Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Siostry - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Siostry - ebook

„Là-bas en Polonie…” Jabłonny Sad, rok 1821. Dwór należący do wiarusa kampanii napoleońskiej i jego egzotycznej, kreolskiej żony Paulette. Córki-bliźniaczki tak podobne do siebie, że niemalże brane za jedną istotę: Anna Konstancja i Józefina Maria. Anna Konstancja w Józefinie Marii, czy może na odwrót… Czarnoskóra służąca przywieziona z utraconego przez Francję San Domingo. Bardzo wierna. Tylko komu? Drewniane krucyfiksy na ścianach wiejskiego kościółka i czarny kogut tronujący w kurniku. Syn oraz Przyjaciel. Lata biegnące do przodu. Powstanie listopadowe - by „Polska zmartwychwstała”. Martwy indyk na staropolską kolację, martwy kogut na ołtarzu voodoo… Siostry, które zostały rywalkami i dwa światy, które nie miały prawa się zjednoczyć. Jednak to zrobiły. W sekretny sposób. „Tam w Polsce…”

Całkiem możliwe, że jest to książka o przetrwaniu. O przetrwaniu, którego się wcale nie chce. O tym, jak nauczyć się w obliczu tego żyć.

 Izabela Szolc

Siostry - fragment, pierwsze zdania

Bliźniaczki przez całe dzieciństwo brane są za jeden wspólny byt. Współistotny sobie, zrodzony jeden z drugiego w tej samej chwili. Tak naprawdę Anna Konstancja jest starsza o minutę; czy raczej młodsza, bo według rozeznania akuszerki najpierw rodzi się dziecko, które zostało później poczęte. Czyżby więc Józefina Maria pojawiła się pierwsza? Spór godny dysputy teologicznej: Jeżeli Ojciec i Syn nie są homousios – „współistotni”, to jakże nazwać ich consubstantialis – „z jednej istoty”?

Fizycznie dziewczynki są nie do odróżnienia. Obie wzięły po matce egzotyczną płeć koloru dymu i czarne włosy, tak gęste, że przy rozczesywaniu utykają w nich zęby każdego grzebienia. Siwe oczy, wydatne nosy pod wypukłymi czołami to spadek po rodzinie ojca – hrabiostwu Jabłońskich. Usta duże, ciemne, niepokojąco zmysłowe – znowu matka. Trudno powiedzieć o  dzieciach, że są ładne. Raczej inne; twarze ciekawe, które należy czytać jak powieść awanturniczą. To z niecierpliwością rozcinając kartki srebrnym nożykiem, to z ukontentowaniem śliniąc ich rogi. Anna Konstancja, Józefina Maria – panienki Jabłońskie. Dzieci, chociaż w słowie „dzieci” zawiera się też osoba ich starszego brata Teodora Floriana. Dziewczynki więc dla wszystkich w Jabłonnym Sadzie pozostaną właśnie bliźniaczkami.


Izabela Szolc urodziła się w 1978 roku. Jest autorką książek: „Naga”, „Cichy zabójca”, „Martwy punkt”, „Strzeż się psa”, „Ciotka Małych Dziewczynek”, „Opętanie”, „Jehanette”, „Połowa nocy”, „Lęk wysokości”, „Wszystkiego najlepszego”. Ambasadorka wegetarianizmu w Polsce z ramienia fundacji pro-zwierzęcej „Viva!”. W życiu jaroszka, w prozie zdecydowanie bardziej drapieżna.  

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64846-04-5
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Bliźniaczki

Jabłonny Sad, 1821 rok

Bliźniaczki przez całe dzieciństwo brane są za jeden wspólny byt. Współistotny sobie, zrodzony jeden z drugiego w tej samej chwili. Tak naprawdę Anna Konstancja jest starsza o minutę; czy raczej młodsza, bo według rozeznania akuszerki najpierw rodzi się dziecko, które zostało później poczęte. Czyżby więc Józefina Maria pojawiła się pierwsza? Spór godny dysputy teologicznej: Jeżeli Ojciec i Syn nie są homousios – „współistotni”, to jakże nazwać ich consubstantialis – „z jednej istoty”?

Fizycznie dziewczynki są nie do odróżnienia. Obie wzięły po matce egzotyczną płeć koloru dymu i czarne włosy, tak gęste, że przy rozczesywaniu utykają w nich zęby każdego grzebienia. Siwe oczy, wydatne nosy pod wypukłymi czołami to spadek po rodzinie ojca – hrabiostwu Jabłońskich. Usta duże, ciemne, niepokojąco zmysłowe – znowu matka. Trudno powiedzieć o dzieciach, że są ładne. Raczej inne; twarze ciekawe, które należy czytać jak powieść awanturniczą. To z niecierpliwością rozcinając kartki srebrnym nożykiem, to z ukontentowaniem śliniąc ich rogi. Anna Konstancja, Józefina Maria – panienki Jabłońskie. Dzieci, chociaż w słowie „dzieci” zawiera się też osoba ich starszego brata Teodora Floriana. Dziewczynki więc dla wszystkich w Jabłonnym Sadzie pozostaną właśnie bliźniaczkami.

Dworek słynie z biesiad, ale już nie z balów. Tu się nie tańczy – nie pozwalają na to głęboka wiara hrabiny Pauliny Walerii, zwanej przez bliskich Paulette, oraz kalectwo jej męża Jana Zygmunta. Hrabia, były legionista, własną stopę zostawił na San Domingo. Niejako zapłacił nią za miłość do Pierwszego Konsula. I za miłość do Kreolki Paulette.

Służba przyzwyczaiła się już do egzotycznego wyglądu Pani, która nie układa anglezów, tylko smaruje głowę wodą z cukrem, sczesuje włosy do tyłu i spina je w kok na karku. Robi to sama albo pomaga jej czarna pokojówka Tituba, która przybyła z Państwem z kolonii. Nikomu innemu Pani nie pozwoliłaby się nawet dotknąć; często Jan Zygmunt natyka się na nie, jak pochylone ku sobie szepczą w gardłowej francuszczyźnie. Nie podoba mu się to. On sam zapomniał, jak pachnie ciało jego żony za uchem, pomiędzy piersiami, a schylona Czarna swobodnie wdycha ten zapach... Trójka dzieci i basta! – powiedziała swego czasu hrabina mężowi. Wydaje się jej, że jest dobrą matką, ale to nieprawda. Brakuje jej cierpliwości, brakuje czasu na cierpliwość. Nikt z sąsiadów jednak nie powiedziałby, że Jabłonny Sad jest nieszczęśliwym dworem. Raz do roku wszyscy w okolicy dostają zaproszenie na szczególną biesiadę. Berlinki oraz zwyczajne wozy parkują w rzędach przed dworkiem o czarnych drzwiach, ciemnych okiennicach, którego jedną ścianę zarasta purpurowe dzikie wino. Tymczasem w kuchni czyni się ostatnie przygotowania, a Paulette w sypialni na piętrze pilnuje, by bliźniaczki zmówiły pacierz i w białych płóciennych koszulkach poszły spać. Ich starszy brat z sypiącym się już wąsem przyjechał w odwiedziny ze szkoły (kształci się w Warszawie), oczywiście pozostaje na wieczerzy. Paulette pochyla się, śniadą dłonią przytrzymując szpilki w koku, całuje bliźniaczki na dobranoc. „One nigdy już nie zaznają takiego szczęścia jak teraz, gdy są dziećmi”, myśli sobie, patrząc, jak córki odpływają w sen. Później spryskuje się wodą kolońską, pudruje i rusza u boku męża przywitać gości. Mężczyźni ją adorują – to nic nowego. Błądzi wzrokiem po brodatych twarzach, ocenia kobiece fryzury, wpięte w nie perły, wczesane – u panien – białe wstążki. Dziewczęta i adoratorki mrocznego Teodora Floriana. Wzdycha. Mąż prosi do stołu.

Ramiona kobiet drżą, chłód przenika pod bufiaste rękawy.

Mężczyźni pokrzykują:

– Obudź się, obudź, indyku panie, zaraz się zacznie twe spożywanie.

Obudź się, pijany indyku, obudź się w strachu i krzyku.

Kucharze otwierają z trzaskiem drzwi jadalni, wnoszą indora na tacy – jak na tarczy. Roznosi się zapach pieczystego. Szyja i fragment piersi ptaka nie są oskubane, mokre od stopionego lodu, blade korale lekko się trzęsą, białka oczu zasnuwają się mgłą.

Oprócz gości tę procesję potraw i dodatków obserwuje z zapartym tchem rozespana bliźniaczka, która ukryła się pomiędzy kredensem a uchylonymi podrzędnymi drzwiami.

Sparaliżowany, na wpół usmażony indyk budzi się, nim zajmie swe miejsce na stole. Krzyczy agonalnie. Nie zabrudzi stołu kałem, bo wcześniej przepłukano mu jelita wodą. Ta śmierć, trwająca przecież chwilę, dłuży się w nieskończoność. Jakaś kobieta klaszcze, inna mdleje. Indykowi staje serce, głowa opada jak zwiędnięty kwiat. Na to ugięcie, więcej mówiące niż wrzask, bliźniaczka wyskakuje z kryjówki.

– Anno Konstancjo?! Józefino Mario?! – Matka unosi się znad stołu.

– Nie rozróżniasz ich, Paulette? – pyta sąsiadka. Jest ciekawska.

– Wiązałam im różnokolorowe wstążki na nadgarstkach, ale szybko nauczyły się na nie zamieniać.

– Ach, tak – kobieta cmoka z udawanym współczuciem.

– Wiem, jak je rozróżnić, mamo – odzywa się Teodor Florian.

– Jak? – hrabia bierze nożyce do mięsa.

– Po zapachu. Rozróżniam je po zapachu.

Chuda i długonoga jak źrebię dziewczynka wybiega z jadalni; dalej słychać tylko jej głuche kroki na dębowych schodach prowadzących na piętro. Jej samej to tupanie wydaje się niezwykle ciche, bo serce tak głośno bije. Zagłusza wszystko z wyjątkiem smutku wcielonego w indyczy krzyk. Będzie ją budził w nocy.

Jest młoda i pewnie dlatego wydaje jej się, że poczucie istnienia – własnej odrębności – przychodzi z melancholią. Do augustiańskiego „Jestem, więc Bóg istnieje” oraz kartezjańskiego „Myślę, więc jestem” jedenastolatka dokłada „Cierpię, więc istnieję”.

Długa szyja, czarna grzywa, kościste łokcie i kolana, piersi ostatnio nabrzmiewające wokół drobnych sutków.

Z gardła nocnego ptaka wyrywa się pisk, kiedy dostrzega przed sobą ducha. W ciemności uderza wyciągniętymi obronnie rękoma – jak ci, którzy odruchowo kryją głowę przed lecącym głazem. Tafla lustra wytrzymuje cios małych piąstek, a jego zimno – nawet teraz, w upalnym maju – ocuca ją. Trzeźwi. Przygląda się sobie. Ciemnej buzi z oczami jak guziki; guziki, które we wczesnym dzieciństwie tak lubiła gryźć (jej bliźniaczka – nie). Pieprzyk, który w rzeczywistości nosi nad prawą powieką, spogląda na nią z lewej strony. „Siostra ma identyczny”, myśli. Jej obecność zaczyna przybierać konkretny kształt. Coś się przebudziło. Dziewczynka drży z podniecenia.

„Jakie jest moje miejsce w świecie? Nawet jeśli całym światem jest Jabłonny Sad?”

Materiał jak wąż ociera się o czarną boazerię. Dłoń dotyka ruchliwej łopatki. Jakaś inna ręka.

W odbiciu pojawiają się bliźniaczki.

– To ty?

– To ja.

Przepis jest tajemnicą przypominaną oględnie, acz cynicznie: jak dykteryjka o Parsifalu i Świętym Graalu. By nie pozwolić pojąć, ale i nie dać zapomnieć...

Z ptaków musi to być indyk, bo ma najsilniejsze serce. Wraz z nim do gospodarstwa sprowadza się lód, bryły zakopuje w piwnicy. Indyka pasie się ziarnem. To królewski ptak. Pasują do niego: borówki, żurawina, pieczone jabłka.

Oprócz lodu potrzebny jest piec, który ma dobry ciąg, nawet gdy jest otwarty.

Kiedy przychodzi odpowiedni czas, upija się indyka ciężkim czerwonym winem, które sprowadza nań nieprzytomny sen bliski śmierci. Oczywiście nie można przesadzić – śmierć indyka na tym etapie jest błędem.

Tylko magik, a nie zwykły kucharz, potrafi śpiącego ptaka oskubać i wypatroszyć tak, by nie uszkodzić obiegu płucnego, który dodatkowo karmi mózg i serce. Mózg i serce chłodzone są kawałkami lodu; lód trzeba wymieniać często, by odpychał żar z wnętrza pieca, chronił przed nim głowę ptaka. Opieka się go częściami. Jeszcze śniąc, wjeżdża na stół. Tu Państwo budzą go śpiewem.

Otwiera oczy sparaliżowany, usmażony, martwy. Indyk Łazarz. Podobno ten strach, ta trwoga agonii przenika mięso, nadając mu niepowtarzalny smak. Srebrna szpilka wbita przez gospodarza w miejsce, gdzie czaszka łączy się z kręgosłupem, kończy ten niegodny cud.

Jedzcie i pijcie, oto ciało moje.

Następnego dnia są poprawiny. Indycze mięso drży w galarecie.

Służąca przyniosła z ogrodu pierwszy w tym roku bez. Biały. Trzonkiem noża rozbiła jego stwardniałe łodygi, by lepiej chłonął wodę. Dłużej pozostał świeży ku radości biesiadników. Piękny, pachnący bez w swojej najlepszej teraźniejszości.

Miejsce u szczytu stołu – miejsce gospodarza – wciąż jest puste. Jan Zygmunt zasiedział się z Pawlikowskim i Wiechwiewiczem w bibliotece, na kieliszku madery. Wbrew obyczajom.

Paulette siedzi naprzeciw pustego krzesła i stara się nie okazać zniecierpliwienia. Po obu swoich stronach rozsadziła bliźniaczki, dalej siedzą goście, Teodor Florian. Ten ostatni podnosi srebrną łyżeczkę, chucha na nią i zawiesza sobie na nosie, by rozśmieszyć małe siostry.

– Florek! – bez przekonania gani go matka. A później dodaje: – Przyprowadź panów i ojca.

To już jednak niepotrzebne. Przyszli właśnie, zaróżowieni na twarzach, okadzeni cygarowym dymem.

– Jaki piękny bez, Janie Zygmuncie. U nas jeszcze nie rozkwitł – siadają.

Modlitwa.

Spokój i godność kończącego ją „Amen” zostają zmącone krokami przybysza, gońca z zajazdu pocztowego. Nie kłaniając się paniom, co je wyraźnie oburza, chłopak kroczy wprost do centralnego miejsca przy stole. Szepcząc, pochyla się ku Jabłońskiemu. Ten na przemian to purpurowieje, to blednie. Podrzuca głowę, aż świszczą w powietrzu posiwiałe, napoleońskie warkoczyki, których nigdy nie zgodził się ściąć; pielęgnuje je na znak swojej gorliwej wiary. Opiera dłonie o blat stołu, podpierając się, próbuje wstać, coś powiedzieć, wygłosić. Pod obrusem plącze się sztuczna noga, uderza o stół. Stuk drewna o drewno. Jan Zygmunt Jabłoński, rażony nagłym atakiem apopleksji, wraz z krzesłem wali się do tyłu. Obrus, pełen drobin stłuczonego szkła i białych kwiatów, okrywa go niczym całun.

– Jan! – Paulette i inni są już przy nieruchomym.

Teodor Florian wyprowadza dziewczynki.

– Co się stało? Co się stało?

– Trzeba zawezwać lekarza!

Napoleon umarł na Świętej Helenie. Otruty arszenikiem przez Anglików i francuskich rojalistów. Na raka – tak jak jego siostra Karolina, ojciec i dziad. Od chlorku rtęci, który zaaplikował mu własny lekarz. Zamordowany w akcie zemsty przez hrabiego de Montholona, któremu już na „Czarciej Wyspie” uwiódł żonę i zapłodnił.

Ten sam Napoleon, który z nudów liczył na zesłaniu łyżeczki do kawy. Dochodząc zawsze do tej samej liczby, myślał: „Powinienem był umrzeć w chwilę po wkroczeniu do Moskwy”. Prawda.

Teodor Florian wprowadził siostry do ogrodu, a potem idą drogą prowadzącą z domu do dworskiego folwarku. Powietrze jest rześkie, a niebo przezroczyste.

Bliźniaczki idą objęte, milcząc. Teodor postępuje trzy kroki za nimi. Wyglądają jak obcy sobie – może to i prawda, w końcu one siedzą w Jabłonnym Sadzie, on zaś wiele lat temu wyjechał do szkoły w Warszawie. Jednak nie mogą się bez siebie obejść, tę trójkę łączy niewidzialna nić wspólnego pochodzenia; nie mogłoby się stać tak, że one pójdą przodem i zapomną o nim albo on pozostawi je same sobie. Łącząca ich więź jest niemal namacalna. Także napięcie, dające się odczuć w powietrzu.

Teodor Florian sięga do kieszeni surduta, zaczyna szeleścić ukrytą w niej papierową tutką. Dwie głowy obracają się, a młody mężczyzna nie może ukryć uśmiechu satysfakcji.

– Masz cukierki – nie ma w tym pytania. – Daj.

Oblepiają go. Czuje zapach wykrochmalonego perkalu, drożdżowego potu, wody konwaliowej, jeszcze z zeszłego roku.

– Teodorku-Florku, skarbie najdroższy, bardzo prosimy – chórem.

– Psują wam się od tego zęby – rękę z tutką trzyma uniesioną nad głową. Podskakują. Łachoczą go, ale wrażliwe miejsca chroni grube sukno ubrania.

– Ty wstrętny brzydalu! – próbują go ugryźć, żeby w nieuświadomiony sposób dowieść, że nie są szczerbate.

Bliźniaczka zaciska usta na wolnej dłoni, a Teodor Florian ulega.

– Zjemy wszystkie – raczą się cukierkami. Z pełnymi ustami, zamiast milczeć, śmieją się, przekomarzają.

– Co z ojcem? Teodor?

Wzrusza ramionami.

Przystanęli przy wypełnionej mętną deszczówką gliniance, do której nie wolno im się zbliżać samotnie.

– Spójrzcie – w czymś, co wygląda jak mokry gałgan, Teodor Florian rozpoznaje zwłoki małego, czarnego psa.

– Czy to jeden z naszych?

– Nie.

– Co mu się mogło stać?

– Zagłodzony utonął – mówi Florian.

W drodze powrotnej natykają się na chłopskie dziecko, bardzo małe. Chłopiec ubrany jest tylko w brudną, płócienną koszulę. Zbyt długa, ciągnie ogon po ziemi, i zsuwa się mu z ramienia, które przywodzi na myśl oskubane skrzydło ptaka.

– Lepiej, żeby puszczali je nago.

Zaczerwienione, oblepione muchami oczy (niewiarygodne, że jest tyle much!) biegają po twarzach rodzeństwa. Tam i z powrotem.

– E, e, e.

– To nasz?

– E, e, e – zdesperowany dzieciak, który wywęszył słodki zapach, wytrąca bliźniaczkom cukierki. Wysypują się, lukrują pyłem drogi.

– Głupek! Teraz są już niedobre!

Ale dzieciak wciska kawałki karmelu w buzię, gwałtownie porusza szczękami, aż piasek chrobocze mu w ustach.

Wracają do domu i matka wychodzi im na spotkanie. Jej ciemna skóra jeszcze poszarzała, a oczy, zwykle wielkie i łagodne, pod zapuchniętymi od płaczu powiekami zamieniły się w szparki, co nadaje jej twarzy złośliwy, tępy wyraz.

– Jak ojciec? – pyta Teodor Florian, pochylając się nad jej wyciągniętą dłonią.

– Usnął – mówi głosem wypranym już z emocji. Po chwili dodaje: – Martwi się o swoje psy. Powiedziałam, że będziesz je karmił, dopóki nie stanie na nogi.

– Ja wracam do szkoły. Zaraz.

Paulette nie próbuje go do niczego przekonywać, oboje wiedzą, że hrabia już się z łoża nie podniesie. Kobieta pamięta, że w tymże łóżku, wielkim jak okręt, urodziła dziewczynki. Jedną po drugiej. Syn przyszedł na świat na prawdziwym morzu, nie na ciężkich, napierających na ciało i przesiąkniętych potem wielkich poduchach, z których ona wyłoniła się, podduszona po mnogim porodzie, a po sypialni zamiast mew kołowało pierze, bo w bólu zaciskała zęby i rozdarła pokrycie.

– My to zrobimy – deklarują bliźniaczki.

– Umyjcie ręce, całe pobrudzone!

– Zbierały cukierki z glinianki.

– Nawet mi tego nie mów... Jeśli nie ty, to kto? Chłopkom na to nie pozwolę, Jan by się wściekł.

– Powiedz Titubie. Ona je zna. Zna ich naturę.

– Nie wiem, czy mogę jej to zrobić...

I Tituba karmi psy. Wysokie w kłębie, długouche, szybkie i nieubłagane. Rzucają się na krwawe ochłapy, które podaje im na kiju przez ogrodzenie. Modli się przy tym – w końcu ma do czynienia z diabelską sforą. O, tak. Sam diabeł wytresował brytany; a może ich krwiożerczość stworzył kto inny – Ten Co Wybrukował Piekło?

Tituba szura butami w wiosennym błocie, na którym kropelki krwi utrzymują się jak oliwa. Boi się o sadzonki. „Byle się nie zmarnowały” – odpędza tym zmartwieniem inne myśli.

Ojciec często teraz krzyczy za drzwiami swojego pokoju. Miejsca, którego nie może opuścić, gdyż członki odmówiły mu posłuszeństwa. Nie czuje ich. Zesłano go do wnętrza umysłu, tam gdzie nie może towarzyszyć mu matka.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: