Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sieroca dola - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sieroca dola - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 243 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. JAŚ WY­JEŻ­DŻA DO KREW­NYCH

Mój przy­ja­cie­lu! Za­rzu­casz mi, że mam sła­bość do opi­sy­wa­nia kło­po­tów lu­dzi uczci­wych i ra­do­ści hul­ta­jów; mó­wisz przy­tem, że wi­dzę świat w ciem­nych bar­wach. Ale ro­bię to tyl­ko dla ory­gi­nal­no­ści. W grun­cie rze­czy sam nie wie­rzę w to, co pi­szę. Świat jest oce­anem szczę­ścia – to wia­do­mo. Wszy­scy, któ­rzy pły­wa­ją po nim, są bar­dzo za­do­wo­le­ni, i – mają słusz­ność. Że się ten i ów za­chły­snął, a ktoś inny uto­nął – to nie ar­gu­ment.

Z tej wy­cho­dząc za­sa­dy, po­sta­no­wi­łem zro­bić się opty­mi­stą. Rzecz na­der ła­twa: po­trze­ba tyl­ko, oglą­da­jąc fak­ty, prze­cho­dzić na dru­gą stro­nę.

Ot i w tej chwi­li: al­boż nie je­ste­śmy szczę­śli­wi? Zim­no wpraw­dzie na dwo­rze, ale tyl­ko na na­szej pół­ku­li. Gdzie in­dziej kli­mat jest umiar­ko­wa­ny, a na­wet tak go­rą­cy, że na wol­nem po­wie­trzu mogą piec chleb, na­tu­ral­nie ci, któ­rzy mają mąkę. Zresz­tą i zim­no nie psu­je lu­dziom hu­mo­ru. Cie­szy się skład­nik wę­gli, że bę­dzie ro­bił in­te­re­sa; cie­szy się pa­jąk, że ostat­nią w tym roku mu­chę zła­pał, a i mu­cha brzę­czy tak, jak­by była zu­peł­nie kon­ten­ta.

Śmierć, na­przy­kład, uwa­ża­ją lu­dzie za naj­gor­szy wy­pa­dek. Jest to prze­sąd, o czem naj­le­piej prze­ko­nał się pan Win­cen­ty. Był on ma­łym urzęd­ni­kiem, po­bie­rał kil­ka­set ru­bli pen­sji, a śmier­ci bał się jak ognia. Jed­nak w chwi­li sta­now­czej, nie znać było na nim wiel­kie­go wzru­sze­nia. Mach­nął ręką, jak­by chcąc po­wie­dzieć: „Głu­pi świat!…” – i umarł.

Umarł tak do­brze, jak naj­zna­ko­mit­szy ak­tor, bal… na­wet le­piej, bo nie wstał, choć go wy­wo­ły­wa­li.

Co praw­da, nie wy­wo­ły­wa­ła go pu­blicz­ność, tyl­ko wła­sna żona i tro­chę syn, Jaś. Ale jego moż­na nie li­czyć, bo miał do­pie­ro trzy lata.

Przy tej spo­sob­no­ści, pani Win­cen­to­wa po­zna­ła całą do­broć ludz­kiej na­tu­ry. Pra­wie wszy­scy ko­le­dzy nie­bosz­czy­ka ze­szli się na po­grzeb. Zmar­ły wpraw­dzie za każ­de­go od­ra­biał za­le­gło­ści, dłu­żej prze­sia­dy­wał w biu­rze, brał pa­pie­ry do domu. Ale i tego li­czyć nie war­to. Zato żad­ne­mu z nich nie od­dał ostat­niej chrze­ści­jań­skiej po­słu­gi, a oni mu ją prze­cie od­da­li!…

W cią­gu resz­ty ży­cia po­zo­sta­ło dla pani Win­cen­to­wej ta­jem­ni­cą, ja­kim spo­so­bem wró­ci­ła z cmen­ta­rza do domu? Oko­licz­ność ta była do­wo­dem li­to­ści pew­ne­go pana Ka­ro­la.

– Sło­wo ho­no­ru daję! – mó­wił do swo­ich zna­jo­mych pan Karo] – sam ją od­wio­złem i jesz­cze czte­ry zło­te za do­roż­kę za­pła­ci­łem. Ale ja się nie lu­bię chwa­lić!…

Wró­ciw­szy do domu, pani Win­cen­to­wa za­ła­ma­ła ręce i szep­nę­ła z roz­pa­czą:

– Co ja tu po­cznę nie­szczę­śli­wa, ja – i… ten bied­ny sie­ro­ta!

Mó­wiąc to, pa­trzy­ła na Ja­sia, któ­ry zmę­czo­ny, spła­ka­ny (choć pła­kał, sam nie wie­dząc z ja­kie­go po­wo­du), upadł na ka­nap­kę w ża­łob­nej su­kien­ce i twar­do za­snął.

Tym­cza­sem, moż­na się było smu­cić, ale nie wy­pa­da­ło roz­pa­czać. Roz­pacz zdra­dza małe za­ufa­nie do mi­ło­sier­dzia ludz­kie­go, no! a lu­dzie są prze­cie mi­ło­sier­ni.

Za­raz w kil­ka dni po nie­szczę­ściu, zje­cha­li do War­sza­wy krew­ni zmar­łe­go: pan Piotr i pani Pio­tro­wa.

Pan Piotr, jako męż­czy­zna i czło­wiek prak­tycz­ny, wziął się do tak­so­wa­nia i sprze­da­wa­nia ru­cho­mo­ści. Pani Pio­tro­wa zaś, aby nie prze­szka­dzać mę­żo­wi i po­fol­go­wać wła­snym uczu­ciom, usia­dła przy wdo­wie i po­czę­ła pła­kać z nią – na współ – kę. Po­pła­kaw­szy, ugo­to­wa­ła kawy na ma­szyn­ce, na­pi­ła się sama, na­kar­mi­ła wdo­wę, sie­ro­tę i swe­go męża pana Pio­tra, a po­tem – po­płó­kaw­szy szklan­ki i ły­żecz­ki, wzię­ła się zno­wu do pła­czu.

Taki po­dział za­jęć i bo­le­ści zba­wien­nie od­dzia­łał na wdo­wę, o czem prze­ko­ny­wa­my się ze słów sa­me­go pana Pio­tra.

– Uspo­ko­iła się bied­na Zu­zia!… – rzekł raz do swej mał­żon­ki.

– A tak!… A wszyst­ko to za­wdzię­cza two­jej przy­tom­no­ści umy­słu – od­po­wie­dzia­ła pani Pio­tro­wa.

– Ale gdzie tam!… Uspo­ko­iła się, wi­dząc two­je współ­czu­cie – twier­dził pan Piotr.

– Po­wia­dam ci, mę­żu­niu, że to two­ja prak­tycz­ność…

– Do­syć tego! – obu­rzył się pan Piotr. – Po­wie­dzia­łem, że tyś ją po­cie­szy­ła i ba­sta!…

Po­nie­waż mał­żon­ka win­na być współ­mał­żon­ko­wi ule­głą, pani Pio­tro­wa za­tem gło­śno przy­zna­ła słusz­ność twór­cy swo­jej ro­dzi­ny. W du­szy jej jed­nak po­zo­sta­ły pew­ne wąt­pli­wo­ści, dla usu­nię­cia któ­rych, (gdy mąż wy­szedł), spy­ta­ła pani Win­cen­to­wej, uca­ło­waw­szy ją po­przed­nio: – Po­wiedz mi też, ko­cha­na Zu­ziu, któ­re z nas dwoj­ga wię­cej cię uspa­ka­ja?… Praw­da, że Pio­truś?…

Wdo­wa w od­po­wie­dzi za­la­ła się łza­mi.

Stan jej co­raz głęb­sze współ­czu­cie po­czął bu­dzić w krew­nych. Przy­je­cha­li tu bez żad­ne­go ści­śle okre­ślo­ne­go za­mia­ru, lecz zba­daw­szy rzecz na miej­scu, prze­ko­na­li się, że wy­pa­da coś zro­bić.

– Bie­dac­two!… – rzekł pan Piotr. – Te kil­ka­set ru­bli, ze sprze­da­ży ru­cho­mo­ści, wy­star­czą jej naj­wy­żej na pół roku.

– Na­wet i na tyle nie wy­star­czą!… – od­po­wie­dzia­ła pani Pio­tro­wa.

– Trze­ba­by ją wziąć do nas.

– I dać ja­kieś za­ję­cie.

– Tak!… Po­pro­stu dla ro­ze­rwa­nia my­śli – za­koń­czył pan Piotr.

Skut­kiem tego, pani Win­cen­to­wa, wraz z Ja­siem, wy­je­cha­ła na wieś. Pań­stwo Pio­tro­wie mie­li tro­je dzie­ci i przy nich gu­wer­nant­kę. Po przy­jeź­dzie jed­nak z War­sza­wy od­pra­wi­li gu­wer­nant­kę, któ­rą za­stą­pi­ła wdo­wa: po­pro­stu dla ro­ze­rwa­nia my­śli. Po­nie­waż jed­nak pani Win­cen­to­wa tyl­ko dnie prze­pę­dza­ła na na­uce dzie­ci, a ran­ki i wie­czo­ry na łzach – krew­ni więc, dla osta­tecz­ne­go uwol­nie­nia jej od smut­ku, od­pra­wi­li klucz­ni­cę.

Istot­nie, przy peł­nie­niu tych po­dwój­nych obo­wiąz­ków i czu­wa­niu nad wła­snem dziec­kiem, wdo­wa nie­tyl­ko o smut­ku, ale na­wet o sa­mej so­bie za­po­mnia­ła.

Zresz­tą, było jej tam do­brze, jak w raju. Dla sie­bie i syna mia­ła je­dze­nia po uszy. Do go­ści wy­cho­dzi­ła, o ile czas po­zwa­lał i ile razy chcia­ła. Jako krew­na, pen­sji nie bra­ła żad­nej; pań­stwo Pio­tro­wie nig­dy­by jej w taki spo­sób nie uchy­bi­li. Ale zato, ile razy po­trze­bo­wa­ła czy to dla sie­bie, czy dla Ja­sia, na su­kien­kę, ko­szu­lę, albo trze­wi­ki, dość jej było po­wie­dzieć tyl­ko słów­ko:

– Ko­cha­ny wuju!… Mo­że­by wuj był ła­skaw dać mi dzie­sięć ru­bli…

– Naco to, ko­cha­na Zu­ziu?… – py­tał pan Piotr.

– Chcia­ła­bym… – mó­wi­ła ci­cho, ze spusz­czo­ne­mi oczy­ma – chcia­ła­bym ku­pić Ja­sio­wi płót­na i kor­ci­ku na ubra­nie…

– Owszem, ko­cha­na Zu­ziu!… Prze­cie­żeś ty na­sza krew­na, choć da­le­ka, a on sie­ro­ta… Ja wpraw­dzie nie wy­ma­wiam, za­wsze jed­nak ra­dził­bym oszczęd­ność. Dla­te­go za­miast kor­ci­ku, kup mu bar­cha­nu, a i płó­cien­ko może być tro­chę grub­sze. Wi­dzisz, le­d­wie pół­to­ra roku upły­nę­ło od śmier­ci męża, a już wy­da­łaś te kil­ka­set ru­bli, któ­rem ci wy­drep­tał… To ile chcesz, ile?…

– Dzie­sięć ru­bli… – szep­nę­ła, tłu­miąc wes­tchnie­nie.

– Naco tyle?… Do­syć bę­dzie sie­dem ru­bli!… Ja wpraw­dzie nie ża­łu­ję, ale że­byś, moje dziec­ko, wie­dzia­ła, jak te­raz o grosz trud­no! – mó­wił pan Piotr, wy­do­by­wa­jąc po­wo­li naj­bar­dziej za­tłusz­czo­ne pa­pier­ki.

Ser­ce czło­wie­ka skła­da się, jak wia­do­mo, z dwu czę­ści: w jed­nej miesz­ka­ją uczu­cia dla sie­bie, w dru­giej dla bliź­nich. Otóż pan Piotr, po­mi­mo wro­dzo­ną do­broć i prak­tycz­ność, ową dru­gą po­ło­wę ser­ca miał nie­co skost­nia­łą. Z tego po­wo­du ko­chał wła­sne cno­ty a nie­na­wi­dził wad cu­dzych; czuł głę­bo­ko wła­sne przy­kro­ści, lecz o tych, któ­re in­nym wy­rzą­dzał, miał wy­obra­że­nie do­syć sła­be.

Pani Win­cen­to­wa, po­znaw­szy psy­chicz­ną or­ga­ni­za­cją krew­ne­go, stra­ci­ła śmia­łość i przy­wią­za­nie do swe­go opie­ku­na. Co­raz rza­dziej od­wo­ły­wa­ła się do nie­go z proś­bą o pie­nią­dze, a co­raz czę­ściej ła­ta­ła ubra­nie swo­je i syna.

Tym­cza­sem Jaś rósł i, jak mó­wił pan Piotr, har­to­wał się i od­zwy­cza­jał od zbyt­ków. Miał już lat pięć, cho­dził w le­cie boso, tu­dzież w bar­cha­no­wych majt­kach, któ­re wraz z ka­fta­ni­kiem, z tyłu za­pi­na­nym, sta­no­wi­ły jed­ną ca­łość. Zato w dni świą­tecz­ne no­sił przy­krót­kie nie­co, ale po­rząd­ne ubra­nie po młod­szym od sie­bie synu pana Pio­tra.

Jaś był dziec­kiem po­tul­nem, uczył się i słu­chał. Lu­dzie obcy, jak na­przy­kład go­ście i fol­warcz­na służ­ba, mnie­ma­li, że chłop­czyk ten był nie­rów­nie lep­szy od dzie­ci pana Pio­tra i jego mał­żon­ki. Na nie­szczę­ście, pan Piotr, od­zna­cza­ją­cy się, jak wia­do­mo, trzeź­wym umy­słem, do­pa­try­wał w nim wie­le wad. We­dług jego opin­ji, Jaś był dzi­ki, bo ucie­kał przed go­ść­mi, był skry­ty – bo nie­wie­le mó­wił, a choć ro­bił, co mu ka­za­no, mu­siał to za­pew­ne ro­bić nie­chęt­nie. Naj­bar­dziej po­tę­piał go pan Piotr za za­cię­tość.

– Je­że­li mego chłop­ca we­zmę za ucho – mó­wił – to on za­raz krzy­czy. Tego nie­raz po­rząd­nie oćwi­czę, a on ani pi­śnie. Naj­więk­si zbrod­nia­rze od­zna­cza­li się w dzie­ciń­stwie ta­kim upo­rem!…

Naj­gor­szem było to, że Jaś – kła­mał. Pew­ne­go razu, sy­nek pań­stwa Pio­trów przy­le­ciał pę­dem z obo­ry, wo­ła­jąc:

– Tat­ku!… tat­ku!… ja nie by­łem w obo­rze, ja cie­ląt nie wy­pu­ści­łem!

– To pew­nie Jaś wy­pu­ścił! – rzekł su­ro­wo pan Piotr.– Praw­da, syn­ku, że Jaś?

Zdzi­wio­ny sy­nek mil­czał.

– No, przy­znaj się, syn­ku – mó­wił da­lej oj­ciec – praw­da, że Jaś wy­pu­ścił?

– A Jaś, pro­szę tat­ki, Jaś! – od­parł chło­piec, któ­ry przed oczy­ma du­szy uj­rzał w tej chwi­li wid­mo pię­cio­pal­cza­stej dys­cy­pli­ny na sar­niej nóż­ce.

Obu­rzo­ny pan Piotr po­biegł szu­kać spraw­cy złe­go i zna­lazł go w ogro­dzie pod drze­wem, gdzie Jaś spał, albo przy­najm­niej uda­wał, że śpi. Ale prze­ni­kli­wy opie­kun zro­zu­miał pod­stęp; po­rwał więc chy­tre­go chłop­ca za ra­mię i krzyk­nął:

– Ty wy­pu­ści­łeś cie­lę­ta?

Zbu­dzo­ny Jaś sze­ro­ko otwo­rzył oczy, wy­bor­nie uda­jąc za­dzi­wie­nie i prze­strach. Taka wiel­ka bez­czel­ność w tak ma­łym chłop­cu zre­wol­to­wa­ła cno­tli­wą du­szę pana Pio­tra.

– O, spra­więż ja to­bie łaź­nię, hul­ta­ju! – mó­wił opie­kun, cią­gnąc go do swe­go po­ko­ju.

– Ja nie wy­pu­ści­łem cie­ląt!… Ja spa­łem w ogro­dzie!… – wo­łał Jaś, za­no­sząc się od pła­czu.

Po­nie­waż pani Win­cen­to­wej w tym cza­sie w domu nie było, a pani Pio­tro­wa nie mia­ła od­wa­gi wsta­wiać się za prze­wrot­nym chłop­cem, Jaś więc do­stał po­rząd­ne cię­gi. W kil­ka dni po­tem oka­za­ło się, że nie Jaś, lecz sy­nek pana Pio­tra cie­lę­ta wy­pu­ścił, ale – już było za póź­no.

Małe to, jak mó­wił pan Piotr, nie­po­ro­zu­mie­nie do­resz­ty znie­chę­ci­ło bied­ną wdo­wę. Sta­ła się ona smut­niej­szą, niż kie­dy­kol­wiek, zżół­kła, pod­upa­dła na zdro­wiu i po ca­łych dniach my­śla­ła o tem tyl­ko, aże­by jak naj­ry­chlej wy­do­być się z ob – jęć po­czci­wych krew­nych. Mię­dzy nią a opie­ku­nem dłu­gi czas to­czy­ła się głu­cha wal­ka, któ­rej wi­docz­ne­mi ob­ja­wa­mi były wy­bu­chy gnie­wu ze stro­ny pana Pio­tra i łzy wdo­wy.II. JAŚ ZO­STA­JE SY­NEM GU­WER­NANT­KI

Czę­sty­mi go­ść­mi w domu pana Pio­tra by­wa­li pań­stwo An­zel­mo­wie. Wi­dzie­li oni, że pani Win­cen­to­wa do­sko­na­le uczy dzie­ci, że jest ci­cha, pra­co­wi­ta i zręcz­na, i że pan Piotr, po­mi­mo całą do­broć ser­ca i przy­tom­ność umy­słu, nie na­le­ży do smacz­nych opie­ku­nów. Li­to­wa­li się oni nad lo­sem wdo­wy, a po­nie­waż sami mie­li chłop­czy­ka i trzy có­recz­ki, więc umy­śli­li wziąć pa­nią Win­cen­to­wę do sie­bie.

Układ zro­bio­no po­ci­chu. Że jed­nak pani Win­cen­to­wa bała się za­wia­do­mić o nim krew­nych, więc wy­rę­czył ją pan An­zelm.

– Co­byś też po­wie­dział, ko­cha­ny są­sie­dzie – rzekł pew­ne­go razu do Pio­tra – gdy­by­śmy ci za­bra­li two­ją ku­zyn­kę?

– Co wam tam po niej! – od­parł Piotr, po­gar­dli­wie mach­nąw­szy ręką.

– By­ła­by u nas tak samo gu­wer­nant­ką, jak i tu­taj. Pan Piotr po­pra­wił wąsa i z pod oka spoj­rzał na mó­wią­ce­go.

– Ona prze­cież u nas nie była gu­wer­nant­ką – rzekł – tyl­ko… krew­ną.

– Dał­bym jej dwie­ście ru­bli! – cią­gnął da­lej An­zelm, nie pa­trząc na są­sia­da.

Pan Piotr obu­rzył się.

– Próż­ne ga­da­nie! – za­wo­łał z gnie­wem. – Ona­by od nas nie ode­szła za żad­ne pie­nią­dze…

– Odej­dzie! odej­dzie!… A zresz­tą mo­że­my ją za­py­tać.

– Do­brze… za­py­taj­my! – od­parł zi­ry­to­wa­ny pan Piotr, tro­chę bo­jąc się, a tro­chę nie do­wie­rza­jąc temu, aże­by pani Win­cen­to­wa mo­gła oka­zać się nie­wdzięcz­ną.

Nie­ba­wem we­zwa­no bie­dacz­kę, któ­ra, ku naj­wyż­sze­mu zdzi­wie­niu pana Pio­tra, wy­zna­ła, że dom jego może opu­ścić.

– Co to zna­czy, Zu­ziu? – krzyk­nął krew­ny. – Czy było ci u nas źle?…

– Owszem, do­brze… – od­par­ła zmie­sza­na – ale u pana An­zel­ma będę mieć pen­sją…

– No, je­że­li cho­dzi o sta­łą pen­sją – po­pra­wił krew­ny – to mogę ci od­tąd pła­cić sto pięć­dzie­siąt ru­bli rocz­nie.

– Bar­dzo dzię­ku­ję wu­jo­wi, ale… już umó­wi­łam się z pa­nem An­zel­mem…

Po­nie­waż krew­ny nie od­po­wie­dział nic, za­tem pani Win­cen­to­wa po­ci­chut­ku wy­su­nę­ła się z po­ko­ju. Wów­czas pan Piotr wy­buch­nął:

– Ślicz­nie są­siad po­stę­pu­jesz ze mną! – za­wo­łał. – Go­dzi się to in­try­go­wać mię­dzy fa­mil­ją?… Świet­ny los zro­bi u są­sia­da, że bę­dzie gu­wer­nant­ką…

– Tu­taj była gu­wer­nant­ką i klucz­ni­cą! – od­parł po­pę­dli­wie An­zelm.

– Co to: klucz­ni­cą?… była jak u sie­bie, pa­nią w domu!… Umar­ła­by z gło­du po śmier­ci męża, gdy­by­śmy jej nie przy­gar­nę­li… Zmar­no­wa­ła­by rze­czy, gdy­by­śmy ich do­brze nie sprze­da­li!

– Cóż z tego, żeś pan sprze­dał rze­czy, kie­dy już nie ma pie­nię­dzy.

Ostat­nia uwa­ga naj­do­tkli­wiej zra­ni­ła pana Pio­tra, któ­ry, za­po­mi­na­jąc o pra­wi­dłach go­ścin­no­ści, wy­szedł z po­ko­ju, trza­snął drzwia­mi i zo­sta­wił są­sia­da sa­me­go. Pana An­zel­ma wca­le to nie ob­ra­zi­ło; siadł w tej chwi­li na brycz­kę i po­je­chał do domu, my­śląc z roz­ko­szą, że po­mógł praw­dzi­we­mu nie­szczę­ściu.

Te­raz do­pie­ro, wpraw­dzie na bar­dzo krót­ko, zmie­nił się los wdo­wy i sie­ro­ty w domu krew­nych. Pani Pio­tro­wa ob – sy­py­wa­la piesz­czo­ta­mi ko­cha­ną Zu­zię i Ja­sia, któ­re­mu pan Piotr chciał na­tych­miast spra­wić nowe ubra­nie, a mat­ce pła­cić od­tąd dwie­ście ru­bli. Po­czci­wy krew­ny ro­bił to bar­dziej dla unik­nię­cia skan­da­lu i za­trzy­ma­nia po­ży­tecz­nej Zuzi, ani­że­li z uczu­cio­wych po­wo­dów.

Ale pani Win­cen­to­wa, mimo ule­gło­ści i sza­cun­ku dla opie­ku­nów, upar­ła się. Wi­docz­nie nie umia­ła oce­nić przy­wią­za­nia krew­nych. Po czte­ro­let­nim po­by­cie mię­dzy nimi, dom ten wy­dał się jej nie­zno­śnym. Nie było pra­wie kąta, gdzie­by nie pła­ka­ła nad sobą albo sy­nem – nie było po­ko­ju, w któ­rym­by nie wi­dzia­ła kwa­śnej miny pani Pio­tro­wej i po­nu­re­go wzro­ku pana Pio­tra – nie było pola i ogro­du, po któ­rym­by Jaś jej boso nie bie­gał. Przy­po­mi­na­ła so­bie z go­ry­czą ka­pry­sy dzie­ci, zu­chwal­stwo służ­by, na któ­rą nie było się przed kim skar­żyć. Pa­mię­ta­ła go­ści, przed któ­ry­mi ob­dar­ty i zdzi­cza­ły Jaś krył się po ką­tach, i do któ­rych ona sama nie za­wsze mo­gła wy­cho­dzić, z po­wo­du bra­ku suk­ni.

To też na­próż­no pani Pio­tro­wa bła­ga­ła ją ze łza­mi; na­próż­no dzie­ci, przez kil­ka dni, były tak grzecz­ne, jak che­ru­bi­ny; na­próż­no przy­tom­ny pan Piotr zbił dwie słu­żą­ce za har­dość. Wdo­wa wsta­wia­ła się za słu­ga­mi, pie­ści­ła grzecz­ne dzie­ci, a uprzej­mym ro­dzi­com wy­świad­cza­ła ty­sią­cz­ne usłu­gi. Lecz gdy przy­szły ko­nie od pana An­zel­ma, po­sta­no­wi­ła je­chać.

Wi­dząc to, pan Piotr rzekł jej na od­jezd­ne:

– Kie­dy chcesz, jedź!… Ale od­tąd – nie zna­my się!

Spa­ko­waw­szy tro­chę ru­pie­ci, sia­dła pani Win­cen­to­wa na brycz­kę, za­le­wa­jąc się łza­mi. Fur­man po­dał jej zdzi­wio­ne­go Ja­sia. Ze dwo­ru nikt nie wy­szedł na po­że­gna­nie, tyl­ko w oknach kuch­ni wi­dać było smut­ne lub uśmiech­nię­te twa­rze służ­by. Gdy ru­szy­ła brycz­ka, kil­ka psów po­dwó­rzo­wych, wśród pod­sko­ków i gło­śne­go szcze­ka­nia, od­pro­wa­dzi­ło wdo­wę aż na pole. Nic dziw­ne­go! ona te psy kar­mi­ła, a Jaś za­wsze ba­wił się z nie­mi, nig­dy ich nie bił, ani tar­gał za uszy:

Nowi go­spo­da­rze, choć obcy, a może wła­śnie dla­te­go, że obcy, oka­za­li się nie­rów­nie lep­szy­mi od krew­nych. Pani An­zel­mo­wa była so­bie szczu­płą, bla­dą i cho­ro­wi­tą sza­tyn­ką. Lu­bi­ła czy­ty­wać ro­man­se i grać na for­te­pia­nie; do go­spo­dar­stwa nie mie­sza­ła się tak da­le­ce, że na­wet słu­żą­cy jej nie umie­li­by po­wie­dzieć, jak wy­glą­da. Pan An­zelm zno­wu, ni­ski, przy­sa­dzi­sty, ogo­rza­ły i ru­mia­ny blon­dyn, był człe­czy­na uczci­wy z ko­ścia­mi. Czy­ty­wał mnó­stwo ga­zet i pism rol­ni­czych i pra­wie po­ły­kał ar­ty­ku­ły, w któ­rych wy­rzu­ca­no rol­ni­kom ich nie­dbal­stwo, brak na­uki i nie­my­śle­nie o ju­trze. Dłu­gie te ka­za­nia skru­szy­ły już z na­tu­ry mięk­kie ser­ce pana An­zel­ma. Bi­jąc się w pier­si, gło­śno wy­zna­wał błę­dy, któ­re mu wy­ty­ka­no, i od­tąd po­czął się tak uczyć, tak dbać o go­spo­dar­stwo i my­śleć o ju­trze, że nie miał cza­su ani zaj­rzeć do sto­do­ły, ani wy­je­chać na pole. Daw­niej tak­że nie za­glą­dał i nie wy­jeż­dżał, ale dla­te­go, że nie czy­ty­wał po­dob­nych ar­ty­ku­łów.

Zo­ba­czyw­szy to, są­sie­dzi po­czę­li go na­zy­wać go­spo­da­rzem-fi­lo­zo­fem. Istot­nie, pan An­zelm był fi­lo­zo­fem, ale nie z tej szko­ły, do któ­rej na­le­ża­ło To­wa­rzy­stwo Kre­dy­to­we, bo po­mię­dzy nim a za­rzą­dem wy­mie­nio­nej in­sty­tu­cji tra­fia­ły się… czę­ste i oży­wio­ne sprzecz­ki.

Prócz tego pan An­zelm był jow­jal­nym. Lu­bił się śmiać i opo­wia­dać dyk­te­ryj­ki; gdy zaś usły­szał lub wy­czy­tał nową, po­wta­rzał ją są­sia­dom, żo­nie, gu­wer­nant­ce i eko­no­mo­wi, – wkoń­cu zaś py­tał:

– A co, pa­nie, do­bry kon­cept?…

– Na­tu­ral­nie!… – od­po­wia­dał za­py­ta­ny.

– To ja go wy­my­śli­łem!

Młyn­kie­wicz, eko­nom An­zel­ma, któ­ry swe­go chle­bo­daw­cę uwa­żał za szczyt ludz­kiej do­sko­na­ło­ści, do­dzie­rał nie­tyl­ko „pań­skie” suk­nie, ale i pań­skie dyk­te­ryj­ki, w to­wa­rzy­stwie kar­bo­we­go, ga­jo­we­go i pi­sa­rza. Po każ­dej zaś po­wia­st­ce do­da­wał:

– A co, pa­nie, do­bry kon­cept?… To my­śmy go wy­my­śli­li z pa­nem An­zel­mem!,..

W ta­kiem to­wa­rzy­stwie nie mo­gło być źle pani Win­cen­to­wej. Pań­stwo byli do­brzy, dzie­ci grzecz­ne… To też mię­dzy nimi od­ży­ła bied­na ko­bie­ta i jej sy­nek.

Za­raz po przy­jeź­dzie, pan An­zelm dał no­wej gu­wer­nant­ce kil­ka­dzie­siąt ru­bli zgó­ry. Za tę sumę opo­rzą­dzi­li się nie­bo­ra­cy i z naj­lep­szą otu­chą za­ję­li swój po­ko­iczek na pią­ter­ku.

Cac­ko też to było, nie po­ko­ik! Miał czy­ściuch­ną pod­ło­gę, w ką­cie piec i bia­łe jak mle­ko ścia­ny, któ­rych je­dy­ną wadą było to chy­ba, że tro­chę bie­li­ły suk­nie. Do jed­ne­go z okien wspi­na­ły się ga­łąz­ki dzi­kie­go wina, do dru­gie­go przy­la­ty­wa­ły go­łę­bie, wo­ła­jąc: „Gro­chu!… gro­chu!…”

Było tam jesz­cze kil­ka krze­seł wi­śnio­we­go ko­lo­ru, ko­mód­ka, sza­fa, sze­ro­kie łóż­ko dla mat­ki, a dla syna roz­su­wa­ne łó­żecz­ko – na wy­rost. Były i dwa kot­ki bar­dzo ła­ska­we, je­den my­sza­ty a dru­gi bia­ły, spu­ści­zna… po ostat­niej gu­wer­nant­ce, sta­rej pan­nie.

– Za­ko­ci­ła nam pan­na Dyl­ska całą oko­li­cę! – ma­wiał nie­raz pan An­zelm, pa­trząc pil­nie, aza­li się słu­chacz nie ro­ze­śmie­je, gdy zaś to na­stą­pi­ło, do­da­wał z trium­fem:

– A co, pa­nie, do­bry kon­cept?… To ja go wy­my­śli­łem!… Je­że­li gu­wer­nant­ka była za­do­wo­lo­na z pań­stwa, to i oni mu­sie­li być z niej kon­ten­ci. Oka­za­ło się, że pani Win­cen­to­wa po­sia­da dużo ta­len­tów.

W mie­siąc po przy­by­ciu, na­uczy­ła klucz­ni­cę wy­pa­sać in­dy­ki, któ­re do­tych­czas były chu­de jak szczy­py. Umia­ła rur­ko­wać fal­ba­ny u bia­łych spód­nic i za­kła­da­ła fi­ran­ki jak ta­pi­cer, aż ją roz­ry­wa­li są­sie­dzi! Gra­ła przy­tem mnó­stwo tań­ców na for­te­pia­nie, i dla­te­go nie ob­szedł się bez niej ża­den wie­czór. Zwy­kle za­pra­sza­no ją na bal, jako mło­dą wdów­kę, któ­ra po­win­na­by zdo­być męża. Nie­ba­wem jed­nak, wśród próśb i ca­łu­sów, za­sa­dza­no ją do for­te­pia­nu, od któ­re­go wsta­wa­ła le­d­wie nad ra­nem.

W domu pań­stwa An­zel­mów prze­miesz­ka­ła wdo­wa trzy lata, a czas, tam spę­dzo­ny, uwa­ża­ła za naj­szczę­śliw­szy w ży­ciu.III. JAŚ ZA­CZY­NA DZI­WIĆ MAT­KĘ

Sy­nek wdo­wy, wy­do­byw­szy się z że­la­znych uści­sków pe­da­go­gi­ki pana Pio­tra i wło­żyw­szy nowe ubra­nie, szyb­ko po­czął się roz­wi­jać. Przy go­ściach wpraw­dzie, tu­dzież w sto­sun­kach z dzieć­mi pana An­zel­ma, po­zo­stał i nadal nie­śmia­łym, Zato jed­nak, zna­la­zł­szy się sam na sam z mat­ką, cięż­kie­go nie­raz na­ba­wiał ją kło­po­tu.

Miał już skoń­czo­nych lat sie­dem, rwał zęby przy po­mo­cy nit­ki i klam­ki i dość wpraw­nie czy­tał, kie­dy na­gle – na­pa­dła go szcze­gól­na man­ja. Po­czął on po po­ko­iku mat­ki cho­dzić wiel­kie­mi kro­ka­mi, jak pan An­zelm, gar­bić się i za­kła­dać ręce wtył – zu­peł­nie jak pan An­zelm, a na­de­wszyst­ko – gło­śno mó­wić do sie­bie, cze­go już pan An­zelm nie ro­bił.

Naj­cie­kaw­sze było to, co mó­wił:

– Będę miał bas. będę miał bat… będę miał bąk… będę miał dom…

Usły­szaw­szy to, mat­ka stru­chla­ła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: