Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Skazany na trening. Zaprawa więzienna - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 czerwca 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Skazany na trening. Zaprawa więzienna - ebook

Paul Wade w książce pt. "Skazany na trening" udowadnia, że można dojść do wymarzonej formy i sylwetki bez specjalistycznego sprzętu. Progresywny trening tzw. "wielkiej szóstki" jest pilnie strzeżony przez ludzi siedzących za kratkami i bardzo rzadko te informacje wydostają sie poza więzienne mury. Do tej pory nie wydano na ten temat ani jednej publikacji. "Skazany na trening" to pierwsza publiczna prezentacja ćwiczeń, które były tak skrzętnie trzymane w tajemnicy. Są to krótkie sesje treningowe, mające nieskomplikowany system, z którymi każdy powinien sobie poradzić. Dzięki treningowi progresywnemu odkryjesz w sobie siłę, a także poprawisz swoją zwinność, koordynację ruchową i kondycję. "Skazany na trening" to książka napisana przez byłego więźnia, zmuszonego do wyrobienia sobie odpowiedniej siły i kondycji, by przetrwać w brutalnym środowisku więziennym. Człowiek ten postanowił się rozwijać wbrew wszelkim przeciwnościom i stworzyć sobie swoją przestrzeń wolności - silne ciało i umysł. Od wydawcy: "Książka napisana przez byłego więźnia, zmuszonego do wyrobienia w sobie siły przez brutalne wymogi fizycznego przetrwania, przez człowieka, pozbawionego wszystkiego oprócz ciała i umysłu, który postanowił rozwijać się wbrew wszelkim przeciwnościom i stworzyć sobie osobistą przestrzeń wolności, której nikt nie byłby w stanie mu wydrzeć: wolności silnego ciała i silnego umysłu. Lektura ta sprawi, że z całych sił będziesz sobie życzył nigdy, przenigdy nie znaleźć się tam, gdzie trafił Paul. Ale jednocześnie zainspiruje cię do osiągnięcia wyżyn sprawności fizycznej, które teraz, być może, wydają ci się niebotyczne".

Kategoria: Sport i zabawa
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7229-574-3
Rozmiar pliku: 5,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kon­dy­cja i siła są nic nie warte bez zdro­wia. Poprawny tre­ning powi­nien spra­wiać, by te trzy jako­ści szły natu­ral­nie ręka w rękę. Dokła­da­łem wszel­kich sta­rań, by pod­kre­ślać w tej książce zna­cze­nie bez­piecz­nej tech­niki wyko­ny­wa­nia ćwi­czeń, jed­nak każdy tre­nu­jący jest prze­cież inny, a potrzeby poszcze­gól­nych osób są zróż­ni­co­wane. Toteż korzy­staj ze wska­zó­wek z roz­wagą i na wła­sne ryzyko. Sam jesteś odpo­wie­dzialny za swoje ciało - dbaj o nie. Wszy­scy eks­perci medyczni są zgodni, że przed roz­po­czę­ciem regu­lar­nych tre­ningów należy skon­sul­to­wać się ze swoim leka­rzem. Zabez­piecz się!

Książka ta ma cha­rak­ter poglą­dowy; nie jest to doku­ment bio­gra­ficzny. Imiona, nazwi­ska, histo­rie i oko­licz­no­ści życia poja­wia­ją­cych się tu postaci zostały czę­ściowo lub cał­ko­wi­cie pozmie­niane. Autor ręczy nato­miast za wszyst­kie zasady ćwi­czeń podane w tym tomie - za tech­niki, metody i sto­jącą za nimi teo­rię. Korzy­staj z nich i zostań mistrzem.PRZED­MOWA

Pew­nego dnia w 1969 zadziorny stu­dent pierw­szego roku w Cam­bridge sie­dział sku­lony, słu­cha­jąc w naboż­nej ciszy dwóch odzia­nych w poma­rań­czowe szaty tybe­tań­skich mni­chów. Pro­wa­dzili pre­lek­cję na temat taj­ni­ków medy­ta­cji i oświe­ce­nia. Ema­no­wały od nich kojący spo­kój i natu­ralna swo­boda. Oczy skrzyły im dobrym humo­rem, jakby opo­wia­dali nie­koń­czący się żart. „Wszystko jest piękne, nic nie ma zna­cze­nia” – zda­wało się, że nam mówią. Gdy ich słowa wpły­wały do głowy mło­dzieńca (w więk­szo­ści wypusz­czane dru­gim uchem), jego umysł wrzał od natłoku myśli.

Jeden z mni­chów zaczął mówić o wol­no­ści wewnętrz­nej, która jest owo­cem głę­bo­kiej medy­ta­cji. Sko­rzy­stał z ana­lo­gii: „Czło­wieka można zamknąć w wię­zien­nej celi, pozor­nie znie­wo­lić, a jed­nak może on pozo­stać wewnętrz­nie wolny. Nikt nie jest w sta­nie ode­brać mu tej wewnętrz­nej wol­no­ści”.

Stu­dent zerwał się ze swo­jego miej­sca w gwał­tow­nym pro­te­ście. „ Jak może­cie mówić coś takiego? Wię­zie­nie to wię­zie­nie. Nie­wola to nie­wola. Nie może być praw­dzi­wej wol­no­ści, kiedy ktoś prze­trzy­muje cię wbrew two­jej woli!” Tknięty został jakiś czuły punkt, wywo­łu­jąc reak­cję nie­pro­por­cjo­nalną do skrom­nej figury reto­rycz­nej uży­tej przez pre­le­genta.

Drugi mnich przy­ja­ciel­sko uśmiech­nął się do gniew­nego mło­dego czło­wieka. „Dobrze jest kwe­stio­no­wać słowa swo­ich nauczy­cieli” – powie­dział z ujmu­jącą szcze­ro­ścią i bez krzty iro­nii. Mnisi kon­ty­nu­owali pre­lek­cję, pomi­ja­jąc ten incy­dent, tak jak rzeka opływa skalny osta­niec w swoim kory­cie.

Czter­dzie­ści lat póź­niej pew­nego dnia w 2009 roku. Dawny roz­e­mo­cjo­no­wany stu­dent jest teraz troszkę mądrzej­szy i dalece bar­dziej wyci­szony. Pro­wa­dzi dyna­miczną i pręż­nie roz­wi­ja­jącą się firmę wydaw­ni­czą Dra­gon Door Publi­ca­tions – forum dla ludzi obda­rzo­nych pasją kul­ty­wo­wa­nia fizycz­nej dosko­na­ło­ści ciała.

Będąc tym wydawcą, stoję wła­śnie na progu zapre­zen­to­wa­nia światu jed­nej z naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­cych ksią­żek, jakie kie­dy­kol­wiek czy­ta­łem. Jest to książka o wię­zie­niu. Jest to książka o wol­no­ści. Jest to książka o prze­trwa­niu. Jest to książka o czło­wie­czeń­stwie. Jest to książka o sile i mocy. Jest to książka, która winna tra­fić do rąk woj­sko­wych, poli­cjan­tów, ratow­ni­ków i wszyst­kich, któ­rzy stoją na straży bez­pie­czeń­stwa kraju. Jest to książka, która winna zaist­nieć w szko­łach i na uczel­niach. Jest to książka dla pro­fe­sjo­nal­nego spor­towca i dla sfla­cza­łego urzęd­nika. Książka dla matek samot­nie wycho­wu­ją­cych dzieci. Książka dla włó­czę­gów, któ­rzy chcą odwró­cić bieg zia­ren pia­sku. Książka dla każ­dego, kto dąży do pozna­nia tajem­nic siły prze­trwa­nia.

Jest to książka napi­sana przez byłego więź­nia – czło­wieka pozba­wio­nego wol­no­ści na okres ponad dwu­dzie­stu lat; czło­wieka osa­dzo­nego w jed­nych z naj­ostrzej­szych zakła­dów kar­nych w USA. Zmu­szo­nego do wyro­bie­nia siły przez bru­talne wymogi fizycz­nego prze­trwa­nia. Czło­wieka pozba­wio­nego wszyst­kiego oprócz ciała i umy­słu, który posta­no­wił roz­wi­jać się wbrew wszel­kim prze­ciw­no­ściom i stwo­rzyć sobie oso­bi­stą prze­strzeń wol­no­ści; prze­strzeń, któ­rej nikt nie byłby w sta­nie mu wydrzeć: wol­ność sil­nego ciała i sil­nego umy­słu.

Jest to książka pod tytu­łem Ska­zany na tre­ning. Zaprawa wię­zienna. Jak to? Wię­zienna zaprawa? Dla­czego reno­mo­wana firma wydaje książkę z takim tytu­łem? Prze­cież suge­ruje on oble­śne feto­wa­nie kry­mi­nal­nego pół­światka, nie­przy­sta­jące do rangi eli­tar­nego wydaw­nic­twa spor­to­wego.

Wielu czo­ło­wych ame­ry­kań­skich eks­per­tów sportu czy­tało przed­pre­mie­rowe egzem­pla­rze recen­zyjne tej książki – i zachwy­cali się jej tre­ścią. Nie­je­den wręcz nie mógł wyjść z podziwu nad nią. Ale wielu raził i mier­ził tytuł. „ John, treść jest zna­ko­mita. Zasłu­guje na lep­szy tytuł. Ta książka powinna tra­fić do rąk każ­dego żoł­nie­rza, każ­dego funk­cjo­na­riu­sza sił porządku. Rodzice powinni dawać ją swoim dzie­ciom… Ale ilu z nich ją prze­czyta z takim tytu­łem?”

Przy­znaję, że mia­łem momenty waha­nia. Nie co do książki, ale co do tytułu. Czy wysta­wię czy­tel­ni­ków – a także autora, Paula Wade’a – do wia­tru, pozwa­la­jąc na taki tytuł? Czy słowa te znie­chęcą setki tysięcy ludzi, któ­rzy mogliby sko­rzy­stać ze stra­te­gii tre­ningu, zapre­zen­to­wa­nych na tych stro­nach? Czy tytuł sprawi, że ta nad­zwy­czajna sekretna wie­dza trafi zale­d­wie do garstki entu­zja­stów, któ­rzy dostrzegą per­fek­cyj­ność sys­temu „wiel­kiej szóstki” Paula, a nie dadzą się zra­zić tytu­łowi?

Jed­nak im wię­cej o tym myśla­łem, tym bar­dziej byłem pewny, że tytuł musi pozo­stać. Ponie­waż książka jest wła­śnie o wię­zien­nej zapra­wie – o sys­te­mie tre­ningu siły i zdol­no­ści prze­trwa­nia, zro­dzo­nym z realiów jed­nego z najbar­dziej nie­bez­piecz­nych śro­do­wisk, w jakich można umie­ścić czło­wieka. Książka ta mówi, jak pod­nieść swoją siłę i spraw­ność do takiego poziomu, by w zesta­wie­niu z nimi żad­nemu dra­pież­ni­kowi nie prze­szło nawet przez myśl, aby cię tknąć. Mówi o tym, jak stwo­rzyć wokół sie­bie aurę siły i mocy, która posyła dobitny i jed­no­znaczny sygnał do ukła­dów lim­bicz­nych innych ludzi: „Nawet o tym nie myśl!”

Zaty­tu­ło­wa­nie tej skarb­nicy wie­dzy w jaki­kol­wiek inny spo­sób wyrzą­dzi­łoby jej wielką krzywdę. Sorry, nie mogę tego zro­bić. Trzeba, by biło po oczach jej główne prze­sła­nie: ist­nieje taka WOL­NOŚĆ, któ­rej czło­wie­kowi nie daje się ode­brać bez względu na to, w jak cia­snym kar­ce­rze zosta­nie odizo­lo­wany. Jest to wol­ność kul­ty­wo­wa­nia cudu wła­snego ciała i umy­słu nie­za­leż­nie od uwa­run­ko­wań oto­cze­nia. Paul Wade przed­sta­wia zarówno zdu­mie­wa­jące świa­dec­two tej prawdy, jak i prak­tyczny plan, w jaki spo­sób i ty możesz dojść do takiego poziomu mistrzo­stwa fizycz­nego i men­tal­nego.

Zagłęb się w treść tej książki, a szybko prze­ko­nasz się, że abso­lut­nie nie jest to próba nobi­li­ta­cji ban­dzior­skiego świata, nie jest to książ­kowy odpo­wied­nik ulicz­nego rapu. W rze­czy­wi­sto­ści lek­tura ta sprawi, że z całych sił będziesz sobie życzył ni­gdy, przeni­gdy nie zna­leźć się tam, gdzie tra­fił Paul. Ale jed­no­cze­śnie zain­spi­ruje cię do osią­gnię­cia wyżyn spraw­no­ści fizycz­nej, które teraz, być może, wydają ci się nie­bo­tyczne.

Przy­cho­dzi też druga reflek­sja: ponie­waż wie­dza ta tra­fia do nas od byłego więź­nia, czy jest w jakiś spo­sób ska­żona? Jeśli na przy­kład funk­cjo­na­riusz poli­cji czy nauczy­ciel wycho­wa­nia fizycz­nego w liceum sko­rzy­stają z sys­temu Paula i wzniosą się na bez­pre­ce­den­sowy poziom siły i spraw­no­ści, czy w pew­nym sen­sie nie zbru­kają się, nie zdra­dzą etosu swo­jego zawodu, czer­piąc wie­dzę od byłego ska­zańca? Moim zda­niem, nie. Ina­czej bowiem nego­wa­li­by­śmy jedną z wiel­kich ducho­wych prawd zawar­tych w tej książce: „nie sądź­cie, a nie będzie­cie sądzeni”. A także nego­wa­li­by­śmy fun­da­men­talny prze­kaz nadziei, pły­nący z kart książki: że każdy czło­wiek ma szansę na odku­pie­nie, bez względu na to jak czarna była jego prze­szłość.

Nie­dawno pró­bo­wa­łem prze­ko­nać swo­jego osiem­na­sto­let­niego syna Petera do wiel­kiej postaci rocka, którą uwiel­bia­łem, będąc w jego wieku – Lou Reeda. Jego reak­cja po wysłu­cha­niu kilku tak­tów śpie­wa­nych przez Lou Reeda i The Velvet Under­gro­und była jed­no­znaczna: „Tato, może być tylko jeden Bob Dylan”. Choć nie zgo­dzi­łem się z Pete­rem na temat Lou, w isto­cie wyra­ził celną uwagę. Dylan był ido­lem Lou Reeda i ponie­waż rze­czy­wi­ście „jest tylko jeden Bob Dylan”, pio­sen­karz robił, co mógł, by wykre­ować swoją odręb­ność. Według mnie, ta wyjąt­kowa sztuka się mu udała. „ Jest tylko jeden Lou Reed” – że tak powiem.

W ciągu swo­jej kariery wydaw­ni­czej mia­łem to wiel­kie szczę­ście, by przed­sta­wić światu trzech wybit­nych auto­rów: Pavla Tsat­so­uline’a, Ori Hof­me­klera i Marty’ego Gal­la­ghera. Każdy z nich jest posta­cią wyjąt­ko­wego for­matu, co można pod­su­mo­wać w sło­wach: „jest tylko jeden…”. Może być tylko jeden Pavel. Może być tylko jeden Ori. Może być tylko jeden Marty. Dzi­siaj mam zaszczyt dodać do tej listy czwar­tego autora. Może być tylko jeden Paul Wade.

John Du Cane
dyrek­tor gene­ralny
Dra­gon Door Publi­ca­tionsWSTĘP

Droga siły

Wejdź do jakiej­kol­wiek siłowni nie­mal w dowol­nym miej­scu na świe­cie, a znaj­dziesz tam tabuny napom­po­wa­nych zja­da­czy ste­ro­idów¹, któ­rzy uwa­żają się za „sil­nych face­tów”, bo mają po 45 cm w obwo­dzie ramion, wyci­skają ciężką sztangę na ławeczce i dobrze wyglą­dają w koszulce bez ręka­wów.

Ilu z nich ma naprawdę siłę?

- Ilu z nich dys­po­nuje fak­tyczną siłą spor­tową, którą mogą prak­tycz­nie wyko­rzy­stać?
- Ilu z nich byłoby w sta­nie zro­bić dwa­dzie­ścia ide­al­nych pom­pek na jed­nej ręce?
- Ilu z nich ma krę­go­słup wystar­cza­jąco silny, gibki i sprawny, by wyko­nać skłon do tyłu i dotknąć dłońmi pod­łogi?
- Ilu z nich ma moc w kola­nach i bio­drach, by zejść w przy­sia­dzie do samego dołu, a potem pod­nieść się - na jed­nej nodze?
- Ilu z nich potra­fi­łoby chwy­cić drą­żek nad głową i wyko­nać nie­na­ganne pod­cią­gnię­cie jedną ręką?

Odpo­wiedź brzmi: pra­wie nikt. W siłowni nie znaj­dzie się dziś pra­wie żaden kul­tu­ry­sta, który byłby w sta­nie wyko­nać te pro­ste ćwi­cze­nia z masą wła­snego ciała. Nie­mniej ów napa­ko­wany pozer, kro­czący dum­nie jak paw po posadzce typo­wej siłowni, trak­to­wany jest przez media i opi­nię publiczną jako ucie­le­śnie­nie siły i spraw­no­ści.

Typ kul­tu­ry­sty stał się powszech­nie przy­jętą miarą naj­wyż­szego poziomu kon­dy­cji. Dla mnie zakrawa to na sza­leń­stwo. Co to za róż­nica, ile kilo­gra­mów, jak twier­dzisz, jesteś w sta­nie dźwi­gnąć w siłowni czy na spe­cjal­nej maszy­nie? Jak można uwa­żać kogoś za sil­nego, jeśli nie jest w sta­nie poru­szać nawet wła­snym cia­łem, tak jak przy­sto­so­wała je do tego natura?

Nabie­ra­nie siły

Prze­ciętny bywa­lec siłowni nasta­wia się wyłącz­nie na wygląd, nie na umie­jęt­ność. Masa, nie funk­cja. Męż­czyźni ci mogą mieć wiel­kie, sztucz­nie roz­dęte ręce i nogi, ale wszystko to ogra­ni­cza się do tkanki mię­śnio­wej - tym­cza­sem ścię­gna i stawy są słabe. Każ prze­cięt­nemu mię­śnia­kowi zro­bić głę­boki przy­siad na jed­nej nodze (tył­kiem do ziemi), a wię­za­dła w kola­nach praw­do­po­dob­nie pękną mu na dwoje. Bez względu na to, jak wielką siłą dys­po­nuje kul­tu­ry­sta, nie jest on w sta­nie spo­żyt­ko­wać jej w sko­or­dy­no­wany spo­sób - jeśli poprosi się go o przej­ście kilku metrów na rękach, wywali się jak długi na zie­mię.

Nie wiem, czy śmiać się, czy pła­kać, gdy widzę całe nowe poko­le­nie męż­czyzn wma­new­ro­wa­nych w pła­ce­nie for­tuny za dro­gie karty klu­bowe do siłowni oraz za cię­żarki i różne gadżety tre­nin­gowe - wszystko w nadziei, że nabiorą siły. Chce mi się śmiać, bo podzi­wiam kugler­ski trik sam w sobie; to maestria nacią­ga­nia. Prze­mysł kul­tu­ry­styczny zba­je­ro­wał świat, który jest teraz prze­ko­nany, że nie pora­dzi sobie bez tego całego sprzętu - sprze­da­wa­nego bez­po­śred­nio koń­co­wym klien­tom lub uży­cza­nego za bajoń­skie opłaty w for­mie kar­ne­tów siłowni. A z dru­giej strony chce mi się pła­kać, bo to tra­ge­dia. Prze­ciętny tre­nu­jący czło­wiek - jeśli nie jedzie na ste­ro­idach - notuje z roku na rok tylko nie­wiel­kie przy­ro­sty masy mię­śnio­wej, a jesz­cze mniej­szy postęp w real­nej spraw­no­ści fizycz­nej.

By wyro­bić sobie wielką siłę, nie potrze­bu­jesz cię­żar­ków, linek, fan­ta­zyj­nych maszyn ani żad­nego innego badzie­wia, które wytwórcy i mar­ke­tin­gowcy wci­skają jako nie­odzowne. Można zyskać her­ku­le­sową siłę - praw­dziwą krzepę i wital­ność - bez żad­nego szcze­gól­nego sprzętu. Jed­nak, by wydo­być z sie­bie tę moc - moc wła­snego ciała - musisz wie­dzieć, jak to się robi. Potrze­bu­jesz wła­ści­wej metody, sztuki.

Metoda taka ist­nieje. Opiera się na tra­dy­cyj­nych, pra­daw­nych for­mach tre­ningu, tech­ni­kach tak sta­rych jak kul­tura fizyczna. Metoda ta ewo­lu­owała przez wieki na zasa­dzie prób i błę­dów i raz po raz dowo­dziła nie­za­wod­no­ści w prze­ku­wa­niu chu­der­la­wych chło­pacz­ków w sta­lo­wych wojow­ni­ków. Jest to metoda kali­ste­niki pro­gre­syw­nej, sztuka korzy­sta­nia z ludz­kiego ciała do mak­sy­ma­li­za­cji jego wła­snego roz­woju. Obec­nie kali­ste­nikę trak­tuje się jako rodzaj aero­biku, tre­ningu obwo­do­wego i wyra­bia­nia wytrzy­ma­ło­ści mię­śni. Nie jest brana poważ­nie. Jed­nak w prze­szło­ści - aż do dru­giej połowy XX wieku - wszy­scy naj­sil­niejsi spor­towcy na świe­cie nabie­rali zrę­bów swej mocy dzięki kali­ste­nice pro­gre­syw­nej, sta­jąc się sil­niejsi z dnia na dzień, z tygo­dnia na tydzień, z roku na rok.

Zapo­mniana sztuka tre­ningu z masą wła­snego ciała

Nie­stety nie poznasz zasad tej sztuki w więk­szo­ści siłowni. W nowo­cze­snym świe­cie, cał­kiem nie­dawno, została ona zaprze­pasz­czona dla zna­ko­mi­tej więk­szo­ści spor­tow­ców. Bez­li­to­śnie zepchnęła ją poza mar­gi­nes dzie­cięca fascy­na­cja ple­jadą nowych tech­no­lo­gii tre­nin­go­wych, które wyra­stały jak grzyby po desz­czu w ostat­nich kilku dzie­się­cio­le­ciach - od chro­mo­wa­nych sztang i han­tli przez wyciągi linowe i setki innych nowi­nek. Wie­dza o tym, jak pra­wi­dłowo wyko­ny­wać ćwi­cze­nia kali­ste­niczne, została wyci­szona, nie­malże cał­kiem zdu­szona przez pro­pa­gandę pro­du­cen­tów sprzętu spor­to­wego, któ­rzy chcą ci sprze­dać twoje wła­sne prawo do tre­no­wa­nia swo­jego ciała i umy­słu.

Ze względu na ten zma­so­wany atak tra­dy­cyjna sztuka kali­ste­niki została zde­gra­do­wana i zakla­sy­fi­ko­wana wśród metod nauki gim­na­styki dla dzieci w szko­łach. Obec­nie pod poję­ciem „kali­ste­niki” rozu­mie się naj­czę­ściej pompki, pod­cią­ga­nie na drążku i przy­siady. Wszystko są to zna­ko­mite ćwi­cze­nia, ale wyko­nuje się je z reguły z wysoką liczbą powtó­rzeń, co daje wytrzy­ma­łość, nato­miast nie­wiele pod wzglę­dem siły. Tym­cza­sem praw­dziwy mistrz daw­nej kali­ste­niki pro­gre­syw­nej potrafi także budo­wać żywą siłę mak­sy­malną. Znacz­nie więk­szą, niż prze­ciętny czło­wiek może spo­dzie­wać się wyro­bić dzięki sztan­dze czy maszy­nie opo­ro­wej. Widzia­łem, jak faceci wytre­no­wani według zasad sta­rej szkoły kali­ste­niki umieli łamać sta­lowe kaj­danki, roz­ry­wać płot z meta­lo­wej siatki czy wal­nąć pię­ścią w ścianę z taką mocą, że wyry­wali jej kawa­łek, kru­sząc przy tym cegły.

Jak podo­ba­łoby ci się dys­po­no­wa­nie taką nie­sa­mo­witą siłą? Na stro­nach tej książki mogę poka­zać ci, jak się ją roz­wija, ale nie zyskasz jej przez cho­dze­nie do siłowni czy wyci­ska­nie setek pom­pek. Taka pier­wotna, zwie­rzęca zdol­ność do uru­cho­mie­nia mocy wła­snego ciała pły­nie tylko z umie­jęt­no­ści prak­ty­ko­wa­nia daw­nej kali­ste­niki.

Jak się tego nauczy­łem w wię­zie­niu?

Na szczę­ście stara szkoła kali­ste­niki prze­trwała. Ale zdo­łała prze­trwać tylko w tych mrocz­nych miej­scach, gdzie mak­sy­malna siła i moc są konieczne do tego, by utrzy­mać się przy życiu; w miej­scach, gdzie przez długi okres sztangi, han­tle i inny sprzęt tre­nin­gowy bywają raczej nie­do­stępne, jeśli poja­wiają się tam kie­dy­kol­wiek. Miej­sca te to wię­zie­nia, zakłady karne, insty­tu­cje peni­ten­cjarne - naj­róż­niej­sze nazwy, jakimi cywi­li­zo­wani ludzie obda­rzają klatki, w któ­rych bez­piecz­nie izo­lują mniej cywi­li­zo­wa­nych.

Nazy­wam się Paul Wade i z przy­kro­ścią muszę stwier­dzić, że wiem wszystko na temat życia za krat­kami. Dosta­łem się do wię­zie­nia sta­no­wego San Quen­tin za pierw­sze prze­stęp­stwo w 1979 roku i aż dzie­więt­na­ście z następ­nych dwu­dzie­stu trzech lat spę­dzi­łem w jed­nych z naj­cięż­szych wię­zień Ame­ryki, w tym w Angola Peni­ten­tiary (zna­nym jako „Farma”) oraz Marion — pie­kiel­nej norze, która zastą­piła Alca­traz.

Znam też starą szkołę kali­ste­niki; być może lepiej niż kto­kol­wiek ze współ­cze­śnie żyją­cych. W trak­cie odsiadki zyska­łem sobie ksywkę Entre­na­dor, co zna­czy po hisz­pań­sku „tre­ner”, bo wszyst­kie żół­to­dzioby i nowy nary­bek przy­cho­dzili do mnie dowie­dzieć się, jak zyskać nie­wia­ry­godną moc w super­szyb­kim tem­pie. Zgar­ną­łem w ten spo­sób mnó­stwo przy­wi­le­jów — i rze­czy­wi­ście na nie zasłu­ży­łem, bo moje tech­niki dzia­łają. Sam dosze­dłem do poziomu, na któ­rym mogę zro­bić ponad tuzin pom­pek w sta­niu na jed­nej ręce bez pod­par­cia. Nie widzia­łem, by kto­kol­wiek powtó­rzył ten wyczyn, nawet gim­na­stycy olim­pij­scy. Sześć razy z rzędu wygry­wa­łem orga­ni­zo­wane dorocz­nie przez osa­dzo­nych mistrzo­stwa wię­zie­nia Angola w pomp­kach i pod­cią­ga­niu się, mimo że pra­co­wa­łem przez cały dzień fizycz­nie na czyn­nej far­mie (był to spo­sób na zre­du­ko­wa­nie poten­cjal­nych pro­ble­mów w wię­zie­niu — osa­dzeni pod­dani pracy na far­mie byli gene­ral­nie zbyt wyczer­pani pod koniec dnia, by zacze­piać straż­ni­ków). W 1987 roku zdo­by­łem nawet trze­cie miej­sce w mistrzo­stwach trój­boju siło­wego zakła­dów peni­ten­cjar­nych Kali­for­nii — mimo że ni­gdy nie tre­no­wa­łem ze sztangą! (Wystar­to­wa­łem ze względu na zakład.) Przez wię­cej lat, niż chce mi się liczyć, dzięki swo­jemu sys­te­mowi tre­ningu byłem tward­szy fizycz­nie i o głowę z ramio­nami sil­niej­szy od prze­wa­ża­ją­cej więk­szo­ści psy­choli, recy­dywy i innych pokrę­co­nych gości, wśród któ­rych musia­łem się obra­cać przez dwie dekady. A więk­szość z tych kolesi tre­no­wała — i to ostro. Nie poczy­tasz o ich meto­dach ani osią­gnię­ciach w pismach kul­tu­ry­stycz­nych, ale wśród ska­za­nych są jedni z naj­bar­dziej zdu­mie­wa­ją­cych zawod­ni­ków.

Przez cały okres, który spę­dzi­łem w pudle, byłem praw­dzi­wym fach­ma­nem, jeśli cho­dzi o wyra­bia­nie i utrzy­my­wa­nie siły i mak­sy­mal­nej ogól­nej odpor­no­ści. Ale nie zna­czy to, że nauczy­łem się tego fachu w lśnią­cej od chro­mo­wa­nego sprzętu siłowni, oto­czony przez opa­lo­nych poze­rów i kociaki w obci­słych kostiu­mi­kach. Nie nabra­łem swo­ich kwa­li­fi­ka­cji w ciągu trzy­ty­go­dnio­wego kursu kore­spon­den­cyj­nego, jak więk­szość dzi­siej­szych „tre­ne­rów oso­bi­stych”. A już na pewno nie jestem jakimś zafaj­da­nym auto­rem, który ni­gdy w życiu sam się nie spo­cił, jak wielu ludzi, któ­rzy zmy­ślają obec­nie książki o „fit­nes­sie” i „body­bu­il­dingu”.

Nie jestem też uro­dzo­nym atletą. Kiedy pierw­szy raz zna­la­złem się za krat­kami - zale­d­wie w trzy tygo­dnie po dwu­dzie­stych pierw­szych uro­dzi­nach - waży­łem 65 kilo­gra­mów, ocie­ka­jący wodą. Przy wzro­ście 185 cm moje dłu­gie dyn­da­jące ręce były cien­kie jak patyczki i mniej wię­cej dwa razy od nich słab­sze. Po kilku odra­ża­ją­cych wyda­rze­niach zaraz na początku nauczy­łem się, że wyzy­ski­wa­nie każ­dej sła­bo­ści przy­cho­dzi innym więź­niom rów­nie natu­ral­nie jak oddy­cha­nie. Zastra­sze­nie jest chle­bem powsze­dnim w norach, w któ­rych się zna­la­złem. A ponie­waż nie uśmie­chało mi się bycie czy­jąś dmu­chaną lalką, uświa­do­mi­łem sobie, że naj­pew­niej­szym spo­so­bem zej­ścia z linii strzału jest roz­ro­śnię­cie się, i to szybko.

Mia­łem szczę­ście, bo po kilku tygo­dniach w San Quen­tin umiesz­czono mnie w jed­nej celi z byłym koman­do­sem Navy SEAL. Miał zna­ko­mitą kon­dy­cję po służ­bie woj­sko­wej i nauczył mnie pod­sta­wo­wych ćwi­czeń kali­ste­nicz­nych: pom­pek, pod­cią­gnięć i głę­bo­kich przy­sia­dów. Wcze­śnie nauczy­łem się, jak wyko­ny­wać te ćwi­cze­nia w dobrym stylu tech­nicz­nym, a tre­ning z koman­do­sem przez kilka mie­sięcy wrzu­cił mi tro­chę mięsa na kości. Codzienne ćwi­cze­nie w celi zapew­niło mi wielką wytrzy­ma­łość i wkrótce byłem w sta­nie wyko­ny­wać po sto powtó­rzeń nie­któ­rych ćwi­czeń. Jed­nak na­dal chcia­łem się roz­ra­stać i nabie­rać siły, toteż wszę­dzie gdzie mogłem zbie­ra­łem infor­ma­cje o tym, jak tego doko­nać. Uczy­łem się od każ­dego, kogo znaj­do­wa­łem - a zdzi­wi­li­by­ście się, jaki prze­krój ludzi można spo­tkać na odsiadce: gim­na­sty­ków, żoł­nie­rzy, cię­ża­row­ców olim­pij­skich, zawod­ni­ków sztuk walki, gości od jogi, zapa­śni­ków, nawet kilku leka­rzy.

W tam­tym okre­sie nie mia­łem dostępu do siłowni. Tre­no­wa­łem sam w celi bez żad­nego sprzętu. Musia­łem więc wymy­śleć, w jaki spo­sób zro­bić sobie siłow­nię z wła­snego ciała. Tre­ning stał się moją tera­pią, moją obse­sją. W sześć mie­sięcy przy­była mi tona ciała i siły, a po roku byłem jed­nym z naj­spraw­niej­szych fizycz­nie face­tów z mam­rze. Wszystko to zawdzię­czam wyłącz­nie daw­nej tra­dy­cyj­nej kali­ste­nice. Po dru­giej stro­nie murów te formy ćwi­czeń prak­tycz­nie wymarły, ale w wię­zie­niach wie­dza o nich była prze­ka­zy­wana z poko­le­nia na poko­le­nie. Prze­trwała ona tylko w śro­do­wi­sku wię­zien­nym, ponie­waż z reguły bra­kuje tu innych opcji tre­nin­go­wych, które mogłyby odcią­gać od tych ćwi­czeń. Nie ma zajęć pila­tes, nie ma aero­biku. W mediach dużo mówi się teraz o urzą­dza­niu sal gim­na­stycz­nych w wię­zie­niach, ale wierz­cie mi, jest to naprawdę nowinka i jeśli już taka sala ist­nieje, to jest słabo wypo­sa­żona.

Jed­nym z moich men­to­rów był ska­zany na doży­wo­cie Joe Her­ti­gen. Kiedy go pozna­łem, miał sie­dem­dzie­siąt jeden lat i odsia­dy­wał czwartą dekadę. Mimo wieku i licz­nych ura­zów tre­no­wał w celi każ­dego ranka. Był silny, cho­ler­nie. Widzia­łem, jak robił pod­cią­gnię­cia z obcią­że­niem, zacze­pia­jąc się tylko na pal­cach wska­zu­ją­cych obu rąk. A jego popi­so­wym nume­rem były pompki na jed­nej ręce, do robie­nia któ­rych opie­rał się na samym kciuku - w jego wyko­na­niu wyglą­dały jak bułka z masłem. Joe wie­dział wię­cej o praw­dzi­wym tre­ningu, niż więk­szość „spe­cja­li­stów” będzie wie­dzieć kie­dy­kol­wiek. Roz­rósł się w sta­rych siłow­niach, pamię­ta­ją­cych pierw­szą połowę XX wieku, kiedy więk­szość ludzi nie sły­szała jesz­cze o sztan­gach ze zmien­nym obcią­że­niem. Tamci faceci korzy­stali głów­nie z ćwi­czeń z cię­ża­rem wła­snego ciała - tech­nik, które dziś uzna­wa­li­by­śmy za ele­ment gim­na­styki, nie body­bu­il­dingu czy tre­ningu siło­wego. Kiedy pod­no­sili zaś „cię­żary”, nie robili tego roz­parci na wygod­nych, regu­lo­wa­nych maszy­nach; chwy­tali wiel­kie, nie­po­ręczne obiekty, takie jak napeł­nione beczki, kowa­dła, wory z pia­skiem albo ludzi. Takie pod­no­sze­nie cię­ża­rów wymaga odwo­ła­nia się do umie­jęt­no­ści, które umy­kają dzi­siej­szym siłow­niom - mocar­nego uchwytu, siły ścię­gien, refleksu, rów­no­wagi, koor­dy­na­cji oraz nad­ludz­kiego samo­za­par­cia i samo­dy­scy­pliny.

Tego typu tre­ning - wyko­ny­wany pra­wi­dłowo, z odpo­wied­nim know-how - spra­wiał, że dawni siła­cze naprawdę mieli się czym poszczy­cić. W latach 30. Joe ćwi­czył w St. Louis z jed­nym z naj­słyn­niej­szych siła­czy wszech­cza­sów Jose­phem Gre­en­ste­inem², zwa­nym The Mighty Atom (Mocarny Atom). Mie­rzący zale­d­wie 162 cm wzro­stu i ważący 63 kg Atom był feno­me­nem. Na co dzień wyko­ny­wał wyczyny, które roz­ło­ży­łyby na łopatki dzi­siej­szych kul­tu­ry­stów. Wyry­wał się z żela­znych łań­cu­chów, gołymi rękoma wbi­jał gwoź­dzie w sosnowe deski oraz prze­gry­zał monety na pół. Pod­czas pew­nego pokazu w 1928 roku unie­moż­li­wił start samo­lotu, trzy­ma­jąc go na linie; nie chciało mu się nawet uży­wać rąk - lina była przy­wią­zana do jego wło­sów! W odróż­nie­niu od obec­nych nar­koli siłow­nia­nych Atom był silny pod każ­dym wzglę­dem i mógł dowieść tego w każ­dych oko­licz­no­ściach. Sły­nął z tego, iż potra­fił zmie­nić koło w samo­cho­dzie, nie korzy­sta­jąc z żad­nych narzę­dzi. Gołymi rękoma odkrę­cał śruby, po czym uno­sił samo­chód i wsu­wał koło zapa­sowe. W poło­wie lat 30. zacze­piło go sze­ściu gbu­ro­wa­tych kow­boi, któ­rych potur­bo­wał tak mocno, że cała szóstka powę­dro­wała do szpi­tala. Na szczę­ście nie tra­fił do wię­zie­nia, ale znany był z wygi­na­nia sta­lo­wych prę­tów krat, jakby były to szpilki do wło­sów.

Takie feno­me­nalne wyczyny były w zasięgu moż­li­wo­ści ludzi w cza­sach przed ste­ro­idami. Podob­nie jak Joe, Atom nie potrze­bo­wał szpa­ner­skich środ­ków pobu­dza­ją­cych przy­rost masy mię­śnio­wej, a w kon­se­kwen­cji zacho­wał zdu­mie­wa­jącą siłę aż do sta­ro­ści. Występy w roli siła­cza dawał jesz­cze w wieku osiem­dzie­się­ciu lat.

W trak­cie spo­tkań na spa­cer­niaku Joe raczył mnie opo­wie­ściami o takich doko­na­niach przed­wo­jen­nych siła­czy, któ­rych poznał oso­bi­ście i z któ­rymi tre­no­wał - świa­to­wej klasy atle­tów, któ­rych nazwi­ska spo­wija dziś mrok histo­rii. Mia­łem też szczę­ście dowie­dzieć się sporo o filo­zo­fii ich tre­ningu. Joe pod­kre­ślał na przy­kład, że wielu z nich kon­cen­tro­wało się na ćwi­cze­niach z masą ciała. Popi­sy­wali się siłą, wywie­ra­jąc ją na zewnętrzne przed­mioty, takie jak gwoź­dzie czy beczki, ale w wielu wypad­kach budo­wali ją przez kon­trolę swego ciała. Joe nie zno­sił sztang i han­tli. „Chło­paki są dzi­siaj takimi fra­je­rami, pró­bu­jąc uro­snąć na sztan­gach i han­tlach - mówił mi czę­sto pod­czas posiłku w jadalni. - Naj­pięk­niej­szą syl­wetkę wyra­bia się, uży­wa­jąc wła­snego ciała. Tak ćwi­czyli sta­ro­żytni atleci greccy i rzym­scy, a spójrz na mię­śnie na kla­sycz­nych posą­gach z ich cza­sów. Faceci na tych rzeź­bach są więksi i lepiej roz­wi­nięci niż wszy­scy dzi­siejsi naszpi­ko­wani che­mią fra­je­rzy.”

To prawda. Spójrz tylko na takie posągi jak Her­ku­les far­ne­zyj­ski czy kopia Grupy Laokona, dziś w Muzeum Waty­kań­skim. Atleci, któ­rzy pozo­wali do tych rzeźb, byli bajecz­nie musku­larni i bez pro­blemu wygra­liby współ­cze­sne zawody kul­tu­ry­styczne. Tym­cza­sem sztanga z regu­lo­wa­nym odcią­że­niem została wyna­le­ziona dopiero w XIX wieku. Jeśli wciąż jesteś nie­prze­ko­nany, przyj­rzyj się współ­cze­snemu gim­na­sty­kowi. W trak­cie tre­ningu męż­czyźni ci korzy­stają nie­mal wyłącz­nie z masy swego ciała, a są zbu­do­wani tak, że zawsty­dzi­liby nie­jed­nego kul­tu­ry­stę.

Joego nie ma już wśród nas. Jed­nak przy­rze­kłem mu, że to, co naj­lep­sze z jego wie­dzy o tre­ningu, nie zgi­nie. Wielka część tej skarb­nicy znaj­duje się w niniej­szej książce. Spo­czy­waj w pokoju, Joe.

Od ucznia do nauczy­ciela

Można bez­piecz­nie stwier­dzić, że w ciągu wszyst­kich lat odsiadki mia­łem oka­zję widzieć dosłow­nie tysiące więź­niów, któ­rzy tre­no­wali w dołku do ćwi­czeń z cię­żar­kami na placu (jeśli był taki w wię­zie­niu) albo bez żad­nego sprzętu wcale. Roz­ma­wia­łem z wielką liczbą praw­dzi­wych wete­ra­nów - nie­raz eli­tar­nych zawod­ni­ków - dla któ­rych tre­ning był reli­gią, spo­so­bem na życie. Przez te wszyst­kie lata pozna­łem ogrom szcze­gó­ło­wych wska­zó­wek i zaawan­so­wa­nych ćwi­czeń, które powoli włą­cza­łem do wła­snego sys­temu. Można bez prze­sady powie­dzieć, że dzięki wię­zie­niu uzy­ska­łem takie wykształ­ce­nie tre­ningowe jak mało kto. Nie­mniej życie w wię­zie­niu nie jest kolo­rowe ani bez­pieczne. Nie dawa­łem sobie ani jed­nego dnia odpo­czynku; zawsze prze­kła­da­łem zdo­by­waną wie­dzę w ból i wylany pot, eks­pe­ry­men­tu­jąc na sobie. W rezul­ta­cie wszy­scy wie­dzieli, że jestem w dosko­na­łej for­mie i mam hopla na punk­cie ćwi­czeń. Każdy incy­dent, w który byłem zamie­szany, koń­czył się bar­dzo szybko, bo byłem tak eks­plo­zywny, w tak świet­nej kon­dy­cji.

Z cza­sem wszystko to oto­czyło mnie pew­nym nim­bem, który spra­wiał, że cie­szy­łem się znacz­nie więk­szym sza­cun­kiem, niż byłoby to bez tre­ningu. Za tryb swo­jego życia i osią­gnię­cia zdo­by­łem nawet pewien podziw ze strony straż­ni­ków. W latach 90. prze­by­wa­łem w Zakła­dzie Kar­nym Marion, który był cał­ko­wi­cie zamknięty po zabój­stwie dwu straż­ni­ków (przez „cał­ko­wi­cie zamknięty” mam na myśli, że wszy­scy osa­dzeni pozo­sta­wali w poje­dyn­czych celach przez dwa­dzie­ścia trzy godziny na dobę każ­dego dnia). By zdła­wić w zarodku wszel­kie poten­cjalne kło­poty, straż­nicy co czter­dzie­ści minut robili obchód. Krą­żył wtedy po wię­zie­niu żart, że gdy straż­nicy zoba­czą, że robię pompki, i przyjdą za czter­dzie­ści minut, na­dal będę robił tę samą serię.

W ostat­nich latach w pudle ta repu­ta­cja spor­towca powo­do­wała, że codzien­nie dosta­wa­łem kolejne prośby o tre­no­wa­nie kogoś, zwłasz­cza nowych. Wszy­scy oni sły­szeli, że potra­fię szybko i nie­drogo zro­bić z każ­dego twar­dziela. Chcieli poznać taj­niki zapo­mnia­nej (zapo­mnia­nej po dru­giej stro­nie kra­tek!) sztuki budo­wa­nia potęż­nych mię­śni i wytrzy­ma­ło­ści w połą­cze­niu z realną, nagą, zwie­rzęcą siłą - a wszystko bez sprzętu, bo więk­szość z tych gości stała zbyt nisko w wię­zien­nej hie­rar­chii, by dopchać się do cię­żar­ków na placu.

W trak­cie odsiadki tre­no­wa­łem setki ska­za­nych. Dało mi to wiel­kie doświad­cze­nie, któ­rego nie mógł­bym zdo­być, ćwi­cząc tylko sam. Pozwa­lało mi to obser­wo­wać zasto­so­wa­nie moich tech­nik u ludzi o roz­ma­itej budo­wie ciała i prze­mia­nie mate­rii. Wiele nauczy­łem się o men­tal­nych aspek­tach tre­ningu, o moty­wa­cji oraz indy­wi­du­al­nym nasta­wie­niu, które odróż­nia jed­nego ucznia od innego. Obmy­śli­łem zasady, które pozwa­lały mi szybko dopa­so­wy­wać moje metody do potrzeb poszcze­gól­nych osób. Dzięki temu mia­łem moż­li­wość dopre­cy­zo­wa­nia swo­jego sys­temu oraz pose­gre­go­wa­nia wie­dzy w taki spo­sób, by dawała się łatwo przy­swoić przez każ­dego nie­za­leż­nie od jego poziomu.

Książka, którą trzy­masz teraz w rękach - a na któ­rej trzon składa się mój tajny „pod­ręcz­nik tre­ningu”, uło­żony jesz­cze za kra­tami - jest owo­cem tych nie­zli­czo­nych godzin naucza­nia. To moje dziecko. I sys­tem ten działa. Zresztą mój sys­tem musiał dzia­łać! Gdyby nie udało mi się wytre­no­wać kogoś na stu­pro­cen­to­wego twar­dziela, kon­se­kwen­cją nie byłoby spa­le­nie przez niego podej­ścia na tur­nieju czy zaję­cie zale­d­wie dru­giego miej­sca w zawo­dach kul­tu­ry­stycz­nych. Wię­zie­nie to nie bajka. Tam siła i szczy­towa forma są konieczne po to, żeby po pro­stu prze­żyć. Bycie sła­bym (lub postrze­ga­nym jako słaby) może w wię­zie­niu ozna­czać dosłow­nie śmierć. A wszy­scy moi pod­opieczni są wciąż żywi i w for­mie - dzię­kuję wam!

Świa­tła gasną

Mógł­bym napi­sać całą książkę o tym, jak ważna może być w wię­zie­niu siła i aura mocy, roz­ta­czana przez samca w pier­wot­nym śro­do­wi­sku. Kie­dyś może o tym napi­szę. Ale ta książka nie jest na temat życia w wię­zie­niu. To książka o tre­ningu fizycz­nym. Wspo­mnia­łem o pew­nych doświad­cze­niach wię­zien­nych tylko po to, by spró­bo­wać poka­zać bru­talne, wyizo­lo­wane i prze­nik­nięte swo­istymi tra­dy­cjami oto­cze­nie, w któ­rym prze­trwały dawne tech­niki tre­ningu. Nie musisz dać się zamknąć, żeby sko­rzy­stać z sys­temu opi­sa­nego w tej książce. Abso­lut­nie nie. Jed­nak można się spo­koj­nie zało­żyć, że skoro moja metoda wyra­bia­nia kon­dy­cji spraw­dza się w wypadku zawod­ni­ków w naj­dra­stycz­niej­szym, naj­bar­dziej zło­wro­gim śro­do­wi­sku zna­nym czło­wie­kowi - w wię­zie­niu - spraw­dzi się też u cie­bie.

Na pewno będzie dzia­łać i u cie­bie!

1. Popu­lar­nie utarło się u nas mówić o „ste­ry­dach”, jed­nak poprawna nazwa tych sub­stan­cji che­micz­nych to „ste­ro­idy” i w tej for­mie będą wystę­po­wać w książce (przyp. red. pol.).

2. Dodajmy, że Josef Grinsz­tajn uro­dził się w 1893 roku w Suwał­kach (przyp. red. pol.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: