go Au­gu­sty­nia­ka. Post. Au­gu­sty­niak wy­rwał ban­dy­cie re­wol­wer, na­kła­da­jąc mu na ręce kaj­dan­ki. Dwaj po­zo­sta­li po­li­cjan­ci za­ła­twi­li się z dru­gim ban­dy­tą. Za­ku­tych w kaj­da­ny spro­wa­dzo­no do ko­men­dy P.P. pow. wi­leń­sko-troc­kie­go i osa­dzo­no w aresz­cie”².

Ten opis tak bar­dzo nie pa­so­wał do mo­je­go roz­mów­cy, że wy­da­wał się wręcz ab­sur­dal­ny, zu­peł­nie jak­bym czy­ta­ła o roz­pra­wie no­wo­jor­skiej po­li­cji z gang­ste­ra­mi, tyl­ko tam nie­chyb­nie po­la­ła­by się krew i taki po­ste­run­ko­wy Au­gu­sty­niak nie miał­by szans wy­szarp­nąć ban­dy­cie bro­ni. To był de­spe­rac­ki akt jed­ne­go z mło­dych lu­dzi, nie po­tra­fił jed­nak strze­lić do po­li­cjan­ta. Mia­łam ocho­tę spy­tać mo­je­go bo­ha­te­ra, czy to nie o nie­go cho­dzi­ło, ale za­bra­kło mi od­wa­gi.

Może sam mi po­wie – po­my­śla­łam.

Przez błę­dy mło­do­ści o mały włos nie stra­ci­łem ży­cia, sąd w Li­dzie ska­zał nas obu z Ant­kiem na karę śmier­ci, ale obroń­cy wnie­śli te­le­gra­ficz­ną proś­bę do pre­zy­den­ta o uła­ska­wie­nie i proś­ba ta zo­sta­ła uwzględ­nio­na… Nie wiem tyl­ko, komu po­win­ni­śmy dzię­ko­wać, pre­zy­den­to­wi czy te­le­gra­fo­wi…

Cho­dzi­ło o czas, bo plu­ton eg­ze­ku­cyj­ny był już w po­go­to­wiu. Kara śmier­ci przez roz­strze­la­nie to było dla mnie po­cie­sze­nie, że je­śli już mam zgi­nąć – to od kuli, a nie jak szczur, z pę­tlą na szyi… Mu­szę też za­zna­czyć, że nig­dy nie ce­ni­łem zbyt­nio swo­je­go ży­cia, może wła­śnie dla­te­go wy­cho­dzi­łem cało z wie­lu opre­sji. Słu­cha­łem tych wszyst­kich prze­mów pro­ku­ra­to­ra, obroń­ców z dużą obo­jęt­no­ścią, a może in­tu­icja mi pod­po­wia­da­ła, że i tym ra­zem się uda…

Moje pi­sar­stwo… to była tyl­ko kwe­stia cza­su… a że re­ali­za­cja na­stą­pi­ła w wię­zie­niu, zde­cy­do­wał przy­pa­dek… Nie uda­ło mi się uzy­skać wcze­śniej­sze­go zwol­nie­nia, mimo że pa­ro­krot­nie się o to sta­ra­łem, ale uda­ło mi się wy­wal­czyć przy­wi­lej za­peł­nia­nia kar­tek pi­smem… Otrzy­ma­łem bru­lion z nu­me­ro­wa­ny­mi stro­na­mi i w cią­gu za­le­d­wie mie­sią­ca sza­leń­czej pra­cy po­wsta­ła moja po­wieść Pią­ty etap. O czym­że to mo­głem pi­sać! O swo­jej szpie­gow­skiej prze­szło­ści oczy­wi­ście, na tym zna­łem się naj­le­piej. Cen­zu­ra wię­zien­na od­mó­wi­ła prze­sła­nia rę­ko­pi­su do wy­daw­cy. To był mo­ment kry­tycz­ny, pod­da­łem się, na­tych­miast ode­zwa­ła się za­daw­nio­na gruź­li­ca płuc… Ta moja wier­na ko­cha­ni­ca… ko­cha­li­śmy się na za­bój, do krwi. Pi­sa­łem na­wet do niej wier­sze, le­żąc w ką­cie celi wię­zien­nej na sien­ni­ku:

Wy­wie­si­łaś krwa­wy sztan­dar

na po­bla­dłe lice,

peł­na dumy, zwy­cięstw, sła­wy,

uro­cza gruź­li­co!!

…………………

Ty ca­łu­jesz tak go­rą­co

– pi­jesz jak z kry­ni­cy!

Aż wy­pi­jesz krew do koń­ca,

naj­mil­sza gruź­li­co!³

Pi­sarz po­pa­trzył na mnie spod oka.

– No i jak, po­do­ba­ją się pani moje wię­zien­ne ero­ty­ki? Tyle lat mi­nę­ło, a cy­tu­ję z pa­mię­ci…

Więc le­żąc na swo­im wy­rze, przez za­kra­to­wa­ne okno pa­trzy­łem w nie­bo; kie­dy było po­god­ne, mo­głem roz­po­znać kon­ste­la­cje gwiazd. One do mnie mó­wi­ły, a na­wet coś obie­cy­wa­ły… Po­wiem za ko­le­gą pi­sa­rzem: ko­cha­nek Wiel­kiej Niedź­wie­dzi­cy to ja… Wy­pro­wa­dzi­ła mnie z wię­zien­ne­go pie­kła… wcze­śniej wska­za­ła mi dro­gę… Pod­ją­łem nową pró­bę, w prze­peł­nio­nej celi pi­sa­łem jak w tran­sie, nie sły­sząc gło­sów współ­więź­niów, czę­sto za­po­mi­na­jąc na­wet, gdzie je­stem. Wol­no mi było mieć tyl­ko je­den bru­lion, z po­nu­me­ro­wa­ny­mi stro­na­mi, któ­ry za­pi­sa­ny mu­sia­łem od­dać kla­wisz­ni­ko­wi; prze­ka­zy­wał go wy­żej, do władz wię­zien­nych, a ja do­sta­wa­łem na­stęp­ny. Atra­ment ro­bi­łem z che­micz­ne­go ołów­ka, roz­pusz­cza­jąc go we wła­snej śli­nie, a kie­dy od­ma­wia­no mi no­we­go ze­szy­tu, za­peł­nia­łem wol­ne miej­sca po­mię­dzy wier­sza­mi, by­wa­ło też, że pi­sa­łem w po­przek tek­stu in­nym ko­lo­rem, tak po­wsta­wa­ła moja prze­pust­ka do wol­no­ści, ale wte­dy nie my­śla­łem o tym… Po pro­stu mu­sia­łem pi­sać, to był we­wnętrz­ny przy­mus… Ła­twiej by mi było two­rzyć po ro­syj­sku, bo dużo w tym ję­zy­ku czy­ta­łem i po­zna­łem jego brzmie­nie w stro­fach, któ­re wy­szły spod pió­ra wiel­kich pi­sa­rzy, ale w mo­jej du­szy gra­ła już pol­ska nuta… Pod­ręcz­ni­kiem ję­zy­ka pol­skie­go sta­ły się dla mnie „Wia­do­mo­ści Li­te­rac­kie”… Na­pi­sa­łem z wię­zie­nia do re­dak­to­ra na­czel­ne­go, że ma­rzę o tym, aby móc czy­tać jego pi­smo, i wkrót­ce za­czą­łem je re­gu­lar­nie otrzy­my­wać. Gra­tis! Wy­zna­łem po­tem w li­ście do przy­szłe­go wy­daw­cy: „chło­nę z nich wie­dzę, uczę się ję­zy­ka i boję się na­wet po­dzię­ko­wać ko­cha­ne­mu pi­smu, że gdzieś tam za bur­tą ży­cia jest czło­wiek, któ­ry sam nic nie da­jąc, ko­rzy­sta z pra­cy, ta­len­tu i or­ga­ni­za­cji wie­lu lu­dzi sto­ją­cych u warsz­ta­tu kul­tu­ry. One były moją ra­do­ścią, mo­jem świa­tłem i z nich naj­wię­cej sko­rzy­sta­łem”⁴.

1. Klasz­tor na Świę­tym Krzy­żu (1936). Wi­dok ogól­ny od stro­ny wschod­niej. Tu mie­ści­ło się wię­zie­nie, w któ­rym prze­by­wał Ser­giusz Pia­sec­ki.

Pi­sząc Ko­chan­ka, nie za­sta­na­wia­łem się, co bę­dzie da­lej, czy cen­zu­ra wię­zien­na też go za­aresz­tu­je i utknie on na za­wsze w ka­za­ma­tach Świę­te­go Krzy­ża… Musi pani wie­dzieć, że było to naj­su­row­sze wię­zie­nie II Rze­czy­po­spo­li­tej, któ­re mie­ści­ło się w klasz­to­rze na wy­so­kiej za­le­sio­nej gó­rze. Bu­dyn­ki czę­sto gi­nę­ły w chmu­rach. To ta­kie pol­skie San Qu­en­tin pil­nie strze­żo­ne. Na­czel­nik miał oswo­jo­ne­go wil­ka, sta­le mu to­wa­rzy­szył, wo­dząc śle­pia­mi po na­szych wy­nędz­nia­łych syl­wet­kach. Zresz­tą swo­je pierw­sze ze­tknię­cie z tym wię­zie­niem i ze mną opi­sał Wań­ko­wicz w lon­dyń­skich „Wia­do­mo­ściach”…

Od­szu­ka­łam ten nu­mer dużo póź­niej, tekst no­sił ty­tuł Go­ście w do­mecz­ku:

„Za­sty­gli lu­dzie po stło­czo­nych cel­kach, w któ­rych pię­trzy­ły się pod su­fit uło­żo­ne na dzień w je­den stos wy­rki. Stać tu nie było gdzie, a cóż do­pie­ro pi­sać. Sza­ry mur zie­mi­stych twa­rzy ział bu­twie­ją­cy­mi na­mięt­no­ścia­mi. W tym mu­rze ude­rzy­ły pa­lą­ce, o skon­cen­tro­wa­nej woli oczy. Za chwi­lę te oczy, osa­dzo­ne w wy­chu­dłej zie­mi­stej twa­rzy, były przede mną. Któż z tej ma­ski wy­czy­ta wiek? Sie­dzie­li­śmy w ma­łym po­ko­iku; (…) Pia­sec­ki, wy­cień­czo­ny je­de­na­sto­let­nim wię­zie­niem, za­gro­żo­ny cho­ro­bą płuc, o zie­mi­stej ce­rze, pu­kał co rok do świa­ta z głę­bi trum­ny. Py­tał te­raz o jed­no: czy do­brze pi­sze? Spa­lał się w tym py­ta­niu. Nie skar­żył się”⁵.

W cza­sie tego spo­tka­nia na mo­ment spo­tka­ły się oczy głod­ne­go wil­ka i sy­te­go niedź­wie­dzia! Wie­dzia­łem, że ten czło­wiek był moją ostat­nią szan­są i od nie­go, jako od współ­wła­ści­cie­la wy­daw­nic­twa, za­le­żał los mo­jej po­wie­ści. Je­śli to moż­li­we, chciał­bym, aby pan oce­nił war­tość mo­jej książ­ki i wy­tknął ewen­tu­al­ne błę­dy – po­pro­si­łem, a on od­rzekł krót­ko: „Pro­szę przy­słać rę­ko­pis”. Za­nim to na­stą­pi­ło, mi­nę­ły mie­sią­ce, po­wieść zo­sta­ła pod­da­na su­ro­wej wię­zien­nej cen­zu­rze. Gdy­by nie oso­ba przy­szłe­go wy­daw­cy, Ko­cha­nek Wiel­kiej Niedź­wie­dzi­cy z pew­no­ścią nie uj­rzał­by świa­tła dzien­ne­go. Do­kład­nie czter­na­ste­go lu­te­go ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­ste­go siód­me­go roku Wań­ko­wicz po raz dru­gi przy­je­chał na Świę­ty Krzyż. Kie­dy kla­wisz­nik pro­wa­dził mnie wię­zien­ny­mi ko­ry­ta­rza­mi, nie wie­dzia­łem, do­kąd idę i po co, ale na wi­dok zwa­li­stej po­sta­ci roz­par­tej w fo­te­lu w ga­bi­ne­cie na­czel­ni­ka wszyst­ko było już dla mnie ja­sne.

– Sza­now­ny pa­nie, pa­nie Ser­giu­szu – za­czął uro­czy­ście gość – je­stem tu w imie­niu To­wa­rzy­stwa Wy­daw­ni­cze­go „Rój” i zo­sta­łem upo­waż­nio­ny do pod­pi­sa­nia z pa­nem umo­wy na wy­da­nie pań­skiej po­wie­ści Ko­cha­nek Wiel­kiej Niedź­wie­dzi­cy. Ser­decz­nie gra­tu­lu­ję panu i obie­cu­ję wsz­czę­cie sta­rań o skró­ce­nie pań­skiej kary. Zro­bię wszyst­ko, aby wy­cią­gnąć pana z tego pie­kła.

Tak więc z ust tego czło­wie­ka pa­dły sło­wa, któ­re przy­pie­czę­to­wa­ły mój los.

Po moim uwol­nie­niu, kie­dy sta­łem się sen­sa­cją li­te­rac­ką War­sza­wy, Wań­ko­wicz za­pro­sił mnie do sie­bie na obiad, był tam też star­szy męż­czy­zna o nie­sa­mo­wi­tych oczach, sta­ra­łem się uni­kać jego wzro­ku, ale sam pod­szedł do mnie.

– Otrzy­mał pan dar od Opatrz­no­ści, może pan prze­wi­dy­wać zda­rze­nia przy­szłe, pro­szę tego nie zmar­no­wać…

Po­tem się do­wie­dzia­łem, że ów czło­wiek to słyn­ny wróż Osso­wiec­ki. Wra­ca­jąc do mo­je­go uła­ska­wie­nia, chy­ba po­mo­gła mi opi­nia mo­ich prze­ło­żo­nych z „dwój­ki”, do­brze oce­ni­li moją dzia­łal­ność i za­słu­gi dla oj­czy­zny, któ­rej przed­sta­wi­cie­le o mały włos nie wy­sła­li mnie na tam­ten świat… Wy­rok śmier­ci za­mie­nio­no nam z Ant­kiem na pięt­na­ście lat, od­sie­dzia­łem z tego je­de­na­ście, dzie­się­cio­krot­nie prze­no­szo­ny z wię­zie­nia do wię­zie­nia. Chce pani wie­dzieć, jak to wy­glą­da­ło? Pięć lat spę­dzi­łem w po­je­dyn­czych ce­lach, sześć we wspól­nych, w kar­ce­rze pra­wie dwa lata, za­ku­ty w kaj­da­ny, bo by­łem bun­tow­ni­kiem i na­ma­wia­łem do bun­tu prze­ciw nie­ludz­kim wa­run­kom współ­więź­niów, wo­bec bra­ku po­pra­wy wy­lą­do­wa­łem na Świę­tym Krzy­żu…Ma­ria Nu­row­ska – au­tor­ka po­wie­ści i dra­ma­tów. Wy­da­ła m.in. In­ne­go ży­cia nie bę­dzie (1987), Post­scrip­tum (1989, wzno­wio­ne ostat­nio pt. Wy­bór Anny), Hisz­pań­skie oczy (1990), Li­sty mi­ło­ści (1991), sagę Pan­ny i wdo­wy (1991–1993), Ro­syj­skie­go ko­chan­ka (1996), Tan­go dla troj­ga (1997), Mi­ło­śni­cę (1998), Nie­miec­ki ta­niec (2000), opo­wieść o Ry­szar­dzie Ku­kliń­skim Mój przy­ja­ciel zdraj­ca (2004), try­lo­gię ukra­iń­ską: Imię two­je… (2003), Po­wrót do Lwo­wa (2005), Dwie mi­ło­ści (2006), wspo­mnie­nia Księ­życ nad Za­ko­pa­nem (2006) oraz opo­wieść bio­gra­ficz­ną An­ders (2008). W ostat­nich la­tach na­kła­dem W.A.B. uka­za­ły się: Spra­wa Niny S. (2009), Na­kar­mić wil­ki (2010) i Re­qu­iem dla wil­ka (2011). Naj­now­sze po­wie­ści Ma­rii Nu­row­skiej to Drzwi do pie­kła (2012) oraz Dom na kra­wę­dzi (2012). Jej książ­ki zo­sta­ły prze­tłu­ma­czo­ne na szes­na­ście ję­zy­ków, w tym chiń­ski i ko­re­ań­ski. We Fran­cji i w Niem­czech były be­st­sel­le­ra­mi.

Stro­ny au­tor­ki: www.ma­ria­nu­row­ska.com.pl, www.fa­ce­bo­ok.com/nu­row­ska
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: