Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sielanki szlacheckie - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sielanki szlacheckie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 328 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SIE­LAN­KI SZLA­CHEC­KIE.

WAR­SZA­WA.

Na­kła­dem Re­dak­cyi „Bie­sia­dy Li­te­rac­kiej ”

i „Ty­go­dni­ka Mód i Po­wie­ści.”

1886.

SIE­LAN­KI

SZLA­CHEC­KIE

Przez

Al­ber­ta Wil­czyń­skie­go

AU­TO­RA KŁO­PO­TÓW STA­RE­GO KO­MEN­DAN­TA

WAR­SZA­WA.

Na­kła­dem Re­dak­cyi „Bie­sia­dy Li­te­rac­kiej'

i „Ty­go­dni­ka Mód i Po­wie­ści.”

1886.

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ.

Âàðøàâà, 1O Ôåâðàля 1886 ãîäà.

Druk Emi­la Skiw­skie­go, War­sza­wa, Chmiel­na Nr 1530 (26 nowy).

CZĘŚĆ PIERW­SZA.

I.

Po ostat­niej za­wie­ru­sze w kra­ju, było ze szlach­tą nie­zmier­nie kru­cho. Na­raz z chło­pów zro­bi­li się pa­no­wie, a my ani pie­nię­dzy za grunt, ani ro­bo­ty, ani żad­nej rze­czy, któ­ra jego jest, i w do­dat­ku cena żyta dzie­sięć zło­tych pol­skich za ko­rzec, cze­go już od lat dwu­dzie­stu nie by­wa­ło. In­wen­ta­rza do ro­bo­ty nie­ma, ku­pić za co nie­ma, więc czem­że tu i kim­że tu za­orać i za­siać na wio­snę? Że­byś da­wał dwa zło­te na­jem­ni­ko­wi za dzień, do dwo­ru nie pój­dzie, bo wte­dy ma­jąc morg grun­tu, każ­dy uwa­żał się za go­spo­da­rza i brał na dys­ho­nor, żeby iść do pana do ro­bo­ty. A je­że­li już zna­lazł się jaki ła­skaw­ca, to szedł niby na spa­cer o go­dzi­nie dzie­sią­tej rano, szedł noga za nogą, zie­wał, prze­cią­gał się, aż od wi­do­ku sa­me­go wnętrz­no­ści się w czło­wie­ku prze­wra­ca­ły.

Przy­cho­dzi ter­min raty To­wa­rzy­stwa kre­dy­to­we­go–ma się ro­zu­mieć nie pła­ci się, bo zkąd? Wzy­wa­ją, pi­szą, do­rę­cza­ją, na hy­po­te­kę się pa­ku­ją, ale ja­koś na grun­cie ci­cho. Był to grzmot, ale grzmot jesz­cze da­le­ki. Z góry się wie­dzia­ło, że choć przyj­dzie do pierw­szej li­cy­ta­cyi to tam nikt do kup­na nie sta­nie, aby ko­rzy­stać z cu­dze­go nie­szczę­ścia; pod tym wzglę­dem trzy­ma­ło się oby­wa­tel­stwo za ręce. Idzie dru­gi ter­min – no to już To­wa­rzy­stwo go­to­we ku­pić na sie­bie, więc ze­bra­ło się jak­bądź na za­pła­ce­nie jed­nej raty, pro­lon­go­wa­li resz­tę i w ten spo­sób kle­pa­ła się bie­da do lep­szych cza­sów.

Ale gor­sza rzecz była z po­dat­ka­mi. Na­czel­nik w po­wie­cie, po­czci­wa du­sza, fol­gu­je jak może, gro­zi to niby, po­sy­ła i se­kwe­stra­to­ra do tra­do­wa­nia, jak po­wia­da: Mój pa­nie Ada­mie, po­sta­raj się, bój się Boga, bo jak mię na­prą, to ci po­szlę ko­za­ków i spad­ną ci jak bom­ba aa gło­wę.

Przy­po­mi­nam so­bie, było nas bar­dzo wie­lu w po­dob­nych ta­ra­pa­tach, jed­nak wy­krę­ci­li­śmy się jak pi­sko­rze, gdy na do­bit­kę wszyst­kie­go, pew­ne­go dnia wy­stę­pu­je moja żona z pro­jek­tem jaz­dy na imie­ni­ny ojca do Pa­wę­czy­na. Mówi:

– Słu­chaj Ada­siu, może ja tam co wy­do­bę­dę… ja­kąś po­moc albo radę, dwa lata nie by­łam…

– Ha, jedź! – od­zy­wam się na to, choć w du­szy wie­dzia­łem, że w Pa­wę­czy­nie tak samo kru­cho jak w Sie­cie­cho­wie, ale że z ko­bie­ta­mi trud­na spra­wa, sko­ro so­bie coś uro­ją–więc po­je­cha­ła z dzieć­mi.

Zo­sta­łem tedy sam z moją bie­dą i czar­niej­sze­mi my­śla­mi od smo­ły, boć prze­cie sta­rej, śle­pej i głu­chej jak pień klucz­ni­cy Dy­gal­skiej za coś wię­cej jak za do­dat­ko­wą bie­dę po­czy­ty­wać nie mo­głem.

Zona wzię­ła lo­ka­ja, wzię­ła ku­cha­rza, wzię­ła niań­kę, a na­wet Ma­ry­się po­ko­jów­kę, bo dro­ga okrop­na–mówi–kto bę­dzie po­wóz pod­trzy­my­wał, kto ugo­tu­je kasz­ki na po­pa­sie dla Wła­dzia, któ­ry cią­gle jest na dy­ecie, a wresz­cie co do Ma­ry­si, to jak­że moż­na taką mło­dą dziew­czy­nę zo­sta­wiać we dwo­rze.

– Sam po­wiedz, Ada­siu, czy wy­pa­da? Do cie­bie tu przy­jeż­dża­ją roz­ma­ici pa­no­wie i z po­wia­tu i z są­siedz­twa, taki na­przy­kład bir­bant Ko­ma­now­ski!… a ona mi się tam przy­da u ro­dzi­ców, trze­ba coś prze­pra­so­wać…

"Wie­dzia­łem ja do­brze, że mo­jej ma­gni­fi­ce cho­dzi­ło nie tyle o Ro­ma­now­skie­go, jak o kogo in­ne­go, ale trud­no się było sprze­czać i tar­go­wać z żoną wte­dy, kie­dy się ją tra­ci na całe dwa mie­sią­ce z domu i kie­dy ona bę­dzie tam bez­em­nie o dwa­dzie­ścia mil dro­gi. Przy­sta­łem więc na wszyst­ko co chcia­ła, po­my­ślaw­szy, że i bez Ma­ry­si da Bóg, ja­koś tu nie za­gi­nę.

Siew owsa jesz­cze nie był skoń­czo­ny, bo, jak po­wie­dzia­łem, tyl­ko swo­ją cze­la­dzią trze­ba było ro­bić, a że mimo za­pew­nień eko­no­ma, jako w szpi­chrzu mamy jesz­cze ośm­dzie­siąt dwa kor­cy owsa, nie chcia­ło mi się temu wie­rzyć, bo gro­mad­ka nie była wiel­ką, więc na­za­jutrz ka­za­łem go przy so­bie prze­mie­rzyć.

Sto­ję tedy od sa­me­go rana w pyle i za­du­chu, pi­szę kre­ski na ścia­nie, gdy gu­mien­ny pół­kor­ców­ką owies do dru­gie­go są­sia­da prze­sy­pu­je. Gu­mien­ny ten, już nie­mło­dy czło­wiek, nie­zwy­kle jest po­wol­ny i robi to wszyst­ko tak lang­sam, że mi się już nie wie­dzieć co dzie­je, pa­trząc na ta­kie nie­do­łęz­two. Bo nim on to spi­łu­je stry­chul­cem ten owies, nim ten stry­chu­lec po­ło­ży na młyn­ku, po­tem zro­bi z no­sem po­rzą­dek i wresz­cie weź­mie ową pól­kor­ców­kę za uszy, to zej­dzie naj­mniej kwa­drans cza­su. Ja moi pań­stwo je­stem go­rącz­ka, więc przy koń­cu mie­rze­nia nie moge wy­trzy­mać, ale łap za pół­kor­ców­kę z owsem, pod­no­szę i wy­sy­pu­ję gdzie trze­ba. Wi­docz­nie, że całą tę ma­ni­pu­la­cyę mu­sia­łem zro­bić za ener­gicz­nie, bo na­gle coś mi tam chrup­nę­ło w krzy­żach, i ani się wy­pro­sto­wać.

Zra­zu wy­da­je mi się, że to przej­dzie, sto­ję schy­lo­ny, każę da­lej mie­rzyć gu­mien­ne­mu, ale gdy ani stąp­nąć ani się ob­ró­cić nie mogę, po­wia­dam: za­my­kaj szpichrz i pro­wadź mnie do po­ko­ju.

Z wiel­kim bó­lem i stę­ka­niem idę, a tu do­wie­dziaw­szy się klucz­ni­ca przy­bie­ga z ogrom­nym la­men­tem, ła­ma­niem rąk, po­pra­wia­niem czep­ka na gło­wie i ocza­mi wy­trzesz­czo­ne­mi na pół cala. To mię jesz­cze bar­dziej iry­tu­je, bo czu­ję wpraw­dzie, że boli, jed­nak mam całą przy­tom­ność i nie umie­ram. Ze za­bo­la­ło strasz­nie choć się po­ło­ży­łem na łóż­ku, dziś jesz­cze do­brze pa­mię­tam: ani się ob­ró­cić, ani się pod­nieść, ani kaszl­nąć, bo za­raz tam w krzy­żach sie­cze, kłu­je, pali, rżnie jak­by no­ża­mi lub szty­le­ta­mi. A tu baba mi ta­kie krzy­ki i la­men­ta roz­wo­dzi nad gło­wą, że mu­sia­łem jej ka­zać wyjść _do dru­gie­go po­ko­ju, gdzie sły­szę scho­dzą się róż­ni lu­dzie z cze­lad­ni­ków i ze wsi, a ona im roz­po­wia­da, jak mi kość w krzy­żu pę­kła aż koń­ce jej na ze­wnątrz wy­sta­ją, że trze­ba po­słać na­tych­miast po księ­dza i po pa­nią, bo do wie­czo­ra nie do­cze­kam.

– Ho, ho–kle­ko­cze Dy­gal­ska–już ja ta­kie rze­czy wi­dzia­ła nie­raz, jak jed­ne­mu ko­wa­lo­wi wbi­ły się wi­dły w ży­wot przy na­kła­da­niu sia­na na furę; wi­dzi­cie tyl­ko żył do za­cho­du słoń­ca, póki mu dok­tor tych wi­deł nie wy­cią­gnął.

Inne ko­bie­ty rów­nież przy­świad­cza­ją, a że moja klucz­ni­ca jest głu­chą i mu­szą gło­śno mó­wić, więc sły­szę każ­dziu­sień­kie sło­wo i choć śmie­ję się z ich ga­dań, to jed­nak cza­sa­mi przy­cho­dzi mi na myśl, a nuż to jest źle ze mną na praw­dę? Nig­dy w ży­ciu cze­goś po­dob­ne go nie do­świad­cza­łem, ani wie­dzia­łem o ta­kiej cho­ro­bie, więc wśród iry­ta­cyi na babę, strach jak mi­go­tli­we świa­teł­ko słoń­ca, prze­dzie­ra­ją­ce się wśród li­ści drze­wa, za­czy­na się i w moim umy­śle ko­ły­sać.

Każę wo­łać eko­no­ma–po­wia­da­ją mi, że jest w polu za la­sem, gdzie sie­ją owies; po­sy­łam po aren­da­rza Ber­ka – tak­że go nie ma; po­wlókł się z cie­lę­ciem do mia­stecz­ka–więc zły je­stem, ale zły, co się zo­wie.

– No, jesz­cze mi tego było po­trze­ba – my­ślę so­bie – żeby przy tylu kło­po­tach mo­ich za­cho­ro­wać. – I jak to zwy­kle bywa w ta­kich ra­zach, za­czy­nam wy­szu­ki­wać spraw­ców tego nie­szczę­ścia, prze­cho­dząc my­ślą naj­przód na żonę, któ­ra wy­je­cha­ła. Ot, pa­nie, ko­bie­ca na­tu­ra! Nie mogą usie­dzieć w domu, i tyl­ko aby się krę­cić i szwę­dać. Niech pio­ru­ny siar­czy­ste z nie­ba lecą, niech mróz trza­ska­ją­cy bę­dzie, niech się świat wali, one mu­szą po­dró­żo­wać czy to ko­le­ja­mi, czy po roz­to­pach, czy na­wet ba­lo­nem… Wszyst­ką służ­bę za­bra­ła, bo po­wia­da, że się boi… A sko­ro się bo­isz, to sie­cią w domu ka­mie­niem… Żeby choć Ma­ry­się zo­sta­wi­ła, to taka zręcz­na dziew­czy­na, miał­bym ja­kąś po­moc… Jesz­cze mi dzie­ci w dro­dze po­za­zię­bia, i po­tem ku­ruj, płać dok­to­rom, po no­cach nie śpij… Zo­sta­wi­ła mię oto jak Ła­za­rza ja­kie­go i to się na­zy­wa ko­cha­ją­ca, do­bra zona!… Oj, ko­bie­ty, ko­bie­ty, kto was wy­my­ślił, to cięż­ki ra­chu­nek odda Panu Bogu za to… Gdzież tu jest uczu­cie, gdzie tu jaka mi­łość?… Po­sy­łam na­tych­miast umyśl­ne­go, niech ją do­go­ni, niech wra­ca za­raz i niech zo­ba­czy co się ze mną sta­ło!

Po­wziąw­szy ta­kie po­sta­no­wie­nie, za­czy­nam wo­łać na Dy­gal­ską. Ale krzycz tak, jak chcesz, kie­dy głu­cha i choć­byś z ar­mat strze­lał, to nie usły­szy. A jed­nak jest w są­sied­nim po­ko­ju, szwę­da się koło faj­czar­ni, prze­wra­ca mi cy­bu­chy, da­li­bóg roz­po­zna­ję kle­kot bursz­ty­nów mo­ich, jak się roz­pry­sku­ją po pod­ło­dze.

Oko­licz­ność ta zwra­ca mój gniew i my­śli na inny kie­ru­nek, i zmie­niam po­sta­no­wie­nie, żeby nie po­sy­łać po żonę. Prze­cież u li­cha ból ten przej­dzie, cze­góż bied­na, ko­bie­tę stra­szyć i mar­twić i pę­dzić dwa­dzie­ścia mil z po­wro­tem. Ja ja, znam, nie­chby się do­wie­dzia­ła że je­stem cho­ry, nie py­ta­ła­by czy dzień czy noc, czy pio­ru­ny z nie­ba biją, a pie­cho­tą­by po­bie­gła do domu. Na cóż ją więc alar­mo­wać; bie­dacz­ka i tak już jest skło­po­ta­na i zmę­czo­na przez ten rok nie­spo­ko­jów, nie­chże tam tro­chę ode­tchnie u ro­dzi­ców, bo to zmi­ze­ro­wa­na, cień a nie ko­bie­ta.

Pró­bu­ję znów wo­łać na Dy­gal­ską, my­ślę so­bie, może usły­szy. Ale gdzie­tam, mógł­bym głos stra­cić i ochryp­nąć, a ona by nie przy­szła. Ręką wpraw­dzie mogę po­ru­szać ale się pod­nieść nie spo­sób; już­bym prze­wró­cił krze­sło, stół, szaf­kę, żeby na­ro­bić ło­sko­tu, lecz na nie­szczę­ście nie ma nic koło łóż­ka. Więc zno­wu za­czy­nam pusz­czać wo­dze gorz­kim my­ślom i gnie­wa mię, dla­cze­go ten nie­do­łę­ga gu­mien­ny nie zaj­rzy. Wszak wi­dział, że ru­szyć się nie mogę, wszak mię sam tu przy­pro­wa­dził i jak kło­dę drze­wa po­ło­żył. Z gu­mien­ne­go przy­cho­dzi ko­lej na owies, któ­ry­śmy obaj mie­rzy­li: mia­ło go być osiem­dzie­siąt dwa kor­ce, a tu po­ka­za­ło się, że i… pięć­dzie­się­ciu nie­ma. Nie­za­wod­nie ukra­dli, albo wy­sza­fo­wa­li ko­niom, bo ten Igna­cy stan­gret to maj­ster jest, jak go nie pil­no­wać–ho­nor so­bie zro­bił z tego, żeby mu ko­nie do­brze wy­glą­da­ły, i dra­pał, co się dało… Otóż to taka służ­ba na­sza: trzy­maj eko­no­ma, płać, or­dy­na­ryę daj, a sam pil­nuj wszyst­kie­go… Co tu ga­dać–

tego owsa i na pół pola za krzy­żem nie wy­star­czy, a czem tu wy­kar­mić ko­nie do no­we­go? Na­tu­ral­nie trze­ba ku­pić, ale za co? No, po­ży­czyć i kwi­ta!

Sko­ro tedy przy­szła myśl na po­życz­kę to za­raz sta­nę­li mi przed oczy­ma wszy­scy sta­rzy i mło­dzi, czar­ni i czer­wo­ni sy­no­wie Izra­ela z ca­łej oko­li­cy i ży­dów­ki z pe­ru­ka­mi z bron­zo­wej ma­te­ryi za­miast wło­sów, a na koń­cu tego sze­re­gu por­tre­tów mój wła­sny aren­darz Be­rek. Ot ten, praw­da, że uczci­wy nie­zmier­nie, ale też nie­zmier­nie głu­pi. Dziw­na rzecz, jak te przy­mio­ty scho­dzą się na­raz nie­tyl­ko u na­szych ale i u ży­dów! Albo i te­raz, kie­dy go naj­bar­dziej po­trze­bu­ję, kie­dy mógł­by mi coś po­ra­dzie lub po dok­to­ra je­chać, to jemu aku­rat za­chcia­ło się wlec z cie­lę­ciem do rzeź­ni­ka, jak­by tu kto w miej­scu tej sztu­ki nie po­tra­fił… Już nie­raz chcia­łem wy­pę­dzić od sie­bie tego hu­sy­tę i ul­tra-ży­do­wi­nę, ale żona po­wia­da, zo­staw go, Ada­siu, on taki po­czci­wy. Bo pro­szę pań­stwa, co ja mam z nie­go, na co mi jego uczci­wość, kie­dy mu żad­ne­go in­te­re­su nie moż­na po­wie­rzyć? Żeby to był taki aren­darz jak sa inni, to po­je­chał­by, po­my­ślał, pie­nię­dzy wy­szu­kał, a on po­wia­da:

– Ja­śnie pa­nie, jak moż­na ta­kich wiel­kich pro­cen­tów pła­cić, ja­śnie pan zgu­bi i sie­bie i swo­ich dzie­ciów. Ja bym do­stał, ale ja nie mam su­mie­nia…

Ten jego teść nie­bosz­czyk Mo­siek to był żyd!… Szko­da że umarł, a jesz­cze więk­sza szko­da, że mi wpa­ko­wał przed śmier­cią ta­kie­go na­stęp­cę, ja­kie­goś cy­ru­li­ka, któ­ry się na in­te­re­sach nie zna. Ot, jemu tyl­ko krew pusz­czać chło­pom, bań­ki sta­wiać… A może i mnie by­ło­by do­brze po­sta­wić kil­ka­na­ście ba­niek na krzy­żach… Sta­wiaj­że, kie­dy jak trze­ba, to i do tego go nie­ma!…

W są­sied­nim po­ko­ju coś zu­peł­nie uci­chło, wi­docz­nie Dy­gal­ską, po­przew­ra­caw­szy bursz­ty­ny, uzna­ła za wła­ści­we zo­sta­wić mi czas spo­koj­ny do po­jed­na­nia się z Bo­giem i po­szła da­lej la­men­to­wać do ofi­cy­ny. Pa­sya mię bie­rze na to, a choć ból pie­kiel­nie mi do­ku­cza i zda­je się, że dru­ga po­ło­wa cia­ła jest juz nie moja, to jed­nak, za­ci­snąw­szy zęby, zsu­wam się z łóż­ka na zie­mię i pra­wie na czwo­ra­kach pusz­czam się do okna. Mimo bólu, pod­nió­sł­szy ręce do ramy okna, za­czy­nam się wspi­nać. Już mam gło­wę po nad fu­try­ną, spo­glą­dam na dzie­dzi­niec, czy tam kto nie prze­cho­dzi – jak na złość ży­wej du­szy nie­ma; tyl­ko sta­ra kwo­ka z kur­czę­ta­mi wy­pro­wa­dzi­ła się z całą pa­ra­dą na klomb wczo­raj do­pie­ro róż­ne­mi kwia­ta­mi za­sia­ny i po­flan­co­wa­ny – i tak grze­bie za­wzię­cie, z taką mi­ło­ścią ku­rzą zwo­łu­je swo­je po­tom­stwo, że mnie, któ­ry to wszyst­ko wi­dzę, ser­ce się kra­je. Wo­łam, pu­kam w okno–gdzie­tam, nie sły­szy to kwo­czą­ca cza­row­ni­ca, a je­że­li i sły­szy, to for­mal­nie żar­tu­je so­bie ze mnie, bo le­d­wie spoj­rzy w moją stro­nę, gło­wę fi­lu­ter­nie prze­krę­ci i roz­ko­szu­je się da­lej w mo­ich grzę­dach. Mało jej tego, że grze­bie, a te małe dy­abły wy­ja­da­ją wszel­kie na­sie­nie, bo oto pa­nie za­czy­na się plu­skać w zie­mi niby w wo­dzie i ło­mo­tać skrzy­dła­mi i za­pra­szać dzie­ci, aby toż samo ro­bi­ły.

No i po­wiedz­cie mi czy­tel­ni­cy, czy to nie są praw­dzi­we męki Tan­ta­la, pa­trzeć na to wszyst­ko i nic nie módz! Czy kto z was taki ama­tor kwia­tów jak ja, któ­ry wczo­raj do­pie­ro wła­sną ręką po­flan­co­wał lew­ko­nie, bal­sa­mi­ny i astry, ale ja­kie astry… prze­pysz­ne kar­ło­we do­tąd w ca­łej oko­li­cy nie­zna­ne–nie wy­sko­czył­by z wła­snej skó­ry przez okno z ki­jem, z re­wol­we­rem, z ar­ma­tą, z czem­by mógł i nie po­za­bi­jał­by tego ta­ła­łaj­stwa, któ­re z naj­spo­koj­niej­szem su­mie­niem wy­wle­ka wa­sze flan­ce na wierzch i świ­dru­je dzio­bem, jak­by to były po­krzy­wy ja­kie lub pod­łe chwa­sty z pod pło­tu!

Już ręce mi mdle­ją od opie­ra­nia się na oknie, ale póki się nie ru­szam–ja­koś nie boli. Niech jed­nak spró­bu­ję się po­pra­wić, albo wy­żej gło­wę pod­nieść, za­czy­na się na nowo praw­dzi­we szty­le­to­wa­nie w krzy­żach. Jak na złość przez całe pół go­dzi­ny ta­kiej męki, żywa du­sza nie zja­wia się na dzie­dziń­cu, i już my­ślę zno­wu rej­te­ro­wać się do łóż­ka, gdy zda­je mi się, że ja­kiś szmer do­la­tu­je mnie z za­ścia­ny pod oknem. Ro­bię nad­ludz­kie wy­si­le­nia, aby spoj­rzeć na dół przez szy­bę–rze­czy­wi­ście mały chłop­czy­na, syn ku­char­ki fol­warcz­nej, w bia­łej ko­szu­li­nie kraj­ką prze­pa­sa­nej, z ogrom­nym to­łum­ba­sem przed sobą, zbie­ra pa­pier­ki na zie­mi, któ­re ja cza­sa­mi przez okno wy­rzu­cam. Wi­docz­nie hul­taj ma za­mi­ło­wa­nie do li­te­ra­tu­ry, bo z cala po­wa­gą i skru­pu­lat­no­ścią zbie­ra ka­wa­łek po ka­wał­ku i skła­da je­den na dru­gim, oglą­da­jąc każ­dy z osob­na. Chło­pak ten py­za­ty, opa­lo­ny, z bia­łe­mi jak len wło­sa­mi, jest fa­wo­ry­tem mo­jej żony, któ­ra go w przy­stę­pie wiel­kie­go sen­ty­men­ta­li­zmu na­zy­wa che­ru­bin­kiem. Nie­ste­ty, ja na­wet nie wiem, jak temu che­ru­bin­ko­wi li­te­rac­kie­mu na imię.

– Hej, ty, ty mały!–wo­łam, pu­ka­jąc w szy­bę. Che­ru­bi­nek pod­no­si bla­de i wy­pło­wia­ło-nie­bie­skie oczę­ta do góry, a wy­pusz­cza­jąc z ręki ze­bra­ne już strzęp­ki pa­pie­ru, robi tak idy­otycz­nie prze­stra­szo­ną minę, że ja choć je­stem zły i roz­draż­nio­ny, mu­szę się uśmiech­nąć.

– Sły­szysz, za­wo­łaj mi tu kogo z kuch­ni… Ma tka niech przyj­dzie, Dy­gal­ską… kto bądź… sły­szysz „ mat­ka…

Chło­pak czy nie sły­szy przez szy­bę, czy nie ro­zu­mie, co ja chcę od nie­go, ale stoi jak słup, otwie­ra usta i nic.

– Za­wo­łaj mi kogo! – krzyk­nę na całe gar­dła i ude­rzam pię­ścią w ramę okna.

Ale mój krzyk za­miast go przy­wo­łać do przy­tom­no­ści, jesz­cze bar­dziej ogłu­pia. Pa­trzę, za­czy­na­ją mu się usta wy­krzy­wiać w pod­ko­wę, no­sek się marsz­czy do pła­czu, i jak ryk­nie, jak się nie od­wró­ci i nie kop­nie ku pie­kar­ni, to aż kura ze­rwa­ła się z sie­dze­nia, kwo­ka­jąc ze stra­chu.

Zwie­rząt­ko małe, my­ślę so­bie z go­ry­czą–sze­ścio­let­ni chło­piec a po pro­stu dzi­ki. Szczę­ściem, że jego prze­raź­li­wy krzyk wy­wo­łu­je mat­kę na dzie­dzi­niec; za­czy­na­ją się do­py­ty­wa­nia: a co ci to, a gdzie to? skut­kiem którch wi­dzę pro­wa­dzi ją w moją stro­nę. Za­czy­nam tedy pu­kać, ko­bie­ta oglą­da się na wszyst­kie stro­ny, tyl­ko nie ku mnie, wresz­cie zo­ba­czy­ła.

– Elż­bie­to!–wo­łam–pójdź­no tu do mnie, alba za­wo­łaj kogo…

Za­miast od­po­wie­dzi po­ka­za­ła mi pra­wą rękę, ob­le­pio­ną cia­stem, i kiw­nąw­szy gło­wą na znak, że ro­zu­mie, cze­go ja od niej żą­dam, za­bie­ra he­ru­bin­ka i idzie do pie­kar­ni. Za chwil­kę sły­szę ten­tent przed okna­mi i zda­je mi się, że ktoś kon­no za­jeż­dża. Nie, to bie­gnie Aga­ta, dziew­ka fol­warcz­na, coś po­dob­ne­go do ko­bie­ty, nie­zmier­nie tłu­sta i nie­zmier­nie roz­czo­chra­na. Czer­wo­na i od ognia w kuch­ni spie­czo­ne po­licz­ki tyl­ko jej się błysz­czą, a cała pod­czas cho­du trzę­sie się, jak­by ga­la­re­ta.

– Hej, hej!–wo­łam, pu­ka­jąc w okno–a wy­pędź-no tam te kury z grzą­dek!

Dziew­ka się obej­rza­ła, i wi­dzę twarz moja w oknie prze­stra­szy­ła ją moc­no, oczy­wi­ście po­dług opo­wia­dań Dy­gal­skiej w kuch­ni, ja po­wi­nie­nem być już nie­bosz­czy­kiem. Jed­nak na mój ener­gicz­ny roz­kaz po­ry­wa ja­kiś pręt le­żą­cy na zie­mi, i z taką we­rwą pusz­cza się na wy­pę­dze­nie kwo­ki z kur­czę­ta­mi, że dep­cąc i uwi­ja­jąc się po pulch­nej zie­mi, wię­cej mi robi szko­dy od­ci­ska­jąc swo­je de­li­kat­ne stop­ki, niż gdy­bym sze­ściu ro­dzi­nom ku­rzym zo­sta­wił zu­peł­ną swo­bo­dę grze­ba­nia.

Kie­dy już skoń­czy­ła bo­le­sną tę dla klom­bów i ser­ca mego ope­ra­cyę, wo­łam ją do po­ko­ju. Nim otwo­rzy­ła drzwi, już moje krzy­że czu­ły jej obec­ność od dy­go­ta­nia pod­ło­gi, drzwi i okien. No, my­ślę so­bie, żonę moją o wszyst­ko moż­na po­są­dzić, tyl­ko nie o gło­dze­nie służ­by dwor­skiej; po­dob­ną tu­szą, jaką po­sia­da Aga­ta, dzię­ki Bogu cie­szą się u nas wszy­scy, po­cząw­szy od Dy­gal­skiej, a skoń­czyw­szy na che­ru­bin­ku.

– Te­raz moja Aga­to, przy­nieś mi faj­kę z dru­gie­go po­ko­ju. Tam koło pie­ca stoi faj­czar­nia; ty­toń jest w pusz­ce u góry…

Po­szła–sły­szę, maj­stru­je coś koło cy­bu­chów, bo lecą jak grad je­den po dru­gim na pod­ło­gę i je­stem prze­ko­na­ny, że co nie po­tłu­kła Dy­gal­ska bursz­ty­nów, to ona tam do­bi­je resz­ty.

– Czy taką?–pyta wresz­cie, sta­jąc we drzwiach i po­ka­zu­jąc mi sta­rą, drew­nia­ną wę­gier­kę od po­lo­wa­nia, któ­ra gdzieś tam była scho­wa­na za wszyst­kie­mi in­ne­mi faj­ka­mi, a ona ją wy­na­la­zła.

– Ależ nie tę, tam są czer­wo­ne z gli­ny… Przy­no­si tedy czer­wo­ną, ale bez cy­bu­cha.

– No, weź­że cy­buch taki dłu­gi, owiń na koń­cu pa­pie­rem i wsadź do tej faj­ki.

Po­szła zno­wu i sze­le­ści pa­pie­rem, i prze­wra­ca da­lej cy­bu­chy, mo­cu­je się, na­rze­ka i tak od­dy­cha cięż­ko, jak­by ob­ra­ca­ła kor­bę naj­więk­szej wial­ni.

– Daj­że już raz tę faj­kę!–wo­łam znie­cier­pli­wio­ny.–Coż do po­łu­dnia bę­dziesz tam maj­stro­wać?

Po­ka­zu­je się zno­wu we drzwiach z cy­bu­chem i faj­ką, lecz jesz­cze przez dro­gę ob­wi­ja ko­niec pa­pie­rem i pa­ku­je do faj­ki, ale nie tam gdzie po­trze­ba cy­buch wsa­dzić, tyl­ko tam, gdzie ty­toń się na­kła­da.

– Nie tu – mó­wię – nie tu… Po­każ, na coż ty bie­rzesz tyle pa­pie­ru i otwór cy­bu­cha za­ty­kasz… Wi­dzisz, tu się wkła­da, do­syć ka­wa­łecz­kiem ob­wi­nąć… A po­cóż wy­bra­łaś naj­grub­szy cy­buch… ale już niech bę­dzie… No po­staw tu przy łóż­ku, a idź przy­nieś pusz­kę z ty­tu­niem…

Nie wiem, czy moja Aga­ta była kie­dy­bądź w ży­ciu w więk­szych opa­lach. Wpraw­dzie nie uży­wa­no jej nig­dy do usług po­ko­jo­wych, ależ prze­cie od cze­go lo­gi­ka i ro­zum… Przy­nio­sła choć z wiel­kim stra­chem ową pusz­kę mar­mu­ro­wą z taką uro­czy­sto­ścią jak­by nio­sła wiel­ki gar­nek z mle­kiem, noga za nogą.

– Po­staw, na­łóż tu, pal­cem przy­ci­śnij… Wszyst­ko to zro­bi­ła, tyl­ko jak przy­ci­snę­ła swo­im drob­nym pa­lusz­kiem, tak przy za­pa­la­niu ani spo­sób po­wie­trza prze­pro­wa­dzić, a że wy­bra­ła naj­grub­szy i naj­cięż­szy he­ba­no­wy cy­buch, więc go le­d­wie w ręku utrzy­mać mogę; jed­nak mniej już mi się nu­dzi, gdy mogę pa­lić.

Każę jej tu, aby za­glą­da­ła czę­sto do mnie, a jak wró­ci eko­nom z pola, żeby go za­wo­ła­ła na­tych­miast. Sły­szę nie­dłu­go, od­zy­wa się dzwo­nek na po­łu­dnie, po­zna­ję rękę pani eko­no­mo­wej, któ­ra po­dług go­to­wo­ści obia­do­wej dla męża, po­łu­dnie to usta­na­wia, za­tem mam na­dzie­ję nie­dłu­go zo­ba­czyć ob­li­cze sza­now­ne­go pana Ły­kow­skie­go. Czę­sto on wie­lu rze­czy, a szcze­gól­niej mo­ich roz­ka­zów i dys­po­zy­cyj nie sły­szy – lecz dźwięk owe­go dzwon­ka nig­dy jego uszu nie omi­nie. Bo­daj­by pół mi­nu­ty trze­ba cza­su, aby do­ło­żyć ski­by za­go­na, bo­daj­by sie­wacz po­ło­wę zbo­ża wy­sy­pał z gar­ści przy sie­wie, wszyst­ko na­tych­miast sta­je jak ska­mie­nia­łe. Już taki u mnie po­rzą­dek i sys­te­ma­tycz­ność za­pro­wa­dził Ły­kow­ski, a za jego przy­kła­dem cała służ­ba tak samo po­stę­pu­je.

Ja­koż za parę mi­nut do­cho­dzi mię de­li­kat­ny skrzyp drzwia­mi od gan­ku, po­tem dru­gi od pierw­sze­go po­ko­ju, po­tem trzesz­cze­nie pod­ło­gi – wresz­cie ci­chut­kie uchy­le­nie drzwi-mo­ich. Pa­trzę, mój Ły­kow­ski bla­dy jak trup i ma tak po­ciesz­nie de­spe­rac­ko skrzy­wio­ną minę, tak ha­mu­je od­dech swych pier­si, że ja za­czy­nam się o nie­go lę­kać.

– Co ci jest pa­nie Ły­kow­ski?–py­tam, ob­ra­ca­jąc gło­wę.

– Mnie, ja­śnie pa­nie, nic – jak Pana Boga ko­cham, nic–od­po­wia­da cie­niut­kim gło­sem, za­trzy­mu­jąc się przy drzwiach.

– A cze­góż tak zbla­dłeś?

– Ja­śnie pa­nie, bo po­dob­no przy­tra­fi­ło się ja­śnie panu nie­szczę­ście w szpi­chle­rzu… Coś ja­śnie wiel­moż­ne­mu panu pę­kło.

– Co zno­wu?…

– To jest chcia­łem po­wie­dzieć – po­pra­wia się szyb­ko–coś na­de­rwa­ło.

– Za­pew­ne–mó­wię do nie­go–mu­sia­ło tam coś

– No, weź­że cy­buch taki dłu­gi, owiń na koń­cu pa­pie­rem i wsadź do tej faj­ki.

Po­szła zno­wu i sze­le­ści pa­pie­rem, i prze­wra­ca da­lej cy­bu­chy, mo­cu­je się, na­rze­ka i tak od­dy­cha cięż­ko, jak­by ob­ra­ca­ła kor­bę naj­więk­szej wial­ni.

– Daj­że już raz tę faj­kę!–wo­łam znie­cier­pli­wio­ny.–Coż do po­łu­dnia bę­dziesz tam maj­stro­wać?

Po­ka­zu­je się zno­wu we drzwiach z cy­bu­chem i faj­ką, lecz jesz­cze przez dro­gę ob­wi­ja ko­niec pa­pie­rem i pa­ku­je do faj­ki, ale nie tam gdzie po­trze­ba cy­buch wy­sa­dzić, tyl­ko tam, gdzie ty­toń się na­kła­da.

– Nie tu – mó­wię – nie tu… Po­każ, na coż ty bie­rzesz tyle pa­pie­ru i otwór cy­bu­cha za­ty­kasz… Wi­dzisz, tu się wkła­da, do­syć ka­wa­łecz­kiem ob­wi­nąć… A po­cóż wy­bra­łaś naj­grub­szy cy­buch… ale już niech bę­dzie… No po­staw tu przy łóż­ku, a idź przy­nieś pusz­kę z ty­tu­niem…

Nie wiem, czy moja Aga­ta była kie­dy­bądź wr ży­ciu w więk­szych opa­łach. Wpraw­dzie nie uży­wa­no jej nig­dy do usług po­ko­jo­wych, ależ prze­cie od cze­go lo­gi­ka i ro­zum… Przy­nio­sła choć z wiel­kim stra­chem ową pusz­kę mar­mu­ro­wą z taką uro­czy­sto­ścią jak­by nio­sła wiel­ki gar­nek z mle­kiem, noga za nogą.

– Po­staw, na­łóż tu, pal­cem przy­ci­śnij… Wszyst­ko to zro­bi­ła, tyl­ko jak przy­ci­snę­ła swo­im drob­nym pa­lusz­kiem, tak przy za­pa­la­niu ani spo­sób po­wie­trza prze­pro­wa­dzić, a że wy­bra­ła naj­grub­szy i naj­cięż­szy he­ba­no­wy cy­buch, więc go le­d­wie w ręku utrzy­mać mogę; jed­nak mniej już mi się nu­dzi, gdy mogę pa­lić.

Każę jej tu, aby za­glą­da­ła czę­sto do mnie, a jak wró­ci eko­nom z pola, żeby go za­wo­ła­ła na­tych­miast. Sły­szę nie­dłu­go, od­zy­wa się dzwo­nek na po­łu­dnie, po­zna­ję rękę pani eko­no­mo­wej, któ­ra po­dług go­to­wo­ści obia­do­wej dla męża, po­łu­dnie to usta­na­wia, za­tem mam na­dzie­ję nie­dłu­go zo­ba­czyć ob­li­cze sza­now­ne­go pana Ły­kow­skie­go. Czę­sto on wie­lu rze­czy, a szcze­gól­niej mo­ic­li roz­ka­zów i dys­po­zy­cyj nie sły­szy – lecz dźwięk owe­go dzwon­ka nig­dy jego uszu nie omi­nie. Bo­daj­by pół mi­nu­ty trze­ba cza­su, aby do­ło­żyć ski­by za­go­na, bo­daj­by sie­wacz po­ło­wę zbo­ża wy­sy­pał z gar­ści przy sie­wie, wszyst­ko na­tych­miast sta­je jak ska­mie­nia­łe. Już taki u mnie po­rzą­dek i sys­te­ma­tycz­ność za­pro­wa­dził Ły­kow­ski, a za jego przy­kła­dem cała służ­ba tak samo po­stę­pu­je.

Ja­koż za parę mi­nut do­cho­dzi mię de­li­kat­ny skrzyp drzwia­mi od gan­ku, po­tem dru­gi od pierw­sze­go po­ko­ju, po­tem trzesz­cze­nie pod­ło­gi – wresz­cie ci­chut­kie uchy­le­nie drzwi-mo­ich. Pa­trzę, mój Ły­kow­ski bla­dy jak trup i ma tak po­ciesz­nie de­spe­rac­ko skrzy­wio­ną minę, tak ha­mu­je od­dech swych pier­si, że ja za­czy­nam się o nie­go lę­kać.

– Co ci jest pa­nie Ły­kow­ski?–py­tam, ob­ra­ca­jąc gło­wę.

– Mnie, ja­śnie pa­nie, nic – jak Pana Boga ko­cham, nic–od­po­wia­da cie­niut­kim gło­sem, za­trzy­mu­jąc się przy drzwiach.

– A cze­góż tak zbla­dłeś?

– Ja­śnie pa­nie, bo po­dob­no przy­tra­fi­ło się ja­śnie panu nie­szczę­ście w szpi­chle­rzu… Coś ja­śnie wiel­moż­ne­mu panu pę­kło.

– Co zno­wu?…

– To jest chcia­łem po­wie­dzieć – po­pra­wia się szyb­ko–coś na­de­rwa­ło.

– Za­pew­ne–mó­wię do nie­go–mu­sia­ło tam coś się zro­bić w krzy­żach, bo ani się ru­szyć nie mogę… Pod­nio­słem pół­kor­ców­kę z owsem…

– A po­trze­ba to było ja­śnie panu?… Już ja wy­krzy­cza­łem do­brze gu­mien­ne­go za to, że on po­zwo­lił, ja­śnie panu… To wi­dzi ja­śnie pan, to taki lud jest te­raz z prze­pro­sze­niem. A tu ja­śnie pa­nie zdro­wie jest przedew­szyst­kiem; ja nie przy­mie­rza­jąc na to, cho­ciaż do żad­nej ro­bo­ty się nie po­le­nię i dzię­ki Bogu z prak­tycz­ność! i ko­sić i żąć i pług utrzy­mać w ręku po­tra­fię… ale się nig­dy do tego nie bio­rę, bo mil­sze czło­wie­ko­wi ży­cie jest i mi­łość Boż­ka…

Nie mo­głem zro­zu­mieć, co tu ma mi­łość Boż­ka z dźwi­ga­niem, ale mój Ły­kow­ski, lubi mó­wić gór­nym sty­lem i nie za­wsze się li­czy z fra­ze­sa­mi, któ­rych uży­wa.

– Jak uwa­żasz mój Ły­kow­ski, co to być może za cho­ro­ba?

– Ja­śnie pa­nie, na lu­dziach nie by­łem prak­ty­ku­ją­cy w ta­kim wy­pad­ku, ale nie przy­mie­rza­jąc na by­dle mia­łem oczy­wi­stość dwa lata temu… Słu­ży­łem wte­dy u pana hra­bie­go w Stocz­ku i przy­cho­wa­łem so­bie pro­szę ja­śnie pana bycz­ka od mo­jej si­wej, bo tam, ja­śnie pa­nie, mia­łem po­zwo­leń­stwo na trzy sztu­ki, a ja­śnie pan mi ob­ciął na dwie (tu mój Ły­kow­ski uwa­ża za rzecz wła­ści­wą wes­tchnąć bar­dzo cięż­ko). Więc ja­śnie pa­nie cho­wał się ów by­czek, co daj Boże każ­de­mu, a że ja­śnie pan wie, każ­da rzecz mło­da bry­ka­ją­ca jest, tak on pa­sterz gó­ral z Ga­li­cyi, któ­rych ja­śnie hra­bia gó­ra­li spro­wa­dził nie wie­dzieć na co dwa­dzie­ścia dwie fa­mi­lie – był okrut­nie le­ni­wy, i za­miast cho­dzić z ba­tem, miał nie­przy­mie­rza­jąc taką pał­kę jak zbój­ca z świę­to­krzyz­kich la­sów, któ­rą het ci­skał za by­dlę­ciem… Przy­cho­dzi raz mój by­czek na wie­czór, pa­trzę, ja­śnie pa­nie, po­włó­czy za­dem, a na krzy­żu ma gulę ot taką, jak moja pięść… oczy­wi­ście, po­ga­nin ten w łap­ciach prze­trą­cił mu krzyż ową pał­ką…

– No i coż się sta­ło?

– A nic, pro­szę ja­śnie pana, i róż­ne leki ro­bi­li­śmy obo­je z żoną, okła­da­li go­rą­cą ka­szą ze sło­ni­ną i sma­ro­wa­li wód­ką z my­dłem, bo ja­śnie panu durch jest wia­do­my, jako ja zna­ją­cy się je­stem oko­ło by­dła – ale nic nie po­mo­gło. Cho­dził ci jesz­cze niby, gryzł tra­wę, ale za­dem co­raz go­rzej za­wi­jał i sechł, sechł, aż zmar­niał i mu­sia­łem do­rżnąć. U ja­śnie pana musi to być toż samo… pę­kła kość w pa­cie­rzu…

– A nie­chże go li­cho weź­mie–po­my­śla­łem so­bie, sły­sząc, jaką to mam po­dług nie­go per­spek­ty­wę przed sobą… To mnie po­cie­sza, że niby i ja mam tak samo schnąć niż­szą po­ło­wą cia­ła a po­tem tak samo zmar­nieć…

Szczę­ściem, że znam do­brze po­rzą­dek my­śle­nia mo­je­go Ły­kow­skie­go, i ja­koś nie­wie­le wia­ry przy­wią­zu­ję do jego wia­do­mo­ści le­kar­skich – ale że mi nud­no le­żeć tak sa­me­mu, więc pro­szę go, żeby so­bie usiadł przy mo­jem łóż­ku i żeby plótł da­lej.

Mój Ły­kow­ski, bo to tak­że po­dług zda­nia żony ma być cho­dzą­ca po­czci­wość, wła­ści­wie po­wi­nien się na­zy­wać Pącz­kow­ski, tak bo­wiem jest pulch­ny, okrą­glut­ki, ru­mia­ny i świe­cą­cy na twa­rzy jak pą­czek. Kie­dy usiadł na brzeż­ku krze­sła nie­co bo­kiem do mnie, a ja spoj­rza­łem na jego kark tłu­sty i na te fał­dy skó­ry na gło­wie, po­ro­słe rzad­ką szcze­ci­ną za­miast wło­sa­mi, to zda­wa­ło mi się, że mam przy­najm­niej no­so­roż­ca przed sobą, kto ry chcąc gło­wę prze­krę­cić, musi to zro­bić ra­zem z ca­łym kor­pu­sem cia­ła.

Aby pod­trzy­mać jak­bądź roz­mo­wę z pa­nem Ły­kow­skim, py­tam go, jak ra­dzi, czy­by nie po­słać po dok­to­ra do mia­sta.

– Eh, ja­śnie pa­nie–mówi na to, ma­cha­jąc ręką – co tu dok­tor po­mo­że. Gdy­by jesz­cze jaka zna­ją­ca ko­bie­ta, albo jaki żyd fel­czer, to nie mó­wie, ale dok­tor, pro­szę ja­śnie pana na to jest, żeby co na­pi­sać i pie­nią­dze wziąć… Mia­łem ci ja do­syć z nimi, gdy mój Wa­luś cho­ro­wał i coż dziec­ku po­mo­gli? Wy­cią­gnę­li z czło­wie­ka, co się dało, bo ku­ro­wa­li poty, póki miał czem pła­cić, a jak już za­bra­kło wszyst­kie­go, że i kro­wę sprze­da­łem, to po­wie­dzie­li, musi umrzeć, jako ma su­cho­ty. Co oni wie­dzą, ja­śnie pa­nie! Mnie su­szy­li gło­wę cią­gle, że chło­piec ma ja­kieś rany w płu­cach, ale któż ta wi­dział, co jest w środ­ku – ot, za­wra­ca­li gło­wę mo­jej ko­bie­cie i cią­gnę­li, a jak pie­nię­dzy za­bra­kło, chło­pak umarł. Oni, jak chcą, to tak po­tra­fią, pro­szę ja­śnie pana pro­wa­dzić ży­cie czło­wie­ko­wi, do­kąd wie­dzą, że jest dla nich co i na ap­te­kę, a jak za­brak­nie – pusz­czą na owsi­sko i tyle tego…

– Mimo to wszyst­ko–mó­wię–je­że1 mi do ju­tra nie bę­dzie le­piej – to każ mój Ły­kow­ski wy­ła­do­wać brycz­kę i parę lep­szych koni, aby po­słać po dok­to­ra.

– Oj, pro­szę ja­śnie pana, z temi koń­mi to bę­dzie bie­da. Z ja­śnie pa­nią po­szły wszyst­kie cu­go­we, a resz­ta w bro­nie. Stoi tam praw­da Mosz­ko­wa i Ra­dzie­jow­ski, ale obo­je szwan­ku­ją: ona na zoł­zy a on na nogę. (Oświad­czam tu­taj, że Ra­dzie­jow­ski r. nie jest ża­den po­to­mek tej sta­ro­żyt­nej ro­dzi­ny, ale po­pro­stu koń, ku­pio­ny od ja­kie­goś drob­ne­go szlach­ci­ca tego na­zwi­ska; toż samo ro­zu­mie się o Mosz­ko­wej, jako kla­czy na­by­tej od pach­ciar­ki).

– Od­sta­wie parę od bro­ny i kwi­ta!…,. Trud­no, jak ja po­trze­bu­ję dok­to­ra, to prze­cież trze­ba zna­leźć.

Pan Ły­kow­ski wi­docz­nie in­ne­go byt zda­nia co do po­mo­cy le­kar­skiej, do­my­śli­łem się tego z jego za­kło­po­ta­nej miny, gdyż dra­pał się za­wzię­cie po tych fał­dach z tyłu gło­wy i nie śmiał mó­wić, co my­ślał.

– Wi­dzę mój Ły­kow­ski, że po­dług cie­bie ja już ka­put, co?

– Te… mi­ło­sier­dzie Boże jest wiel­kie…

– Ależ to przej­dzie, ja czu­ję się kom­plet­nie zdro­wym…

– Dał­by Bóg naj­święt­szy, ja­śnie pa­nie, bo idzie o to, co się tam w ja­śnie panu zła­ma­ło. Je­że­li na to, mó­wiąc coś z mię­si­wa, to może się zro­śnie, ale je­że­li kość jaka, cze­go Boże ucho­waj, to trud­no bę­dzie… i dla­te­go ja­śnie pa­nie, po­dług mego głu­pie­go zda­nia, do­brze by­ło­by po­słać po ja­śnie pa­nią… Dy­gal­ska tam ple­cie o księ­dzu… no, ale na to bę­dzie dość cza­su… po księ­dza to i Mosz­ko­wa doj­dzie z Ra­dzie­jow­skim w każ­dej po­rze…

– Wy­ście chy­ba po­wa­ry­owa­li, mój Ły­kow­ski…

– Te, róż­nie bywa ja­śnie pa­nie. Gdy­bym tego nie wi­dział na moim bycz­ku…

– Głu­pi je­steś ze swo­im bycz­kiem! – za­wo­łam zi­ry­to­wa­ny i prze­sta­łem roz­ma­wiać.

Tym­cza­sem eko­nom, nie śmie­jąc odejść, wi­dzę ob­ra­ca czap­ką w róż­ne stro­ny, wzdy­cha, zie­wa, i co chwi­la wsta­je, na pal­cach stą­pa do dru­gie­go po­ko­ju, aby tam splu­nąć – je­st­to na­uka mo­jej żony, nie­zmier­nie dba­ją­cej o po­rzą­dek.

– Co to, mdli Ły­kow­skie­go? – py­tam, wi­dząc, że on co­raz czę­ściej od­by­wa ten spa­cer.

– Nie, ja­śnie pa­nie, ale tak… tro­chę.

– Może je­steś głod­ny, po­wiedz otwar­cie, a ja cię nie­po­trzeb­nie za­trzy­mu­ję.

– Tak ja­śnie pa­nie – od­po­wia­da z ża­ło­sną miną.

– To idź­że idź do domu na obiad i każ Dy­gal­skiej, niech i dla mnie co przy­nie­sie.

Nie trze­ba było dwa razy tego mó­wić eko­no­mo­wi, bo ze­rwał się na rów­ne nogi i nim zdą­ży­łem go za­wró­cić z przy­po­mnie­niem o te ko­nie po dok­to­ra, on już był koło okna, a biegł tak, że zie­mia tyl­ko dud­ni­ła.

Zo­sta­łem zno­wu sam z mo­je­mi my­śla­mi, a choć nie­do­rzecz­na ga­da­ni­na Ły­kow­skie­go o po­rów­na­niu mnie z bycz­kiem mo­gła tyl­ko roz­śmie­szyć, jed­nak w któ­rejś tam ko­mór­ce mó­zgu zo­sta­wi­ła ma­leń­ki za­ro­dek do róż­nych obaw i wąt­pli­wo­ści. Nie wie­rzy­łem, żeby tak źle mo­gło być ze mną, jed­nak dla od­wró­ce­nia wszel­kiej pod tym wzglę­dem wąt­pli­wo­ści, za­czą­łem bo­lą­ce miej­sca krzy­ża ob­ma­cy­wać ręką, czy tam przy­pad­kiem jaka kość nie wy­sta­je… Na­tu­ral­nie, że nie mo­głem tego do­kład­nie uczy­nić, bo tyle było mo­jej swo­bo­dy, o ile le­ża­łem spo­koj­nie; naj­mniej­szy ruch wy­wo­ły­wał zno­wu kłó­cie, bóle i kra­ja­nia.

Kon­se­kwen­cya my­śli w czło­wie­ku mimo wszel­kich ab­sur­dów za­ło­że­nia – bywa zwy­kle nie­ubła­ga­na; więc jak­kol­wiek od­rzu­ca­łem wszel­kie groź­ne na­stęp­stwa, to jed­nak­że za­ję­ła mój umysł ta oko­licz­ność, w jaki spo­sób ja mógł­bym cho­dzić, gdy­by rze­czy­wi­ście grzbiet był nad­we­rę­żo­ny. Ów by­czek Ły­kow­skie­go cho­dził wpraw­dzie, ale on miał czte­ry nogi, czy­by i czło­wiek mu­siał cho­dzić tak samo na czwo­ra­kach… Praw­da, przy­po­mi­nam so­bie, jak się wlo­kłem do okna w ten spo­sób, było mi lżej… Pięk­na hi­sto­rya… to ci los.

I na tę myśl za­smu­ci­łem się wiel­ce, a choć per­swa­do­wa­łem so­bie ile moż­no­ści, że to jest nie­po­dob­na, że ani sły­sza­łem, ani wi­dzia­łem do­tąd ta­kiej cho­ro­by, jed­nak czu­łem dreszcz prze­stra­chu po skó­rze.

Otóż w ta­kiem uspo­so­bie­niu du­cha za­sta­ła mię Dy­gal­ską, wcho­dząc do po­ko­ju. A że ra­zem z wej­ściem tej pani za­czy­na się roz­wi­nię­cie na­de­mną czyn­nej opie­ki bliź­nie­go zna­nej pod na­zwą ku­ra­cyi, więc niech czy­tel­ni­cy moi ra­czą tro­chę ode­tchnąć, nim się do­wie­dzą, w jaki to spo­sób od­by­wa­ła się ta ope­ra­cya.

II.

Pa­trzę moja Dy­gal­ska ma tak uro­czy­stą minę, kie­dy wcho­dzi, jak­by to nie była zwy­czaj­na so­bo­ta, ale przy­najm­niej dzień wiel­ka­noc­ny lub moje imie­ni­ny. I cze­pek nowy, i siwe wło­sy przy­cze­sa­ne jak się na­le­ży, i świe­ży koł­nie­rzyk na szyi, a na­wet świę­tal­ny szla­frok w po­ma­rań­czo­wo-zie­lo­ne pasy, ten sam na któ­ry ma­te­ry­ał ku­pi­łem po­dług mego gu­stu w War­sza­wie za Że­la­zną-Bra­mą. Zdzi­wi­ło mię rów­nież, że idzie bez żad­ne­go ta­le­rza z je­dze­niem, ale z ró­żań­cem za­wie­szo­nym przez rękę. My­ślę so­bie, pew­nie Aga­ta przy­nie­sie mi obiad, a Dy­gal­ska chce tyl­ko asy­sto­wać – i klucz­ni­ce cza­sa­mi mają swój ho­nor w ta­kich rze­czach.

– Cóż to pani Dy­gal­ska tak się wy­stro­iła do mnie? – py­tam, wska­zu­jąc jej krze­sło sto­ją­ce przy łóż­ku. Nie­chże pani usią­dzie.

Ta nie­zwy­kła uprzej­mość moja, naj­czę­ściej bo­wiem ty­tu­ło­wa­łem ją po pro­stu Dy­gal­ska, wi­docz­nie roz­rzew­nia sta­rusz­kę, jed­nak­że sia­da z po­wa­gą i z dło­ni ręki for­mu­je musz­lę przy le­wem uchu, aby mię le­piej sły­szeć.

– Jak­że się pan czu­je – hę le­piej? – pyta, spo­glą­da­jąc na ra­nie ża­ło­snem okiem.

– Li­cha tam le­piej! – krzy­czę ma­cha­jąc ręką.

– Mógł­by so­bie też pan dać po­kój z temi li­cha­mi. To grzech jest wzy­wać złe­go du­cha w ta­kim cza­sie.

– W ja­kim­że to cza­sie?

– Bóg wie, jak to tam bę­dzie! Pro­szę pana, ży­cie ludz­kie jest jako to piór­ko na śmie­ciach; przyj­dzie wiatr – dmuch­nie i po­le­ci… A za­wsze le­piej być go­to­wym, bo pan Je­zus po­wie­dział: „Czu­waj­cie, al­bo­wiem nie wie­cie dnia ani go­dzi­ny.”

– Hę, hę – my­ślę so­bie – tu coś się kroi na ja­kieś ka­za­nie, a przy­po­mniaw­szy, że eko­nom coś wspo­mi­nał o księ­dzu i spo­wie­dzi, do­my­śli­łem się, dla­cze­go Dy­gal­ską przy­bra­ła tak uro­czy­sty strój i minę… Ona mię przy­szła w de­li­kat­ny spo­sób na­ma­wiać, abym po­słał po owe­go księ­dza. Po­cze­kaj­że, sko­roś ty taka mą­dra, ja się tu z tobą pod­rzaź­nię.

– Wie pani – krzyk­nę jej do ucha – że ja się mam bar­dzo źle.

Ona tyl­ko ski­nę­ła gło­wą i uśmiech­nę­ła się z try­um­fem, że niby to wszyst­ko już prze­wi­dzia­ła.

– Zda­je się, że kip­nę…

– Bóg naj­wyż­szy w ła­sce swej jest nie­wy­czer­pa­ny… – od­po­wia­da na to.

– Jak pani Dy­gal­ską my­śli, dłu­go ja po­cią­gnę?

– Hm! – od­rze­cze po chwi­li me­dy­ta­cyi – ju­tro przyj­dzie opu­chli­na.

– No, a po­tem?

– Po­tem wda się gan­gre­na…

– Po­tem…

– Doj­dzie do ser­ca, i…

– I kip­nę, praw­da?

Nic mi nie od­po­wia­da na to, tyl­ko czem­prę­dzej za­czy­na szu­kać chust­ki do nosa w kie­sze­ni.

– Tak było pro­szę pana z owym ko­wa­lem, któ­ry się prze­bił wi­dła­mi.

– Ależ ja się nie prze­bi­łem…

– To wszyst­ko jed­no, gu­mien­ny po­wia­da, że sły­szał, jako panu coś w ple­cach trza­snę­ło…

– Do­praw­dy? a ja nie sły­sza­łem…

– To tak za­wsze bywa. I ten, co go pio­run za­bi­je, nie sły­szy trza­sku, kie­dy inni sły­szą…

– Masz ra­cyę, moja Dy­gal­ska, więc po­wiedz mi, co ja mam ro­bić? Czy po­słać po żonę?

– Albo to jesz­cze nie po­sła­li?

– Nie.

– Mat­ko wiel­kie­go mi­ło­sier­dzia! Toć mó­wi­łam temu gru­ba­so­wi Ły­kow­skie­mu: po­szlij wa­sze, za­raz mi po­szlij… Oj nie wiem, czy nie bę­dzie za póź­no – mo­le­stu­je, skła­da­jąc ręce i kla­ska­jąc nie­mi. – To do­pie­ro ba­ry­ła!

– No, no, każę po­słać, a tym­cza­sem niech mi Dy­gal­ska da co jeść.

– Co, co? – pyta, na­chy­la­jąc gło­wę ku mnie.

– Jeść – krzyk­nę z ca­łej mocy.

Ze­rwa­ła się sta­ra z krze­sła, otwo­rzy­ła sze­ro­ka oczy i po­wtó­rzy­ła zdzi­wio­nym to­nem:

– Jeść? przed po­jed­na­niem się z Pa­nem Bo­giem?… Wszak­że pan wie, że trze­ba być na­czczo przy­najm­niej do po­łu­dnia tego dnia… Ja my­ślę, że pan każe po­słać po księ­dza pro­bosz­cza, a jesz­cze le­piej po księ­dza Ino­cen­te­go z klasz­to­ru. Jak on słu­cha ślicz­nie spo­wie­dzi, po­wia­dam panu, to tak czło­wie­ko­wi wy­drze wszyst­ko z du­szy, żeby nie­wie­dzieć gdzie grzech się scho­wał.

– Do­brze, moja Dy­gal­ską, zro­bię to, po­szlę po księ­dza gwar­dy­ana, tyl­ko wprzód każ mi dać jeść, bo da­li­bóg umrę z gło­du, nim on przyj­dzie. A po­wtó­re mu­szę się wi­dzieć z Ber­kiem. Nie wie Dy­gal­ską, czy przy­je­chał już z mia­stecz­ka?

My­śla­łem, że mnie sza­now­na ma­tro­na zje ocza­mi, usły­szaw­szy taką mowę.

– To pan chce się wprzód wi­dzieć z ży­dem?–za­wo­ła na­de­mną, za­ła­mu­jąc ręce.

– Usiądź-no Dy­gal­ska, usiądź–koło mnie, bo ja tak krzy­czeć nie mogę z da­le­ka, po­ga­da­my roz­sąd­nie. Naj­przód jeść, bo to uwa­żasz czas obia­do­wy i choć mam krzyż zła­ma­ny, jak po­wia­dasz, to czu­ję, że żo­łą­dek cały…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: