Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Siła wyższa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 lipca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Siła wyższa - ebook

Marzec 1939 roku. Poznański proboszcz, ksiądz Wojciech Kalinowski, znika w tajemniczych okolicznościach. Aby uniknąć skandalu, zamiast policji śledztwo mają poprowadzić benedyktyni − ojciec Aleksander Herbst, dyskretny i obdarzony umiejętnością rozwiązywania zagadek, oraz ojciec Florian Myszkowski, przekonany, że ważniejsze od odkrycia prawdy jest „dobro Kościoła”.

Ślady prowadzą ich do Krynicy, do pensjonatu panien Malickich, które nie tracą wiary w zamążpójście i na każdego gościa płci męskiej patrzą z nadzieją. Zakonnicy w średnim wieku, którzy dla dobra śledztwa wchodzą w role urzędników państwowych, nie stanowią dla nich wyjątku.

We wspólnej przestrzeni pensjonatu bracia spotykają rozmaite indywidua. Jest wśród nich i sam ksiądz Wojciech, który przyjechał tu targany wyrzutami sumienia po śmierci swojego wikariusza, bratanka sióstr Malickich.

Zanim jednak sprawę udaje się wyjaśnić, benedyktyni stają w obliczu kolejnej zagadki – tym razem z morderstwem w tle... 

Przedwojenna Krynica i podejrzani kuracjusze. Katolicka Polska w kilku wymiarach. Trup w sadzawce i doskonałe śledztwo detektywów w sutannach. Trochę feminizmu, trochę hipokryzji, ciekawa zagadka kryminalna oraz wieloznaczność świata przedstawionego. Joanna Szwechłowicz udowadnia słuszność powiedzenia „Do trzech razy sztuka”, bo Siła wyższa to jej najlepsza książka!

Jarosław Czechowicz, „Krytycznym okiem”

Joanna Szwechłowicz – absolwentka MISH, z wykształcenia polonistka i socjolog. Prowadziła na UW zajęcia z komparatystki, analizy porównawczej tekstów literackich oraz na temat mediów elektronicznych. Autorka powieści „Tajemnica szkoły dla panien” i „Ostatnia wola”. Mieszka w Warszawie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-641-2
Rozmiar pliku: 473 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Poznań, Poniedziałek, 13 marca 1939

Gdybym chciał pomagać ludziom, to zostałbym socjalistą, a nie zakonnikiem. − To zdanie wypowiedział pulchny pięćdziesięciolatek w benedyktyńskim habicie, przeskakując zgrabnie nad kałużą.

– Mhm – odrzekł wymijająco jego towarzysz, robiąc zamaszysty krok, by także ją ominąć.

– Albo jakimś księdzem na robotniczym osiedlu. Czy misjonarzem. Ale ja wybrałem zakon, żeby zajmować się książkami, sztuką i kulturą wysoką. A nie żeby jeździć po miejskich parafiach i szukać zaginionych proboszczów, bawiąc się w detektywa. Notabene, zapewne uciekł z kochanką. Nie trzeba tu szukać jakiejś zawiłej intrygi. Zwykle takie zniknięcia okazują się mieć banalne wytłumaczenie. Kobieta, hazard, alkohol, ale najczęściej jednak kobieta.

Drugi benedyktyn, usłyszawszy te słowa, przeszedł przez kolejną kałużę. Po chwili zapytał:

– Dlaczego tak myślisz?

– A widziałeś fotografię? Uważaj, nie pomocz habitu, jesteśmy zakonem ubogim, ale nie dziadowskim. Otóż myślę, że taki przystojny proboszcz mógł się cieszyć dużym powodzeniem wśród parafianek. Zawsze sądziłem, że dla dobra Kościoła zbyt przystojnych powinno się eliminować już na etapie seminarium. Profilaktyka.

Ojciec Herbst spojrzał na swojego towarzysza z zainteresowaniem. Florianowi Myszkowskiemu raczej nie groziłaby eliminacja na żadnym etapie, bowiem z wyglądu, i poniekąd też z zachowania, przypominał piłkę. Piłkę z parasolem. Miał okrągłą twarz, okrągłe oczy i okrągłą figurę. Idąc, podskakiwał zabawnie, nawet wtedy, gdy na jego drodze nie było żadnych kałuż. Nie lubił się męczyć, a wysiłek uznawał za zasadny tylko wtedy, gdy w nagrodę dostawał do zbadania jakąś przyjemnie starą księgę lub rękopis. Myliłby się jednak ten, kogo zwiodłaby ta powierzchowność. Nieprzypadkowo wysłano ich do Poznania we dwóch.

Szli teraz z dworca kolejowego przez poznańską ulicę Marszałka Focha, której nikt tak nie nazywał, bo dla poznaniaków była Głogowską, i co jakiś czas pojawiały się inicjatywy, by do tego miana powrócić. W mieście było też coraz większe grono ludzi przekonanych, iż niedługo znów będzie to Glogauerstrasse1, więc nie ma sensu walczyć z marszałkiem.

– Czyli sądzisz, że to jakaś romansowa historia? Z jednej strony szkoda, bo to zgorszenie wśród parafian… Z drugiej, cóż, przynajmniej wiedzielibyśmy, że nic mu się nie stało, że żyje.

Ojciec Florian zatrzymał się w pół podskoku, po czym opadł na chodnik. Popatrzył na Herbsta z wyrazem głębokiego lekceważenia dla jego naiwności.

– Zgorszenie wśród parafian? Cała diecezja będzie gadać. Lepiej, żeby to było morderstwo. Albo nagły atak choroby. Stracił pamięć, trafił do szpitala, nie wie, kim jest – rozmarzył się. – Bardzo przykre, oj, jaka szkoda, oczywiście, ale dla dobra Kościoła... to lepsze, znacznie lepsze. Jednak jak znam życie, to jakaś baba. Pewnie młoda wdówka czy coś w ten deseń. – Przeskoczył kolejną kałużę. – Albo inna niezrozumiana mężatka. Poznali się przy spowiedzi, pomagała przy organizacji procesji czy festynu... wszystkie te historie są do siebie podobne. Same kłopoty z tymi kobietami. Widzisz, dobrze, że jesteśmy w męskim zakonie, ileż to problemów odpada! Można się zająć poważnymi sprawami.

Herbst pokiwał głową. Sądził, że i męskie zakony mają swoje wady, ale wiedział, że ojciec Florian nie jest osobą, z którą warto o tym rozmawiać. W ich klasztorze miał on także drugie, mniej oficjalne miano − ojciec Szpicel. Herbst zastanawiał się też, skąd u Floriana tak głęboka znajomość statystyk dotyczących nagłego znikania księży. Z charakteru ojciec Myszkowski był wygodnickim pedantem, zaś z wykształcenia historykiem sztuki, a jego pasją były kulinaria. I tym dwóm ostatnim kwestiom poświęcał większość swej uwagi, nieprzesadnie troszcząc się o sprawy bliźnich oraz o ich ewentualne niespodziewane zniknięcia.

– Obawiam się trochę, że ten kierowca zniszczy nam obraz. Nie wyglądał na subtelnego. – Herbst zmienił temat, wiedząc, że Florian bardziej interesuje się tym, co przywieźli do Poznania, niż losem proboszcza.

– Tak. Wyglądał na prostaka, chciałeś powiedzieć. Człowiek z taką czaszką jest stracony dla sztuki i rzeczy abstrakcyjnych. Widziałeś te guzy? − Herbst pokręcił głową. Rzeczywiście nie przyglądał się czaszce młodego człowieka, który nonszalancko odebrał od nich obraz na dworcu i powiedział, że „się odwiezie”. A potem dodał, że oni się już nie zmieszczą do samochodu, więc lepiej, żeby wzięli sobie taksówkę. Tak też chcieli uczynić, ale jak na złość żadnej wolnej nie było. Szli więc teraz w deszczu wymieszanym ze śniegiem, brodząc w kałużach, coraz bardziej zirytowani. − Zniszczy nam obraz, a potem powie, że trochę się otarł i że o co chodzi, przecież jak się podmaluje, to nic nie będzie widać. Taki typ... Co to za pomysł z tym porównywaniem? Trzysta lat w jednym miejscu, a teraz taki zabytek z powodu jakiegoś proboszcza musieliśmy wieźć jak worek ziemniaków, pociągiem. Jeśli ten ksiądz Wojciech w końcu się znajdzie, z pewnością powiem mu, co o tym sądzę. Jesteśmy. – Jakby dla potwierdzenia swoich słów ojciec Florian podskoczył trochę wyżej niż zwykle.

Obaj benedyktyni stanęli na chodniku przed kościołem Matki Boskiej Miłosiernej. Ojciec Florian spojrzał z uznaniem na zabudowania parafii i na samą świątynię. Neoromańska, z porządnej cegły, sprawiała bardzo stateczne wrażenie. Zza niej wyłaniała się okazała plebania. Cały teren był wybrukowany.

– Taki porządny poznański kościół – skomentował Florian. – Czego by nie mówić o tym proboszczu, to widzę, że o dobro wspólnoty jednak dbał. Piękna świątynia, piękne probostwo. Widać staranie. – Pokiwał głową. – Wszystko zadbane, nawet w tym deszczu wygląda godnie.

Herbst nie mógł tego potwierdzić. Z rozmowy telefonicznej z przedstawicielem kurii wywnioskował, że ksiądz Wojciech nie kontynuował dzieła swojego poprzednika, który w nagrodę za pomnażanie majątku kościelnego otrzymał stanowisko ekonoma diecezjalnego. Nie, teraźniejszy proboszcz miał inne priorytety. Jak podejrzewał ojciec Aleksander, to mogło być powodem jego zniknięcia. Pewna trudność z przyjęciem do wiadomości, że odpowiednia doza hipokryzji co do rzeczy materialnych jest w życiu proboszcza nieodzowna. Wielu już spotkał księży, którym trudno to było zrozumieć, a już na pewno zaakceptować.

– To poprzednik był takim dobrym gospodarzem. Ten za to − podobno święty w jednej sutannie. Parafia zaczynała mieć kłopoty finansowe – wyjaśnił Myszkowskiemu, który otwierał furtkę na teren parafii.

Entuzjazm ojca Floriana osłabł. Cofnął się, jakby z niechęcią, i znów otworzył swój parasol.

– Czyli jednak wariat. Taki uczuciowy pewnie. Z kobietą uciekł, mówię ci. Albo i jeszcze coś zdefraudował, skoro taki dobroczynny. Tak, rozdać wszystko, a potem umierać we włosiennicy pod schodami, gdzie wylewają na ciebie pomyje. Gdyby tacy ludzie budowali Kościół, nic by z tego nie wyszło. Do dziś siedzielibyśmy w katakumbach. − Ojciec Aleksander nie odpowiedział, tylko machinalnie trochę pokiwał, a trochę pokręcił głową. Patrzył na wszystko, starając się skupić uwagę, tak jakby tajemnica zniknięcia księdza Wojciecha miała swoje rozwiązanie gdzieś wśród bruku tego dziedzińca albo sztachet ogrodzenia. – Będziemy tak stać na deszczu czy spróbujemy wejść? Podobno na nas czekają. Mieliśmy nie zwracać na siebie uwagi, prawda? – zapytał ojciec Florian. − Herbst nie ruszył się. − Ja wchodzę. Nie muszę być ekscentryczny, bo nie mam ambicji, żeby o mnie w gazetach pisali. My, szarzy ludzie, z którymi nie robią wywiadów, nie stoimy w deszczu, monologując – rzucił, niby mimochodem, Florian.

– Złośliwy jesteś – uśmiechnął się do niego ojciec Aleksander i dodał już poważniej: – Myślę, że ksiądz Wojciech był człowiekiem nieszczęśliwym.

– A ja będę człowiekiem nieszczęśliwym, jeśli się rozchoruję. W dzieciństwie miałem kilka razy zapalenie płuc i powinienem uważać. Idziemy.

Przeszli dziedziniec, starając się omijać kałuże, i zapukali do jasnych drzwi plebanii. Otworzono im natychmiast, jakby ktoś był gotów w każdej chwili ich powitać. W progu stanęła skromnie ubrana starsza kobieta. Przez chwilę panowała cisza. Benedyktyni wiedzieli, że zapewne wita ich gospodyni proboszcza, bo podobno to ona zaalarmowała kurię. Nie spodziewali się jednak aż tak wiekowej kobiety. W czarnej sukni modnej przed ćwierćwieczem wyglądała trochę nierzeczywiście. Była całkiem siwa i krucha. Jej wiek – choć czy w odniesieniu do kobiet można mieć pewność w takich sprawach? − Herbst oszacował na siedemdziesiąt pięć lat. Przynajmniej wiadomo, że proboszcz nie romansował z gospodynią, powiedział ojcu Aleksandrowi wzrok współbrata.

– Niech będzie pochwalony ojcom dobrodziejom. – Starsza pani rzuciła się całować ich po rękach, co ojciec Florian przyjął ze spokojem, a Herbst ze zwykłym dla siebie w takich przypadkach zażenowaniem. – Bronisława Jankowiak. Czekałam, bardzo czekałam. Z kurii telefonowali, żeby żadnej policji nie wzywać, żeby skandalu nie było. Ale ja tu już z niepokoju umieram. Jak kamień w wodę ksiądz proboszcz zniknął. Wyjechał do sierotek, jak zawsze w sobotę wyjechał do sierotek. I zniknął. Kamień w wodę, mówię. Ale co ja tu… Proszę, proszę. Herbatę przygotowałam i skromne śniadanie.

– A obraz już przywieźli? – zapytał ojciec Florian, przechodząc do sprawy, która jego zdaniem była znacznie ciekawsza niż problem zaginionego proboszcza.

– Obraz? Jaki obraz? − Zdziwienie pani Bronisławy zdawało się całkowicie szczere.

– Widzisz? Mówiłem, że powinniśmy sami go przynieść, choćby na plecach. Nie przywiózł. Już na dworcu nie podobał mi się ten osiłek – ojciec Florian zwrócił się do Herbsta, zdejmując płaszcz i podając go gospodyni. – Od razu było widać, że nie należało mu powierzać żadnego obrazu, który ma więcej niż rok. Mężczyzna z tak ukształtowanym czołem nie powinien dotykać niczego barokowego. Pewnie ukradł. Albo wjechał w jakiś płot i zniszczył Madonnę.

– Madonnę?! – zapytała ze strachem pani Bronisława, wieszając płaszcz ojca Floriana i konstatując, że drugi benedyktyn swój już powiesił.

– Tak. Madonna datowana na około tysiąc sześćset dwudziesty piąty rok. Autorem obrazu jest Herman Han. Dostaliśmy polecenie, dość nieprzemyślane, aby przywieźć ten obraz w urągających mu − i nam − warunkach. Do porównania z tym, co podobno znaleźliście w parafii. Rozumie pani, jaką to ma wartość?

Na oblicze pani Bronisławy wypłynęła ulga. Kobieta wskazała ręką drzwi i otworzyła je.

– Zapraszam do jadalni – powiedziała serdecznym tonem. – Ale to nie z jakiegoś sanktuarium, specjalna Matka Boska łaskami słynąca? − Ojciec Florian pokręcił przecząco głową. – Taki obraz zwykły? − Pani Bronisława rozpogodziła się. − A to my mamy takie jeszcze dwa w kościele i jeden w gabinecie księdza proboszcza. Ten znaleziony obraz, ładny, nie powiem, tylko taki ponury, ciemny, płakać się chce. I zdaje się, że proboszcz zabrał go ze sobą. Albo i nie, nie pamiętam. Ale poszukamy. Chyba można zamienić w razie czego?

Ojciec Florian skrzywił się. To jednak straszne, że człowiek spotyka na swojej drodze tylu tępych bliźnich. I nie chroni przed tym nawet klasztor.

– Słyszałeś, Aleksandrze? Zabrał. Uciekł i sprzeda. Droga pani – zwrócił się do gospodyni – to jest obraz niczym niesłynący, za to w przeciwieństwie do wielu innych bardzo dobrze namalowany. Han to wybitny malarz, indywidualność twórcza. A sam obraz to dzieło sztuki. Nie to, co ta grota à la Lourdes, która stoi koło waszego kościoła. Jakby natomiast porównać ten obraz choćby z taką Matką Bo...

W tym momencie Florian poczuł na ramieniu mocny uścisk współbrata. Przerwał. Rzeczywiście, nie było sensu tłumaczyć tej kobiecie, które Madonny są znacznie gorzej namalowane. Za dużo czasu musiałby na to stracić, tym bardziej że należało w końcu zjeść śniadanie.

Jadalnia była ciemnym pomieszczeniem pełnym dębowych mebli i religijnych obrazków w złym guście. Ojciec Florian skrzywił się na widok podobizny Dominika Savia, bo święty miał usta różowe jak niemoralna dziewczyna. Herbst na ten sam widok uśmiechnął się. Tajemnicą poliszynela było, że trzydzieści lat temu salezjanie2 nie chcieli przyjąć Floriana w swoje szeregi.

Stół był obficie zastawiony, zupełnie jakby pani Bronisława spodziewała się przybycia jeszcze kilku wygłodniałych benedyktynów. Nie były to rzeczy wykwintne, ale szczodrze podane. Ojciec Florian szczególną uwagę zwrócił na miód, który pachniał prawie jak wyroby klasztorne. Prawie.

Gdy usiedli, gospodyni nalała im herbaty i odwróciła się w stronę wyjścia z jadalni.

– Nie zje pani z nami? – zapytał Herbst, na co ojciec Florian wzniósł oczy do nieba. Po co gospodyni ma z nimi jeść?

– A już myślałam, że tylko nasz proboszcz taki jest sympatyczny, ludzki bardzo – rozrzewniła się pani Jankowiakowa, zajmując miejsce przy stole. Bez wahania wybrała krzesło najbliżej wyjścia, prawdopodobnie była to jej stała pozycja. – Taki dobry człowiek, nic się nie wywyższa. Bo niektórzy, nie żebym chciała wypominać, ale świętej pamięci...

– Prawie wszyscy mówią, że proboszcz Wojciech Kalinowski to święty człowiek. Pani tu z nim mieszkała... mieszka, więc wie najlepiej – przerwał jej Herbst. – Skąd te opinie? To prawda?

Ojciec Florian mruknął coś pod nosem, tak żeby pani Bronisława nie słyszała, a potem wrócił do miodu, przerzucając ciężar konwersacji na Herbsta.

– Bo to naprawdę święty – zapewniła gospodyni. – Ja już różnych proboszczów widziałam. Nie żebym chciała wypominać, ale na stare lata mogę powiedzieć, że i nieślubne dzieci były, i hazardy jakieś, i dziwne kuzynki... A ksiądz Wojciech nic. On nawet małej wady nie miał. Nawet malutkiej. Żadnego grzechu. Nigdy się na mnie nie denerwował. Aż czasem nieswojo się czułam, że tak dobrze mam na stare lata. I teraz już chyba mogę powiedzieć... – ściszyła głos, ale jej ton wskazywał, że chce wyznać coś ważnego – że on sam sobie gotował. I sprzątał. I na zakupy chodził.

Na chwilę zapadła cisza. Nietaktownie przerwał ją ojciec Florian:

– To na co, wybaczy pani, była mu gospodyni? To chyba się nie opłacało?

– A na nic. Chyba że do towarzystwa, chociaż co ja tam, stara i głupia, mogę ciekawego powiedzieć? Nie, nie ma co zaprzeczać, przecież wiem… Tak, ksiądz Wojciech to święty człowiek. Do niczego mu nie byłam już potrzebna, ale nie miałam gdzie pójść, chyba że do jakiegoś przytułku. Tam się zaraz umiera. Rodziny nie mam, tylko jedną bratanicę, ale ona by mnie do siebie nie wzięła. Sama zresztą bym nie poszła. Męża ma nicponia i pięcioro dzieci na dwóch pokojach. Tak, tak… − Kobieta westchnęła i potarła oczy. Ojciec Myszkowski wzniósł wzrok w stronę nieba. − Jak się ksiądz nie znajdzie… to już moje życie całkiem skończone, choć tyle lat dla Kościoła pracowałam. Widziałam, że ojciec patrzy na moje ręce – nagle zwróciła się do Herbsta. – Od razu ojciec pomyślał, że z takim reumatyzmem to ja nic tu robić nie mogę, prawda? To już trzeci rok tak jest. A ksiądz proboszcz powiedział, że tyle dobrego zrobiłam, że na stare lata należy mi się odpoczynek. Nawet jakiś kapitalik dla mnie szykował. − Przerwała, czekając na reakcję. A to szelma, pomyślał ojciec Florian. Niby taka zacna staruszka, a o kapitaliku pamięta. Prawdziwa poznanianka. Ale skoro tak, to chyba można jej wierzyć, że prawdę mówi, bo poznaniacy fantazji za wiele nie mają. − Ojciec Aleksander pokiwał głową. Stwierdził, że jeśli ksiądz rzeczywiście był aż tak szlachetny, to pewnie miał zatargi z jakimiś parafianami. Tacy proboszczowie zawsze muszą napytać sobie biedy, staruszki ich lubią, ale bogata elita parafii niespecjalnie. Proboszcz, który sam sobie gotuje i sprząta, to chodzący wyrzut sumienia. Pewnie do tego miał jedną sutannę i nie brał ofiar od jednych, a drugich irytował prośbami. – Podobno zielone oczy są bystrzejsze niż inne. Też takie mam, choć na starość już wyblakły. Nie jestem taka znowu głupia gospodyni, zauważyłam, jak ojciec się przypatruje – podjęła pani Bronisława z zadowoleniem i zmieniła ton na znacznie weselszy. – Śniadanie bratanica zrobiła. Zawsze mi pomagała, jak było więcej gości, bo przecież ksiądz wolał, żeby nie widzieli, że sam sobie wszystko robi. Basia obiad też przygotuje.

– Na obiad już mamy zaproszenie, proszę się nie kłopotać – powiedział Herbst.

– Tak? – zdziwił się ojciec Florian.

– Idziemy do mojej kuzynki. Ona też jest z tej parafii, więc dużo nam opowie. Pewnie zbyt dużo... Zresztą, sam zobaczysz. Lubi mówić, a jest wdową i ma niewielu krewnych w Poznaniu, więc nie mogę jej nie odwiedzić. Tobie się spodoba. Dobrze gotuje, a majątek już przepisała na Kościół. Będzie też jakiś bibliotekarz – dodał zachęcająco. – Ale do rzeczy. Pani Bronisławo, proszę nam opowiedzieć, jak wyglądała ta sobota, gdy zniknął proboszcz. Czy działo się coś szczególnego? Czy ksiądz Wojciech zachowywał się jakoś, nazwijmy to, inaczej?

Gospodyni zamyśliła się. Było widać, że bardzo chce pomóc i przypomnieć sobie coś, co usprawni poszukiwania proboszcza.

– To ja może opowiem od początku, od samego rana, po kolei. Bo może coś umknęło. Już mnie z kurii pytali, ale powiedzieli, że chyba miesza mi się na starość w głowie. Widzą ojcowie, jak ktoś jest lepszy od innych… Już opowiadam. − Herbst uśmiechnął się zachęcająco, a ojciec Florian posmarował grubo chleb miodem i demonstracyjnie skupił się na jedzeniu oraz patrzeniu przez okno. Wypatrywał oczywiście troglodyty z niskim czołem i guzami na czaszce. – Proboszcz, jak zawsze, wstał o piątej i modlił się u siebie do piątej trzydzieści. Potem wyszedł na spacer. Codziennie tak robi. Po drodze zajrzał na Rynek Łazarski, o szóstej jest najlepszy towar. Miód przyniósł, ten, co ojciec właśnie je – pani Bronisława zwróciła się do Floriana, a on jakby bardziej refleksyjnie spojrzał na swoją kromkę chleba. – Bardzo miód lubił. „Nałóg taki mam”, mówił. I na Jeżycki, po twaróg, bo tam lepszy. Potem ksiądz proboszcz zrobił śniadanie, zjedliśmy sobie razem. I już był kwadrans po siódmej, czyli msza poranna. Mało ludzi było i krótko, bo w sobotę jak już, to na wieczorną się idzie. Parafianie tylko, oprócz dwójki młodych ludzi. Ładna para, chociaż chyba takie dzieciaki dopiero, najwyżej dwadzieścia lat. Podeszli po mszy i proboszcz zaprosił ich do kancelarii. Chwilę pogadali i poszli z jakimiś dokumentami. Jak znam życie, to ślub chcieli, ale taki – mrugnęła trochę szelmowsko – szybko i bez rodziców, bo ci obrażeni i lamentują. Ale za to już we trójkę. Nasz proboszcz bierze za takie co łaska, czyli sam im dokłada na małe wesele, i złego słowa nie powie, a potem i chrzest z bonifikatą, bo to zwykle tacy najbiedniejsi. Bogate panny sobie inaczej radzą z takim problemem… Ale nie zdążyłam wypytać księdza dokładnie. Co dalej? Zrobiło się po ósmej. Wtedy przyszła siostra Gaudencja, z urszulanek. Sprząta w kościele, a właściwie zawiaduje paniami z koła parafialnego, one mają dyżury sprzątania...

– Przepraszam, pani Bronisławo – ojciec Herbst przerwał jej z namysłem. – Urszulanka do sprzątania?

– No, one takie bardziej uczone są. Ale siostra Gaudencja wypadek jakiś miała i trochę słaba jest na umyśle. A wcześniej to był umysł… nawet do Rzymu ją wysłali, razem z naszym proboszczem była. Ksiądz Wojciech mówił, że ma umysł analityczny, nie wiem, o co tu chodziło, ale lubili się bardzo. Nic nie rozumiałam czasem z tego, co mówili. Siostra Gaudencja pasjami coś cytowała po łacinie. − Ojciec Myszkowski wydął lekko usta. Już on znał te sympatie między proboszczami a zakonnicami z analitycznymi umysłami. Sprawdzały się, tylko gdy oboje sympatyzujący mieli ponad siedemdziesiąt wiosen. – Podobno zamyśliła się i pod auto weszła, z pięć lat temu to było – dodała pani Bronisława. – Pewnie coś tam analizowała i nie zauważyła samochodu. Od tego czasu jest znacznie słabsza na umyśle, każdy rozumie wszystko, co mówi, ja też. Całkiem łacina jej uciekła. Szofer z kurii, co prowadził, bardzo przeżył wypadek, na msze przebłagalne przez rok dawał. On też się zamyślił, więc oboje byli winni. Smutna historia. To chyba on ma ten obraz przywieźć.

Ojciec Florian wydał z siebie pełen boleści dźwięk, a potem się rozkaszlał. Pani Bronisława spojrzała na niego, zdezorientowana.

– Ojciec Myszkowski ma kłopoty z gardłem. To dziedziczne, razem ze schorzeniem mizantropus maximus. Czasami ma taki dziwny kaszel i chrząka, ale proszę się nie martwić, pani Bronisławo. Przyjdzie wiosna i mu przejdzie, bo wtedy zacznie się pospolita alergia na pyłki. Jakże dobrze się składa, że ojciec Florian nie przekaże tej dziedzicznej skłonności dalej, chwała Bogu – powiedział z dobrotliwym uśmiechem Herbst, uspokajając gospodynię. Nic nie zrozumiała, oprócz tego, że nie należy się martwić. Ojciec Florian rzucił im ponure spojrzenie i wrócił do obserwacji widoku za oknem.

– To ja może potem jakiegoś syropku albo pastylek poszukam – stwierdziła pani Bronisława. – Czyli doszłam do tego, że była siostra Gaudencja i panie: Kaczmarkowa, Voglowa i Napierałowa, może ojcowie potem z nimi porozmawiają. Sprzątały jak zwykle przed niedzielą ze trzy godziny... mniej więcej, bo to się różnie układa z tym sprzątaniem, zależy, co tam… Dobrze, już wracam, bo ja to zawsze lubię się rozgadać. Czyli ksiądz Wojciech do nich poszedł. Nie, sprzątać w kościele nie mógł, bo nie wypada, żeby ksiądz tak na widoku sprzątał. Chociaż ksiądz proboszcz lubi kurze na przykład powycierać. Ale nie uchodzi. Kobiety są od tego – dodała z przekonaniem.

Ojciec Aleksander popatrzył na nią nieodgadnionym wzrokiem.

– Czy nie macie żadnego wikariusza? Parafia jest duża. W podobnych jest nawet dwóch. Ksiądz Wojciech chyba nie robił wszystkiego sam?

Kobieta westchnęła.

– To jest smutna historia. Mieliśmy do zeszłego miesiąca. Taki młody ksiądz Rafał był! I rach-ciach! Zapalenie płuc, a potem opon mózgowych. Trzy dni i po wszystkim. Akurat jak obraz znaleźli, to się nawet nie ucieszył, zaraz zachorował. A wysoki był, taki rumiany, mocny mężczyzna, zdrowo wyglądał. I tyle. Zmarł, zanim jego rodzina zdążyła przyjechać. Ciotki tylko miał, rodzice już pomarli. Jedynak. Chociaż one – powiem ojcom w tajemnicy – chyba nie do końca wierzące. Z Krynicy przyjechały, ubrana jedna, jakby miała ze dwadzieścia lat, a to panienki takie bliżej sześćdziesiątki. Druga ubrana zwyczajnie, ale taka jakby groźna. Ze swoją służącą przyjechały, ta się strasznie rządziła, jak jakaś pani. Jedna ciotka mówiła, że gdyby bratanek ich posłuchał i pracował w pensjonacie, to z pewnością nie dostałby zapalenia opon mózgowych. Bo to mniej nerwowa praca. Druga, że aptekę odziedziczył, pieniądze za przykładem księdza Wojciecha biednym rozdał, a teraz rodzina została z niczym. Ani księdza Rafała, ani spadku, ani apteki. Dziwnie trochę, żeby do księdza tak mówić, prawda? Obie niby religijne kobiety, ale zamiast zrozumieć, że Bóg tak chciał, chociaż wielka szkoda, to pytały, czy ksiądz Rafał miał u nas dobre warunki. Czy nie rozchorował się przez chodzenie po podziemiach kościoła? Bo musicie ojcowie wiedzieć, że on tam szukał obrazu, tego, co go w końcu znalazł i który trzeba sprzedać za długi parafii.

– Wie pani, ile dokładnie jest tych długów? – zainteresował się ojciec Florian.

– Mnie się zdaje, że tylko w elektrowni, coś tam u paru sklepikarzy, u których ksiądz kupował tym sierotkom różne rzeczy. Może jeszcze ta firma, która remont robiła u jednej naszej parafianki. Miał być za ofiary od ludzi, a coś mało zebrali, bo ta parafianka, taka pani Stachowiakowa, na naszej ulicy mieszka – tu ściszyła głos – w przeszłości chyba lekko się prowadziła i wszyscy to pamiętają, więc nie chcieli jej na łatanie dachu dać. A remont już był, więc manko zostało. Jak się zastanowić, to trochę tych długów było… tylko wszystkie uczciwe, nic ksiądz dla siebie nie brał!

– Nie ma uczciwych długów – powiedział twardo Myszkowski. – Proszę lepiej powiedzieć, jak ksiądz reagował na te pretensje.

– A nasz proboszcz na to tylko: „Być może, bardzo być może”. Taki zgnębiony był. Smutny. O co tu można było mieć do niego pretensje? Do takiego świętego człowieka?

Gospodyni spojrzała na obu benedyktynów, jakby oczekując jakiegoś wyjaśnienia. Zamiast tego ojciec Herbst stwierdził:

– Przypomniała mi pani, że muszę odwiedzić kolegę, antykwariusza. On też zawsze tak powtarza: „Bardzo być może” i też prawie święty człowiek. Przy Starym Rynku pracuje, więc gdy przestanie padać, będzie ładny spacer.

– A, to pójdę z tobą – ożywił się nagle ojciec Florian.

– Kolega nazywa się Aron Goldberg – rzucił w przestrzeń Herbst, ukrywając uśmiech.

– A, to jednak sam pójdziesz – stwierdził współbrat i znów popatrzył w okno.

Pani Jankowiakowa podsumowała w duchu, że jednak obaj benedyktyni są trochę dziwni. Na początku myślała, że tylko ojciec Florian wydaje się niesympatyczny. Teraz uznała, że coś podejrzanego jest także w drugim zakonniku. Po co Goldbergów odwiedzać, kimkolwiek są? Bo kim są głównie, to chyba słychać już po nazwisku?

Ojciec Herbst popatrzył uważnie na gospodynię. Pod siatką zmarszczek na twarzy pani Bronisławy pojawił się lekki rumieniec. Przysięgłaby, że wiedział, o czym pomyślała. I dlaczego trochę przestał jej się podobać.

– Dobrze, czyli wikariusza nie macie. Kwestia księdza Rafała wydaje się ważna, jeszcze do niej wrócimy – powiedział spokojnie Herbst, jakby nie zauważył wyrazu twarzy gospodyni. – Co było po sprzątaniu?

– Panie przyniosły placek drożdżowy, więc zjedliśmy, tutaj, po kawałku z herbatą i kawą. Tylko siostra Gaudencja poszła zaraz do siebie. Ona nic nie je, może ją ojcowie zobaczą, wygląda jak nieboszczka prawie. Od tego wypadku. Wcześniej to była niczego sobie, jak na zakonnicę bardzo ładna. A teraz jak śmierć w habicie. No i po tym placku ksiądz proboszcz pojechał do sierotek, do sióstr franciszkanek. Na szóstą miał wrócić, na mszę wieczorną. Autem swoim pojechał, już miał na nie kupca, chciał sprzedać, chociaż bardzo mu się przydawało do wożenia biednym ludziom różnych rzeczy. I jak kamień w wodę. Do sióstr, do Szamotuł, nie dojechał. Nawet telefonowały, bo coś ważnego miał im przywieźć.

– To jest jakaś ochronka? To miejsce prowadzone przez siostry? – zapytał Herbst.

– Ochronka? Ochronki są w kongresówce – żachnęła się gospodyni. − To jest bardzo piękny dom dla sierot, nowoczesny. Ze szkołą, ogrodem. Dobrze to siostry urządziły. A szkoła to podobno bardzo wysoki poziom ma, lepsza jest niż większość takich zwykłych szkół. Sierotki są tam bardzo szczęśliwe.

– Mhm. Czyli nie wrócił, a nawet nie dojechał do celu?

– Telefonowałam tam w pierwszej kolejności. Nie dojechał. Siostry bardzo się zdziwiły, bo ksiądz Wojciech był u nich zawsze, w każdą sobotę. Ale nie dojechał.

– Wypadek?

– To już w kurii sprawdzili. Żadnego wypadku na tej trasie nie było. Za to samochód został, stał sobie na ulicy, tu, niedaleko, pod Mleczarnią Szwajcarską na Kolejowej.

– Kolejowa to oczywiście ulica koło dworca?

Pani Bronisława spojrzała z olśnieniem i podniosła rękę do czoła, jakby mogło to przyspieszyć procesy myślowe. Pokiwała głową.

– Jakie to dziwne, że nikt z kurii na to nie wpadł. Oczywiście! Przecież mógł pojechać gdzieś pociągiem. Gdziekolwiek – westchnęła. – Jak kamień w wodę...

Zakonnicy spojrzeli na siebie. Niemożliwe, żeby nikt z kurii na to nie wpadł. Były tam naprawdę wybitne umysły, więc jeśli nie skojarzyły one, że samochód pod dworcem oznacza wyjazd koleją, to nie chciały tego skojarzyć. A może ktoś we władzach diecezji wolałby, żeby ksiądz Wojciech zniknął, dla dobra zadłużonej parafii?

Przez chwilę panowała cisza. Wreszcie Herbst zwrócił się do ojca Myszkowskiego:

– Florianie, zgaduję, że nie lubisz miast uzdrowiskowych.

– Ani mniej, ani więcej niż innych miast. I wsi. Choć podejrzewam, że skoro kończy się zima, to po sezonie miasto to może mieć jakiś urok. Pewnie mniej turystów, a więcej świeżego powietrza – odpowiedział ojciec Florian, wzdychając. – Jeszcze dziś czy dopiero jutro? Może nie być biletów kolejowych. Tam chyba przez Kraków się jedzie?

– Sprawdzimy, ale zdaje się, że owszem. Bilety dziś, ale wyjazd jutro, bo dziś obiad u mojej kuzynki, Wandy. To osoba, która naprawdę dużo wie o wielu sprawach, choć pewnie żadna z nich nie byłaby dla ciebie ciekawa. I jeszcze wizyta w antykwariacie. Aron mógłby nam pomóc co do obrazu, jak sądzę. To wyjątkowo zdolny człowiek.

– Nie wątpię, że zdolny. W końcu Goldberg – mruknął ojciec Florian. – Oni wszyscy zdolni.

Pani Jankowiakowa uśmiechnęła się pod nosem. Tak, jednak ojciec Florian, choć taki wyniosły, poglądy ma rozsądne.

– Za dużo tych zdolnych. Nawet w Poznaniu, a co dopiero na wschodzie, gdzieś od Konina – powiedziała ośmielona, ale ojciec Florian nie pociągnął dyskusji, tylko znów zaczął wpatrywać się w okna jadalni.

– Jeśli przedstawiła pani księdza proboszcza zgodnie z prawdą, to chyba ma on inne poglądy na tę kwestię – stwierdził Herbst, jak na siebie bardzo surowo. Ta staruszka − ze swoimi opiniami − irytowała go coraz bardziej. Kapitalik, za dużo zdolnych, siostry zakonne do sprzątania, a nie do analizowania. Ksiądz Wojciech musiał jej mieć chwilami dość. Wyobraził sobie, jak proboszcz któregoś dnia nie wytrzymuje rozmów z gospodynią, pakuje się, porzuca auto i jedzie pociągiem przez Berlin do Paryża, a potem do Afryki na misję. Tak, to byłoby niezłe. Prawdopodobnie jednak jest gdzieś znacznie bliżej.

Pani Bronisława pokiwała głową, ale zaraz dodała, nie tracąc rezonu:

– A pewnie, że inne. Ale tak już jest: jak ktoś taki dobry, to musi lekko nieżyciowy być. Człowiek rozsądny jest trochę zły i Pan Bóg się o to wcale nie obraża.

Po wygłoszeniu tych słów stara gospodyni zaczęła zbierać zastawę ze stołu. Herbst w pierwszym odruchu chciał jej pomóc, ale ostatecznie machnął ręką i usiadł, zgnębiony. Spod okna dosięgnęło go rozbawione spojrzenie współbrata.

– A widzisz, taka to dusza rozsądnie chrześcijańska, po poznańsku – powiedział ojciec Florian, gdy tylko gospodyni poszła do kuchni, po czym uśmiechnął się, o dziwo, pokrzepiająco.

– Nie znęcaj się, mizantropie. – Herbst odwzajemnił uśmiech, bo okrągła twarz Floriana budziła prawdziwą sympatię, kiedy tylko ten chciał być sympatyczny.

– Pójdę z tobą do tego zdolnego antykwariusza. To znaczy odprowadzę cię, ty wejdziesz. – Florian wrócił do swojego stałego tonu. − Tylko czy wreszcie troglodyta przywiezie obraz? Niestety z każdą chwilą jest to mniej prawdopodobne. Mądrość wieków uczy, że nie powierza się wandalom pieczy nad zabytkami. Chyba że sami po nie przyjdą.

Celina Jarecka obudziła się.

Otworzyła jedno oko i powitała poniedziałek trzynastego z takim samym entuzjazmem, z jakim witała każdy inny dzień. Klnąc cicho. Leżała dokładnie dwie minuty, wpatrując się w rysy na suficie i nasłuchując. Cisza. Jeszcze się nie obudził. Następnie skarciła się w duchu za lenistwo. Dwie minuty to o dwie za dużo. Odsunęła kołdrę.

W mieszkaniu przy ulicy Jasnej były jakieś dwa stopnie. Celina zastanowiła się przez chwilę, czy warto rozpalać ogień w piecu kaflowym, skoro idą dziś na proszony obiad. Ilość węgla przewidzianego na ten dzień była tak symboliczna, że może lepiej zaczekać do jutra i zaszaleć? Byłoby – ho, ho – z dziesięć stopni!

Ale nie. Obaj zostają w domu. Ojciec nie szedł do biblioteki ani do żadnego znajomego, dopiero na trzecią był umówiony u ciotki Wandy. I gorzej się czuł. Nie można było zostawić takiej zimnicy na cały dzień.

Celina postawiła nogę na zimnej podłodze. Psiakrew, znowu lewa.

Anastazja spojrzała na nią karcąco z parapetu.

Dość rozmyślań. Oto nowy tydzień, pełen wyzwań oraz rzetelnej pracy dziennikarskiej dla dobra ogółu. Dziś z pewnością będzie można opisać coś interesującego, jakieś niezwykłe wydarzenia, a nie standardowe historie o raucie i strojach eleganckich pań. Rusz się, Celino. Cały Poznań czeka na wartościowe informacje i błyskotliwe komentarze w rubryce Wdzięcznym okiem spod woalki rzęs.

Dobry Boże, przecież nawet ta nazwa jest tragicznie zła. Jaka woalka rzęs? Żeby chociaż miała tę woalkę. Głupia nazwa, głupie tematy, głupi czytelnicy. A to wszystko za sto dwadzieścia złotych miesięcznie plus dwa notesy na kwartał i nieograniczony dostęp do ołówków. Rzeczywiście, jest się do czego spieszyć.

W takie zimne poranki panna Jarecka żałowała swojego zdeklarowanego ateizmu. Pewnie lepiej się wstaje na chwałę Bożą.

Anastazja wydała donośny, dziwny, pełen oburzenia odgłos. I znów spojrzała, tym razem już ze złością. To nie było stworzenie nawykłe do czekania. Jej doskonała egzystencja składała się z trawienia, spania, mruczenia i podstawiania głowy do głaskania. Nic dziwnego, że nawet chwilowe przerwy w zaspokajaniu życiowych potrzeb budziły oburzenie i irytację.

Celina odwzajemniła spojrzenie kotki. Co za egoistyczne stworzenie. Jej z natury rzeczy jest cieplej i nie wybiera się do nielubianej pracy. Mogłaby więc okazać więcej zrozumienia dla inteligencji pracującej − jej smutnych rozważań i niemiłych refleksji.

Kotka podbiegła do łóżka i wspięła się na nie przednimi łapkami. Na Celinę popatrzyły z bliska zielone oczy na czarnym tle. To było spojrzenie jednostki, która nie ma wątpliwości co do sensu swej egzystencji, a przy tym jest przekonana, że są w życiu powszechniki, fundamenty i priorytety. Karmienie kotów należy do tych ostatnich.

Kto wie, czy Anastazja nie radziłaby sobie lepiej niż Celina na odpowiedzialnym stanowisku reporterki kroniki towarzyskiej? Prawdopodobnie ktoś o walorach intelektualnych trzyletniego kota opisywałby śluby, fajfy oraz bale dobroczynne z większym entuzjazmem. Nasza korespondentka Anastazja donosi, iż węgorze podane na balu w resursie były nieświeże. Suknie pań piękne, ale niewygodne do siadania na kolanach. Nieprzyjemności wynagrodziła jednak zebranym kocia muzyka, tak popularna w marcu. Świeże spojrzenie na życie towarzyskie miasta Poznania.

Nie, Celina się nie skarżyła. Czasem tylko myślała, że gdyby któryś z jej kolegów utopił się w Warcie, może udałoby się wskoczyć na jego stanowisko. Zanim znaleźliby jakiegoś faceta, oczywiście. Skoro byłaby pod ręką? W niczym nie byli lepsi, w dodatku robili błędy ortograficzne. Ona nie robiła, a i o polityce całkiem dużo wiedziała.

Także w wymiarze praktycznym. Szczerze żałowała tego epizodu, ale cóż, takich rzeczy nie da się cofnąć. Zwłaszcza jeśli jest się kobietą.

Niezależnie od wszystkiego na polityce się znała. Na ekonomii też. Z pewnością mogłaby pisać teksty dłuższe niż dwanaście zdań. Miałaby wtedy trzysta złotych miesięcznie i własną maszynę do pisania zamiast nielimitowanych ołówków.

Nowa rubryka polityczna. Celina Jarecka, Stalowym okiem spod myślącego czoła. Doskonała nazwa. A tam Mussolini, Zaolzie, korytarz na Pomorzu… to byłyby tematy dla niej. Ale nie, wstawia przecinki i pisze o toaletach balowych, a koledzy, zdaniami o podejrzanym szyku, opisują sytuację międzynarodową. Z wiekiem coraz bardziej odczuwała tę niesprawiedliwość. Zbliżały się jej dwudzieste siódme urodziny.

Tak, bez straty dla ludzkości któryś mógłby wpaść do Warty.

Zdaje się jednak, że wszyscy panowie z redakcji umieli pływać. Rzecz w tym, że i ona umiała. Kto wie, czy nie lepiej.

Trochę zbyt długo trwała ta cisza. Poszła w stronę kuchni. Anastazja pobiegła przodem, przekonana, że skoro wreszcie Celina wstaje, to najpierw zrobi najważniejsze. Nakarmi swoją kotkę.

Ona jednak usłyszała kaszel w pokoju obok. Weszła do niego. Popatrzyła.

Tak, te mrzonki nie mają sensu. Nie ma innej rady. Przynajmniej płacą.

Westchnęła i weszła za kotem do kuchni.

KILKA GODZIN PÓŹNIEJ

Dzisiaj było dokładnie tak nudno, jak przewidywała. Najpierw przez trzy godziny sprawdzała literówki i przecinki oraz rozwiązywała dylematy ortograficzne. Zastanawiała się przy tym, czy sama nie mogłaby oddać raz na próbę tekstu tak naszpikowanego błędami i niedorzecznościami. Poszedłby do druku w tej wersji? Zauważyliby?

A może zadzwoniłby ów niespełniony polonista z Pobiedzisk, tropiciel błędów i nieścisłości? Szczerze go podziwiała. Oddawał się swojej pasji z wielkim zapałem, ale zapytany, czy nie chciałby zasilić działu korekty, by szukać błędów p r z e d wydrukowaniem gazety, prychnął, że to byłaby znacznie mniej przyjemna zabawa. On zaś ma ciepłą posadę w administracji.

Następnie Celina miała udać się na Rynek Jeżycki i zgodnie z poleceniem redaktora naczelnego pytać sprzedawców, czy ich zdaniem polski handel znajduje się w wystarczająco polskich rękach.

Poszła pieszo, licząc na to, że miejskie powietrze będzie miłą odmianą od redakcyjnego zaduchu.

Na rynku, jak zwykle, był tłum. Ludzie wyglądali raczej na zainteresowanych sprzedażą warzyw czy nabiału, a nie handlem na poziomie abstrakcji. Zagaiła panią sprzedającą twaróg, bo ta wyglądała na zamożną i znającą się na swoim fachu. Dowiedziała się, że nie jest tak źle i że polscy handlarze sobie radzą, ale dziękują za troskę.

Celinie wydawało się, że widzi złośliwe chochliki w oczach sprzedającej, całkiem zresztą młodej i ładnej. To spojrzenie odwzajemnił wysoki zakonnik, który stanął za Celiną w kolejce i wszystko słyszał. Odeszła szybko, mówiąc, że zapyta jeszcze innych kupców, i dziękując za ten pełen optymizmu głos.

Nie chciało jej się wpychać w tłum, więc usiadła na ławce i szybko sporządziła notatkę w swoim zeszycie:

Handel rodzimy to podstawa tożsamości narodowej. Wiedzą o tym sami kupcy, zaskakując świadomością potrzeb nacji polskiej i własnej, podstawowej w ich spełnianiu, roli. Z optymizmem patrzą w przyszłość, choć wiedzą, że sanacyjny rząd zbyt mało dba o ich interesy. Nie z takimi jednak przeciwnościami radzili sobie kupcy polscy w Poznańskiem, od wieków tocząc walkę z żywiołem germańskim i innymi, często gorszymi, bo zakamuflowanymi.

Przeczytała i skrzywiła się. Niby dobrze, ale jednak źle. Może zmienić? Ale wtedy dopiszą jeszcze coś gorszego. Zakamuflowany żywioł przynajmniej brzmi niejednoznacznie. Może to na przykład żywioł szkocki? Portugalski? Jakucki? Nie zmieni więc. Tym bardziej że podpisuje się ktoś inny. Wszystko ma swoje zalety.

Westchnęła i stanęła w długiej kolejce do największego pawilonu mleczarskiego, żeby wypić świeże mleko. Patrzyła z pewną przyjemnością na handlujących i kupujących. Nie tylko dlatego, że w większości byli Polakami i że toczyli walkę z żywiołem. Celina lubiła ludzi, którzy zapalali się do wszystkiego, co robili. A tu było takich wielu. Gestykulowali, wykłócali się o ceny, kładli ręce na sercu, potwierdzając tym samym wysoką jakość towaru albo zaprzeczając niecnym insynuacjom co do świeżości lub zawyżonej ceny. Patrzyła na nich z pewną zazdrością, bo sama zawsze miała problemy z okazywaniem uczuć. Wszelkich uczuć.

Zakonnik, chyba benedyktyn, znów przeszedł obok niej. Odwróciła się bokiem. Jakoś jej się ten człowiek nie podobał. Było w nim coś dziwnego.

– A panienka to tak na obserwację czy na zakupy? – zapytał piegowaty młodzieniec w białym kitlu, kiedy przyszła jej kolej.

– Na zakupy. Chyba na służby skarbowe nie wyglądam, prawda?

– Kto wie, teraz tylu przebierańców. Człowiek nie ma pewności, kogo spotyka – odparł chłopak filozoficznie i uśmiechnął się.

– Lepiej o tym nie myśleć, bo trudniej się żyje. – Odwzajemniła uśmiech. – Poproszę szklankę mleka na miejscu i butelkę śmietanki. Tej najgęstszej.

Szybko wypiła mleko, wsadziła butelkę do teczki, po czym stwierdziła, że przejdzie się jeszcze po mieście. Na przykład za tym benedyktynem, który okrążył dwa razy rynek, zagadał do kilku osób i nic nie kupił. Obserwuje albo kogoś szuka. Tak, chyba warto za nim pójść.

Szybko okazało się jednak, że to kiepski pomysł. Kilka razy chciała nawet zrezygnować, ale coś ją ciągnęło za tym człowiekiem. Zakonnik postanowił chyba obejść pieszo pół Poznania, w dodatku w marszowym tempie. Szedł ulicą Dąbrowskiego, kierując się do centrum. Zatrzymał się przed kinem Adria, przystając tak niespodziewanie, że Celina prawie wpadła na idącego tuż przed nią pana z teczką. Następnie z upodobaniem zaczął studiować fotosy Zapomnianej melodii, uśmiechając się trochę bezmyślnie do zdjęcia Heleny Grossówny. Trwało to przynajmniej dziesięć minut, które Celina spędziła, sznurując i rozsznurowując trzewiki, tak jakby nagle postanowiła osiągnąć mistrzostwo w tej materii. Ale dzięki temu chyba jej nie zauważył, a przynajmniej nie zobaczył jej twarzy.

Gdyby później ktoś zapytał, dlaczego właściwie zakonnik nie powinien zobaczyć jej twarzy, nie miałaby pojęcia. Przecież to wszystko jedno. Ale w tym momencie uznała, że lepiej, by jej nie zapamiętał.

Stał i stał. Patrzył i patrzył.

Gdy już, zirytowana, postanowiła wrócić do redakcji, choć akurat była na etapie rozsznurowywania obu butów, nagle ruszył w stronę Zakładu Ubezpieczeń Pracowników Umysłowych. Ledwo go dogoniła.

Dokąd tak biegł?

Chyba ich w tym zakonie zmobilizowali i mają ćwiczenia plenerowe, skoro jest w takiej formie, pomyślała Celina, klnąc pod nosem. Powinna pewnie dać spokój tej dziwnej gonitwie, ale ogarnęło ją przeczucie, że benedyktyn wie, iż jest obserwowany. Było to zupełnie nielogiczne – Dąbrowskiego wędrował tłum ludzi, a Celina nie należała do osób rzucających się w oczy. Zdawało jej się jednak, że celowo zmienia tempo. Tym bardziej chciała go śledzić. Może kryje się za tym jakaś ciekawa historia?

Przed budynkiem ubezpieczalni podszedł do niego drugi benedyktyn, jakby się umówili. Dalej szli już razem. Ten drugi też poruszał się szybko, lecz zgoła inaczej: nie dużymi krokami, ale w drobnych podskokach. Jednak utrzymywał tempo narzucone przez pierwszego. Mają jakiś cholerny zjazd szybkobieżnych zakonników czy co? – pomyślała z irytacją.

Tak dotarli do Starego Rynku, gdzie pierwszy zakonnik nagle zatrzymał się przy antykwariacie Goldbergów. No, to będzie mały zawód, stwierdziła Celina, gdy chwycił za klamkę. Schowała się za wyłomem kamienicy Winklera i obserwowała, zastanawiając się, co zrobią za chwilę.

Drugi zakonnik natychmiast skorzystał z okazji i usiadł na ławce. Przyjrzała mu się bliżej. Twarz czerwona, ale nawet miła, widziała podobną na ilustracji do Monachomachii. Na to skojarzenie parsknęła lekko w rękaw płaszcza.

Nagle dwa piętra nad antykwariatem otworzyło się okno. Jakiś rozczochrany mężczyzna wysunął głowę i krzyknął:

– Panie! Eee... proszę księdza! Ich tu nie ma od początku lutego. W Ameryce już są, nawet kartkę zdążyłem wczoraj dostać. Wszystko w porządku, zdrowi, ale muszą sklep prowadzić, a nie antykwariat. Bławatny.

Zakonnik przez chwilę milczał. Nie patrzył na swojego towarzysza, tylko na własne buty. Mężczyzna z okna wzruszył ramionami i już chciał się schować, gdy benedyktyn pomachał do niego i zawołał:

– Wszyscy wyjechali?!

– Wszyscy oprócz tego, co w wojsku służy. Ale on oficer już chyba jest, to się Niemców nie boi.

– Dziękuję – odparł krótko zakonnik, a rozczochrany zamknął okno.

Celina schowała się głębiej za wyłom. Nie żeby można ją było dojrzeć, ale nagle zawstydziła się tego całego śledzenia. Ludzie mają problemy i smutki, a ona jak ta głupia biega po mieście z nadzieją, że znajdzie ciekawy temat. Nic dziwnego, że dziennikarzy nikt nie lubi. W tym zawodzie wrażliwi nie mają szans. Popatrzyła uważniej. Na twarzy benedyktyna pojawił się wyraz tak silnej przykrości i zawodu, że panna Jarecka zaczęła mu współczuć.

Zakonnik usiadł na ławce obok swojego towarzysza. Przez chwilę obaj milczeli.

– Wszystko ma swoje dobre strony – odezwał się w końcu ten wyższy całkiem przyjemnym głosem. – Świeże powietrze w Krynicy dobrze nam zrobi. Pochodzimy sobie po górach...

– Chciałeś chyba powiedzieć: pobiegamy sobie po górach – zagderał niższy, patrząc na chusteczkę, którą obficie zrosił potem. – Będziesz chodził sam, ja chcę jeszcze pożyć. Mamy sześć dni. Wątpię, że to dobry pomysł, ale powiedzieli mi, że ty rządzisz. Tylko tym razem bez obrazu, zostawimy go na plebanii. Właśnie, wyobraź sobie, ten mężczyzna bez czoła jednak przywiózł Madonnę. Nie zdążyłem ci powiedzieć, bo tak szybko biegliśmy.

Wyższy uśmiechnął się.

– Obraz jest w kawałkach czy w całości?

– W całości. Już porównałem, bo proboszcz wcale nie zabrał tego malowidła ze sobą. Pani Bronisława wpadła na to, że obraz będzie w pokoju wikariusza. Słuchaj więc. Madonna z podziemia kościoła jest z pracowni Hana, ale to nie sam Han. Jakiś uczeń z ambicjami i depresją, bo światłocień to tu głównie cień. Ponuro jak w Grobie Pańskim. Obraz nie ściemniał, ale od początku taki był. Tak… to nie Han, ale raczej dość przeciętna rzecz. Możesz zresztą potem obejrzeć, jednak jestem pewny, że się zgodzisz.

– Ja też jestem pewny. Znasz się na tym. Ile może być wart?

– Emocjonalnie to Madonna jest bezcenna. A ekonomicznie – cóż, ile ktoś będzie chciał zapłacić, jak zwykle, czyli góra trzy, może cztery tysiące.

– Za mało.

– Żeby porzucać parafię?

– Żeby umierać z powodu zapalenia płuc. Za mało też oczywiście, żeby rzucać wszystko i zostawiać parafię.

– Myślisz, że mógł dowiedzieć się, że ten obraz nie jest wiele wart? Może ktoś mu powiedział… a przecież zakładał, że spłaci długi z tych pieniędzy.

– Gdyby to był Han, to kuria zabrałaby mu ten obraz. Uczeń Hana to co innego.

– Tak, ale skoro to taki idealista, może nie znać się dobrze na procedurach i sądzić, że obraz należy do parafii albo i nie daj Boże, do znalazcy… czy jego spadkobierców.

– Czyli do ciotek. Ciotek z pensjonatem. Ale to byłaby naiwność, doprawdy, sądzić, że Kościół oddaje takie rzeczy.

Przez chwilę milczeli.

– Tak, o takim przypadku nie słyszałem. Ksiądz Wojciech bardzo często wykazywał się naiwnością i nadmiarem optymizmu.

– A więc jesteś nieprawomyślny, Florianie?

– Ja? Nigdy. Uważam, że bardzo dobrze, iż nie oddaje. Wyobraź sobie, jak wyglądałby Watykan, gdyby oddać te wszystkie bogactwa na szlachetne cele. Biedne dzieci i ubogie wdowy będą zawsze, a Kościół musi trwać.

– Ale tacy księża jak Kalinowski są…

– Jeśli jest ich tylko kilka procent, to są bardzo przydatni.

Wyższy zakonnik szepnął coś, czego Celina nie dosłyszała. Potem na chwilę zapadła cisza, aż w końcu niższy powiedział:

– O której to poznam panią Wandę i jej talenta?

– O trzeciej. Mają być jeszcze jakieś osoby z jej rodziny, ale wierz mi, że warto. Polubisz Wandę, a z pewnością polubisz jej talenta.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 Współcześnie ta ulica znów jest Głogowską, jednak tuż po II wojnie jako patron powrócił Foch, a w okresie stalinizmu jego miejsce zajął Konstanty Rokossowski.

2 Dominik Savio – późniejszy święty – był uczniem oratorium salezjańskiego.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: