Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Siedem dobrych lat - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Siedem dobrych lat - ebook

Nowa książka Etgara Kereta. Krótkie, trafione w punkt opowiadania Kereta nie są pozornie autobiograficzne, lecz jego wyobraźnia nie daje mu poprzestawać wyłącznie na faktach. Oto notki o nowo narodzonym synu pisarza, ojcu, który nad kołyską wnuka już mu prawi o funduszach inwestycyjnych dlań zakupionych. Oto obraz współczesnego Izraela dla fanów filmów braci Coen, surrealizmu, pure nonsensu i… Etgara Kereta.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1642-2
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Pisarze lubią porównywać swoje książki do dzieci, ale muszę przyznać, że nigdy do końca nie rozumiałem tego porównania. To prawda, że można poświęcić całe swoje serce i całą swoją pasję opowiadaniu, tak jak zrobiłoby się to dla dziecka, ale z chwilą, gdy wyjdzie w świat, nie trzeba się o nie martwić. To prawda, ludziom może się to nie podobać lub mogą to nawet dyskredytować i można się poczuć z tego powodu obrażonym, ale w przeciwieństwie do dziecka samo opowiadanie nigdy się nie obrazi ani nie rozpłacze, ani nie będzie próbować oddać zniewagi. I nieważne, jak surowa jest nagana, samo opowiadanie pozostanie całe i nietknięte pomiędzy okładkami nowej książki. Z dzieckiem sprawa jest trochę bardziej skomplikowana.

Opowiadanie nigdy nie wybiegnie na ruchliwą ulicę i nie spróbuje połknąć bateryjki. I nigdy się nie zaprzyjaźni z niewłaściwymi dziećmi w klasie ani nie zapali papierosa w ukryciu. I co najważniejsze, opowiadanie, nawet jeśli cię zaskoczy, nigdy nie będzie pyskować. I zawsze będzie cię słuchać. Dlatego jako ojciec ponad 200 opowiadań i jednego ośmioletniego dziecka muszę przyznać, że bycie ojcem dziecka jest o wiele bardziej skomplikowane.

Ze wszystkich swoich zbiorów opowiadań najbliższy mojemu sercu jest Suddenly a Knock at the Door (Nagle pukanie do drzwi). Ponieważ jest pierwszą i jak na razie jedyną książką, którą napisałem jako ojciec. Bycie rodzicem jest bodaj najbardziej zdumiewającym i złożonym doświadczeniem, jakiego doznałem w życiu. Co rano napełnia cię nadzieją i lękiem i dodaje dziesiątki drobnych, ale znaczących i mających głęboki wpływ zwycięstw i porażek do życiowego pola bitwy. Co więcej, rola rodzica, jeśli ją prawdziwie szanujesz, zmusza cię do świeżego spoglądania na siebie i swoje działania pod nowym, trochę ostrzejszym i naiwnym kątem oraz wyjaśniania tego zagmatwanego świata, w jakim żyjemy, sobie i swojemu dziecku i dlaczego robisz wszystkie te dziwne rzeczy, które postanowiłeś tu robić. Większość opowiadań w tej książce nie wiąże się bezpośrednio z rodzicielstwem, ale wszystkie napisał ojciec ciekawego i ukochanego dziecka, a w ich tle leży próba wyjaśnienia mojemu synowi w nie mniejszym stopniu niż sobie samemu, dlaczego tak trudno jest być człowiekiem i dlaczego, niech to diabli, ciągle warto podejmować ten wysiłek.Nagle ciągle to samo

– Po prostu nie cierpię zamachów – mówi chuda siostra do drugiej, starszej. – Chcesz gumę do żucia?

Starsza bierze gumę i kiwa głową.

– Co robić – mówi. – Ja też nienawidzę nagłych wypadków.

– Nie chodzi o nagłe wypadki – upiera się chuda. – Z wypadkami i tak dalej nie mam problemu. Chodzi o zamachy, mówię ci. To odbiera ochotę do wszystkiego.

Na ławce pod porodówką myślę sobie, że coś w tym jest. Ledwo godzinę temu dotarłem tu zdenerwowany z żoną i taksówkarzem – maniakiem czystości, który cały czas tylko się trząsł, że jej odchodzące wody płodowe zniszczą mu tapicerkę, a teraz siedzę ponury na korytarzu i czekam na powrót lekarzy i pielęgniarek. Wszyscy, poza tymi dwiema, poszli pomagać przy rannych. Również skurcze żony stały się rzadsze. Najwidoczniej nawet i dla dzidziusia cała ta sprawa z porodem przestała być taka pilna. W drodze do kafeterii kilku rannych przejeżdża obok mnie na skrzypiących noszach na kółkach.

Po drodze do szpitala, w taksówce, moja żona wrzeszczała jak wariatka, ale oni wszyscy są cicho.

– Ty jesteś Etgar Keret? – pyta mnie chłopak w kraciastej koszuli. – Ten pisarz?

Przytakuję niechętnie.

– Ale numer. – Wyciąga z torby mały magnetofon. – Gdzie byłeś, jak to się stało?

Kiedy waham się przez sekundę, odzywa się w przypływie empatii:

– Nie spiesz się. Nie ma co się spinać. Przeżyłeś traumę.

– Nie byłem w zamachu – wyjaśniam. – Tak się tylko składa, że tu dziś jestem. Moja żona rodzi.

– O – mówi, nie próbując ukryć rozczarowania, i naciska STOP w magnetofonie. – Wszystkiego dobrego.

Siada teraz obok mnie i zapala papierosa.

– Może powinieneś spróbować porozmawiać z kimś innym – sugeruję, usiłując odpędzić od twarzy dym z lucky strike’ów. – Przed chwilą widziałem, jak wieźli dwóch na neurologię.

– Rosjanie – wzdycha. – Nie mówią słowa po hebrajsku. A poza tym tu na neurologię i tak nie wpuszczają. To mój siódmy zamach w tym szpitalu i zdążyłem już poznać te ich wszystkie numery.

Siedzimy chwilę w milczeniu. Jest o jakieś dziesięć lat młodszy ode mnie, ale już zaczął łysieć. Kiedy łapie moje spojrzenie, uśmiecha się i mówi:

– Szkoda, że cię tam nie było. Akurat nieźle by mi pasowało dać w tekście reakcję pisarza. Ktoś oryginalny, z odrobiną polotu. Po każdym zamachu zawsze słyszę te same relacje: „Nagle usłyszałem bum”, „Nie wiem, co się stało”, „Wszędzie dookoła było pełno krwi”. Dosyć, ile można?

– To nie ich wina – stwierdzam. – To zamachy są zawsze takie same. Co oryginalnego można w końcu powiedzieć o wybuchu i bezsensownej śmierci?

– Nie mam pojęcia. – Wzrusza ramionami. – Ty jesteś pisarzem.

Z izby przyjęć kilka osób w białych kitlach zaczyna wracać w stronę oddziału położniczego.

– A ty przecież jesteś z Tel Awiwu – dziennikarz chce mnie przyłapać – to co, nagle przyjechałeś taki kawał do tej dziury, żeby rodzić?

– Chcieliśmy naturalnego porodu, a tu jest oddział...

– Naturalnego? – przerywa mi, chichocząc. – Co może być naturalnego w karzełku z kabelkiem zwisającym z pępka, który wyskakuje twojej żonie z cipy?

Nawet nie próbuję odpowiedzieć.

– Powiedziałem mojej żonie – ciągnie – że jeśli zechce jej się kiedyś rodzić, to tylko przez cesarskie cięcie, jak w Ameryce. Nie chcę, żeby jakiś niemowlak ją porozciągał. Dzisiaj tylko w takich prymitywnych krajach jak ten kobiety rodzą jak zwierzęta. No, idę do roboty. – Zbiera się do wstawania. – Może mimo wszystko powiesz coś o zamachu? – próbuje jeszcze przed odejściem. – To coś zmieniło? Czy ja wiem, na przykład w sprawie imienia, jakie dasz dziecku?

Uśmiecham się przepraszająco.

– Nie szkodzi. No to, żeby wam lekko poszło – mówi, mrugając. – Mam nadzieję, że pójdzie lekko, chłopie.

Sześć godzin później karzełek z kabelkiem wiszącym z pępka wyskakuje mojej żonie z cipy i natychmiast zaczyna płakać. Usiłuję go uspokoić, przekonać, że nie ma się czym martwić. Że do czasu, aż dorośnie, wszystko tu na Bliskim Wschodzie będzie już w porządku: nastanie pokój, nie będzie zamachów terrorystycznych, a jeśli jakiś, od wielkiego dzwonu się zdarzy, zawsze będzie ktoś oryginalny, ktoś z odrobiną polotu, żeby go doskonale opisać. Na minutę się uspokaja i rozważa następny ruch. Powinien być naiwny, dopiero się urodził i w ogóle, ale nawet on tego nie kupuje, po krótkim wahaniu i lekkim czknięciu zaczyna znowu płakać.Duże dziecko

Kiedy byłem dzieckiem, rodzice zabrali mnie do Europy. Największą atrakcją podróży nie był Big Ben czy wieża Eiffla, ale lot z Izraela do Londynu, a zwłaszcza posiłek. Na plastikowej tacce znajdowała się maleńka puszeczka coca-coli, a obok niej paczuszka kornflakesów nie większa od paczki papierosów. Moje zdumienie tymi miniaturowymi rozmiarami opakowań zamieniło się w najprawdziwszą radość, kiedy je otworzyłem i odkryłem colę o smaku identycznym z tym ze zwykłych puszek oraz prawdziwe płatki kukurydziane. Trudno mi dokładnie wyjaśnić, skąd brała się owa radość. W końcu to tylko napój i płatki śniadaniowe w dużo mniejszym opakowaniu, ale w wieku siedmiu lat byłem pewien, że jestem świadkiem cudu. A dzisiaj, trzydzieści lat później, gdy siedzę u siebie w salonie w Tel Awiwie i patrzę na mojego dwutygodniowego syna, przeżywam dokładnie to samo uczucie. Oto mam przed sobą człowieka, którego waga nie przekracza czterech kilogramów, ale w środku jest nie mniej rozzłoszczony, znudzony, przestraszony czy pogodny niż każdy inny człowiek na naszej planecie. Tylko ubrać tego małego ludzika w trzyczęściowy garnitur, dać mu roleksa oraz malutką skórzaną teczkę i posłać go w świat, a on już zawalczy, wynegocjuje i sfinalizuje interesy bez mrugnięcia okiem. Nie mówi, to prawda. Kupy wali pod siebie, jakby nigdy nic, a ja jestem pierwszy do zaświadczenia, że musi się jeszcze jednej lub dwóch rzeczy nauczyć, zanim wystrzeli się go w kosmos lub pozwoli pilotować F16. Ale zasadniczo jest pełną osobą w czterdziestoośmiocentymetrowym opakowaniu i nie takim sobie zwykłym, lecz kimś o skrajnym i ekscentrycznym charakterze. Takim, którego się szanuje, ale nie w pełni rozumie. Ponieważ, jak każdy człowiek złożony, bez względu na wzrost czy wagę, ma on wiele stron.

Mój światły syn. Jako ktoś, kto czytał wiele o buddyzmie i wysłuchał dwóch lub trzech wykładów różnych guru, a nawet złapał raz w Indiach biegunkę, muszę powiedzieć, że mój dwutygodniowy syn jest pierwszym oświeconym człowiekiem, jakiego udało mi się spotkać. On naprawdę żyje w teraźniejszości: nigdy nie ma pretensji, nie boi się przyszłości. W ogóle nie ma ego. Nie próbuje wcale bronić swojego honoru ani nie przypisuje sobie zasług. Dziadkowie, nawiasem mówiąc, założyli już dla niego program oszczędnościowy i ilekroć dziadek, kołysząc go w kołysce, tłumaczy mu, jak dobry procent może osiągnąć i ile pieniędzy dostanie przy spodziewanej średniej jednocyfrowej inflacji za dwadzieścia jeden lat, gdy zwolnią się środki z programu, mały wprawdzie nie odpowiada, ale kiedy dziadek tak mu wylicza procenty i zyski, ja mogę policzyć, ile zmarszczek na czole mu się pojawia – pierwsze pęknięcia na ścianie jego nirwany.

Mój syn ćpun. Chciałbym prosić o wybaczenie wszystkich uzależnionych i odzwyczajonych, którzy czytają ten tekst, ale z całym szacunkiem dla nich i ich cierpień żadna absta nie ma startu do absty mojego syna. Jak każdy prawdziwie uzależniony nie ma tych samych opcji co inni, jeśli idzie o sposoby spędzania czasu. Żaden znajomy wybór między dobrą książką, wieczornym spacerem a decydującym meczem NBA w telewizji. Są tylko dwie możliwości – pierś albo piekło. „Już wkrótce odkryjesz ten świat: dziewczyny, alkohol, nielegalny hazard w internecie”, próbuję go ugłaskać, ale zanim to nadejdzie, wiemy obaj – istniała będzie tylko pierś. Na jego i nasze szczęście ma matkę wyposażoną w dwie, tak że w najgorszym wypadku, jeśli jedna się popsuje, mamy jeszcze jedną w zapasie.

Mój syn psychopata. Czasem, kiedy budzę się w nocy i widzę to maleństwo drżące obok mnie w łóżku niczym zabawka na baterie i wydające z siebie dziwne gardłowe dźwięki, nie mogę nie dostrzec jego podobieństwa do morderczej laleczki Chucky z serii filmów grozy. Są tej samej wielkości, mają ten sam temperament i dla obu nie ma nic świętego. I to naprawdę jest rzecz trochę irytująca u mojego dwutygodniowego syna: nie ma ani krzty moralności, nawet grama. Rasizm, nierówności, obojętność, dyskryminacja – wszystko to nic go nie obchodzi. Nie obchodzi go nic poza jego własnymi doraźnymi potrzebami i popędami. A bliźni niech sobie idzie k’jebionoj matieri albo dołączy do Greenpeace’u. On sam zainteresowany jest teraz odrobiną dobrego mleczka albo tym, żeby go pupa nie piekła, i jeśli do tego potrzebna będzie zagłada świata, dajcie mu tylko ten guzik. Wciśnie go bez wahania.

Mój syn nienawidzący samego siebie Żyd.

– Nie uważasz, że wystarczy? – wtrąca się moja żona. – Może zamiast pisać histeryczne manifesty przeciwko swojemu rozkosznemu synkowi, zrobiłbyś coś pożytecznego i go przewinął?

– OK – mówię – w porządku. Właśnie kończę.Abonent niedostępny

Prawda jest taka, że bardzo szanuję telemarketerów, którzy usiłują być uważni i empatyczni wobec tych, do których właśnie dzwonią, i w danym momencie nie narzucać im na siłę rozmowy. I dlatego kiedy dzwoni Dwora z telewizji satelitarnej YES i pyta, czy to dla mnie dobry moment, żeby porozmawiać, przede wszystkim dziękuję jej za delikatność. A potem grzecznie wyjaśniam, że nie najlepszy.

– Tak się składa – zwierzam się – że właśnie wpadłem do studzienki i zraniłem się w czoło i w nogę, tak że to istotnie nie jest idealny moment.

– Rozumiem – oznajmia Dwora. – Jak pan sądzi, kiedy wobec tego będzie pan mógł porozmawiać? Za godzinę?

– Nie jestem pewny – mówię. – Najprawdopodobniej mam nogę złamaną w kostce, a studzienka jest dość głęboka i nie wygląda, żebym sam dał radę się z niej wydostać. Tak że to raczej zależy od tego, kiedy przyjedzie pogotowie i czy zdołają mi włożyć nogę w gips.

– To może lepiej, żebym zadzwoniła jutro? – sugeruje Dwora, nie tracąc zimnej krwi.

– Tak – jęczę – jutro, to brzmi świetnie.

– Co to jest, cała ta historia ze studzienką? – strofuje mnie żona, która siedzi razem ze mną w taksówce, podczas gdy ja wyślizguję się z sideł Dwory z telewizji satelitarnej. – Dlaczego nie możesz jej po prostu powiedzieć: „Dziękuję, ale nie jestem zainteresowany. Ani kupnem, ani wynajęciem czy wypożyczeniem niczego, co pani mi proponuje, więc proszę więcej do mnie nie dzwonić. Ani w tym wcieleniu, ani jeśli to możliwe, w przyszłych”. A po małej pauzie życzyć miłego dnia i się rozłączyć jak wszyscy?

Nie sądzę, że „wszyscy” odpowiadają Dworze i jej podobnym tak twardo i nieprzyjemnie jak moja żona, ale muszę przyznać, że w tym, co mówi, jest trochę racji. Bliski Wschód to miejsce, w którym ludzie swoją śmiertelność odczuwają bardziej niż w większości miejsc na kuli ziemskiej, co u przeważającej części ludności rozwija skłonność do agresji wobec intruza usiłującego marnować te trochę czasu, jakie im jeszcze zostało na Ziemi. Ja strzegę własnego czasu nie mniej zazdrośnie, mam tylko prawdziwy problem z powiedzeniem obcemu człowiekowi przez telefon „nie”. Nie mam żadnego problemu z odmówieniem straganiarzowi na targu czy powiedzeniem „nie” komuś znajomemu, kto oferuje mi cokolwiek przez telefon. Ale to nieszczęsne połączenie: prośba plus nieznajomy zupełnie mnie paraliżuje i od razu zaczynam sobie wyobrażać po drugiej stronie linii ospowatą twarz człowieka nawykłego do cierpienia i upokorzeń, który stoi na parapecie okna w biurze na sto czternastym piętrze i rozmawiając ze mną spokojnym głosem przez telefon bezprzewodowy, w duchu powtarza: „Jeszcze jeden dupek powie mi »nie« i skaczę!”. A jeśli trzeba rozstrzygnąć między ludzkim życiem a podłączeniem kanału „Balonowe rzeźby: niekończąca się frajda dla całej rodziny” za jedyne 9,99 szekla na miesiąc, wybieram życie, a przynajmniej wybierałem, do momentu gdy żona wraz z dyrektorem mojego banku grzecznie poprosili, bym przestał.

W ten sposób zaczął oblekać się w ciało szkielet „strategii na babcię”. Na cześć mojej błogosławionej pamięci babci, którą zmuszony byłem dziesiątki razy wirtualnie pochować, żeby wyplątać się z jałowych rozmów. Ale z Dworą z telewizji satelitarnej to już sam sobie dołek wykopałem, po czym w niego wpadłem, tak że mogę dać błogosławionej pamięci babci Szoszanie odpoczywać w spokoju.

– Pan Keret? Dzień dobry – mówi Dwora. – Mam nadzieję, że pora teraz bardziej panu odpowiada...

– Prawdę mówiąc – mamroczę – ta sprawa z nogą trochę się skomplikowała. Nie wiem jak, ale wdała się tam gangrena. I złapała mnie pani tuż przed amputacją.

– To zabierze tylko minutę – próbuje Dwora.

– Przykro mi – jestem uparty – dostałem właśnie zastrzyk ze środkiem usypiającym i lekarz daje mi znaki, żebym się już rozłączył. Mówi, że moja komórka nie została wysterylizowana.

– Wobec tego spróbuję jutro – mówi Dwora. – I udanej amputacji.

Większość telemarketerów rezygnuje po jednej rozmowie. Ankieterzy i sprzedawcy pakietów internetowych potrafią wrócić po raz drugi. Ale Dwora z telewizji satelitarnej okazała się najbardziej uparta ze wszystkich.

– Witam pana, panie Keret – odzywa się, kiedy nieprzygotowany, z zaskoczenia odbieram telefon. – Jak pan się czuje? – I zanim zdążę odpowiedzieć, kontynuuje. – Pomyślałam, ponieważ obecny stan zdrowia z pewnością zatrzymuje pana w domu, żeby zaproponować panu pakiet naszych kanałów ze sportami ekstremalnymi. Cztery kanały obejmujące wszystkie rodzaje sportów wysokiego ryzyka na świecie, od Mistrzostw Świata w Rzucaniu Karłami po Mistrzostwa Australii w Jedzeniu Szkła...

– Pani szuka Etgara? – pytam szeptem.

– Tak – odpowiada Dwora.

– On nie żyje. – Robię pauzę, po czym szepczę dalej: – Tragedia. Jakiś stażysta wykończył go na stole operacyjnym. Myślimy o wniesieniu skargi.

– A z kim rozmawiam? – bada Dwora.

– Z Michaelem – wymyślam naprędce. – Jego młodszym bratem. Nie mogę teraz mówić, jestem na pogrzebie...

– Współczuję panu z powodu tej straty – mówi Dwora drżącym głosem. – Bardzo krótko miałam okazję z nim rozmawiać, ale wydał mi się uroczym człowiekiem.

– Dziękuję – ciągle szepczę. – Muszę się rozłączyć, mam właśnie odmawiać kadisz.

– Oczywiście – zgadza się Dwora. – Zadzwonię później. Mam transakcję na pocieszenie, akurat dla pana.Jak prowadzimy wojnę

Wczoraj zadzwoniłem do firmy od telefonów komórkowych, żeby na nich nakrzyczeć. Dzień wcześniej mój przyjaciel powiedział mi, że zadzwonił i trochę im nawymyślał, zagroził, że się przeniesie do innego operatora. I natychmiast obniżyli cenę o 50 szekli na miesiąc.

– Dasz wiarę? – powiedział podniecony. – Pięć minut ostrej rozmowy i oszczędzasz 600 szekli rocznie.

Przedstawicielka biura obsługi klienta miała na imię Tali. W milczeniu wysłuchała wszystkich moich skarg, a kiedy skończyłem, powiedziała niskim, głębokim głosem:

– Niech mi pan powie, czy panu nie wstyd? Jest wojna. Giną ludzie. Pociski spadają na Hajfę i Tyberiadę, a pan myśli tylko o swoich 50 szeklach?

Coś w tym było, coś, co sprawiło, że poczułem się trochę niezręcznie. Natychmiast przeprosiłem, a szlachetna Tali prędko mi wybaczyła. W końcu wojna to nie całkiem najlepsza pora na wzajemne urazy.

Tego popołudnia postanowiłem sprawdzić skuteczność argumentu Tali na upartym taksówkarzu, który odmówił zabrania mnie i mojego synka do swojej taksówki, ponieważ nie miałem przy sobie fotelika.

– Niech no mi pan powie, nie wstyd panu? – zapytałem, starając się zacytować Tali tak dokładnie, jak umiałem. – Jest wojna. Giną ludzie. Pociski spadają na Tyberiadę, a pan myśli tylko o swoim siedzeniu w samochodzie?

Argument poskutkował również tutaj, zawstydzony kierowca szybko przeprosił i kazał mi wskakiwać. Kiedy wjechaliśmy na autostradę, powiedział częściowo do mnie, a częściowo do siebie:

– To prawdziwa wojna, co? – I odetchnąwszy głęboko, dodał nostalgicznie: – Zupełnie jak dawniej.

Otóż owo „zupełnie jak dawniej” powraca echem w moim umyśle i nagle widzę cały ten konflikt z Libanem w zupełnie innym świetle. Myśląc wstecz, próbując odtworzyć swoje rozmowy ze zmartwionymi przyjaciółmi o tej wojnie z Libanem, irańskich pociskach, syryjskich knowaniach i założeniu, że przywódca Hezbollahu szejk Hassan Nasrallah ma zdolność uderzenia w każde miejsce w kraju, nawet w Tel Awiw, zdaję sobie sprawę, że w oczach niemal wszystkich jarzyło się drobne światełko, jakiś rodzaj nieświadomego westchnienia ulgi.

I nie, to nie to, że my, Izraelczycy, tęsknimy za wojną, śmiercią i smutkiem, ale rzeczywiście tęsknimy za tym „dawniej”, o którym mówił taksówkarz. Chcemy, żeby prawdziwa wojna zajęła miejsce tych wszystkich wyczerpujących lat intifady, kiedy nie było czarnego ani białego, tylko szary, kiedy stawialiśmy czoło nie siłom zbrojnym, ale tylko zdecydowanym młodym ludziom mającym na sobie pasy z materiałami wybuchowymi, lat, kiedy aura męstwa przestała istnieć, a jej miejsce zajęły długie kolejki ludzi czekających przy naszych punktach kontrolnych, kobiet mających zaraz urodzić i starszych osób zmagających się z dławiącym upałem.

Nagle pierwsza salwa pocisków przywróciła nam to znajome uczucie, że oto prowadzimy wojnę z bezwzględnym wrogiem, który atakuje nasze granice, wrogiem naprawdę przewrotnym, nie takim, który walczy o swoją wolność i samostanowienie, nie takim, który sprawia, że zaczynamy się jąkać i popadamy w zmieszanie. Znowu mamy pewność co do słuszności naszej sprawy i z szybkością błyskawicy powracamy na łono patriotyzmu, które niemal już porzuciliśmy. Raz jeszcze jesteśmy małym krajem otoczonym wrogami, walczącym o swoje życie, a nie silnym okupantem zmuszonym codziennie walczyć z cywilną ludnością.

Więc czy to dziwne, że w skrytości odczuwamy odrobinę ulgi? Dajcie nam Iran, dajcie nam szczyptę Syrii, dajcie nam garść szejka Nasrallaha, a my ich pożremy w całości. W końcu nie jesteśmy lepsi niż inni, jeśli idzie o rozwiązywanie niejasności moralnych. Ale zawsze wiedzieliśmy, jak wygrać wojnę.Z nieszczerym poważaniem

Kiedy byłem dzieckiem, uważałem Tydzień Książki Hebrajskiej za zwykłe hebrajskie święto. Coś, co świetnie wpasowuje się między Dzień Niepodległości a Lag ba-Omer i Chanukę. W to święto nie paliliśmy ognisk, nie kręciliśmy bączkami, nie tłukliśmy się plastikowym młotkiem¹ i też, w odróżnieniu od innych świąt, nie upamiętniało ono żadnej historycznej klęski czy straszliwej przegranej bitwy, co sprawiało, że tym bardziej je lubiłem. Każdego roku na początku czerwca maszerowaliśmy z siostrą, bratem i rodzicami na centralny plac w Ramat Ganie, gdzie rozstawiano dziesiątki stoisk i każde z nas miało prawo wybrać sobie w prezencie pięć książek. Czasami autor którejś z nich siedział przy stoliku i coś nam pisał w tej książce. Moja siostra bardzo to lubiła. Mnie to trochę irytowało. Nawet jeśli ktoś napisał książkę, niekoniecznie ma teraz prawo do bazgrania po czyimś prywatnym egzemplarzu. Zwłaszcza gdy ma lekarski, brzydki charakter pisma i sili się na używanie skomplikowanych zwrotów, tak że trzeba sięgać do słownika tylko po to, by na koniec zrozumieć, że w gruncie rzeczy słowa te znaczą po prostu „przyjemnej lektury”.

Minęło wiele lat. I mimo że już nie jestem dzieckiem, Tydzień Książki nadal porusza mnie w tym samym stopniu. Ale dzisiaj przeżycie jest trochę inne i bardziej stresujące. Bo dzisiaj przy stoliku jestem po drugiej stronie i to ja bazgrzę innym po nowiutkich egzemplarzach. I w dalszym ciągu, po osiemnastu kolejnych latach siedzenia na stoisku Tygodnia Książki Hebrajskiej jako autor, dostrzegam w akcie pisania dedykacji w książce należącej do kogoś, kogo w gruncie rzeczy się nie zna, coś bardzo żenującego.

Zanim zacząłem być drukowany, dedykacje pisywałem tylko w książkach, które ofiarowywałem znajomym, i nagle, w ciągu jednego dnia, stanąłem w obliczu konieczności wpisywania się do książek ludziom, którzy sami je kupili, a których nigdy w życiu nie spotkałem. Co też możesz napisać komuś, o kim kompletnie nie wiesz, co on za jeden, a to, kim jest, może oscylować gdzieś między seryjnym zabójcą a Sprawiedliwym Wśród Narodów Świata? „Z przyjaźnią” graniczyłoby z kłamstwem, „Z wyrazami szacunku” też za bardzo nie trzyma się kupy, „Z najlepszymi życzeniami” brzmi jakoś jak z koncertu życzeń, a „Z nadzieją, że moja książka się spodoba!” – wije się i poci od pierwszej litery do wykrzyknika na końcu. I tak,

dokładnie osiemnaście lat temu, ostatniego wieczoru mojego pierwszego Tygodnia Książki, wynalazłem własny gatunek fałszywych dedykacji. Bo jeśli opowiadania w książce są zupełną fikcją, to dlaczego akurat dedykacja miałaby być prawdziwa?

„Daniemu, który uratował mi życie. Gdyby tego krwawienia nie zatamował, nie byłoby ani mnie, ani książki”.

„Mikiemu – Twoja matka dzwoniła. Trzasnąłem jej słuchawką. Żebyś nie śmiał mi się tu więcej pokazać”.

„Synajowi – wrócę dziś wieczorem późno, ale zostawiłem Ci czulent w lodówce”.

„Noa, gdzie moja dycha, no gdzie? Powiedziałaś dwa dni, a minął już miesiąc. Wciąż czekam”.

„Tzikiemu – przyznaję, że zachowałem się jak gówniarz. Ale jeśli Twoja siostra mogła mi wybaczyć, Ty też możesz”.

„Awramowi – nieważne, co pokazują testy laboratoryjne, dla mnie zawsze będziesz ojcem”.

Z perspektywy osiemnastu lat i ciosu w twarz widzę, że nie należało temu wysokiemu, ostrzyżonemu jak marines, który kupował prezent dla swojej dziewczyny, wpisywać: „Bosmat, obydwoje wiemy, że nawet jeśli teraz jesteś z kimś innym, i tak w końcu do mnie wrócisz”. Nawiasem mówiąc, ten wysoki też mógł mi to jakoś grzecznie powiedzieć, zamiast od razu bić. W każdym razie dostałem lekcję, i to bolesną, i od tej pory podczas każdego Tygodnia Książki, nawet jeśli przez chwilę świerzbi mnie pióro, żeby w egzemplarzu Ikiego czy innego Szlomiego napisać, że kiedy następnym razem zobaczy coś ode mnie na papierze, będzie to pismo od adwokata, wciągam głęboko powietrze i gryzmolę jakieś „Z pozdrowieniami”, co jest może nudniejsze, przyznaję, ale za to twarz mniej boli.

Więc jeśli ten wysoki i Bosmat to czytają, chciałbym okazać, wprawdzie spóźnioną, skruchę i przeprosić. A jeśli przypadkiem również Ty to czytasz, Noa, to wiedz, że ciągle czekam na moją dychę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: