Skarbonka od Ludwika - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
8 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Skarbonka od Ludwika - ebook
O dawnym Jarocinie, o swoim życiu, i nie tylko, opowiada Kazimierz Pawlak.
Wysłuchał i opracował Andrzej Gogulski
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8041-041-1 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słowo wstępu
Często nawet się nie zastanawiamy, jak wiele polskich rodzin, w których nowe pokolenie rodziło się u progu XX wieku, a więc jeszcze w okresie zaborów, albo krótko po odzyskaniu niepodległości, musiało znosić wiele upokorzeń, walczyć z biedą i codziennymi przeciwnościami losu. A kiedy nasza refleksja, obejmie tamten niezwykle trudny dla wszystkich Polaków czas, zdamy sobie sprawę, z ogromnej pracowitości i hartu ducha pokolenia, które wyrosło właśnie w tych upokarzanych, wędrujących do obcych „za chlebem", polskich rodzinach. I mimo wyjątkowo trudnych wówczas warunków społecznych i gospodarczych, dzięki własnej pracy i niezwykłemu uporowi, potrafiły wznieść się ponad to wszystko, potrafiły osiągnąć niespotykany awans społeczny. Potrafiły osiągnąć to, o czym w dzieciństwie, nawet nie marzyli. Dzięki wartościom rodzinnym, przekazywanym z pokolenia na pokolenie, uwierzyli, że dzięki uczciwej pracy, miłości najbliższych, i wierności swoim marzeniom, można osiągnąć wiele.
Ta książka, to historia takiej właśnie jarocińskiej rodziny, historia rodziny Franciszka Pawlaka, opowiedziana przez jego najmłodszego syna Kazimierza.
Przypadek sprawił, że się poznaliśmy. Któregoś dnia, chyba pod koniec 2013 roku, rozmawiałem z Kazimierzem Pawlakiem po raz pierwszy. Moja książka „.. .zaczęło się w Jarocinie", „zawędrowała" wtedy aż do Tych, do pana Kazimierza.
Zamieszczone w książce zdjęcie powstańca wielkopolskiego 1918/19 roku, Stanisława Pawlaka z Mieszkowa - kuzyna pana Kazimierza, rozpoczęła nasze, co raz częstsze, długie rozmowy telefoniczne o historii Jarocina. Czasem wymienialiśmy się listami. I tak zgromadziłem wiele wspomnień i fotografii, z życia pana Kazimierza Pawlaka, i jego rodziny. Wśród nich, są wspomnienia z jego pobytu w Jarocinie, wraz z żoną Anną, latem 2014 roku. Mieliśmy wtedy okazję poznać się osobiście. Pewnego dnia zrodził się pomysł, aby prawie stuletnią rodzinną historię, opowiedzieć jarociniakom. Bo przecież, to także w dużej części, historia Jarocina i jego mieszkańców. Wspomnienia ciężkich lat międzywojennych, hitlerowskiej okupacji, i lat powojennych...
Pragnę podziękować panu Kazimierzowi Pawlakowi, za zaufanie jakim mnie obdarzył, opowiadając historię swojego życia, i powierzył mi opracowanie i wydanie książki „Skarbonka od Ludwika".
Andrzej GogulskiI. Pamięci mego brata Ludwika
Wspomnienia moje pragnę poświęcić memu bratu Ludwikowi, zmarłemu w dniu 18 września 1999 roku. Człowiekowi zasłużonemu dla rodziny i społeczeństwa.
Mój brat Ludwik Alojzy Pawlak, urodził się 22 listopada 1911roku w Hamborn, dzielnicy Duisburga w Niemczech. Był czwartym z kolei dzieckiem naszych rodziców: Franciszka i Marii z d. Stawicka, którzy przed I wojną światową, wyemigrowali z Wielkopolski do Niemiec „za chlebem". Tam na obczyźnie się poznali, pobrali i spłodzili 7-mioro dzieci, z którymi wrócili do Polski po odzyskaniu niepodległości.
Był to bardzo trudny czas, okres biedy i bezrobocia. Naszej rodzinie wiodło się wówczas bardzo źle. Niełatwo było utrzymać 7-mioro, a po moim urodzeniu już w Polsce, 8-mioro dzieci. Nie poprawiło się też później, gdy dwie najstarsze siostry wyszły za mąż.
Ojciec pracował w magistracie na podrzędnym stanowisku, siostra Anna dorabiała szyciem po zakończeniu nauki u mistrzyni krawieckiej, a brat Antoni uczył się zawodu w warsztacie stolarskim. Kiedy w latach 30-tych, zwolniono ojca z pracy, Ludwik był finansową podporą rodziny, pracując w Komunalnej Kasie Oszczędności w Jarocinie. Za 100 zł, które oddawał naszej matce i niewielkie zarobki naszej siostry Anny, rodzice musieli utrzymać 8-osobową rodzinę. Brat Antoni po ukończeniu nauki w szkole powszechnej, nie miał pracy, siostra Maria też nie pracowała po ukończeniu szkoły. Ja po szkole powszechnej byłem trzy lata bezrobotnym, bo nie było pieniędzy na Gimnazjum, chociaż szkołę ukończyłem jako prymus.
Ludwik był z nas najstarszy i w okresie bezrobocia uczył mnie, najmłodszego z rodzeństwa, oszczędności i pracy. Przyniósł mi kiedyś skarbonkę z Komunalnej Kasy Oszczędności i założył książeczkę oszczędnościową. Załatwił mi też rozwożenie abonentom 10 gazet, po pobraniu ich codziennie z PKP, oraz drugie zajęcie, czyli tzw. „kurendę". Polegało to na zawiadamianiu za podpisem, członków trzech jarocińskich organizacji, o zebraniach i kasowaniu od nich składek członkowskich. Zarabiałem miesięcznie 5 złotych. Oszczędzając zarobione pieniądze, mogłem za jakiś czas kupić stary rower, ubranie i buty.
WERSJA DEMOII. Wspomnienia z mojej młodości
Urodziłem się 28 listopada 1921 roku w Mieszkowie koło Jarocina. Tam, 27 marca 1880 roku urodził się też mój ojciec Franciszek. Prawdopodobnie dziadek Władysław także przyszedł na świat w Mieszkowie. W tej miejscowości, 7 maja 1902 roku, urodził sie również mój najstarszy z kuzynów Stanisław Pawlak - uczestnik Powstania Wielkopolskiego i Powstania Śląskiego. Zmarł 29 marca 1988 roku.
Można się czasem spotkać z określeniem, że Mieszków to „wieś generałów". W tej bowiem miejscowości urodzili się późniejsi generałowie: Stanisław Taczak - pierwszy dowódca Powstania Wielkopolskiego 1918/1919r., oraz Heliodor Cepa.
Dziadek Władysław mieszkał w dużej czterorodzinnej chałupie pokrytej strzechą, przy obecnej ulicy Jarocińskiej 11. Po śmierci dziadka dwie izby zajmował młodszy brat ojca Ignacy z rodziną, a w pozostałych izbach mieszkały siostry ojca: Jadwiga i młodsza Wiktoria. Pamiętam ten dom, ponieważ jako dzieciak idąc z rodzicami i rodzeństwem pieszo siedem kilometrów z Jarocina, odwiedzaliśmy rodzeństwo ojca.
Opowiadanie historii rodziny rozpocznę jednak od czasów, kiedy ojciec wyemigrował „za chlebem" do Niemiec. Zamieszkał tam w dzielnicy Hamborn, w miejscowości Duisburg w Westfalii. Był to rok 1905, może wcześniej, czyli u progu XX wieku. Poznał tam swoją przyszłą żonę Marjannę Stawicką, pochodzącą z okolic Ostrzeszowa, która także wyjechała do Westfalii „za chlebem".
WERSJA DEMOIII. Ciężkie lata okupacji Jarocin 1939 - 1945.
Stało się to czego wszyscy się obawiali. Okupant zajął bez bitwy nasze miasto Jarocin. Butne powiedzenie Hitlera: „My nie mamy masła, ale mamy armaty", zostało zmaterializowane w postaci klęsk polskiego wojska w czasie kampanii wrześniowej 1939r. Mimo wybuchu wojny swoje obowiązki musiałem wykonywać jak każdego dnia. Pojechałem więc rowerem do pracy. Kierownik zakładu pan Błaszczyk był na miejscu. Gazownia, elektrownia i wodociągi pracowały jak co dzień. Na urzędowym druku „Zarząd Miejski w Jarocinie", datowanym 7.09.1939r., z podpisem wiceburmistrza Świerkowskiego, otrzymałem ostatnie w języku polskim zaświadczenie, że jestem pracownikiem Zakładów Miejskich Siły, Światła i Wody - Elektrowni i Gazowni. Wszystkie następne zaświadczenia były już w języku niemieckim. Wiceburmistrz Antoni Świerkowski, był właścicielem stacji benzynowej na rogu ulicy Poznańskiej i Kasztanowej,
oraz zakładu produkującego wyroby betonowe, takie jak rury i dachówki. Pełnił funkcję burmistrza, zastępując nieobecnego burmistrza Edmunda Rogalskiego, który wykonując rozkazy 3 września ewakuował się z dokumentami miejskimi na wschód, do czasu przejęcia władzy w Jarocinie przez władze niemieckie, tj. do 7 września 1939r. Znałem się dobrze z synem Świerkowskiego, który prawdopodobnie miał też obywatelstwo amerykańskie, jeszcze z czasów kiedy tam przebywał i pracował.
W pierwszych dniach okupacji niemieckiej dostałem polecenie naprawy instalacji elektrycznej w Gimnazjum przy ulicy Kościuszki, w którym stacjonowali hitlerowcy. Pokazywali mi palcem puszki podtynkowej instalacji, mówiąc: hier. Domyśliłem się, że oznacza to „tu" lub „tam". Potwierdziła to później moja siostra Anna, która przed powrotem do Polski po I wojnie światowej, ukończyła szkołę niemiecką w Hamborn, w dzielnicy Duisburga.
Instalację naprawiłem, o czym powiadomiłem kierownika Błaszczyka. Po powrocie do domu opowiedziałem o tym moim pierwszym spotkaniu z niemieckimi żołnierzami, i poprosiłem siostrę, aby przetłumaczyła mi to czego nie rozumiałem po niemiecku, a zapisałem sobie fonetycznie w kalendarzyku: „ich fersztejn nich dojcz"! Wypowiedzenie kiedyś tego zdania, skończyło się dla mnie fatalnie. Ale wrócę do tych wspomnień na dalszych stronach.
Przy niektórych poważniejszych pracach, do czasu powrotu z wojny majstra Stachowiaka, pomagał mi bardzo sympatyczny hydraulik Alfons Heidekorn- jak się niedawno dowiedziałem był powstańcem wielkopolskim 1918/1919 roku. Sam o tym nic nie wspominał, pewnie tak jak wielu innych powstańców. Byli na hitlerowskich listach śmierci. W pierwszych dniach września, chyba 3-go, przed zabudowaniami wsi Cielcza, za lasem po lewej stronie od Jarocina, spadł polski samolot myśliwski „Karaś" z ranną załogą. Pojechałem tam z ciekawości. W czasie rozglądania się za jakąś pamiątką z tego niezwykłego wydarzenia - podobnie zachowywało się kilka innych osób, dwukołową jednokonną bryczką przyjechał ku wielkiemu zdziwieniu obecnych, książę Hans von
Radolin, z gwardianem zakonu oo. Franciszkanów. Książę stojąc obok mnie, wyraził po polsku swoją obawę, że może nastąpić wybuch benzyny. Podniosłem więc leżący koło mnie metalowy spiczasty palik, wskoczyłem na lewe skrzydło i przez wlot paliwa przebiłem dno zbiornika, co umożliwiło wyciek paliwa. Niewielką metalową skrzyneczkę z wyłącznikami i bezpiecznikami, którą zabrałem na pamiątkę, przekazałem kilkanaście lat temu do Muzeum Regionalnego w Jarocinie. W końcu września 1939 roku, wrócił do domu z wojny, po klęsce naszej armii w kampanii wrześniowej, mój majster Aleksander Stachowiak. Dowiedział się, że jego żona zginęła w pierwszych dniach wojny, w transporcie kolejowym jadącym w kierunku Warszawy, od kul niemieckiego pilota, który strzelał do uciekających z transportu ludzi. Starsza z jego córek została ranna. Wrócił też do pracy, więc zaczęliśmy znowu oboje obsługiwać miejską sieć kablową, napowietrzną, oraz wewnętrzne instalacje. W następnych latach przydzielono nam w charakterze uczni: Gautera - syna niemieckiej rodziny zatrudnionej w jednym z majątków ziemskich, potem Łabędzia - syna przedwojennego naczelnika Poczty Polskiej w Jarocinie, oraz najmłodszego z nich Niemca (nazwiska nie pamiętam - mówiliśmy na niego Ari), który jednak nie popracował z nami zbyt długo.
WERSJA DEMOIV. Powojenna rzeczywistość, i służba wojskowa.
Pierwsze napisy w języku polskim, po wyzwoleniu Jarocina w dniu 24 stycznia 1945 roku, ukazały się na pięciu transformatorach wysokiego napięcia. Wspominałem wcześniej, że na początku okupacji polskie tablice ostrzegawcze, musieliśmy zastąpić niemieckimi. Schowaliśmy je w bezpiecznym miejscu, gdzie przeleżały całą wojnę, i tak doczekały czasu, kiedy znowu po nie sięgnęliśmy, żeby z powrotem zamocować na swoim miejscu - tam gdzie były przed wybuchem wojny.
Ponieważ Niemcy przed opuszczeniem Jarocina wysadzili w powietrze budynek elektrowni miejskiej i jeden zbiornik gazu, powstały z tego powodu wielkie kłopoty z zaopatrzeniem w energię elektryczną mieszkańców miasta, ośrodki przemysłowe i budynki użyteczności publicznej. Pierwszym ratunkiem była elektrownia kolejowa, ale ze względu na jej niewielką moc, trzeba było często ograniczać dostawy energii do prywatnych odbiorców. Drugim zastępczym źródłem zasilania była roszarnia lnu w Wita- szycach. Znajdujący się tam jeden agregat prądotwórczy o mocy 2.500 kVA (kilovoltoamper), przez istniejącą już sieć wysokiego napięcia znacznie lepiej zaspokajał zapotrzebowanie w energie elektryczną miasto. W pierwszej kolejności połączyliśmy szpital i urzędy publiczne, a także gazownię i wodociągi. Następnie zakłady przemysłowe. Stopniowo podłączaliśmy też sieć elektryczną do mieszkań prywatnych. Jako pierwszą, do zasilania z sieci transformatora przy ulicy Pleszewskiej - dzisiaj Wojska Polskiego (koło zakładów drzewnych), podłączyłem za zgodą majstra Stachowiaka, ulicę Stefana Malinowskiego, gdzie zamieszkaliśmy z powrotem w naszym domu. Zniszczone pomieszczenia, zamienione przez Niemca na skład opału, musieliśmy doprowadzić do stanu używalności, co kosztowało nas wiele pracy, i nie tylko.
Następnym etapem elektryfikacji Jarocina, była budowa linii wysokiego napięcia (15 tys. Volt), która prowadzona była wzdłuż linii kolejowej w kierunku Gniezna. Linię tę po lewej stronie nasypu kolejowego budowała firma. Natomiast Zarząd Miasta Jarocina budował drewniany budynek za wiaduktem kolejowym po prawej stronie ulicy Poznańskiej. Pracowali przy tej budowie wynajęci cieśle oraz my, pracownicy Miejskich Zakładów. Pomagała nam grupa bardzo sympatycznych i wesołych obywateli z Czechosłowacji, którzy wracali do domu z przymusowych robót w Niemczech. Po ukończeniu budowli zainstalowaliśmy w niej dwa transformatory dużej mocy. Jeden był przeznaczony do przetwarzania wspomnianej linii 15 tys. Volt, na napięcie 380/220 Volt. Drugi natomiast przeznaczony był do przetwarzania napięcia 380/220 Volt, na napięcie 3 tys. Volt, stosowane w sieci miejskiej od początku istnienia elektrowni miejskiej w Jarocinie. Po uruchomieniu sieci doprowadzonej do podwójnej stacji transformatorowej, miejska sieć elektryczna w pełni zapewniała zapotrzebowanie odbiorców. Niestety nie pamiętam daty tego doniosłego wydarzenia. Kierownictwo miejskich zakładów nazywanych przed wojna Światła Siły i Wodociągów, objął Błaszczyk, który pracował przed wojną i w czasie okupacji w tym zakładzie. Mistrzem prowadzącym wszelkie roboty elektryczne był nadal Aleksander Stachowiak. Oprócz mnie, pracował jeszcze zatrudniony po wojnie bardzo sympatyczny elektryk Stanisław Świderski.
Marzyłem o kontynuacji wykształcenia, ale nie było to możliwe, ponieważ otrzymałem powołanie do wojska. Zarządzeniem nowych władz państwowych powołano pięć roczników, czyli urodzonych w latach od 1921 do 1925 roku. Mężczyźni z tych roczników zobowiązani byli stawić się przed komisją wojskową, która w Jarocinie miała wtedy siedzibę w Domu św. Józefa przy ulicy św. Ducha. Pamiętam, że wraz ze mną stawał przed komisją były przedwojenny taksówkarz z jedną noga krótszą o pięć centymetrów. Musiał także zdjąć specjalny but z grubą podeszwą, aby pokazać stopę. Kiedy zgłosiłem w pracy, że byłem na komisji wojskowej i zostałem zakwalifikowany do kategorii „A", kierownik zakładów Błaszczyk chciał się odwoływać do władz wojskowych, aby mnie zwolnić z obowiązku służby wojskowej. Uznałem, że po tylu latach okupacji byłoby to nieuczciwe, takie „wymigiwanie" się od obowiązku walki z hitlerowskim najeźdźcą. Był kwiecień 1945r., wciąż trwała jeszcze wojna.
Po otrzymaniu wezwania zdałem klucze od transformatorów i z przykrością pożegnałem się z wieloletnimi współpracownikami. Przeżyliśmy razem wiele trudnych lat i niebezpiecznych sytuacji. Wezwanie otrzymałem z obowiązkiem stawienia się przed Komisją Wojskową w Kaliszu 24 kwietnia 1945 roku. Razem ze mną wezwanie otrzymali też: Józef Szymczak mieszkający na Ługach, Doring (nie pamiętam imienia) mieszkający na początku ulicy Wodnej, i Czesław Kasprzak z ulicy Św. Ducha. Z Kalisza przetransportowano nas w małej grupie do Koluszek, gdzie w nocy bardzo długo czekaliśmy na peronie na dalszy transport, którym dotarliśmy do Tomaszowa Mazowieckiego. W usytuowanych w lesie barakach przechodziliśmy kwarantannę. Ostrzyżono nam krótko włosy, później kąpiel, i każdy dostał specjalny silny zastrzyk. Jeden z poborowych stracił po nim przytomność. Otrzymaliśmy też umundurowanie: drelichową bluzę, spodnie i czapkę polówkę z piastowskim orłem bez korony.
Wszystko to magazynier wyrzucał nam na stół „jak leci". Jednym się dostały za duże, innym za małe wymiary, później co było trzeba wymienialiśmy między sobą. Bieliznę stanowiła koszula i kalesony płócienne z trokami do wiązania. Buty były używane różnej produkcji, i do tego onuce.
Podczas kwarantanny dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w 21. Zapasowym Pułku Artylerii, uznanym jako wojenna szkoła podoficerska. Później przeniesiono mnie do dywizjonu dział ZIS-3, kaliber 76 mm, wzór 1942. Kwaterowaliśmy w przedwojennym gimnazjum na pierwszym piętrze, przy ulicy Św. Antoniego. Znalazłem się w 3-ej drużynie 2-ego plutonu 3-ej baterii, w której był także Józef Szymczak. Jarociniacy Doring i Kasprzak byli w innej drużynie.
WERSJA DEMOV. Życie z daleka od rodzinnych stron
Poważny zwrot w moim życiu nastąpił w 1953 roku. Z powodu nieporozumień między moją żoną Henryką, a jej matka Antoniną, postanowiłem za namową kuzyna żony, inżyniera elektryka Mariana Moczyńskiego, mieszkającego z rodziną w Ligocie koło Katowic, przenieść się na Śląsk. Motywowany otrzymaniem tam mieszkania w krótkim czasie, podjąłem to ryzyko, nawet gdybym musiał pracować w kopalni. Wierzyłem, że moje plany będę mógł zrealizować dość szybko, chociaż moja bratowa Irena zniechęcała mnie do tej decyzji. Twierdziła, że jej mąż, a mój brat pracował w kopalni i długo nie wytrzymał. Pomogła mi więc znaleźć pracę w Chrzanowskich Zakładach Materiałów Ogniotrwałych w Chrzanowie, które podlegały pod hutnictwo. Ponieważ zakłady te nie gwarantowały przydziału mieszkania, a pracownicy często chorowali na pylicę, pojechałem do powstającej kopalni węgla kamiennego „Wesoła" i złożyłem pismo o przyjęcie do pracy pod ziemią.
Tak się zaczął zupełnie nowy rozdział mego życia. Od 17 grudnia 1953 roku podjąłem pracę w Kopalni Węgla Kamiennego „Wesoła" koło Mysłowic, jako elektryk dołowy. Początki asymilacji w zupełnie innych warunkach były trudne. Przechodziłem nawet momenty złamania. Ale dzięki przyjaznemu traktowaniu mnie przez rodowitych ślązaków, pozwoliły mi przetrzymać te kryzysowe chwile.
W górnictwie dołowym obowiązują zaostrzone przepisy, dotyczące instalacji elektrycznych. Dlatego kierowany byłem często na specjalistyczne szkolenia. Niezależnie od szkoleń zakładowych, zacząłem się przygotowywać do nauki w szkole średniej. Namówił mnie i przygotował, wspomniany wcześniej kuzyn, inżynier elektryk Marian Moczyński. Udzielał mi korepetycji, z fizyki, matematyki, i innych przedmiotów. W roku 1954 rozpocząłem naukę w Technikum Zaocznym Hutniczym i Górnictwa Rud w Śląskich Zakładach Techniczno-Naukowych, w Katowicach. Zakłady te słyną do dziś z bardzo wysokiego stopnia nauczania. Dzięki przygotowaniom kuzyna, dobrze zdałem egzamin wstępny i zostałem przyjęty na semestr trzeci.
Przez niecały rok mieszkałem w czteroosobowym pokoju w Domu Górnika ze stołówką. Dojazdy do Katowic były wówczas dość kłopotliwe. Kolejką kopalnianą dojeżdżałem do miejscowości Kosztowy, potem szedłem kilkaset metrów przez las do stacji PKP Kosztowy na linii kolejowej Oświęcim - Katowice.
Po niespełna roku pracy w kopalni, w 1954, otrzymałem upragnione dwupokojowe mieszkanie z kuchnią i łazienką na drugim piętrze, w Tychach. Było to spełnienie moich marzeń o własnym mieszkaniu. Zanim przewieźliśmy meble, spaliśmy na podłodze, a dwuletni Gabryś w wannie na przyniesionej z budowy macie z trzciny. Udałem się też do Witaszyc po mój motocykl „Standard" wyprodukowany we Frankfurcie nad Menem, trzybiegowy na licencji angielskiej. Motocykl budził wielkie zainteresowanie. Kupiłem go jeszcze przed wyjazdem na Śląsk, a po otrzymaniu mieszkania pojechałem nim z Witaszyc do Tych. Dojeżdżałem nim na wykłady do Katowic.
W 1955 roku, podczas pracy pod napięciem, uległem wypadkowi porażenia prądem, przegubu prawej ręki. Miałem później nie małe kłopoty w codziennym zwykłym funkcjonowaniu. Na przykład w szkole notatki robiłem lewą ręką. Szło mi to nieźle, ale myliłem się najwięcej w pisaniu cyfry „3". Nauka w systemie zaocznym nie jest łatwa. Nie miałem na miejscu kolegi, z którym łatwiej byłoby mi rozwiązywać zadania, szczególnie z wyższej matematyki. Kiedyś umówiłem się z jednym kolegą z klasy mieszkającym w Tychach, ale kiedy usiedliśmy przy stole, kolega po prostu zasnął...
Po ukończeniu nauki w roku szkolnym 1956/197, zdałem egzamin w specjalności „urządzenia elektryczne w przemyśle" i otrzymałem świadectwo dojrzałości nr 5/1957/1/El, z prawem używania tytułu technik elektryk. Nie zdecydowałem się jednak na wyższe studia. Miałem bowiem świadomość, że dotychczasowa moja nauka, kosztowała całą rodzinę wiele wyrzeczeń, i utraconych na zawsze chwil. Zdobyłem maturę, ale straciłem żonę.
Aby dokończyć to, co zacząłem, uczyłem się po nocach, wielokrotnie w niedogrzewanym mieszkaniu, z poduszką elektryczną pod koszulą, i kablem wyciągniętym przez kołnierz. A wstawać trzeba było o 4.30, aby zdążyć na szóstą do pracy. Byłem nie wyspany i przemęczony. Po pięćdziesięciogodzinnym kursie, od 2 stycznia do 18 lutego 1956 roku, z wykładami po pracy, zdałem egzamin z wynikiem bardzo dobrym i otrzymałem uprawnienia jako elektromonter dołowy. Dwa lata później 28 czerwca 1958 roku, zdałem jeszcze jeden egzamin przed zakładową komisją kwalifikacyjną, również z wynikiem bardzo dobrym, i uzyskałem tytuł zawodowy: elektromonter górniczy. Za pięcioletnią nienaganną pracę w górnictwie, 30 maja 1959 roku, Uchwałą Rady Państwa, odznaczony zostałem „Brązowym Krzyżem Zasługi". Kierownik działu personalnego (kadr), przekazując mi tę wiadomość był zaskoczony, kiedy mu powiedziałem, że już mam jeden „Krzyż" tego stopnia otrzymany w wojsku. Według ustawy, po „brązowym" należał mi się „Srebrny Krzyż Zasługi". Otrzymałem go dziesięć lat później 29 września 1969 roku.
Kiedy 13 lutego 1961 roku zwolnił się etat, na wniosek dyrekcji kopalni, Okręgowy Urząd Górniczy powierzył mi stanowisko dozorcy urządzeń górniczych. Był to najniższy stopień dozoru w górnictwie, czyli stanowisko sztygara. Na „Barbórkę', czyli w Dniu Górnika 4 grudnia 1961 roku , Zjednoczenie Przemysłu Węglowego nadało mi III stopień Technika Górnika. Podczas pracy na stanowisku sztygara, uległem dość poważnemu wypadkowi, w wyniku czego doznałem złamania miednicy przez bryłę węgla, którą zostałem przyciśnięty podczas transportowania przenośnikiem. Przeleżałem z tego powodu pięć tygodni w szpitalu górniczym w Murckach. Dnia 1 lutego 1963 roku awansowałem na stanowisko sztygara zmianowego, a 4 grudnia 1967 roku, otrzymałem stopień Technika Górnika II stopnia, natomiast 3 września 1969 roku zostałem zatwierdzony przez Okręgowy Urząd Górniczy na stanowisko sztygara oddziałowego urządzeń elektrycznych na dole, czyli kierownika oddziału elektrycznego urządzeń dołowych. Latem, 31 lipca 1971 roku zawarłem związek małżeński z Anną Urbaniec. Jej syn po osiągnięciu pełnoletności, przyjął moje nazwisko. Obecnie jest profesorem zwyczajnym w Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu, i ma wiele zasług na polu artystycznym w dziedzinie szkła artystycznego. W swoim dorobku ma dziesiątki wystaw na całym świecie.
Pierwszy stopień górniczy otrzymałem w święto górnicze 4 grudnia 1971 roku, decyzją Jaworznicko-Mikołowskiego Zjednoczenia Przemysłu węglowego. We wszystkich trzech stopniach, przysługuje górnikowi prawo do noszenia białego pióropusza na czapce munduru galowego. Górnicy mający pierwszy stopień, posiadają jeszcze trzy ozdobne guziki na pagonach rękawów.
Na tatrzańskich szlakach i za granicą...
Po przejściu do dozoru zaprzyjaźniłem się z kolegą Teodorem Gałką, także sztygarem w dozorze elektrycznym i prezesem Koła Zakładowego , Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego. W ramach tego Koła, w niedziele wolne od dyżurów, zacząłem uprawiać turystykę górską. Co roku organizowaliśmy jedno i wielodniowy rajd górski z metą w Zakładowym Domu Wypoczynkowym w Zwoi. Przez przeszło dwadzieścia pięć lat, co roku uczestniczyliśmy w ogólnokrajowym rajdzie tatrzańskim, zdobywając wielokrotnie nagrody za liczbę uczestników. Przeszliśmy prawie wszystkie trasy tatrzańskie. Z młodszym kolegą zaliczyliśmy także Rysy, najwyższy polski szczyt w Tatrach. Braliśmy też udział w dwutygodniowej imprezie w Wielkiej i Małej Fatrze w Czechosłowacji. W tatrzańskich imprezach spotykaliśmy się z jarocińską grupą turystów, którą prowadził kolega Franciszek Olgrzymek. Z tamtego czasu, moją dumą są wszystkie jakie można zdobyć „Górskie Odznaki Turystyczne", wraz z odznaką „Za Wytrwałość". Posiadam też brązową, srebrną i złotą odznakę „ Turysta Dolnego Śląska". Przez pięć lat z rzędu, jeździliśmy w Bieszczady z namiotami, gdzie przeszliśmy wszystkie szlaki. Posiadam także dwie odznaki „Za Zasługi dla Oddziału PTTK Katowice" i „Za Zasługi dla Oddziału PTTK Oddział Mysłowice". Jestem w dalszym ciągu członkiem Oddziału PTTK w Tychach i od 29 lat posiadam legitymację „Organizatora Turystyki", którą wykorzystuję do prowadzenia wycieczek. Jeden z redaktorów „Dziennika Zachodniego", po wywiadzie ze mną, zatytułował artykuł ze zdjęciem „Góral z Pyrlandii".
W 1971 roku kupiliśmy z żoną Anną, nasz pierwszy samochód. Była to górnozaworowa „Warszawa 223". Służyła nam przeszło dziesięć lat. Jeździliśmy nią do Drezna, Lipska i Berlina. Zwiedziliśmy stolicę Czechosłowacji, Pragę. Odwiedziliśmy też obóz koncentracyjny Mauthausen w Austrii, gdzie był więziony mój najstarszy brat Ludwik. W powrotnej drodze zwiedziliśmy Wiedeń i Bratysławę. Przez osiem lat jeździliśmy naszą „Warszawą" do gorących źródeł w Harkanach na Węgrzech, przy granicy z Jugosławią. Podczas tych podróży poznaliśmy, a później zaprzyjaźniliśmy się z Węgrem, mieszkającym w Sahach, po słowackiej stronie. Stefan Pely był emerytowanym doktorem praw, świetnie znający język polski. „Warszawą" podróżowało pięć osób, przejechaliśmy przez Rumunię do Bułgarii, gdzie spędziliśmy wczasy nad Morzem Czarnym. W drodze powrotnej zwiedziliśmy Bukareszt, po tym, jak miasto dotknęło trzęsienie ziemi.
WERSJA DEMO
Często nawet się nie zastanawiamy, jak wiele polskich rodzin, w których nowe pokolenie rodziło się u progu XX wieku, a więc jeszcze w okresie zaborów, albo krótko po odzyskaniu niepodległości, musiało znosić wiele upokorzeń, walczyć z biedą i codziennymi przeciwnościami losu. A kiedy nasza refleksja, obejmie tamten niezwykle trudny dla wszystkich Polaków czas, zdamy sobie sprawę, z ogromnej pracowitości i hartu ducha pokolenia, które wyrosło właśnie w tych upokarzanych, wędrujących do obcych „za chlebem", polskich rodzinach. I mimo wyjątkowo trudnych wówczas warunków społecznych i gospodarczych, dzięki własnej pracy i niezwykłemu uporowi, potrafiły wznieść się ponad to wszystko, potrafiły osiągnąć niespotykany awans społeczny. Potrafiły osiągnąć to, o czym w dzieciństwie, nawet nie marzyli. Dzięki wartościom rodzinnym, przekazywanym z pokolenia na pokolenie, uwierzyli, że dzięki uczciwej pracy, miłości najbliższych, i wierności swoim marzeniom, można osiągnąć wiele.
Ta książka, to historia takiej właśnie jarocińskiej rodziny, historia rodziny Franciszka Pawlaka, opowiedziana przez jego najmłodszego syna Kazimierza.
Przypadek sprawił, że się poznaliśmy. Któregoś dnia, chyba pod koniec 2013 roku, rozmawiałem z Kazimierzem Pawlakiem po raz pierwszy. Moja książka „.. .zaczęło się w Jarocinie", „zawędrowała" wtedy aż do Tych, do pana Kazimierza.
Zamieszczone w książce zdjęcie powstańca wielkopolskiego 1918/19 roku, Stanisława Pawlaka z Mieszkowa - kuzyna pana Kazimierza, rozpoczęła nasze, co raz częstsze, długie rozmowy telefoniczne o historii Jarocina. Czasem wymienialiśmy się listami. I tak zgromadziłem wiele wspomnień i fotografii, z życia pana Kazimierza Pawlaka, i jego rodziny. Wśród nich, są wspomnienia z jego pobytu w Jarocinie, wraz z żoną Anną, latem 2014 roku. Mieliśmy wtedy okazję poznać się osobiście. Pewnego dnia zrodził się pomysł, aby prawie stuletnią rodzinną historię, opowiedzieć jarociniakom. Bo przecież, to także w dużej części, historia Jarocina i jego mieszkańców. Wspomnienia ciężkich lat międzywojennych, hitlerowskiej okupacji, i lat powojennych...
Pragnę podziękować panu Kazimierzowi Pawlakowi, za zaufanie jakim mnie obdarzył, opowiadając historię swojego życia, i powierzył mi opracowanie i wydanie książki „Skarbonka od Ludwika".
Andrzej GogulskiI. Pamięci mego brata Ludwika
Wspomnienia moje pragnę poświęcić memu bratu Ludwikowi, zmarłemu w dniu 18 września 1999 roku. Człowiekowi zasłużonemu dla rodziny i społeczeństwa.
Mój brat Ludwik Alojzy Pawlak, urodził się 22 listopada 1911roku w Hamborn, dzielnicy Duisburga w Niemczech. Był czwartym z kolei dzieckiem naszych rodziców: Franciszka i Marii z d. Stawicka, którzy przed I wojną światową, wyemigrowali z Wielkopolski do Niemiec „za chlebem". Tam na obczyźnie się poznali, pobrali i spłodzili 7-mioro dzieci, z którymi wrócili do Polski po odzyskaniu niepodległości.
Był to bardzo trudny czas, okres biedy i bezrobocia. Naszej rodzinie wiodło się wówczas bardzo źle. Niełatwo było utrzymać 7-mioro, a po moim urodzeniu już w Polsce, 8-mioro dzieci. Nie poprawiło się też później, gdy dwie najstarsze siostry wyszły za mąż.
Ojciec pracował w magistracie na podrzędnym stanowisku, siostra Anna dorabiała szyciem po zakończeniu nauki u mistrzyni krawieckiej, a brat Antoni uczył się zawodu w warsztacie stolarskim. Kiedy w latach 30-tych, zwolniono ojca z pracy, Ludwik był finansową podporą rodziny, pracując w Komunalnej Kasie Oszczędności w Jarocinie. Za 100 zł, które oddawał naszej matce i niewielkie zarobki naszej siostry Anny, rodzice musieli utrzymać 8-osobową rodzinę. Brat Antoni po ukończeniu nauki w szkole powszechnej, nie miał pracy, siostra Maria też nie pracowała po ukończeniu szkoły. Ja po szkole powszechnej byłem trzy lata bezrobotnym, bo nie było pieniędzy na Gimnazjum, chociaż szkołę ukończyłem jako prymus.
Ludwik był z nas najstarszy i w okresie bezrobocia uczył mnie, najmłodszego z rodzeństwa, oszczędności i pracy. Przyniósł mi kiedyś skarbonkę z Komunalnej Kasy Oszczędności i założył książeczkę oszczędnościową. Załatwił mi też rozwożenie abonentom 10 gazet, po pobraniu ich codziennie z PKP, oraz drugie zajęcie, czyli tzw. „kurendę". Polegało to na zawiadamianiu za podpisem, członków trzech jarocińskich organizacji, o zebraniach i kasowaniu od nich składek członkowskich. Zarabiałem miesięcznie 5 złotych. Oszczędzając zarobione pieniądze, mogłem za jakiś czas kupić stary rower, ubranie i buty.
WERSJA DEMOII. Wspomnienia z mojej młodości
Urodziłem się 28 listopada 1921 roku w Mieszkowie koło Jarocina. Tam, 27 marca 1880 roku urodził się też mój ojciec Franciszek. Prawdopodobnie dziadek Władysław także przyszedł na świat w Mieszkowie. W tej miejscowości, 7 maja 1902 roku, urodził sie również mój najstarszy z kuzynów Stanisław Pawlak - uczestnik Powstania Wielkopolskiego i Powstania Śląskiego. Zmarł 29 marca 1988 roku.
Można się czasem spotkać z określeniem, że Mieszków to „wieś generałów". W tej bowiem miejscowości urodzili się późniejsi generałowie: Stanisław Taczak - pierwszy dowódca Powstania Wielkopolskiego 1918/1919r., oraz Heliodor Cepa.
Dziadek Władysław mieszkał w dużej czterorodzinnej chałupie pokrytej strzechą, przy obecnej ulicy Jarocińskiej 11. Po śmierci dziadka dwie izby zajmował młodszy brat ojca Ignacy z rodziną, a w pozostałych izbach mieszkały siostry ojca: Jadwiga i młodsza Wiktoria. Pamiętam ten dom, ponieważ jako dzieciak idąc z rodzicami i rodzeństwem pieszo siedem kilometrów z Jarocina, odwiedzaliśmy rodzeństwo ojca.
Opowiadanie historii rodziny rozpocznę jednak od czasów, kiedy ojciec wyemigrował „za chlebem" do Niemiec. Zamieszkał tam w dzielnicy Hamborn, w miejscowości Duisburg w Westfalii. Był to rok 1905, może wcześniej, czyli u progu XX wieku. Poznał tam swoją przyszłą żonę Marjannę Stawicką, pochodzącą z okolic Ostrzeszowa, która także wyjechała do Westfalii „za chlebem".
WERSJA DEMOIII. Ciężkie lata okupacji Jarocin 1939 - 1945.
Stało się to czego wszyscy się obawiali. Okupant zajął bez bitwy nasze miasto Jarocin. Butne powiedzenie Hitlera: „My nie mamy masła, ale mamy armaty", zostało zmaterializowane w postaci klęsk polskiego wojska w czasie kampanii wrześniowej 1939r. Mimo wybuchu wojny swoje obowiązki musiałem wykonywać jak każdego dnia. Pojechałem więc rowerem do pracy. Kierownik zakładu pan Błaszczyk był na miejscu. Gazownia, elektrownia i wodociągi pracowały jak co dzień. Na urzędowym druku „Zarząd Miejski w Jarocinie", datowanym 7.09.1939r., z podpisem wiceburmistrza Świerkowskiego, otrzymałem ostatnie w języku polskim zaświadczenie, że jestem pracownikiem Zakładów Miejskich Siły, Światła i Wody - Elektrowni i Gazowni. Wszystkie następne zaświadczenia były już w języku niemieckim. Wiceburmistrz Antoni Świerkowski, był właścicielem stacji benzynowej na rogu ulicy Poznańskiej i Kasztanowej,
oraz zakładu produkującego wyroby betonowe, takie jak rury i dachówki. Pełnił funkcję burmistrza, zastępując nieobecnego burmistrza Edmunda Rogalskiego, który wykonując rozkazy 3 września ewakuował się z dokumentami miejskimi na wschód, do czasu przejęcia władzy w Jarocinie przez władze niemieckie, tj. do 7 września 1939r. Znałem się dobrze z synem Świerkowskiego, który prawdopodobnie miał też obywatelstwo amerykańskie, jeszcze z czasów kiedy tam przebywał i pracował.
W pierwszych dniach okupacji niemieckiej dostałem polecenie naprawy instalacji elektrycznej w Gimnazjum przy ulicy Kościuszki, w którym stacjonowali hitlerowcy. Pokazywali mi palcem puszki podtynkowej instalacji, mówiąc: hier. Domyśliłem się, że oznacza to „tu" lub „tam". Potwierdziła to później moja siostra Anna, która przed powrotem do Polski po I wojnie światowej, ukończyła szkołę niemiecką w Hamborn, w dzielnicy Duisburga.
Instalację naprawiłem, o czym powiadomiłem kierownika Błaszczyka. Po powrocie do domu opowiedziałem o tym moim pierwszym spotkaniu z niemieckimi żołnierzami, i poprosiłem siostrę, aby przetłumaczyła mi to czego nie rozumiałem po niemiecku, a zapisałem sobie fonetycznie w kalendarzyku: „ich fersztejn nich dojcz"! Wypowiedzenie kiedyś tego zdania, skończyło się dla mnie fatalnie. Ale wrócę do tych wspomnień na dalszych stronach.
Przy niektórych poważniejszych pracach, do czasu powrotu z wojny majstra Stachowiaka, pomagał mi bardzo sympatyczny hydraulik Alfons Heidekorn- jak się niedawno dowiedziałem był powstańcem wielkopolskim 1918/1919 roku. Sam o tym nic nie wspominał, pewnie tak jak wielu innych powstańców. Byli na hitlerowskich listach śmierci. W pierwszych dniach września, chyba 3-go, przed zabudowaniami wsi Cielcza, za lasem po lewej stronie od Jarocina, spadł polski samolot myśliwski „Karaś" z ranną załogą. Pojechałem tam z ciekawości. W czasie rozglądania się za jakąś pamiątką z tego niezwykłego wydarzenia - podobnie zachowywało się kilka innych osób, dwukołową jednokonną bryczką przyjechał ku wielkiemu zdziwieniu obecnych, książę Hans von
Radolin, z gwardianem zakonu oo. Franciszkanów. Książę stojąc obok mnie, wyraził po polsku swoją obawę, że może nastąpić wybuch benzyny. Podniosłem więc leżący koło mnie metalowy spiczasty palik, wskoczyłem na lewe skrzydło i przez wlot paliwa przebiłem dno zbiornika, co umożliwiło wyciek paliwa. Niewielką metalową skrzyneczkę z wyłącznikami i bezpiecznikami, którą zabrałem na pamiątkę, przekazałem kilkanaście lat temu do Muzeum Regionalnego w Jarocinie. W końcu września 1939 roku, wrócił do domu z wojny, po klęsce naszej armii w kampanii wrześniowej, mój majster Aleksander Stachowiak. Dowiedział się, że jego żona zginęła w pierwszych dniach wojny, w transporcie kolejowym jadącym w kierunku Warszawy, od kul niemieckiego pilota, który strzelał do uciekających z transportu ludzi. Starsza z jego córek została ranna. Wrócił też do pracy, więc zaczęliśmy znowu oboje obsługiwać miejską sieć kablową, napowietrzną, oraz wewnętrzne instalacje. W następnych latach przydzielono nam w charakterze uczni: Gautera - syna niemieckiej rodziny zatrudnionej w jednym z majątków ziemskich, potem Łabędzia - syna przedwojennego naczelnika Poczty Polskiej w Jarocinie, oraz najmłodszego z nich Niemca (nazwiska nie pamiętam - mówiliśmy na niego Ari), który jednak nie popracował z nami zbyt długo.
WERSJA DEMOIV. Powojenna rzeczywistość, i służba wojskowa.
Pierwsze napisy w języku polskim, po wyzwoleniu Jarocina w dniu 24 stycznia 1945 roku, ukazały się na pięciu transformatorach wysokiego napięcia. Wspominałem wcześniej, że na początku okupacji polskie tablice ostrzegawcze, musieliśmy zastąpić niemieckimi. Schowaliśmy je w bezpiecznym miejscu, gdzie przeleżały całą wojnę, i tak doczekały czasu, kiedy znowu po nie sięgnęliśmy, żeby z powrotem zamocować na swoim miejscu - tam gdzie były przed wybuchem wojny.
Ponieważ Niemcy przed opuszczeniem Jarocina wysadzili w powietrze budynek elektrowni miejskiej i jeden zbiornik gazu, powstały z tego powodu wielkie kłopoty z zaopatrzeniem w energię elektryczną mieszkańców miasta, ośrodki przemysłowe i budynki użyteczności publicznej. Pierwszym ratunkiem była elektrownia kolejowa, ale ze względu na jej niewielką moc, trzeba było często ograniczać dostawy energii do prywatnych odbiorców. Drugim zastępczym źródłem zasilania była roszarnia lnu w Wita- szycach. Znajdujący się tam jeden agregat prądotwórczy o mocy 2.500 kVA (kilovoltoamper), przez istniejącą już sieć wysokiego napięcia znacznie lepiej zaspokajał zapotrzebowanie w energie elektryczną miasto. W pierwszej kolejności połączyliśmy szpital i urzędy publiczne, a także gazownię i wodociągi. Następnie zakłady przemysłowe. Stopniowo podłączaliśmy też sieć elektryczną do mieszkań prywatnych. Jako pierwszą, do zasilania z sieci transformatora przy ulicy Pleszewskiej - dzisiaj Wojska Polskiego (koło zakładów drzewnych), podłączyłem za zgodą majstra Stachowiaka, ulicę Stefana Malinowskiego, gdzie zamieszkaliśmy z powrotem w naszym domu. Zniszczone pomieszczenia, zamienione przez Niemca na skład opału, musieliśmy doprowadzić do stanu używalności, co kosztowało nas wiele pracy, i nie tylko.
Następnym etapem elektryfikacji Jarocina, była budowa linii wysokiego napięcia (15 tys. Volt), która prowadzona była wzdłuż linii kolejowej w kierunku Gniezna. Linię tę po lewej stronie nasypu kolejowego budowała firma. Natomiast Zarząd Miasta Jarocina budował drewniany budynek za wiaduktem kolejowym po prawej stronie ulicy Poznańskiej. Pracowali przy tej budowie wynajęci cieśle oraz my, pracownicy Miejskich Zakładów. Pomagała nam grupa bardzo sympatycznych i wesołych obywateli z Czechosłowacji, którzy wracali do domu z przymusowych robót w Niemczech. Po ukończeniu budowli zainstalowaliśmy w niej dwa transformatory dużej mocy. Jeden był przeznaczony do przetwarzania wspomnianej linii 15 tys. Volt, na napięcie 380/220 Volt. Drugi natomiast przeznaczony był do przetwarzania napięcia 380/220 Volt, na napięcie 3 tys. Volt, stosowane w sieci miejskiej od początku istnienia elektrowni miejskiej w Jarocinie. Po uruchomieniu sieci doprowadzonej do podwójnej stacji transformatorowej, miejska sieć elektryczna w pełni zapewniała zapotrzebowanie odbiorców. Niestety nie pamiętam daty tego doniosłego wydarzenia. Kierownictwo miejskich zakładów nazywanych przed wojna Światła Siły i Wodociągów, objął Błaszczyk, który pracował przed wojną i w czasie okupacji w tym zakładzie. Mistrzem prowadzącym wszelkie roboty elektryczne był nadal Aleksander Stachowiak. Oprócz mnie, pracował jeszcze zatrudniony po wojnie bardzo sympatyczny elektryk Stanisław Świderski.
Marzyłem o kontynuacji wykształcenia, ale nie było to możliwe, ponieważ otrzymałem powołanie do wojska. Zarządzeniem nowych władz państwowych powołano pięć roczników, czyli urodzonych w latach od 1921 do 1925 roku. Mężczyźni z tych roczników zobowiązani byli stawić się przed komisją wojskową, która w Jarocinie miała wtedy siedzibę w Domu św. Józefa przy ulicy św. Ducha. Pamiętam, że wraz ze mną stawał przed komisją były przedwojenny taksówkarz z jedną noga krótszą o pięć centymetrów. Musiał także zdjąć specjalny but z grubą podeszwą, aby pokazać stopę. Kiedy zgłosiłem w pracy, że byłem na komisji wojskowej i zostałem zakwalifikowany do kategorii „A", kierownik zakładów Błaszczyk chciał się odwoływać do władz wojskowych, aby mnie zwolnić z obowiązku służby wojskowej. Uznałem, że po tylu latach okupacji byłoby to nieuczciwe, takie „wymigiwanie" się od obowiązku walki z hitlerowskim najeźdźcą. Był kwiecień 1945r., wciąż trwała jeszcze wojna.
Po otrzymaniu wezwania zdałem klucze od transformatorów i z przykrością pożegnałem się z wieloletnimi współpracownikami. Przeżyliśmy razem wiele trudnych lat i niebezpiecznych sytuacji. Wezwanie otrzymałem z obowiązkiem stawienia się przed Komisją Wojskową w Kaliszu 24 kwietnia 1945 roku. Razem ze mną wezwanie otrzymali też: Józef Szymczak mieszkający na Ługach, Doring (nie pamiętam imienia) mieszkający na początku ulicy Wodnej, i Czesław Kasprzak z ulicy Św. Ducha. Z Kalisza przetransportowano nas w małej grupie do Koluszek, gdzie w nocy bardzo długo czekaliśmy na peronie na dalszy transport, którym dotarliśmy do Tomaszowa Mazowieckiego. W usytuowanych w lesie barakach przechodziliśmy kwarantannę. Ostrzyżono nam krótko włosy, później kąpiel, i każdy dostał specjalny silny zastrzyk. Jeden z poborowych stracił po nim przytomność. Otrzymaliśmy też umundurowanie: drelichową bluzę, spodnie i czapkę polówkę z piastowskim orłem bez korony.
Wszystko to magazynier wyrzucał nam na stół „jak leci". Jednym się dostały za duże, innym za małe wymiary, później co było trzeba wymienialiśmy między sobą. Bieliznę stanowiła koszula i kalesony płócienne z trokami do wiązania. Buty były używane różnej produkcji, i do tego onuce.
Podczas kwarantanny dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w 21. Zapasowym Pułku Artylerii, uznanym jako wojenna szkoła podoficerska. Później przeniesiono mnie do dywizjonu dział ZIS-3, kaliber 76 mm, wzór 1942. Kwaterowaliśmy w przedwojennym gimnazjum na pierwszym piętrze, przy ulicy Św. Antoniego. Znalazłem się w 3-ej drużynie 2-ego plutonu 3-ej baterii, w której był także Józef Szymczak. Jarociniacy Doring i Kasprzak byli w innej drużynie.
WERSJA DEMOV. Życie z daleka od rodzinnych stron
Poważny zwrot w moim życiu nastąpił w 1953 roku. Z powodu nieporozumień między moją żoną Henryką, a jej matka Antoniną, postanowiłem za namową kuzyna żony, inżyniera elektryka Mariana Moczyńskiego, mieszkającego z rodziną w Ligocie koło Katowic, przenieść się na Śląsk. Motywowany otrzymaniem tam mieszkania w krótkim czasie, podjąłem to ryzyko, nawet gdybym musiał pracować w kopalni. Wierzyłem, że moje plany będę mógł zrealizować dość szybko, chociaż moja bratowa Irena zniechęcała mnie do tej decyzji. Twierdziła, że jej mąż, a mój brat pracował w kopalni i długo nie wytrzymał. Pomogła mi więc znaleźć pracę w Chrzanowskich Zakładach Materiałów Ogniotrwałych w Chrzanowie, które podlegały pod hutnictwo. Ponieważ zakłady te nie gwarantowały przydziału mieszkania, a pracownicy często chorowali na pylicę, pojechałem do powstającej kopalni węgla kamiennego „Wesoła" i złożyłem pismo o przyjęcie do pracy pod ziemią.
Tak się zaczął zupełnie nowy rozdział mego życia. Od 17 grudnia 1953 roku podjąłem pracę w Kopalni Węgla Kamiennego „Wesoła" koło Mysłowic, jako elektryk dołowy. Początki asymilacji w zupełnie innych warunkach były trudne. Przechodziłem nawet momenty złamania. Ale dzięki przyjaznemu traktowaniu mnie przez rodowitych ślązaków, pozwoliły mi przetrzymać te kryzysowe chwile.
W górnictwie dołowym obowiązują zaostrzone przepisy, dotyczące instalacji elektrycznych. Dlatego kierowany byłem często na specjalistyczne szkolenia. Niezależnie od szkoleń zakładowych, zacząłem się przygotowywać do nauki w szkole średniej. Namówił mnie i przygotował, wspomniany wcześniej kuzyn, inżynier elektryk Marian Moczyński. Udzielał mi korepetycji, z fizyki, matematyki, i innych przedmiotów. W roku 1954 rozpocząłem naukę w Technikum Zaocznym Hutniczym i Górnictwa Rud w Śląskich Zakładach Techniczno-Naukowych, w Katowicach. Zakłady te słyną do dziś z bardzo wysokiego stopnia nauczania. Dzięki przygotowaniom kuzyna, dobrze zdałem egzamin wstępny i zostałem przyjęty na semestr trzeci.
Przez niecały rok mieszkałem w czteroosobowym pokoju w Domu Górnika ze stołówką. Dojazdy do Katowic były wówczas dość kłopotliwe. Kolejką kopalnianą dojeżdżałem do miejscowości Kosztowy, potem szedłem kilkaset metrów przez las do stacji PKP Kosztowy na linii kolejowej Oświęcim - Katowice.
Po niespełna roku pracy w kopalni, w 1954, otrzymałem upragnione dwupokojowe mieszkanie z kuchnią i łazienką na drugim piętrze, w Tychach. Było to spełnienie moich marzeń o własnym mieszkaniu. Zanim przewieźliśmy meble, spaliśmy na podłodze, a dwuletni Gabryś w wannie na przyniesionej z budowy macie z trzciny. Udałem się też do Witaszyc po mój motocykl „Standard" wyprodukowany we Frankfurcie nad Menem, trzybiegowy na licencji angielskiej. Motocykl budził wielkie zainteresowanie. Kupiłem go jeszcze przed wyjazdem na Śląsk, a po otrzymaniu mieszkania pojechałem nim z Witaszyc do Tych. Dojeżdżałem nim na wykłady do Katowic.
W 1955 roku, podczas pracy pod napięciem, uległem wypadkowi porażenia prądem, przegubu prawej ręki. Miałem później nie małe kłopoty w codziennym zwykłym funkcjonowaniu. Na przykład w szkole notatki robiłem lewą ręką. Szło mi to nieźle, ale myliłem się najwięcej w pisaniu cyfry „3". Nauka w systemie zaocznym nie jest łatwa. Nie miałem na miejscu kolegi, z którym łatwiej byłoby mi rozwiązywać zadania, szczególnie z wyższej matematyki. Kiedyś umówiłem się z jednym kolegą z klasy mieszkającym w Tychach, ale kiedy usiedliśmy przy stole, kolega po prostu zasnął...
Po ukończeniu nauki w roku szkolnym 1956/197, zdałem egzamin w specjalności „urządzenia elektryczne w przemyśle" i otrzymałem świadectwo dojrzałości nr 5/1957/1/El, z prawem używania tytułu technik elektryk. Nie zdecydowałem się jednak na wyższe studia. Miałem bowiem świadomość, że dotychczasowa moja nauka, kosztowała całą rodzinę wiele wyrzeczeń, i utraconych na zawsze chwil. Zdobyłem maturę, ale straciłem żonę.
Aby dokończyć to, co zacząłem, uczyłem się po nocach, wielokrotnie w niedogrzewanym mieszkaniu, z poduszką elektryczną pod koszulą, i kablem wyciągniętym przez kołnierz. A wstawać trzeba było o 4.30, aby zdążyć na szóstą do pracy. Byłem nie wyspany i przemęczony. Po pięćdziesięciogodzinnym kursie, od 2 stycznia do 18 lutego 1956 roku, z wykładami po pracy, zdałem egzamin z wynikiem bardzo dobrym i otrzymałem uprawnienia jako elektromonter dołowy. Dwa lata później 28 czerwca 1958 roku, zdałem jeszcze jeden egzamin przed zakładową komisją kwalifikacyjną, również z wynikiem bardzo dobrym, i uzyskałem tytuł zawodowy: elektromonter górniczy. Za pięcioletnią nienaganną pracę w górnictwie, 30 maja 1959 roku, Uchwałą Rady Państwa, odznaczony zostałem „Brązowym Krzyżem Zasługi". Kierownik działu personalnego (kadr), przekazując mi tę wiadomość był zaskoczony, kiedy mu powiedziałem, że już mam jeden „Krzyż" tego stopnia otrzymany w wojsku. Według ustawy, po „brązowym" należał mi się „Srebrny Krzyż Zasługi". Otrzymałem go dziesięć lat później 29 września 1969 roku.
Kiedy 13 lutego 1961 roku zwolnił się etat, na wniosek dyrekcji kopalni, Okręgowy Urząd Górniczy powierzył mi stanowisko dozorcy urządzeń górniczych. Był to najniższy stopień dozoru w górnictwie, czyli stanowisko sztygara. Na „Barbórkę', czyli w Dniu Górnika 4 grudnia 1961 roku , Zjednoczenie Przemysłu Węglowego nadało mi III stopień Technika Górnika. Podczas pracy na stanowisku sztygara, uległem dość poważnemu wypadkowi, w wyniku czego doznałem złamania miednicy przez bryłę węgla, którą zostałem przyciśnięty podczas transportowania przenośnikiem. Przeleżałem z tego powodu pięć tygodni w szpitalu górniczym w Murckach. Dnia 1 lutego 1963 roku awansowałem na stanowisko sztygara zmianowego, a 4 grudnia 1967 roku, otrzymałem stopień Technika Górnika II stopnia, natomiast 3 września 1969 roku zostałem zatwierdzony przez Okręgowy Urząd Górniczy na stanowisko sztygara oddziałowego urządzeń elektrycznych na dole, czyli kierownika oddziału elektrycznego urządzeń dołowych. Latem, 31 lipca 1971 roku zawarłem związek małżeński z Anną Urbaniec. Jej syn po osiągnięciu pełnoletności, przyjął moje nazwisko. Obecnie jest profesorem zwyczajnym w Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu, i ma wiele zasług na polu artystycznym w dziedzinie szkła artystycznego. W swoim dorobku ma dziesiątki wystaw na całym świecie.
Pierwszy stopień górniczy otrzymałem w święto górnicze 4 grudnia 1971 roku, decyzją Jaworznicko-Mikołowskiego Zjednoczenia Przemysłu węglowego. We wszystkich trzech stopniach, przysługuje górnikowi prawo do noszenia białego pióropusza na czapce munduru galowego. Górnicy mający pierwszy stopień, posiadają jeszcze trzy ozdobne guziki na pagonach rękawów.
Na tatrzańskich szlakach i za granicą...
Po przejściu do dozoru zaprzyjaźniłem się z kolegą Teodorem Gałką, także sztygarem w dozorze elektrycznym i prezesem Koła Zakładowego , Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego. W ramach tego Koła, w niedziele wolne od dyżurów, zacząłem uprawiać turystykę górską. Co roku organizowaliśmy jedno i wielodniowy rajd górski z metą w Zakładowym Domu Wypoczynkowym w Zwoi. Przez przeszło dwadzieścia pięć lat, co roku uczestniczyliśmy w ogólnokrajowym rajdzie tatrzańskim, zdobywając wielokrotnie nagrody za liczbę uczestników. Przeszliśmy prawie wszystkie trasy tatrzańskie. Z młodszym kolegą zaliczyliśmy także Rysy, najwyższy polski szczyt w Tatrach. Braliśmy też udział w dwutygodniowej imprezie w Wielkiej i Małej Fatrze w Czechosłowacji. W tatrzańskich imprezach spotykaliśmy się z jarocińską grupą turystów, którą prowadził kolega Franciszek Olgrzymek. Z tamtego czasu, moją dumą są wszystkie jakie można zdobyć „Górskie Odznaki Turystyczne", wraz z odznaką „Za Wytrwałość". Posiadam też brązową, srebrną i złotą odznakę „ Turysta Dolnego Śląska". Przez pięć lat z rzędu, jeździliśmy w Bieszczady z namiotami, gdzie przeszliśmy wszystkie szlaki. Posiadam także dwie odznaki „Za Zasługi dla Oddziału PTTK Katowice" i „Za Zasługi dla Oddziału PTTK Oddział Mysłowice". Jestem w dalszym ciągu członkiem Oddziału PTTK w Tychach i od 29 lat posiadam legitymację „Organizatora Turystyki", którą wykorzystuję do prowadzenia wycieczek. Jeden z redaktorów „Dziennika Zachodniego", po wywiadzie ze mną, zatytułował artykuł ze zdjęciem „Góral z Pyrlandii".
W 1971 roku kupiliśmy z żoną Anną, nasz pierwszy samochód. Była to górnozaworowa „Warszawa 223". Służyła nam przeszło dziesięć lat. Jeździliśmy nią do Drezna, Lipska i Berlina. Zwiedziliśmy stolicę Czechosłowacji, Pragę. Odwiedziliśmy też obóz koncentracyjny Mauthausen w Austrii, gdzie był więziony mój najstarszy brat Ludwik. W powrotnej drodze zwiedziliśmy Wiedeń i Bratysławę. Przez osiem lat jeździliśmy naszą „Warszawą" do gorących źródeł w Harkanach na Węgrzech, przy granicy z Jugosławią. Podczas tych podróży poznaliśmy, a później zaprzyjaźniliśmy się z Węgrem, mieszkającym w Sahach, po słowackiej stronie. Stefan Pely był emerytowanym doktorem praw, świetnie znający język polski. „Warszawą" podróżowało pięć osób, przejechaliśmy przez Rumunię do Bułgarii, gdzie spędziliśmy wczasy nad Morzem Czarnym. W drodze powrotnej zwiedziliśmy Bukareszt, po tym, jak miasto dotknęło trzęsienie ziemi.
WERSJA DEMO
więcej..